- promocja
- W empik go
Remedium. Część 0 - ebook
Remedium. Część 0 - ebook
Czy można wcielać się w różne postaci, nie tracąc swojej własnej tożsamości?
W świecie przed Programem…
Siedemnastoletnia Quinlan McKee ma niezwykły dar i od lat z powodzeniem go wykorzystuje – niesie pocieszenie rodzinom zmarłych nastolatków. Pomaga krewnym przetrwać żałobę, wchodząc na pewien czas w rolę tych, którzy niedawno odeszli. Nosi ubrania i fryzury zmarłych, a obejrzawszy filmy i zdjęcia z ich udziałem, przejmuje ich zachowania. Czasem nawet zdarza jej się mylić swoją własną przeszłość z losami tych, których role odgrywa. Jest tylko jeden warunek: nie wolno jej się angażować emocjonalnie.
Choć doskonale wie, że jest to surowo zabronione, to od kiedy stała się Cataliną Barnes, między nią a chłopakiem zmarłej dziewczyny zaczyna rodzić się więź. A to dopiero początek trudności. Bo gdy Quinlan poznaje prawdę o śmierci Cataliny, komplikacji przybywa. Ponieważ ta śmierć mogła nastąpić w wyniku epidemii…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7642-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nadeszła pora, żeby się pożegnać. Siedziałam w fotelu przy drzwiach, z rękami złożonymi grzecznie na kolanach. W pokoju było za ciepło. I zbyt cicho. Kiedy moja matka wyszła z kuchni, zobaczyłam, że lewe oko ma podbite i spuchnięte, a policzki poranione. Kulejąc, zbliżyła się do kraciastej sofy. Chciałam jej pomóc, ale powstrzymała mnie niecierpliwym gestem. Po chwili usiadła na wzorzystej poduszce, tuż obok ojca. Posłałam mu niepewne spojrzenie, jednak nie zareagował – siedział z opuszczoną głową, a łzy kapały mu na szare spodnie. Szybko uciekłam spojrzeniem w bok.
Nerwowo przygryzłam dolną wargę i w milczeniu czekałam, aż rodzice znajdą odpowiednie słowa. Inaczej wyobrażałam sobie nasze pożegnanie. To było zbyt gwałtowne, wiedziałam jednak, że ta chwila znaczy dla nich wiele, dlatego się nie odzywałam. Obrzuciłam tęsknym spojrzeniem mój znoszony plecak, który czekał przy drzwiach. Miałam nadzieję, że tym razem Aaron nie każe na siebie zbyt długo czekać i odbierze mnie o umówionej porze.
– Na pewno nie możesz spędzić w domu jeszcze tej nocy? – spytał ojciec, chwytając żonę za rękę.
Jego uścisk musiał być kurczowy, ponieważ momentalnie zbielały mu knykcie. Rodzice wpatrywali się we mnie błagalnym wzrokiem, nie chciałam jednak robić im żadnych nadziei. Moje okrucieństwo miało swoje granice.
– Przykro mi, ale to niemożliwe – wyjaśniłam uprzejmie. – Musimy się rozstać teraz.
Matka wyrwała dłoń z uścisku ojca, zacisnęła ją w pięść i zakryła nią usta. Z jej gardła dobyło się stłumione łkanie, a skóra wokół zszytej rany na policzku zaczęła się marszczyć.
Spróbowałam zmusić się do płaczu, żeby sprawić wrażenie współczującej córki. _Nigdy więcej nie zobaczysz swoich rodziców_ – powtarzałam sobie w myśli. – _Czyż to nie smutne?_ Osiągnęłam jednak tylko tyle, że obraz przed moimi oczami stał się lekko zamazany. Nie byłam w stanie przejąć się ich tragedią. Z jednej strony świadczyło to o pewnej nieczułości, ale z drugiej znałam tych ludzi dopiero od dwóch dni. Poza tym do szaleństwa doprowadzały mnie spinki, na których trzymały się pasma przedłużające moje włosy. W pewnym momencie nie wytrzymałam – sięgnęłam pomiędzy czerwone kosmyki i podrapałam się tipsem po swędzącej skórze głowy.
Matka wzięła głęboki oddech, po czym rozpoczęła swoją pożegnalną przemowę.
– Emily, kiedy umarłaś, moje życie też dobiegło końca – odezwała się drżącym głosem. Po jej twarzy potoczyła się łza, która przez chwilę zatrzymała się w dołeczku na policzku, a potem spłynęła dalej. – Smutek po twojej stracie przesłonił mi cały świat. Terapeuci radzili, żebym się z tym pogodziła, ale nie byłam w stanie. Przez cały czas odtwarzałam w pamięci te ostatnie chwile w samochodzie. Żyłam w straszliwej pętli cierpienia. – Tłumiony szloch odebrał jej na moment mowę, a wtedy ojciec pogłaskał ją uspokajająco po plecach. Nie chciałam jej przerywać. Po chwili spojrzała znów na mnie i odezwała się szeptem: – Kochałam cię nad życie, jednak zostałaś mi odebrana. Próbowałam cię uratować, lecz na próżno. Przepraszam, Emily.
No cóż, moje podobieństwo do jej nieżyjącej córki było tylko umowne – miałam inne oczy, drobniejszą brodę – dla zrozpaczonej matki nie miało to jednak większego znaczenia. Wiedziałam, że gdy spogląda na mnie przez łzy, wyglądam dla niej identycznie jak Emily. Kto wie, może to podobieństwo sprawiało jej teraz dodatkowy ból.
– Ja też cię kocham, mamo – wyrecytowałam beznamiętnym tonem, po czym spojrzałam na ojca. – Tato, dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Byłam bardzo szczęśliwa. Niezależnie od tego, co się ze mną stanie, zawsze będę z wami. – Mówiąc to, przyłożyłam dłoń do piersi. – Zawsze pozostanę w waszych sercach.
Nie brzmiało to zbyt naturalnie, jednak trzymałam się scenariusza. Nie umiałabym wyrazić tego w inny sposób. Zresztą przecież to właśnie chcieli usłyszeć. A raczej tego potrzebowali, aby żałoba po stracie dziecka mogła się dopełnić. Chcieli, abym wiedziała, że mnie kochali.
W pewnym momencie poczułam, że w kieszeni wibruje mi komórka, ale nie dałam po sobie nic poznać. Chwila była zbyt podniosła. Powinnam była już wyjść. Za oknami zapadła ciemność. Musiałam jednak zaczekać, aż będę pewna, że rodzice poradzą sobie z moim odejściem. Odczekałam jeszcze chwilę, w końcu matka pociągnęła nosem i otarła łzy z twarzy.
– Emily, tak bardzo za tobą tęsknię – odezwała się. Gdy wymawiała moje imię, głos jej się załamał. – Ta tęsknota towarzyszy mi każdego dnia.
I dopiero wtedy poczułam, że do oczu napływają mi pierwsze łzy. Szczerość jej emocji zaczęła przenikać mury, którymi pieczołowicie odgrodziłam się od ich uczuć. Zdobyłam się na uśmiech, mając nadzieję, że ukoi on nieco jej ból.
– Wiem, że mnie kochałaś – zapewniłam, odbiegając od scenariusza. – Ale, mamo, w tym, co się stało, naprawdę nie było twojej winy. To był wypadek. Straszny, tragiczny wypadek. Proszę, nie obwiniaj się już o to. Wybaczam ci.
Matka zbliżyła obie dłonie do ust, jej ciałem wstrząsnęły spazmy szlochu. To był ten moment, do którego dążyliśmy – dokonało się domknięcie jej żałoby. Kobieta potrzebowała, by ktoś zdjął z niej brzemię winy. Ojciec wstał i ruszył w kierunku drzwi. Podążyłam za nim, jednak po chwili przystanęłam i obejrzałam się na matkę.
– Jestem już bezpieczna. Nic mi już nie grozi. Absolutnie nic. – To rzekłszy, skierowałam się do drzwi. Jej łkanie wypełniało teraz cały pokój, mój głos był ledwie słyszalny, gdy powiedziałam: – Żegnaj, mamo.
Zlecenie wykonane.
Ruszyłam w ślad za ojcem w kierunku drzwi wejściowych. Kiedy znaleźliśmy się w przedsionku, sięgnęłam do plecaka. Przez chwilę gmerałam w porwanej środkowej kieszeni w poszukiwaniu bluzy dresowej. Ściągnęłam też z siebie T-shirt z logo Rolling Stonesów, zostałam w koszulce bez rękawów, którą miałam pod spodem. Zdjęty podkoszulek podałam mojemu tacie, a raczej… Alanowi Pinnacle’owi.
Przez ostatnie kilka dni nosiłam ulubione ciuchy jego córki, zajadałam się jej ulubionymi potrawami, spałam w jej łóżku. Byłam niczym dziewczynka z bajki _O złotowłosej i trzech niedźwiadkach_, którą gospodarze zapraszają do domu, żeby zastąpiła im utraconego członka rodziny. Moja rola była prosta – miałam po prostu się pożegnać.
Alan spojrzał na czarny podkoszulek Emily i podał mi go z powrotem.
– Weź go – poprosił, przypatrując się z nabożeństwem T-shirtowi, jakby uszyty był z jakiejś kosztownej tkaniny.
Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia, cofając się o krok.
– Ale to przecież nie moje – zauważyłam cichym głosem. – Ta koszulka należała do pana córki.
Niekiedy zdarza się, że rodzicom wszystko się miesza. Moim zadaniem jest sprawienie, by trzymali się rzeczywistości. Kątem oka dostrzegałam, że Martha siedzi nadal na sofie. Wpatrywała się w okno, na jej twarzy malował się spokój. Niepokoił mnie jednak stan, w jakim znalazł się Alan. Czyżby groziło mu załamanie nerwowe?
– Masz rację – przyznał smutnym głosem, podając mi koszulkę. – Ale przecież Emily już nie wróci, a jeśli ktoś dalej będzie nosił ten T-shirt, jej duch będzie nadal żył. Dzięki temu Emily nie przestanie być częścią tego świata.
– Naprawdę nie powinnam… – zaprotestowałam, choć prawdę mówiąc, akurat noszenie tego podkoszulka było najfajniejszą częścią zlecenia. Nie wolno nam było zachowywać żadnych rzeczy należących do zmarłych. Groziło to pozwami przeciwko całemu wydziałowi żałoby. Mogło ściągnąć na nas posądzenia o brak profesjonalizmu.
– Proszę – szepnął Alan. – Myślę, że Emily by cię polubiła.
_Przecież to tylko zwyczajna koszulka_ – pomyślałam. – _Nikogo jeszcze nie zwolnili z powodu T-shirta_. Niechętnie sięgnęłam po niego, a gdy znalazł się w moich rękach, twarz Alana wykrzywił grymas bólu. Kierowana nagłym impulsem nachyliłam się i pocałowałam go w policzek.
– Emily była szczęściarą – szepnęłam mu do ucha. Po chwili, nie sprawdzając, jaką reakcję wywołały moje słowa, odwróciłam się i wyszłam z domu Emily Pinnacle.
* * *
Kiedy stanęłam na deskach werandy, na twarzy poczułam parne od padającego deszczu powietrze. W oddali błysnęły światła zaparkowanego przy chodniku samochodu i dopiero wtedy rozluźniłam napięte z nerwów mięśnie. Nie uśmiechało mi się łapanie po nocy okazji, a Aaron nie należał do osób punktualnych. Zanurzyłam dłoń we włosach i zaczęłam zdejmować podoczepiane kosmyki, wrzucając je do plecaka, gdzie wcisnęłam wcześniej T-shirt z logo Rolling Stonesów.
Gdy samochód podjechał bliżej, ruszyłam w jego stronę, unosząc plecak nad głową dla ochrony przed deszczem. Na odchodnym rzuciłam jeszcze jedno spojrzenie w kierunku domu – na szczęście żadne z rodziców nie wyglądało przez okno. Zawsze starałam się unikać sytuacji, w których prysłaby iluzja, jaką dla nich stworzyłam. Takie momenty były jak spotkanie swojego nauczyciela w sklepie spożywczym albo zobaczenie człowieka, który na co dzień pracuje w parku rozrywki przebrany za jakąś bajkową postać, ale tym razem zdjął kostium.
Podbiegłam do lśniącego czarnego cadillaca, otworzyłam drzwi od strony pasażera i zajęłam miejsce. W środku śmierdziało skórą i kokosowym odświeżaczem powietrza. Spojrzałam na Aarona i uniosłam w zdziwieniu brwi. Zerknęłam na swój przegub, udając, że sprawdzam godzinę na zegarku, którego tak naprawdę wcale nie miałam.
– A ty kim teraz jesteś? – spytałam.
– Teraz znowu sobą – wyjaśnił z uśmiechem Aaron – tylko nie miałem czasu się przebrać.
Obrzuciłam uważnym spojrzeniem ubiór mojego przyjaciela, próbując stłumić cisnący się na usta śmiech. Na pasiastą koszulę z przypinanym kołnierzem narzucił marynarkę z ciemnobrązowego sztruksu. Mimo że Aaron niedawno skończył dziewiętnaście lat, ubrany był w stylu, którego nie powstydziłby się osiemdziesięcioletni profesor. Jakby przeczuwając, że za moment wybuchnę śmiechem, mój przyjaciel ruszył gwałtownie i po chwili mknęliśmy już przed siebie. W pewnym momencie Aaron zrobił głośniej radio i stwierdził:
– No dobrze, odgrywałem dwudziestotrzyletniego studenta prawa. Ale tak naprawdę pasjonowała go matma. – Po tych słowach posłał mi znaczące spojrzenie, jakby udzielone informacje wyczerpywały temat jego ostatniego zlecenia. – Terapeuci naprawdę mogliby przestać obsadzać mnie w rolach starszych gości. To pewnie przez tę superbrodę – zauważył, przeczesując palcami zarost, na co zareagowałam zmarszczeniem nosa.
– Jest obrzydliwa – stwierdziłam. – Masz szczęście, że w Oregonie ceni się męski zarost, inaczej wyleciałbyś z pracy. Kiedy się wreszcie ogolisz?
Raz do roku, w listopadzie, gładka smagła skóra Aarona ginęła pod warstwą zarostu. Ale przecież listopad był pięć miesięcy temu. Pracowałam z małpoludem.
– Nigdy – odparł takim tonem, jakby była to rzecz zrozumiała sama przez się. – Broda mi pasuje, dziewczyno.
Odpowiedziałam śmiechem, a po chwili skupiłam się na studiowaniu swojego odbicia w lusterku na osłonie przeciwsłonecznej. Po jej opuszczeniu zaświeciła się lampka, światło padło na mój ostry makijaż. Przeczesałam palcami włosy – nadal pełno w nich było sięgających mi ramion czerwonych kosmyków. Emily za życia miała niesamowicie długie włosy, dlatego musiałam zadbać o przedłużenie swoich. Minusem było straszne swędzenie. Nie mogłam doczekać się chwili, gdy na dobre się ich pozbędę.
– Świetnie wyglądasz w długich włosach – pochwalił Aaron, wskazując moje odbicie w lusterku. – Szkoda, że chcesz je usunąć.
– A mnie podoba się twoja marynarka. Na pewno nie możesz jej zatrzymać?
– Trafiony zatopiony – przyznał Aaron. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. W końcu mój przyjaciel odchrząknął i mimo iż wiedział, że nie cierpię rozmawiać o moich zleceniach, spytał uprzejmym głosem terapeuty: – No to opowiadaj, jak było. Przez telefon brzmiałaś bardzo enigmatycznie. Zaczynałem się niepokoić.
– Nic specjalnego. Zlecenie jak każde inne.
– Chodziło o mamę?
– Tak – odparłam i zapatrzyłam się w okno po stronie pasażera. – Dręczyło ją poczucie winy, że to ona przeżyła. Doszło do wypadku samochodowego i to matka siedziała wtedy za kierownicą. W szpitalu biegała z jednej sali do drugiej, szukając córki. Emily zmarła jednak zaraz po przywiezieniu z miejsca wypadku. – Po tych słowach przełknęłam głośno ślinę. Próbowałam w ten sposób ukryć drżenie głosu. – Matka pragnęła przeprosić córkę za to, że straciła panowanie nad samochodem. Chciała błagać ją o przebaczenie. Zapewnić o swojej miłości. Los nie dał jej jednak takiej szansy. Nie mogła nawet pożegnać się ze swoim dzieckiem. Dla Marthy było to strasznie trudne doświadczenie.
– Dla _Marthy_? – powtórzył z naciskiem Aaron i poczułam na sobie jego spojrzenie. – Jesteście na „ty”?
– Nie, ale nie muszę już nazywać jej mamą, a określenie „pani Pinnacle” wydaje mi się zbyt oschłe, nie sądzisz? – spytałam, kiedy jednak spojrzałam na Aarona, jego twarz wyrażała powątpiewanie. – No co? Przecież ta kobieta jeszcze wczoraj prała moją bieliznę. Nie jesteśmy już dla siebie obcymi ludźmi.
– Bzdura! _Jesteście_ dla siebie obcymi ludźmi! – zaprotestował, unosząc palec. – Przez jakiś czas odgrywałaś rolę jej zmarłej córki, ale to w żaden sposób nie czyni was przyjaciółkami. Quinn, nie możesz przekraczać pewnych granic.
– Wiem, jak wykonywać swoją robotę – ucięłam lekceważąco. Serce zabiło mi jednak żywiej.
Co prawda zadanie każdego sobowtóra polega na wcieleniu się w zmarłą osobę, ale tylko ja naprawdę wczuwam się w daną rolę. Staram się myśleć jak ktoś, kogo odgrywam, dzięki czemu jestem bardziej autentyczna. Prawdę mówiąc, to dlatego cieszę się opinią najlepszego sobowtóra.
– Daruj sobie oceny – zwróciłam się do Aarona. – Ty masz swój styl pracy, ja swój. Kiedy zlecenie dobiega końca, umiem się od niego całkowicie odciąć.
– Serio? – Aaron zachichotał. – Po co w takim razie zachowujesz pamiątki?
– Nie zachowuję żadnych pamiątek – zaoponowałam, czując, jak gorąco oblewa mi policzki.
– Mogę się założyć, że w plecaku masz coś więcej niż tylko odpięte przedłużenia włosów.
Rzuciłam okiem na torbę i dostrzegłam, że wystaje z niej brzeżek T-shirta.
– To nie tak – tłumaczyłam. – Jej ojciec podarował mi tę koszulkę. To się nie liczy.
– Kolczyki od Susan Bell też się nie liczą? – droczył się Aaron. – A efektowny, elegancki pasek Audrey… jak jej było? Quinn, przyznaj wreszcie, że jesteś kleptomanką życia innych. Przechowujesz fragmenty istnienia tych osób niczym jakiś stuknięty seryjny morderca.
– Co ty pleciesz? – wybuchłam śmiechem.
Aaron mruknął coś na potwierdzenie swoich słów i wjechał na autostradę. Do Corvallis mieliśmy co najmniej czterdzieści pięć minut jazdy. Nie cierpiałam co prawda zleceń w terenie, ale miasto, z którego pochodziliśmy, było niezbyt duże; prawdziwy wysyp zgonów notowano w Eugene i Portland. Robota na wyjeździe była jednak niebezpieczna – mogła namieszać w głowie. Trafiałam w okolice, gdzie nic nie było znajome: ani miejsca, ani ludzie. W takich sytuacjach łatwo zapomnieć, kim tak naprawdę się jest. Zlecenia takie wiązały się z dużym ryzykiem, a całkowite odcięcie od znajomego świata sprawiało, że powrót do niego po zakończeniu zadania przychodził z większym trudem. Cóż, na tym właśnie polegała nasza praca.
Aaron Rios i ja pracowaliśmy jako sobowtóry – naszym zadaniem było udzielanie pomocy pogrążonym w żałobie rodzinom. Przydzielano nas do skomplikowanych przypadków rozpaczających rodziców. W pracy z nimi stosowaliśmy radykalną metodę terapeutyczną: terapię przez odgrywanie ról. W przypadku gdy jakaś rodzina albo pojedynczy człowiek doświadczali straty, z którą nie potrafili sobie poradzić i która zagrażała ich zdrowiu psychicznemu, specjaliści z wydziału żałoby zalecali im terapię. W zamian za nieujawnianą sumę kierowano do nich nas, sobowtóry, abyśmy odegrali rolę zmarłego. Dzięki temu możliwe stawało się domknięcie żałoby, na którym zależało rozpaczającym krewnym.
Mogłam wcielić się w rolę dowolnej nieżyjącej osoby, pod warunkiem że w chwili śmierci była kobietą w wieku piętnastu–dwudziestu lat. Oczywiście nie stawałam się wierną kopią zmarłej, ale ubierałam się w jej odzież i czesałam tak jak ona. Pomocą służyły mi jej zdjęcia i filmy. Po jakimś czasie byłam w stanie zachowywać się tam samo jak ona, pachniałam tak jak ona, praktycznie _stawałam się nią_. A ponieważ trafiałam do rodzin ogłuszonych po śmierci bliskiej osoby, zazwyczaj bez trudu mnie akceptowano.
Mój pobyt w domu zmarłego trwał kilka dni, nigdy jednak dłużej niż tydzień. W tym czasie najbliżsi zmarłej mieli okazję powiedzieć mi wszystko to, na co nie dano im wcześniej szansy. Był to też okres, w którym mogli usłyszeć słowa, na których najbardziej im zależało i o których wcześniej poinformowali terapeutów. A ja mogłam w tym czasie odgrywać rolę idealnej córki. Dzięki mnie mogli uleczyć swoje rany.
Tak, ratowałam ludziom życie, czasami przy tym zapominając, które życie należy tak naprawdę do mnie, a które jest tylko odgrywaną rolą.
– No to opowiadaj, co mnie ominęło – poprosiłam Aarona.
Kiedy zadzwonił do mnie poprzedniego wieczoru, pretekstem było ustalenie godziny, o której ma mnie odebrać. Przede wszystkim jednak chciał pogadać i przygotować mnie do powrotu do prawdziwego świata. Kiedy realizuję zlecenie, to właśnie Aaron jest zazwyczaj moim łącznikiem ze światem zewnętrznym. Zanim jednak zostaliśmy zawodowymi partnerami, pracowałam też z innymi. Kiedy zadzwonił dzień wcześniej, oglądałam film na komputerze Emily. Wcisnęłam mu jakąś lewą wymówkę, żeby się rozłączyć. Teraz jednak umierałam z ciekawości, co mi powie. Chciałam usłyszeć coś, co przypomni mi o moim prawdziwym życiu. Obróciłam się do niego, opierając skroń o zagłówek.
– Prawdę mówiąc, niewiele – odezwał się, wzruszając ramionami. – Deacon zasypywał mnie SMS-ami. Twierdzi, że nie odbierasz telefonu.
– Nie powinien do mnie dzwonić, kiedy realizuję zlecenie – zauważyłam. Nasze wytyczne wyraźnie mówią, że podczas pracy możemy kontaktować się wyłącznie z partnerami zawodowymi albo doradcami. W ten sposób unikamy ryzyka, że wyjdziemy z odgrywanej roli. Mimo zasad mogłam jednak odpowiedzieć na SMS-y Deacona, ale po prostu nie miałam na to ochoty.
Poczułam, że zaczynają mnie piec oczy. Rozejrzałam się po samochodzie i po chwili na półce pod radiem znalazłam mieszankę studencką. Paczka była otwarta, wysypywały się z niej solone orzeszki. Przez myśl przeszło mi, że mój ojciec zamorduje Aarona, kiedy zorientuje się, że ten wsiadł z jedzeniem do samochodu i brudzi wnętrze cadillaca.
Sięgnęłam po plecak i ułożyłam go sobie na kolanach. Przez chwilę myszkowałam w środku, aż wreszcie odnalazłam pojemnik na soczewki kontaktowe. Moja alergia na orzeszki nie grozi co prawda śmiercią, ale sprawia, że szczypią mnie oczy i dokucza mi ból gardła. Aaron zwykle pilnuje się, żeby nie jeść ich w moim towarzystwie. Tym razem pewnie o tym zapomniał, co zresztą zupełnie zrozumiałe – po wykonaniu zlecenia przez jakiś czas jesteśmy nieco otumanieni.
– Deacon chyba martwi się, że uciekniesz bez słowa – podjął temat Aaron. – Ta myśl doprowadza go do szału.
– Deacon nigdy niczym się nie przejmuje – poprawiłam Aarona. Zbliżyłam do źrenicy opuszkę palca wskazującego i po chwili poczułam, że przylgnęła do niej soczewka. – Nie rozumiem, po co cię wypytuje. Przecież gdybym postanowiła prysnąć, ty też nie miałbyś o tym pojęcia.
Wyjęte szkło kontaktowe umieściłam w pojemniku, po czym skupiłam się na drugim oku.
– No cóż, Deacon po prostu się o ciebie martwi – mruknął Aaron. Deszcz ustał, mógł już wyłączyć wycieraczki. – A ty przez cały czas zamartwiasz się o niego, niezależnie od tego, czy przyznajesz się do tego, czy nie.
– Przyjaźnimy się – przypomniałam. Odbywaliśmy tę rozmowę z tuzin razy. – Jesteśmy przyjaciółmi, to wszystko.
– Jasne – stwierdził ironicznie. – Jesteś zadymiarą, a on twardzielem. Oboje jesteście zbyt bezkompromisowi, by między wami mogła zrodzić się miłość.
– Zamknij się – powiedziałam, wybuchając śmiechem. – Po prostu nie możesz się pogodzić z tym, że dogaduję się z Deaconem lepiej niż ty ze swoją dziewczyną.
– Racja – zgodził się z prowokacyjnym uśmiechem. – To nie fair. Wy dwoje…
– Przestań, błagam! – jęknęłam, nie pozwalając mu dokończyć. – Pogadajmy o czymś innym. Deacon i ja nie jesteśmy już parą. Zerwaliśmy ze sobą. Koniec tematu.
Pojemnik z soczewkami wylądował z powrotem w plecaku, który ułożyłam sobie pod nogami. Ruch na autostradzie zmalał, przed nami rozciągała się w ciemności pusta szosa.
– Nie twierdzę, że powinniście ziać do siebie nienawiścią – nie poddawał się Aaron. – Ale moim zdaniem nie powinnaś marzyć o wskoczeniu mu do łóżka za każdym razem, kiedy się spotykacie.
– Jesteś stuknięty. Wiesz o tym, prawda?
– Yhm. Jasne, to ze mną jest coś nie w porządku – mruknął, kiwając z politowaniem głową. Po chwili gwizdnął cicho i spojrzał w moją stronę. – Oboje macie poważne problemy.
– Nieprawda – żachnęłam się. – Obojgu lepiej nam, odkąd się rozstaliśmy. Przypomnij o tym Deaconowi, kiedy znów będzie cię o mnie wypytywał.
Aaron prychnął gniewnie i zapewnił, że nie ma zamiaru się w to mieszać. Oczywiście to kompletna bzdura. W rzeczywistości wierzył, że ja i Deacon dalej za sobą tęsknimy. I… może miał trochę racji. Jednak moja relacja z Deaconem miała teraz charakter wyłącznie platoniczny.
Deacon Hatcher to mój ekschłopak, a obecnie najlepszy przyjaciel. Przede wszystkim pracował kiedyś jako sobowtór. Wie, z czym wiąże się taka robota. Rozumie mnie. Pracowaliśmy razem, zanim zastąpił go Aaron. Nasza współpraca trwała blisko trzy lata, a skończyła się osiem miesięcy temu, kiedy Deacon rzucił posadę u mojego ojca. Tego samego dnia rozstał się też ze mną. Niezbyt dobrze zniosłam porzucenie, właściwie byłam całkiem rozbita. Byliśmy z Deaconem bardzo blisko, nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Umówiliśmy się, że będziemy wobec siebie absolutnie szczerzy, co ludziom z naszej branży przychodzi z pewnym trudem.
Kiedy powiedział mi, że odchodzi, nie wiedziałam jeszcze, że rzucił już pracę w wydziale żałoby. Wyjaśnił mi, że w jego życiu nastąpiła zmiana, a ponieważ założyłam, że poznał kogoś nowego, nie kontaktowaliśmy się przez ponad miesiąc. Byłam w szoku, czułam się zdradzona. Jedyną rzeczą w moim życiu, na której mogłam się skupić, stała się praca. Byłam w niej naprawdę świetna. Chłonęłam życie osób, w które się wcielałam, syciłam się miłością ich rodzin. Stopniowo z ich pomocą, karmiąc się ich wspomnieniami, odbudowałam poczucie własnej wartości. Wtedy mój ojciec przydzielił mi nowego partnera, Aarona.
Już nazajutrz na progu mojego mieszkania pojawił się Deacon. Zapewniał mnie, że jest mu bardzo przykro, twierdził, że tęsknota za mną nie daje mu żyć. A ja mu uwierzyłam. Jednak za każdym razem, kiedy zbliżaliśmy się do siebie – ilekroć na nowo się w nim zakochiwałam – Deacon odsuwał się ode mnie. A ja cierpiałam, widząc, że nie odwzajemnia moich uczuć. Był czarującym chłopakiem. Nie wiem, czy to zasługa treningu, jaki odebrał, czy może po prostu miał taki charakter. Był w nim ten rodzaj męskiego uroku, który sprawiał, że w jego towarzystwie czułam się jak ta jedyna i najważniejsza. Aż w końcu coś się w nim zmieniało – i przestawałam się tak czuć.
Miałam już dość tej ciągłej zabawy w przyciąganie i odpychanie, zabliźnianie i otwieranie raz za razem tej samej rany. Oznajmiłam mu, że nie pozwolę już więcej, by mnie krzywdził. Powiedziałam, że związek z nim ma na mnie zgubny wpływ. To go zupełnie dobiło. Uzgodniliśmy, że nie będziemy już parą. Ale oboje równocześnie przyznaliśmy, że nie umiemy się bez siebie obejść. Zdecydowaliśmy się na rozwiązanie kompromisowe – zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Dzięki temu mogliśmy zaspokajać potrzebę przebywania w swoim towarzystwie, nigdy nie posuwając się za daleko. I taki układ świetnie się sprawdzał. A równocześnie był totalnie niezdrowy.
W pewnym momencie komórka Aarona, wsunięta w uchwyt na kubek na desce rozdzielczej, zaczęła wibrować. Zanim zdążyłam po nią sięgnąć, mój towarzysz chwycił ją, oparł o kierownicę i odczytał SMS-a. Po chwili wyłączył aparat i umieścił go z powrotem w uchwycie na kubek.
– Masz pozdrowienia od Myry – odezwał się, zerkając w moją stronę. – _Niesamowicie_ się cieszy, że wracasz.
– Nie wątpię – odparłam, posyłając mu rozbawione spojrzenie.
Dziewczyna Aarona była niziutka – mierzyła zaledwie metr pięćdziesiąt, miała szeroko rozstawione oczy łani i mroczną duszyczkę. Nie cierpiała mnie, ale tylko wtedy, kiedy byłam sobą. Gdy wcielałam się w inne osoby, jej niechęć do mnie malała. Od czasu do czasu dochodziło między nami do spięć, ale chyba obie miałyśmy do całej tej sprawy w miarę dojrzały stosunek. (Zazwyczaj) udawało mi się jej unikać, a ona (rzadko) trzymała język za zębami. Wkrótce jednak wszystko miało się zmienić. To miał być ostatni miesiąc pracy Aarona jako sobowtóra. Jego umowa wygasała za cztery tygodnie. Potem planował wyjechać z Myrą, osiedlić się w Dakocie Północnej albo Południowej i cieszyć się życiem na totalnym zadupiu.
– Czy będziesz tak miły i podrzucisz mnie najpierw do domu? – spytałam obrzydliwie słodkim głosikiem. – Przez cały weekend marzyłam, żeby położyć się na swoim łóżku. Emily za życia sypiała na japońskim materacu.
Aaron, zanim się odezwał, gwizdnął ze współczuciem.
– Nie zazdroszczę, Quinn, ale uprzedziłem już Marie, że do niej jedziemy – wyjaśnił, a po chwili dodał z uśmiechem: – Wiesz, jak uwielbia nocne sprawozdania.
Nieprawda. Marie nie cierpiała, gdy nachodziliśmy ją po zmroku.
Westchnęłam ciężko na myśl o czekającym nas spotkaniu. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu, życzyć dobrej nocy mojemu ojcu i walnąć się do łóżka. Niestety wszystko to będzie musiało poczekać do momentu, gdy zgłosimy wykonanie zadania i wyspowiadamy się z naszych grzeszków. Zanim wolno nam będzie powrócić do zwykłego życia, nasza doradczyni Marie będzie musiała nas przepytać. Abyśmy nie przynosili ze sobą do domu smutku rodzin, z którymi pracowaliśmy, stworzono dla nas specjalne procedury. Jak powiada stare przysłowie: nieszczęścia chodzą parami. A smutek bywa zaraźliwy.