- W empik go
Rektor zbójnik. Z profesorem Stanisławem Hodorowiczem rozmawia Jerzy Sadecki - ebook
Rektor zbójnik. Z profesorem Stanisławem Hodorowiczem rozmawia Jerzy Sadecki - ebook
Jest to fascynująca książka o życiu góralskiego chłopaka z Bukowiny Tatrzańskiej, który z uporem piął się w górę, aż do rektorskich gronostajów i godności senatora RP.
Profesor Stanisław Hodorowicz to wybitny Małopolanin, góral z dziada pradziada, hetman podhalańskich zbójników, autor słownika gwary góralskiej, a jednocześnie ceniony chemik, były dziekan i prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz twórca – wraz z samorządem województwa – Podhalańskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu. W rozmowie z krakowskim dziennikarzem szczerze i barwnie mówi o historii rodzinnego Podhala, języku, kulturze i obyczajach, ale i o przemianach, jakie dokonały się pod Tatrami. Opowiada też o życiu uniwersyteckim i politycznym, naukowych sukcesach, udziale w modernizacji Uniwersytetu Jagiellońskiego, tworzeniu podhalańskiej uczelni, a także senatorskich dokonaniach na rzecz Małopolski.
Autorem wywiadu rzeki jest Jerzy Sadecki, były reporter „Gazety Krakowskiej”, „Tygodnika Solidarność” i „Rzeczpospolitej”, obecnie publicysta niezależny i wykładowca w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego; ma w swym dorobku m.in. książki: Ziarna gniewu, Editions Spotkania, Paryż 1989; Nowa Huta: ziarna gniewu, ziarna nadziei, podziemne Wydawnictwo MOST, Warszawa 1989; Trzynastu. Premierzy wolnej Polski, Universitas, Kraków 2009; Ambasador, wywiad rzeka z Jerzym Bahrem, Agora 2013; Przestrzeń otwarta, otwarci ludzie. Podkarpacie, Fundacja Karpacka, Sanok 2013.
Spis treści
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-242-3275-8 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jerzy Sadecki: – Może tak być: profesor, rektor, a jednocześnie zbójnik?
Stanisław Hodorowicz: – Ale nie zbój! Starzy górale odróżniali zbójnika od zbója.
To nie to samo?
Zbój to był rabuś, w dosłownym tego słowa znaczeniu. A zbójnik miał w sobie chęć równania świata wobec niesprawiedliwości społecznej. To rozróżnienie było dość wyraźne i w nim należy upatrywać popularności Janosika.
Pan się czuje takim zbójnikiem?
Do pewnego stopnia, bez nuty zarozumialstwa... Często w moim życiu grały pewną rolę pierwiastki zbójnickie – wyniesione z przekazu, głównie mojej babci, starszych krewnych.
Na przykład?
Twarde stawianie sprawy, powiedzenie tego, co się myśli, wartość honoru czy rzetelnej przyjaźni. Czuję się jednak zbójnikiem oświeconym (śmiech).
Czyli?
Zmieniły się warunki społeczne, wyskoczyłem z góralskich portek, ze świata mojego dzieciństwa i młodych lat. Trzeba było przyoblec szatę człowieka odpowiadającego krakowsko-akademickiej rzeczywistości, w której przed laty zacząłem życie i do dziś się obracam. Ale wciąż czuję się zbójnikiem przez bliskość tego, co w człowieku tkwi od zarania. Chodzi o ukochanie rodzinnych stron, naszej regionalnej kultury, pierwiastka góralskiej wolności, który gdzieś w człowieku gra... Także, powiem szczerze, były pewne zachowania w młodości, naganne z punktu widzenia prawnego, choć ja ich wówczas tak nie odbierałem.
Naganne?
No cóż, kłusowałem oraz nielegalnie przekraczałem granicę, uprawiając kontrabandę.
Gdzie?
Rzecz jasna: na granicy ze Słowacją! Nie dla zysku, ale dla fantazji, tego dreszczyku emocji towarzyszącego tym eskapadom ze starszymi kolegami. Jeden z nich budował dom, potrzebował pieniędzy. Myśmy mu pomagali. Człowiek nie dopuszczał wtedy myśli, że może mu się coś stać, że może skończyć się tragicznie. Dlatego rozumiem dobrze młodych ludzi, którzy zgłaszają się jako ochotnicy na misje wojskowe, bardzo często postrzegając w tym swoisty rodzaj przygody.
Dawni zbójnicy często kończyli na haku!
Nam to już nie groziło, ale ciężkie więzienie i owszem. Choć za czasów mojej młodości wśród bukowiańskich przemytników większych wpadek nie było.
Pytałem zaprzyjaźnionego górala z Brzegów, jak przeżył stan wojenny w górach. Bardzo narzekał na kontrole wojska i pograniczników. Pilnowali jak cholera, sprawdzali nawet, czy nie za dużo jedzenia biorą drwale do lasu, w domyśle: dla ewentualnej partyzantki. I na koniec, z błyskiem w oku, ten mój góral rzucił: – A i tak stado koni przeprowadziliśmy na Słowację.
Myśmy tu, na Podhalu, zawsze byli sprytni. Przypomina mi się – opowiedziana przez rodziców – historia z czasów okupacji. Jednego razu przyjechali do Bukowiny gestapowcy z Zakopanego. Auto zostawili przed karczmą u Rejnisa. Gdy wyszli po posiłku, nie mieli kół w samochodzie. Ktoś zdążył odkręcić. Niemcy szukali, nic nie znaleźli. A opony... powędrowały na Słowację. W tym czasie nawet moi wujkowie na słowacką stronę przenosili opony, a przynosili cukier, mąkę, bo u nas tych produktów brakowało. Kontrabanda za okupacji kwitła.
A wy, co przenosiliście przez granicę ze Słowacji?
W tym czasie, czyli z końcem lat pięćdziesiątych, przemycane były głównie motocykle java i zamki błyskawiczne.
Javy, przez góry?
Nosiło się na plecach. Nie całe, rzecz jasna. Motory rozbierało się na części. Poza tym my, młodzi, byliśmy silni, bardzo sprawni fizycznie.
Nie dało się przewieźć ich drogą, przez granicę?
To była końcówka lat pięćdziesiątych. Granica i pas graniczny były mocno pilnowane, chodziły patrole, sprawdzały ślady. Ale i na to były sposoby. Zakładane odwrotnie racice dzikich zwierząt i tropy kierowane w przeciwną stronę. Kto chciał iść na przemyt, musiał znać świetnie teren, przesmyki nie do upilnowania. Proceder ułatwiał fakt – podobnie zresztą jak w czasie wojny, gdy granicę przekraczali nielegalnie kurierzy – że po stronie słowackiej były osady, w których mieszkały rodziny górali z Podhala. Potomkowie osadników z naszych stron. Mój pradziad miał ośmioro dzieci, z których piątka pozostała tu, a trójka poszła na tereny dzisiejszej Słowacji.
Moja zbójnicka natura objawiała się też w bójkach, w których chętnie brałem udział. Ale nie było żadnego nożownictwa, broń Panie Boże. Były wypady saniami na inną wieś, ze śpiewem i przekonaniem młodego człowieka, że świat do niego należy. Młodość i kipiąca krew uzewnętrzniały się w tego typu zachowaniach.
Coś z tego pozostało?
Zaważyło, że jestem i zbójnikiem, i hetmanem zbójników. Wybrali mnie chyba dlatego, że do tych korzeni doszło także uznanie dla osiągniętej przeze mnie pozycji i dokonań. A także świadomość, że tyn Stasek jest nas.
Do godności hetmana zbójników został pan wyniesiony 11 sierpnia 2001 roku.
Dokonało się to w czasie Zbójnickiej Nocy w Bukowinie Tatrzańskiej, na zakończenie Sabałowych Bajań, w obecności kilku tysięcy ludzi.
Wstoń, weź tom hetmańskom ciupage i idź samym wiyrchym, a sprawiydliwie! – mówił wtedy Józef Koszarek, jeden ze starszyzny zbójnickiej, wręczając panu insygnia hetmańskie.
Tak! I aczkolwiek pasowania na zbójników zaczęły się już w 1975 roku, to hetman nie został wcześniej ustanowiony.
Co może hetman?
Jest zwierzchnikiem wszystkich zbójników. Myślę, że ma także uznanie wśród naszej podhalańskiej społeczności. Gdy były negocjacje z góralami o poszerzeniu zakopianki, poproszono mnie o pomoc, aby doszło do zgody i porozumienia, by ten ważny trakt przestał być męką dla turystów i niedogodnością dla mieszkańców. Asystowałem – jako hetman i senator – przy ugodzie między mieszkańcami a Generalną Dyrekcją Dróg Krajowych i Autostrad w sprawie budowy mostu.
Jak hetman jest ubrany?
W strój góralski, z elementami typowymi dla dawnych zbójników, odwołującymi się do węgierskich wzorów wojskowych – tak przedstawiani są na starych rycinach. A zatem paradne czako na głowie, ozdobna ciupaga, opasek, czyli szeroki pas, który miał dawać siłę, no i zatknięte za pas pistolety.
Czako dostaje też góral wybrany w konkursie na „Harnasia Roku”.
Wzór nie jest zastrzeżony, ale konkurs ten niewiele ma wspólnego z pasowaniem zbójników. Tam wybiera się młodego górala, który jest najsprytniejszy i najlepiej tańczy. Może kiedyś zostanie pasowany – jak się zasłuży.
Czy nie przesadzacie z tym gloryfikowaniem zbójników? To wam zarzucają niektórzy znawcy góralszczyzny.
Nie wynosimy na piedestał konkretnych osób, co do których są negatywne historyczne opinie. To, co robimy, jest kontynuacją młodopolskiego zapatrzenia w ludzi wolnych, których trudno było zamknąć w ryzy stereotypowego zachowania i poddaństwa. Ludzi, którzy na swoim terenie oddychali pełną piersią. Wyrastali ponad szarą codzienność. Niektórzy historycy uważają, że zbójnicy byli do pewnego stopnia także osobami o patriotycznej przeszłości. Wśród nich pojawiali się dezerterzy i powstańcy. Niewątpliwie zbójnictwo rozwijało się zwłaszcza w okresach kataklizmów wojennych i powstań, które nękały Rzeczpospolitą. Były też przypadki, że to królowie osadzali zbójników na granicy, by ją chronili i zdobywali z czasem dla kraju nowe terytoria. Oczywiście niektórzy zbójnicy byli zwykłymi rabusiami. Ale ci inni, jak byśmy ich nazwali...
Szlachetni?
Oni też, bywało, zabierali jedzenie i jakieś dobra, bo z czegoś musieli żyć. Jednak w odczuciach ludności podhalańskiej zbójnictwo, kłusownictwo, przemyt – nie były naganne. Przeciwnie: zajmujący się tym ludzie wyrastali ponad przeciętność. Wyróżniali się siłą, sprytem, umiejętnościami wszelakimi. Ci zbójnicy bardzo często zimowali w domach bogatych gazdów. Zresztą większość baców też uprawiało zbójnictwo. Są udokumentowane w kodeksach zbójnickich kompanii kary za niehonorowe czyny, ot chociażby, gdy ktoś niepotrzebnie posunął się do zabójstwa czy oszukiwanie kompanów. Była też niepisana zasada: Pierwszy skoczyć – ostatni wyjść.
Przez pryzmat zbójnickich tradycji można też po części patrzeć na okupacyjną partyzantkę podhalańsko-gorczańską. Ksiądz profesor Józef Tischner w tych ludziach widział walczących o to, co górale nazywają ślebodą, czyli wolnością.
Tak było?
Typowym przykładem są kurierzy. Większość z nich to ludzie, którzy wcześniej albo kłusowali, albo uprawiali kontrabandę. Oni znali góry, dogodne przejścia przez granicę.
Tylko oni?
Przeciętny góral, przywiązany do pługa, nie chodził w Tatry, bo i po co? Mówiąc po góralsku: – Dyć po coz pchać sie tamok, kie ni ma po co... Rzecz jasna nie można generalizować, bo nie sto procent górali tak myśli czy myślało. Ale większość. W mojej rodzinnej Bukowinie kurierami i osobami, które przeprowadzały uciekinierów i oficerów przez granicę, byli przedwojenni kłusownicy i przemytnicy. Oni znali Tatry.
Po drugiej stronie Tatr też mają swoją legendę o zbójnikach.
Janosik jest bohaterem narodowym Słowacji. Nawet w słowackim hymnie jest do niego odwołanie. Chociaż historycznie nie potwierdzają się wieści o szczególnych jego przymiotach, ale ludzie tego mitu potrzebują.
Bo?
Janosik reprezentował to, co człowiekowi bliskie: wolność i miłość do dziewczyny. Choć ta akurat rzekomo doprowadziła do jego zguby. Ale również potrzebę sprawiedliwości, chęć równania świata. Przecież i my dzisiaj to nosimy w sercu.
Odwołujecie się do Janosika?
My nie! W budowaniu wspólnoty, potrzebnej współczesnemu człowiekowi, wybieramy z legendy o zbójnikach pozytywne cechy, jak honor, czy zasady: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, dziel sprawiedliwie, co nie znaczy, że równo. Podczas pasowania zbójnicy składają taką przysięgę:
Wedle Boga i ludzisk Zbójnikiym być wdałym zamiarujym.Prawości, hónorności a i towarzisiów mojik nijakim sposobym nie wyzdradzić. Tak mi dopomóz Bóg i świynto Anna, patronka nasa.
Kto dziś może należeć do bractwa zbójników?
Rekrutują się przede wszystkim z grona ludzi zasłużonych dla regionu, dla kultury podhalańskiej, dla promowania góralszczyzny. Ci, którzy mocno wyrastają ponad przeciętność i dużo dokonali. Nie tylko górale. Oczywiście sami mężczyźni. Dopiero ja, jako hetman, kilka lat temu wprowadziłem coś dla pań. Wymyśliłem miano Wierchowej Orlicy. Może je dostać kobieta niezwykła, ważna dla regionu, jego kultury, pełna dokonań. Co roku są powołania do gromady Wierchowych Orlic.
Ilu jest w Polsce zbójników?
Żyjących jest około 150. Nie tylko z Podhala i nie tylko z Polski. Zbójnikiem jest np. Carl Anderson, Najwyższy Rycerz Rycerzy Kolumba z USA, doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana, a także Waldemar Dąbrowski, były minister kultury, dyrektor Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Ale najwięcej jest regionalistów, dbających o tradycję i kulturę Podhala.
Adam Małysz, słynny skoczek narciarski, też?
Nie jest zbójnikiem, podobnie jak orlicą nie jest nasza wielka narciarka Justyna Kowalczyk. Nie dlatego, że nie zasłużyli, bo starszyzna podjęła postanowienie o przyznaniu im tytułu. Ale zabrakło sposobności, by ich pasować podczas Zbójnickiej Nocy. Tak byli zajęci.
Pasował pan na zbójnika Donalda Tuska.
Hetman zbójników
To nie miało charakteru politycznego. Gdy na zbójnika był pasowany przyszły premier, zaprosiliśmy też Lecha Kaczyńskiego, aby i jego obdarzyć tym mianem. Wtedy, w 2005 roku, równolegle ubiegali się o fotel prezydenta RP. Lech Kaczyński nie przyjął jednak propozycji.
Tusk w góralskich portkach?
Nie, nie był przebierańcem. Nie o to chodzi. Natomiast pasowanie go było pełne humoru, zabawnych epizodów, ponieważ każda taka ceremonia połączona jest z różnymi zadaniami, jakie kandydat na zbójnika powinien wykonać. To jest nawiązanie do tradycji, że do zbójnickiej kompanii przyjmowano ludzi o pewnych predyspozycjach, jak umiejętność walki, spryt i zręczność. Kandydat musiał pokazać, że nie jest pod tym względem przeciętnym mężczyzną. Na przykład słynny kolarz i trener Czesław Lang musiał jeździć na monocyklu.
A Donald Tusk?
Ciągnął wóz z napisem Polska, z tym że z tyłu stały dorodne dziewczyny i ciągnęły w swoją stronę. Tusk się zaparł, dziewczyny też mocno trzymały i... trach, wóz się rozerwał na dwie części (śmiech). Wzbudziło to radość i powszechną wesołość. A może było symptomatyczne?
Wicepremier Bieńkowska też miała sprawdzian?
Orlice tego, w tym stopniu, nie mają, ale ona pokazała, że umie i lubi tańczyć. Zagrała muzyka, podskoczył jakiś młody zbójnik i w tańcu, jak się mówi po góralsku, wyzwyrtoł panią premier.
Kto jeszcze jest orlicą?
Och, już kilkanaście pań. Chociażby wybitne regionalistki: dr Stanisława Trebunia-Staszel i Dorota Majerczyk; znane na Podhalu poetki z Raby Wyżnej Wanda Czubernatowa i Izabela Zającówna; prawnuczka Bronisławy Dziadońki, sopranistka Agnieszka Konieczna-Kuk; skarbnik powiatu tatrzańskiego Joanna Gronkowska, której pradziadem jest słynny przewodnik i ratownik tatrzański Wojciech Tylka-Suleja, niezwykle zborna i inteligentna, a dla mnie zjawiskowa; świetna znawczyni góralskiej poezji gwarowej dr hab. Anna Mlekodaj z Podhalańskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej; podziwiane prymistki Halina Maciata-Lassakowa i Stanisława Szostak-Berda oraz kilka uznanych twórczyń zespołów regionalnych.Góral po mieczu i po kądzieli
Mówił pan, że zbójnickie tradycje odziedziczył w genach.
To po pradziadku ze strony mojej matki. Jędrzej Dziadoń był niezwykłą, charakterystyczną i znaną postacią na Podhalu. Można powiedzieć, że nosił geny zbójnika. Muzyk, zawadiaka, bitnik i polowac, czyli myśliwy. Wywodził się z Rzepisk.
To wieś położona na górze nad Jurgowem, tuż przy granicy ze Słowacją.
Jurgów w przeszłości ciążył ku Słowacji, a Rzepiska nie. Gazdowie z Rzepisk mieli swoje polany, jeszcze z nadań królewskich, w okolicach Łysej Polany, Doliny Roztoki, Doliny Pięciu Stawów, Wołoszyna, Rusinowej Polany. Dziadonie też byli tam zakorzenieni. Gdy hrabia Władysław Zamoyski nabył tzw. klucz zakopiański, zatrudnił u siebie najlepszych kłusowników, między innymi Jędrzeja Dziadonia. W dobrach Zamoyskiego pełnił on funkcję leśnego w Morskim Oku. W tamtych okolicach podhalańscy górale mieli swoje pastwiska, z których korzystali z dziada pradziada. O te tereny przez wieki toczyły się spory między Polską a Węgrami.
Dlaczego?
Bo nie było jasno sprecyzowane, gdzie jest granica. Do tego stopnia, że w XVI wieku kanclerz koronny osadził w Nowym Targu pułk huzarów, by pilnować granicy i nie dopuścić do ekspansji węgierskiej na północ. Jeszcze wtedy nie było Białki, Bukowiny czy Brzegów. O te puste tereny toczyły się spory. Z nadań królewskich wielu górali uzyskało tam własność, głównie za zasługi wojenne. Przykładowo, pierwszym mieszkańcem Bukowiny był Kacper Bukowiński, który od króla dostał grunty i prawo sołectwa.
Babcia opowiadała mi, że Zamoyski, który lubił i cenił pradziadka, mówił mu: – Jędrzeju, możecie tu gazdować i dla własnych potrzeb odstrzał zwierzyny prowadzić, ale pilnujcie mi tych terenów. Tam przecież kwitło kłusownictwo. I to Jędrzej wypełniał bez reszty. Także organizował hrabiemu i jego gościom polowania na głuszce, kozice, niedźwiedzie.
Gdy Zamoyski kupił dobra zakopiańskie, chodziło o ustalenie granicy, w tym także prawa do Morskiego Oka. Trwający od 1889 roku spór sądowy ostatecznie rozstrzygnięty został przez międzynarodowy trybunał rozjemczy w Grazu w 1902 roku. Orzekł on, że dział wód dowodzi, iż Dolina Białej Wody przynależy do Polski. Tym samym stwierdzono polskość Morskiego Oka. Wyrok odbierano jako wydarzenie polityczne potwierdzające naszą narodowość. Śpiewano wtedy triumfalnie: Wiwat plemię Lasze, Morskie Oko nasze!
Był jeszcze jeden spór, indywidualny.
Tak. Między hrabią Władysławem Zamoyskim a najbogatszym podobno w owym czasie w Niemczech magnatem, księciem Christianem Hohenlohe. Po ówczesnej węgierskiej stronie był on właścicielem dóbr jaworzyńskich. Ten prywatny spór trwał jeszcze do 1909 roku. I w pierwszym, i w drugim procesie, oprócz prawników, ważną rolę odegrali miejscowi górale, którzy mimo zachęcających ofert nie zbywali swoich terenów w tamtych okolicach. Co więcej, wykazywali dość brutalnie prawo używania ich. Książę Hohenlohe miał swoją straż, tzw. jegrów. Dochodziło do zbrojnych potyczek, bo górale nie ustępowali pola. Jegrzy na spornym terenie stawiali szałasy i zabudowania, a nasi je zaraz burzyli lub palili. Mój pradziad walnie w tym uczestniczył. Zasłużył się, zaś przeciwnicy mieli go w sercu. Pewnego razu, kiedy jechał na jarmark do Kieżmarku, został aresztowany przez węgierskich żandarmów. Zakutego w kajdany przewozili z aresztu do sądu. W trakcie drogi rzucił się na eskortujących żandarmów, uderzył kajdanami i zbiegł. Do brata mieszkającego w przygranicznych Brzegach przedzierał się trzy dni.
Jak legalnie wykazywano prawo posiadania?
Przed sądami. Przykładowo, bliskim przyjacielem mojego pradziada był Klimek Bachleda, znany później jako wybitny przewodnik. Ale to był jeden z najlepszych polowaców! Mógł zostać przewodnikiem, ponieważ uprawiając tę profesję, spenetrował wcześniej całe Tatry. Pradziad z Klimkiem Bachledą chodzili kłusować na słowacką stronę na tereny księcia. A premię za szkodę uczynioną księciu wypłacał Zamoyski. Bywało też tak, że Jędrzej zatrzymywał za kłusownictwo Klimka i prowadził go do cyrkułu do Nowego Targu. Tam Klimek dostawał grzywnę. Uiszczał ją Zamoyski, ale później w sądach mógł przedstawić zeznania Klimka, że ten polował na swojim. To było dowodem dla prawników przeciwko roszczeniom terytorialnym księcia Hohenlohe.
Pradziadek Jędrzej zbudował dom na Łysej Polanie.
Tam przeniósł się z Rzepisk. Prababcia Maria nie była góralką. Pochodziła z Bawarii.
Jak ją znalazł?
Jak mówiłem, miał na pieńku z żandarmami. Groziło mu więzienie. Musiał zniknąć. Trafił do Ostrawy, do zakładów hutniczych. Ich właściciel, Bawarczyk, miał urodziwą córkę Marię, która zakochała się w Jędrzeju. I ten postawny, prosty góral ją porwał, oczywiście za jej zgodą. Rodzina prababci nie była zadowolona z mezaliansu. Zerwała z nią kontakty. Jednak z relacji babci wiem, że Maria dostała w spadku spore pieniądze. Niestety, te źle ulokowane tysiące przepadły podczas I wojny światowej.
I tak powodziło im się nieźle.
Mieli ośmioro dzieci. Jak na owe czasy prababcia Maria była osobą wykształconą, ukształtowaną w dobrym domu fabrykanta. Z przekazów rodzinnych wiem, że pradziad „słuchał żony”. Pewnie tak było. Tego prostego górala rozpierała wewnętrzna energia, pasjonowało łowiectwo i praca leśnika, ale z pisaniem był na bakier. Nie widziałem żadnych dokumentów, które by wyszły spod jego ręki. Jednak prababcia Maria sprawiła, że dzieci były starannie chowane, umiały pisać i czytać. Trójka z nich – dziewczyna i dwóch chłopaków – założyła rodziny na Słowacji, mieli tam duże gazdówki. Co ciekawe, tych dwóch synów Jędrzeja zatrudnił jako leśników książę Hohenlohe. Z tą częścią rodziny ja już nie miałem kontaktów.
Po naszej stronie pozostali: Tomasz i Jędrzej junior, obaj także leśnicy, córka Justyna, gazdująca później na Łysej Polanie, oraz Jan, który pracował jako dróżnik odpowiedzialny za utrzymanie drogi od Wierchu Poroniec do Morskiego Oka. Została też najmłodsza z rodzeństwa, moja babcia Bronisława Dziadońka, słynna na Podhalu prymistka. Wyszła za mąż za Kazimierza Koniecznego z Bukowiny, dokąd się przeniosła. Mieli czwórkę dzieci: moją mamusię Stefanię oraz synów Bronisława, Kazimierza i Edwarda. Na Wierchu Olczańskim mieli swoje rodzinne siedlisko. Moja mama wyszła za mąż za Andrzeja Hodorowicza.
Co warte podkreślenia: hrabia Zamoyski, przekazując skarbowi państwa swoje dobra zakopiańskie, zastrzegł gwarancje zatrudnienia w nich przedstawicieli rodu Dziadoniów. Do dziś potomkowie mego pradziadka pracują w Tatrzańskim Parku Narodowym.
A ród Hodorowiczów?
Dziadek Franciszek Hodorowicz miał rodzinny dom na szczycie Górnego Gronia. Ciekawa jest historia jego żony, babci Elżbiety. Pochodziła z Haładynów, odnogi starego sołtysiego rodu sięgającego XVI wieku. Jako kilkunastoletnia dziewczynka wyjechała do Ameryki. Sprowadziła ją tam starsza siostra Katarzyna, która wyemigrowała wcześniej. W Stanach Zjednoczonych babcia była przez dziesięć lat. Dorobiła się dość znacznego mająteczku, prowadząc, wraz z siostrą i inną góralką, jadłodajnie dla robotników zatrudnionych w hutach koło Chicago. Tam wyszła też za mąż za Antosia, jak nazywała swojego wybranka, górala z Jurgowa. Tuż po ślubie otrzymała od matki list, że ta jest obłożnie chora i pewnie wkrótce zemrze. Babcia wsiadła na statek i przypłynęła do Polski, aby matkę zobaczyć. (Nawiasem mówiąc, prababcia wyzdrowiała i żyła jeszcze prawie 30 lat). Podczas gdy babcia była w Bukowinie, jej świeżo poślubiony mąż zatruł się przy pracy w zakładach farbiarskich. Śmiertelnie chory przyjechał z USA do Polski. Zmarł w tym samym dniu, gdy dotarł do rodzinnego Jurgowa. Z babcią nawet się nie zobaczył. Pochowany został w Jurgowie. A babcia już do Stanów Zjednoczonych nie wróciła. Postanowiła zostać w pobliżu Antosia. Kilkakrotnie mi o tym ze łzami w oczach opowiadała. Prawdziwa miłość! O jej wartości często ostatnio myślę.
Mój dziadek Franciszek, bardzo przystojny mężczyzna, dowiedział się, że jest posażna i młoda wdowa. Pobrali się. Jak doszło do ich spotkania i związku, o tym nigdy się w naszym domu nie mówiło. W każdym razie po ślubie dziadek przeniósł się z Gronia na gazdówkę babci. Ta, za zarobione w Ameryce pieniądze, zakupiła sporo ziemi. Wtedy mierzyło się grunty na role. Babcia kupiła taką rolę od Rusińskiego Wierchu aż po Brzegi. To był szmat ziemi, przez pięć wierchów. Gdy potem mieli siedmioro dzieci – w tym mojego tatę Andrzeja – każdy dostał tyle, że właściwie mógł prowadzić gospodarstwo.
Jak pana rodzice się poznali?
Oboje wyrastali ponad bukowiańską przeciętną. Mamusia po szkole podstawowej została wysłana do sióstr zakonnych, zwanych w Bukowinie prymulankami, od nazwy willi Primula, którą pobudował ksiądz Walenty Gadowski, wielki miłośnik Tatr. U nich, a potem w zgromadzeniu w Krakowie, przeszła kurs gospodarstwa domowego i obsługi gości. W 1935 roku mamusia wraz z babcią założyły pensjonat o nazwie Owsianka, zlokalizowany na Wierchu Olczańskim. W tym czasie była to jedna z nielicznych willi góralskich przyjmujących gości. Powodem po części był fakt, że góralki wtedy nie umiały jeszcze gotować po pańsku, jak powszechnie określano jadłospis dla przyjezdnych. W góralskich domach były dania proste, bazujące głównie na ziemniakach, kapuście i owsianej mące.
A ojciec?
Po bukowiańskiej szkole podstawowej ukończył gimnazjum im. Seweryna Goszczyńskiego w Nowym Targu. Potem zaczął studiować prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, jednak po drugim roku studia przerwał. Zachował się indeks ojca z podpisami profesorów Kutrzeby i Taubenschlaga. Zdecydował brak funduszy na dalsze kształcenie, a może i również nostalgia wyrwanego spod Tatr chłopaka. W rodzinie nie było też determinacji, by sprzedać jedną czy drugą krowę, aby syn mógł studiować dalej. Nie było również wzorców, bowiem z wyjątkiem księdza nie było w Bukowinie nikogo z wyższym wykształceniem. O zaniechaniu studiów być może zdecydowała także opinia Kazimierza Wojciechowskiego, późniejszego profesora Uniwersytetu Warszawskiego o socjaldemokratycznych poglądach. Przyjeżdżał on do dziadków na wczasy. Specjalizował się w pedagogice i naukach społecznych. Zakochał się w mojej cioci Annie, zresztą z wzajemnością. I to on zaproponował tacie, by wyjechał do Warszawy i tam ukończył roczne kursy zawodowe, które umożliwią mu pracę i odłożenie pieniędzy na dalsze studia. Tak się też stało. Tata ukończył kursy bibliotekoznawstwa i księgowości. Dalsze plany niestety pokrzyżowała wojna. Wrócił do Bukowiny i tu podjął pracę. Podczas okupacji ożenił się z mamą. Wspólnie prowadzili punkt Rady Głównej Opiekuńczej. Po wojnie miał sklep, potem przez wiele lat był sekretarzem gminy oraz księgowym w domach wczasowych. Ojciec był bardzo aktywnym społecznikiem. Mama zarządzała gastronomią w Gminnej Spółdzielni, prowadziła też u siebie stołówkę dla wczasowiczów.
Jak to się stało, że babcia Bronisława Konieczna, zwana Dziadońką, zasłynęła grą na skrzypcach?
Jej ojciec, a mój pradziad Jędrzej Dziadoń wraz z braćmi mieli góralską kapelę. Często przygrywali turystom, którzy idąc do Morskiego Oka i na tatrzańskie szlaki, zatrzymywali się w karczmie prowadzonej przez pradziadków na Łysej Polanie. Częstym gościem był hrabia Zamoyski, hrabia Baczyński i inni ludzie z tak zwanego świata. Było biesiadowanie i tańce przy dźwiękach góralskich melodii. Wielkim druhem i przyjacielem pradziada był jeden z najwybitniejszych skrzypków podhalańskich, Bartłomiej Obrochta.
Szymanowskiemu często grywał...
Rzeczywiście. Zresztą także wspólnie z moją babcią. Często bywał u moich pradziadów. Prowadził w Tatry turystów, ale chodził też z Jędrzejem na wyprawy myśliwskie, głównie w Tatry Słowackie. Polowali na niedźwiedzie, kozice, świstaki, głuszce, jelenie, sarny. No, przecież trzeba było mieć sadło niedźwiedzie, tłuszcz kozic czy świstaczy. To były powszechnie uznane środki lecznicze (śmiech).
Babcia na pewno miała wrodzony i nieprzeciętny talent muzyczny. Ale równocześnie słuchała Obrochty (żona Bartusia była jej chrzestną matką), rodzinnej kapeli i innych muzyków. I sama, nieszkolona, zaczęła próbować. Po kryjomu przed ojcem. Wszak skrzypce to była świętość. Jędrzej wieszał je na ścianie i nie wolno było ich ruszać. Ale babcia podbierała i grała. Z jej przekazów wiem, że początkowo ojciec z tego powodu karcił ją. Aż pewnego razu Bartłomiej Obrochta usłyszał grającą dziewczynkę i powiedział mu: – Jyndrek, przecie ona gro lepiyj od ciebie. Ile lat mogła wtedy mieć mała Broncia? Siedem, osiem? Od tego momentu poważnie zabrała się za grę na skrzypcach i już jako dziewczynka została prymistką.
To znaczy: grała pierwsze skrzypce?
Kapela góralska liczy co najmniej trzy osoby: prymista, sekund wtórujący prymiście i basista. Często bywa, że jest dwóch sekundantów. Ale to prymista naprawdę nadaje ton muzyce. Babcia z czasem stała się słynna na całe Podhale. A konkurencja była ogromna: świetne kapele Obrochtów, Chotarskich, Maśniaków, Duszów. Jednak w organizowanych konkursach kapel babcia pokonywała wielu prymistów. Miała własny zespół i wychowała niejedno pokolenie podhalańskich skrzypków. Babci grania pilnie słuchał chociażby Władysław Trebunia-Tutka. Wykształciła też świetnych muzyków z Bukowiny: Stanisławę Górkiewicz i Eugeniusza Wilczka. Od kilkunastu lat jest organizowany konkurs Dziadońcyne Granie. Startują najlepsi tatrzańscy prymiści i ich kapele.
Pan nie poszedł w ślady babci.
Trochę grałem, nawet byłem w zespole szkolnym, ale na pewno nie odziedziczyłem po niej talentu. No, może charakter... (ze śmiechem). Ucho jednak nie to! Gdy tylko zjawiałem się u babci, rzucała: – Dziecko, siednij ze se, a jo ci zagrom. Potrafiła godzinami grać, improwizując i nie powtarzając się. Nasze góralskie melodie, słowackie, czardasze. Mnie jednak nigdy nie zmuszała do nauki grania. Chyba czuła, że do muzykowania, jak powiadamy: ciongu ni mom.
Jaka była?
Niewysoka, dość szczupła, ale niezwykle silna. Wszyscy Dziadonie byli bardzo silni. Pradziad był mężczyzną około dwumetrowym, potężnej postury. Jego synowie też. I jakoś to przeszło genetycznie. Ja podnosiłem ciężary i wcale się nie dawałem, nawet starszym. W wyciskaniu, choć w podrzutach nie, dorównywałem koledze, który miał mistrzostwo Polski...
A babcia?
Nie dość, że silna, to o bardzo mocnym i zdecydowanym charakterze. Takim, powiedziałbym: czarno-białym. Autorytety szanowała, ale to był szacunek, bez odcienia służalczości. Potrafiła powiedzieć wprost, co myśli, w bezpardonowy sposób okazać swoje niezadowolenie. Gdy grała, nie mógł jakiś pierwszy lepszy tancerz wyjść przed kapelę i tańczyć. Zaraz mu robiła afront, mówiąc: – Coz mi tu bedzies drobić! Taka była. Otoczona zawsze wiankiem młodych i krewkich chłopaków, takich bitników. W młodości za jedną cholewką sznurowanych butów miała nóż, a za drugą pistolet. Jak się zaczynała jakaś bójka, to i babcia się... aktywizowała.
Kochała konie. Zawsze u niej były. Mniej do pracy, ale odszykowane, na pokaz. Bardzo nie lubiła Spiszaków. Wynikało to prawdopodobnie jeszcze z przedwojennych zadrażnień między Słowakami a Polakami. Mamusia opowiadała mi, że z duszą na ramieniu jeździła z babcią na jarmark. Podcinając konie, zmuszała jadących ze spiskich wsi gazdów do szybkiego usuwania się z drogi. Jeśli okazali się w tym powolni, babcia okładała ich batem.
Ostro i surowo wychowywała swoje dzieci. A jednocześnie była nad wyraz pobłażliwa dla wnuków, a zwłaszcza dla najstarszego.
Pana?
A jakże. Była też pełna góralskiej mądrości życiowej. Warto wspomnieć taką scenę: przyjeżdżam z Krakowa do szpitala w Zakopanem. Babcia w tym czasie zaczęła już chorować. Miała sercowe przypadłości. Pytam:
– Jakoz babciu sie mocie?
A ona: – Ej, dziecko, jak sie cuje, tak sie cuje. Nie nalepiyj. No dyć ci tyz powiym, co tu ni ma zodnyk dochtorów.
– Jakze babciu ni ma?
– Ej, chłopce, to nie dochtory. Dochtory to były za Austryje. Ino jedyn nicego. Dobry. Wiys dziecko, to tyn, co mi rzók, ze kielusecek śpyrytusa do herbaty mi nie zaskodzi.
To była cała babcia. Rzecz jasna, nigdy nie upijała się, ale dla kurażu wypiła.
Pamiętam, jak przychodziłem do niej po młodzieńczych bójkach. Mówiła:
– Podź dziecko, opowiydz mi. Wybiyliście ik?
– Wybiyli!
– To sie ciese.
Uwielbiałem do babci chodzić. Bardzo dobrze gotowała, choć specjalnie tego nie lubiła. Świetne mięso, rosół. Zawsze mi opowiadała, że w jej rodzinnym domu na Łysej Polanie stały cztery beczki. W jednej była kapusta, w drugiej zarosolone (marynowane) połacie dziczyzny, w trzeciej marynowane łososie i pstrągi, a czwarta to była beczka z rumem.
Babcia Bronisława „Dziadońka”
Była kobietą niezwykłą, pełną subtelności, ale też twardą. Potrafiła błyskotliwie ripostować. Często zapraszano ją na uroczystości, występy, dożynki w kraju i za granicą. Ale nigdy nie zdecydowała się pojechać do Stanów Zjednoczonych, bo miała uraz do wody. Jako młoda dziewczyna, podczas łowienia z braćmi ryb, podtopiła się. Zachłysnęła się wodą i uraz pozostał.
Zachowały się jej nagrania?
Trochę tak, choć nie najlepszej jakości. Niedawno były obrabiane, by uzyskać lepszy dźwięk. A słychać z nich, że styl Dziadońki jest specyficzny. To prawdziwe bogactwo góralskiego grania.
To znaczy?
Prawdziwej góralskiej melodii nie da się zapisać nutami. Tam są tony, które nie mają odpowiednika w zapisie nutowym. Na tym polega oryginalność tej muzyki. Gdy jestem na konkursach góralskich skrzypków, to od razu da się poznać: Oho! ten młody czuje tę muzykę. To kwestia także obfitości melodyki, uderzenia i nacisku smyczka. Podobnie ze śpiewem: najlepiej szkolony śpiewak operowy nie ma tej melodyki góralskiej, tego nie da się podrobić. Operowy śpiewak musiałby złamać układ strun głosowych – bez tego efektu nie będzie. W każdym razie Dziadońka w stylu gry, melodyce jest uznawana za najwybitniejszą skrzypaczkę podhalańską. Była prawdziwym samoukiem. Pełna pasji, żyła swoim graniem. Potrafiła godzinami grać sama dla siebie. Wychodziła na balkon swego domu i grała. Bywało, że potajemnie ludzie podchodzili i słuchali.