Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Reminiscencje i duchy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Reminiscencje i duchy - ebook

Wspomnienia to jedyne, co bez reszty należy do nas

Dawno temu był sobie chłopiec, który mieszkał w maleńkiej wsi w byłym austriackim zaborze. Nie wiedział, że gdzieś daleko istnieje inny świat. Granice jego ojczyzny wyznaczały rzeczka z Młynówką, włości Baby Jagi i sad Dziadka. W tej historii królową była Babcia – zaradna i gospodarna, pachnąca domowymi ciastami. Rządziła silną ręką, a u swego boku zawsze miała Dziadka, byłego asesora sądu grodzkiego, który znał mnóstwo fantastycznych opowieści i z pasją przekazywał je swojemu wnukowi.

Dziś chłopiec jest już dorosły, a granice jego małego świata przestały istnieć. Zatarły się w nowoczesności. Z krainy dzieciństwa, nie zawsze idealnej, zostały mu jednak okruchy wspomnień – „Reminiscencje”. To właśnie z nich utkana jest ta opowieść.

– Żeby zobaczyć to, czego inni nie dostrzegają, musisz nauczyć się widzieć niewidoczne, słyszeć niesłyszalne, dotykać niedotykalne, rozumieć niezrozumiałe. To bardzo proste – odpowiedział dziadek. – Musisz szanować tych, którzy ci zaufali. Kotom, które oczekują twojej obecności, psom, które zaprosiły cię na wspólne wycieczki po łąkach, łąkom, po których biegasz, drzewom, ludziom, którym jesteś potrzebny. Wtedy zobaczysz ją znowu. A teraz wsiadaj.
Usiadłem obok dziadka na furze z sianem. Jechaliśmy akacjową aleją. Zrywałem pachnące kwiatostany. Siano pachniało akacjami. Położyłem się na plecach, obserwując poruszające się nade mną chmury.
– Dziadku – zapytałem – jak wygląda szczęście?
– Właśnie tak – odpowiedział.

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-217-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO WSTĘPNE

Dobczyce. Miasteczko drzemiące w dolinie Raby, z wyniosłymi, przyciągającymi wzrok ruinami zamku i konturem białego kościoła na wzgórzu. Miasteczko potomków Lanckorońskich, Czernych, Bużańskich, Lubomirskich i Jordanów, wypełnione drewnianymi, pożydowskimi domkami na Marwinie. Miasteczko z bogatą i burzliwą historią, której ślady skrywają ruiny królewskiego zamku czy dawne fortyfikacje. Tyle historii.

W tej książce autor starał się wydobyć z zapomnienia klimaty, anegdoty, ludzi i przemiany, które spowodowały, że niegdysiejsza austriacko-galicyjska miejscowość, usadowiona przy węgierskim szlaku handlowym, stała się turystyczną perełką Małopolski. Warto zajrzeć do jej zakamarków, spojrzeć z wysokości wzgórza zamkowego na ptaki kołyszące się na dobczyckim jeziorze, przespacerować się w kierunku zapory ścieżką wykutą w skale, usiąść na chwilę, przywołać obrazy zatopione gdzieś głęboko, jak domy spoczywające na dnie jeziora. W tej książce odnajdziecie wspomnienia o czasach, kiedy po Rynku sporadycznie przemykały konne zaprzęgi, w taniej jatce dyskutowały gospodynie szykujące rosół, w kinie Raba spotykały się zakochane pary, a w malutkich ogródkach pasły się kozy żywicielki.

O tym wszystkim dowiecie się, wędrując po okolicy z chłopcem, opowiadającym o zamierzchłych czasach i jego postrzeganiu skomplikowanego świata dorosłych. Dowiecie się o zabawach, festynach, wiejskim teatrze, jak również o tym, jak zmieniały się tradycje i sposób życia mieszkańców. Wszystko to opisane zostało z dawką dziecięcej niewinności i humoru.

Burmistrz Gminy i Miasta Dobczyce

Tomasz SuśOD AUTORA

Szanowny Czytelniku!

Długo zwlekałem z zabraniem się do pisania, to prawda. Żeby móc pisać do siebie listy, trzeba trochę się znać, mieć wspólny temat do wymiany spostrzeżeń, innych niż o chorobach i pogodzie. Również książki każdy odbiera inaczej, a rozmowa o nich jest jak opowiadanie o muzyce. Dlatego opowiem Ci o zachowanych przeze mnie obrazach Dobczyc.

Do Dobczyc wędrowałem przeważnie w niedziele, do kina Raba. Jest nikła szansa, że za Twoich czasów jeszcze istniało. Ścieżkami, których już nie ma, dochodziło się do drewnianego mostu, zazwyczaj porywanego przez kolejne wiosenne powodzie. Droga prowadziła obok obecnego parku miejskiego. Po lewej stronie, w lesie, ukryły się dwa stawy, o których wiedzieli nieliczni. Po prawej stały dwie wille, i stoją tam nadal, braci Figlewiczów. Jeden był rymarzem, drugi okuwał beczki, koła do wozów i inne cudeńka drewniane, stawiane dzisiaj w ogródkach dla przyozdobienia kwietników.

Z mostu oglądało się ławice pstrągów, błyszczące w przeźroczystej wodzie. Dzisiaj jest ona mętna i brudna. Ale wtedy śmiałkowie wchodzili na balustradę i skakali jak z mostu w Mostarze, na główkę, na nogi, jak leci. Bywało różnie. Woda w Rabie zachęcała do kąpieli. Wydaje mi się, że ryzykantów i kawalerów w Dobczycach z biegiem lat ubywało, tak jak i czystej wody.

Po prawej stronie rzeki, na plaży, kąpała się i opalała długonoga Figlewiczówna. Zatrzymywałem się tam na dłuższą chwilę, by nasycić wzrok jej piękną, smukłą postacią. Obiecaliśmy sobie spotkanie po latach. Jak wiesz, przeważnie na wszystkie spotkania po latach jest za późno.

W zimie, po rynku – tak, tak, po nieposypywanym niczym rynku, bo wtedy wszystkie drogi i ulice były bajkowo białe, a zimy srogie – ślizgały się na butach, jak na łyżwach dzieci, przyczepione wełnianymi, przemarzniętymi rękawiczkami do pędzących sań. Niektórzy ślizgali się za saniami na łyżwach. Woźnica smagał batem raz to po końskich zadach, raz odganiając dziatki. Na chwilę chowały się one za burtami wozu na płozach, by znów przejechać z radosnym piskiem aż pod figurkę Floriana.

Dobczyce słynęły z kuśnierzy. Wełniane czapki, robione przez mamy na drutach, szybko zamieniały się w śnieżne kule. Krętą, bystrą uliczką pod zamkiem dochodziło się do nielegalnego warsztatu – wtedy wszystko było nielegalne – chociaż miejscowi milicjanci sami zachodzili tam, by uszyć swoim dzieciom nakrycia głowy z owczej skóry zapinane rzemyczkami pod szyją, chroniące główki jak hełmy podczas bitew na kulki śnieżne. Wiedząc, nie wiedzieli, widząc, nie widzieli. Tym sposobem całe Dobczyce i okolice ubierały się w owcze, brązowe czapeczki.

Przez miasto płynęła Młynówka, po której dzisiaj nie ma śladu. Zza Młynówki wyjeżdżał pan Walas odkrytą poangielską ciężarówką, po której, jak i po Walasie, również nic nie zostało. Dobczyce przypominały uśpione włoskie miasteczko z filmu Felliniego, życie toczyło się tam wolno, w aurze tajemniczości, z krótkim przystankiem, od czasu do czasu, na lody. Do dzisiaj, z powodu tego niepośpiechu, podstawowym środkiem lokomocji pozostał rower, nieodzowny w spowalnianiu czasu.

Nasze spotkania i rozmowy, bynajmniej nie o książkach, pozwalają nieco więcej zrozumieć, podejrzeć i zabrać rozmyślania ze sobą. Przy każdym spotkaniu myślę sobie: to już ostatni raz. I pewnie wkrótce będzie to ten ostatni raz – prześladuje mnie takie dziwne przeczucie, jak to o nadchodzącym końcu świata, kiedy będziemy tylko wyglądać zza szyb, podglądając świat, który wymknął się nam i skoczył nieszczęśliwie na główkę z balustrady drewnianego mostu, łamiąc sobie kręgosłup. Czasami myślę, że to byłoby najciekawsze rozwiązanie.

Do zobaczenia więc. Chciałbym Cię poznać i rozprawiać o dzieciństwie, historii, książkach. Może dojdziemy do poezji Szymborskiej, która do mnie nie przemawia, nie pamiętam żadnego jej wiersza i nie mam zamiaru zapamiętać. Wtedy, popijając kawkę, będę sobie dyskretnie milczał. To po trosze dziwi, a po trosze oburza, że nie rozumiem poezji, etc. Wspomnienia zawarte w tej książce niech okażą się substytutem Twoich oczekiwań.DOM

Dom, oprócz strychu, składał się ze skrytek.

Oczywiście ich znajomość była naszą wielką tajemnicą. Podwójne ściany, za którymi czatowały duchy partyzantów, zamalowane wapnem dla niepoznaki, wieczorami skrzypiały, szeptały, opowiadały niestworzone historie. Pod chlebowym piecem ukrywały się razem z nami koty, a w budzie wilczura, na słomiance, zawsze można było przeczekać każdą lokalną katastrofę.

Beczka po kapuście, opustoszała do jesieni, rozdymająca swój olbrzymiasty brzuch, przyjmowała nas bez zająknięcia. W wozowni bryczka i sanie przyglądały się litościwie wozom w półkoszkach, umorusanym i znużonym od ciągłego wyruszania w pole. Tylko wozy drabiniaste dwa razy do roku wyjeżdżały po snopki i siano, a przez resztę czasu, leniuchując, wisiały na ścianie stodoły.

Z okna dziadkowej sypialni widać było kwitnącą łąkę, pośrodku której biegła ścieżka, prowadząca hen, hen. Naszym zdaniem prosto do posterunku milicji, ponieważ nasze obserwacje wskazywały, że ze względu na tonącą w błocie lub kurzu polną drogę, na której oficerki traciły swój szlachetny blask, milicjanci przybywali na rewizję ścieżką kwiecistą.

Lecz my widzieliśmy ich z daleka, a suszące się nielegalnie garbowane skóry miały czas zniknąć w czeluściach skrytek.REMINISCENCJA-1
STAWY

Obok trzech stawów, zakotwiczonych niby maleńkie szmaragdowe laguny wzdłuż niepozornej rzeczki, tkwił stary, rozpadający się młyn z wielkim drewnianym kołem tęskniącym za wodą, wyschniętym od tego ciągłego, niespełnionego czekania.

Stawy i młyn stanowiły kiedyś własność naszego, przebywającego obecnie w zaświatach, prawowitego dziadka. Trafił tam (w zaświaty) z powodu przesadnych ciągotek do innowacji. Niestety, jak to z dziadkami bywa, kupił on o jeden motor do napędu młyńskich kół za dużo, czego rzeka nie mogła mu wybaczyć, bo przecież posiadała dość wody do kręcenia kołem i żaden motor nie powinien się tu zjawić.

Motoru więc nie było, ponieważ zabrał go komornik i wszystko wróciło do pierwotnej postaci. Z tą różnicą, że teraz na naszych dziecięcych barkach pozostało napuszczanie wody na koło. Rzeka pozwalała nam w zamian na robienie prowizorycznych tam do kąpieli, łapania rybek i raków.

Dziadek zbankrutował, a młyn dostał się w ręce Baby Jagi, która przeganiała nas z wrzaskiem i nie dopuszczała do zakamarków młynicy.

Od czasu do czasu, raczej częściej, podnosiliśmy zmurszałe zastawy i woda spływała na nieruchome koło. Wszystko zaczynało się kręcić, nieobecny młynarczyk podstawiał pod żarna worki na mąkę i rzeka na jakiś czas wydawała się być udobruchana.

Ze stawów można było wyłowić karasia albo inną drobnicę, ponieważ szczupaki, karpie i liny czekały na wielkie spuszczanie wody.

Za nieprzestrzeganie reguł dostawało się manto od wszechwiedzącej babci.

Stawy obdarzały nas tatarakiem, kaczeńcami, sitowiem do wyrabiania kapeluszy, w ogóle wszelkiego rodzaju wybujałym zielskiem – szczególnie pałkami pasującymi idealnie do palm wielkanocnych.

Kiedyś cumowała tu ponoć łódka, ale od momentu tajemniczego utonięcia przebywającej tu na wakacjach córki brata prawowitego dziadka (legenda powtarzana z ust do ust, która do nas dotarła, szeptała, że nie było to zwykłe utonięcie) łódka zniknęła.

Nie wypływaliśmy więc na głęboką wodę, niemniej ta myśl w naszych głowach zakorzeniła się jak kłącze tataraku.REMINISCENCJA-2
GĘSI I BARAN

Stawy opasane były groblami, na których Baba Jaga wypasała stado gęsi.

Do szkoły można było więc dojść z obszczypanymi porciętami albo utytłanym po łydki w błocie – polną drogą, która tylko w wakacje osuszała się na tyle, aby dało się zwieźć do stodoły to, co w międzyczasie obrodziło lepiej lub gorzej.

Buty, obstalowane u szewca, wypastowane na glanc, czekały na niedzielę; wykonane na zamówienie, nie przymierzając – jak dla papieża, nie śmiały widzieć wody ani, Boże broń, błota.

Gęsi reagowały na podrzucane im okruchy. Przepuszczały nas dalej z aprobującym gęganiem. Koło spróchniałej wierzby, z której wiosną wybierało się próchnicę dla kwiatuszków mamusi, a potem polną ścieżką wśród łanów zboża (znaliśmy właściciela każdego zagonu, co pozwalało nam nie zabłądzić) docieraliśmy do szkoły.

Po drodze można było zagłębić się w żytni zagon, gdzie czekały na nas kąkole, bratki polne i bławatki. Zbieraliśmy je, suszyliśmy, jak zresztą wiele innych ziół, aby kiedyś stać się na tyle bogatymi, by kupić sobie w pobliskim miasteczku kredki Kohinoora, zamiast beznadziejnych świecówek w sześciu kolorach. Tak uczyliśmy się podstaw ekonomii. Do skupu Herbapolu trzeba było jechać do Krakowa. Oczywiście nigdy nie staliśmy się bogatsi niż wczoraj, natomiast nasza znajomość ziół dorównywała wiedzy wiejskich zielarek.

Baba Jaga, widząc jak poradziliśmy sobie z gęsiami, sprawiła sobie barana, na którego wołaliśmy: „baziu, baziu, puc, puc, puc”, co doprowadzało Babę Jagę, i samego rogatego zainteresowanego, do furii. Przeważnie udawało nam się przed nim zwiać i schować za furtką, gdzie czatowało nasze kochane psisko, gotowe oddać za nas życie.

Od czasu do czasu rzeka zachowywała się nielojalnie, rozlewała się po wszystkich okolicznych łąkach, chcąc dać znać, że nie do końca jest z nas zadowolona. Wypływaliśmy wówczas w blaszanej balii na pastwiska, pragnąc dotrzeć aż do Raby, co okazywało się trudnym zadaniem nawet dla tak wytrawnych żeglarzy jak my, bo balia kręciła się wkoło, zamiast płynąć przed siebie; nie pomagało nawet sterowanie kawałkiem kija.

Kiedy wody opadały, na piechotę szliśmy za nurtem rzeki i docieraliśmy do następnej śluzy. Ten teren stanowił obszar zakazany i niedostępny, co sprawiało nam jeszcze większą frajdę.REMINISCENCJA-3
RZEKA

Trzeba było przejść przez rzeczkę w bród, wdrapać się po stromym brzegu i już było się w krainie niezapominajek, maślanek i stokrotek, otulających ścieżkę prowadzącą przez następną łąkę Baby Jagi, nieopodal Tatarówki. Należało się pochylić i szybko przebiec w stronę zapewniających skuteczną osłonę, czekających już na nas krzaków. Czasami przeważała chęć zerwania bukietu maślanek, pierwszych kwiatów wieszczących zbliżające się majówki. Z maślanek i stokrotek wiliśmy wianki i tak wystrojeni, zabezpieczeni przed wszelkim „złym”, dochodziliśmy do przeprawy skonstruowanej z dębowych bali wzdłuż kolejnego zachwycającego miejsca.

Należało, trzymając się oburącz górnej belki, obejmującej stawiska zatrzymujące wodę nad kamiennymi, zrujnowanymi przez powodzie schodkami, prześliznąć się, nie patrząc w dół, na przeciwległą groblę. Okazywanie lekceważenia wobec narastającego strachu było w dobrym, dziecięcym tonie.

Staliśmy już na wrogim terenie, opanowanym przez młynarza niemiłościwie panoszącego się po tej stronie rzeki.

Maszerowaliśmy dalej i dalej, gdzie widniał kolejny staw porośnięty kaczeńcami, sitowiem i brązowymi pałkami imitującymi berła. Naszym celem jednak nie była dalsza wędrówka. Spojrzenie w dół, na pędzącą wodę, przypominało o spełniającym się przekleństwie, rzuconym na lokatorów tego młyna.

Opowiadano o młynarczyku, który podczas powodzi, usiłując podnieść zastawy, by woda nie wlała się na okalające łąki i stawy, porywając ryby do pobliskiej Raby, pośliznął się i przepadł w ryczącym wodospadzie bez śladu.

Ktoś wpadł pod napędzającą młyn turbinę. Kto? Pewnie właściciel gospodarstwa. Ktoś ponoć powiesił się we młynie. Powiesił się – dlaczego? W naszym mniemaniu nie było to sprawą najistotniejszą.

Należało zamknąć zastawę, kierującą wodę na śluzę prowadzącą do pracującej turbiny. Wówczas, zanim woda przestała płynąć w pożądanym przez młynarza kierunku, stwarzaliśmy sobie najprawdziwszy basen do kąpieli.

Po jakimś czasie od strony młyna nie dało się nie słyszeć nadciągających przekleństw, co było hasłem do natychmiastowej rejterady. Młynarz – tak myśleliśmy – zrzuci nas do spienionego wodospadu i znikniemy z jego czujnych oczu na zawsze.

W mokrych majtkach, w wiankach na głowach sunęliśmy przez łąkę Baby Jagi, by niepostrzeżenie schować się za drewutnią.REMINISCENCJA-4
MŁYNICA

Pod młynicą, strzeżoną przez Babę Jagę, stał brusek. Brusek służył do bruszenia, czyli do ostrzenia noży i siekier. Brusek był nasz, bo Baba Jaga poszła na wyjątkowe ustępstwo i w obawie przed niechybną zemstą drwali, niemogących naostrzyć swoich siekier przed pójściem na wyrąb lasu, pozwoliła nam nim bruszyć. Ja, jak zwykle ja, byłem tym najważniejszym, który kręcił okrągłym kamieniem, polewał kamień wodą, żeby siekiery podczas ostrzenia się nie rozhartowywały. Drwal pomruczał, pomruczał, ale w końcu godził się na moje kręcenie. Siekiera drwala przecinała w locie włos, siekiera drwala, ostra jak brzytwa, potrafiła powalać olbrzymie drzewa, ponieważ nie istniały, jak pamiętam, żadne skuteczniejsze narzędzia do powalania drzew. Piła „moja-twoja” wgryzała się podstępnie i cicho w pień, jak to potrafią tylko bobry, zaś łomot siekier zapowiadał kategoryczną bliskość upadku.

Młynica nie rozleciała się tylko dlatego, że od wiatru osłonięta była groblą. Brakowało jej dachówek, część desek szalunku zniknęła bez wieści. Schody na podest, gdzie w zamierzchłych czasach funkcjonowała maszyneria, zżarły korniki. Na dole, jakby nigdy nic, wisiały jeszcze worki na mąkę, przymocowane do zsypów. Przy młynicy stała przylepiona do niej przybudówka, z której Baba Jaga wyglądała od czasu do czasu, najczęściej w tym celu, żeby posłać w naszą stronę jakieś przekleństwo. Wyglądało na to, że jej jedynym i ulubionym zajęciem jest straszenie dzieci. Dostawało się też każdemu, kto chciał przekroczyć kładkę na jej rzece, przejść jej ścieżką w jej lesie, zjechać na sankach z jej górki. Pewnego razu podeszła do naszego domu z łopatą, żeby ustalić nowe granice, niezbędne do pilnowania. Dziadek Edward przejął łopatę i trzasnął ją tą łopatą w tyłek, co zakończyło definitywnie jej imperialne zakusy.

Baliśmy się Baby Jagi, ponieważ zabierała nam zabawki. Baliśmy się chyba z przyzwyczajenia, bo biegaliśmy szybko i na nic zdawało się jej gonienie za nami. Poza tym mieliśmy swojego dziadka Edwarda. To była nasz gwarancja bezpieczeństwa. Przekleństwa Baby Jagi docierały nawet do odległego kościoła i stanowiły niejednokrotnie temat religijnych rozważań, wygłaszanych przez proboszcza z ambony do wiernych. Baba Jaga, jak wszystkie Baby Jagi, miała swojego pomocnika – tego baliśmy się bardziej, więc na wszelki wypadek, przed ucieczką, przezywaliśmy go wymyślonymi naprędce wyzwiskami. Nie byliśmy grzecznymi dziećmi, fakt, ale czy można być grzecznym, nie mając innej możliwości obrony?REMINISCENCJA-5
WIELKANOC

Na Wielkanoc miałem obiecany nowy garnitur i nowe buty.

Garnitur, z przenicowanej marynarki dziadka, a może taty – trudno to spamiętać – granatowy, w delikatne prążki, musiał prezentować się szykownie. Elegancka dwurzędówka, szyta na miarę u krawca, wymagała kilkukrotnych przymiarek, na które chodziłem z utęsknieniem, jak na rekolekcje.

Za szkołą, za figurką Matki Boskiej, pomiędzy domostwami, stodołami, wozowniami i stajniami najbogatszych gospodarzy przycupnęły bajkowe domki-kruszynki, kryte strzechą, z jedną izbą pełniącą funkcję salonu, warsztatu, kuchni, jadalni etc. W jednym z nich znajdował się, na owe czasy, nie do końca legalny salon krawiecki.

Izbę krawca rozświetlała lampa naftowa wisząca nad maszyną do szycia, ale wydawało się, że w pomieszczeniu jest ciemno. Krawiec dyskretnie zamykał za mną drzwi z zapytaniem, czy ktoś nie widział, jak wchodzę. Wchodzenie i wychodzenie było z jakichś powodów w tych czasach zabronione, jak również odpowiadanie na pytania nieznajomych ludzi.

Fastrygowanie rękawów, zaznaczanie kredą miejsc wszyć, cały ten ceremoniał spowodował, że poczułem się kimś wyjątkowym. Granatowa dwurzędówka i robione na miarę skórzane, zelowane buty wprowadzały w świat, na który można było spoglądać z wysokości chóru, śpiewając z dziecięcym przekonaniem: „Wesoły nam dziś dzień nastał”…

Taką samą, przypominającą Wielkanoc granatową dwurzędówkę, ze złotymi guzikami i epoletami przy rękawach, założyłem po raz drugi w zupełnie innych okolicznościach.

Zbliżającą się Wielkanoc zapowiadały poszukiwania niedostępnego pieprzu, niezbędnego do wyrobu kiełbas, przygotowywanie kołatek i krzyżyków, ogólna bieganina, mieszanina postu z oczekiwaną wyżerką. „Gorzkie żale” przeplatały się z pokutą za niepopełnione występki i ich odkupieniem. Zapach placków, serników, makowców poprzedzał nadchodzącą nową erę.

Czasami wybiegaliśmy na bosaka na zieloną już łąkę. Najbardziej cieszyły się króliki ze świeżutkiej, pachnącej wiosną trawy. Radość rozciągała się, prężyła jak budzący się z drzemki kot.REMINISCENCJA-6
KONIE

Na drugi dzień Świąt Wielkanocnych odszykowane konie, ubrane w odświętne, nabijane mosiężnymi blaszkami chomąta, popręgi i uzdy przyozdobione kutasikami z kolorowej włóczki, prychały, grzebały kopytami w ziemi, z niecierpliwością oczekując zaprzężenia do lekkiej bryczki. Wymachiwały czarnymi ogonami zaplecionymi w warkocze, potrząsały wystrojoną grzywą. Szykowały się na zjazd rodzinny. Moim ulubionym zajęciem było czyszczenie kredą i sidolem wszelkich mosiężnych ozdóbek przy uprzęży, a było tego sporo. Lśniący bat, wyczernione pastą lejce, błyszczące kantary i uzdy, blaszki, wełniane frędzle przygotowywane były przez cały Wielki Tydzień z pieczołowitością, podobnie jak wypastowane na błysk oficerki taty i mamy stojące przy drzwiach w gotowości na rezurekcję.

Z końmi byłem za pan brat, ponieważ przynosiłem im do stajni skórki od chleba, dosypywałem zamiast plew owsa do żłobów, a przy okazji rozmawialiśmy sobie o tym i o owym. Oczywiście podczas tych odwiedzin szczotkowałem je zgrzebłem, rozczesywałem grzywy, a nawet wiązałem ogony w ozdobne koki. Starały się mnie nie kopnąć przez nieuwagę. Ich delikatne nozdrza i wargi z czułością witały się z moimi rękami. Nie lubiły zakładania uzd, ja również z przykrością wpychałem im w pyski metalowe wędzidła. Kochaliśmy wolność i to nas łączyło.

Pewnego razu, wracając galopem z pastwiska, przeskoczyły nade mną, nawet mnie nie musnąwszy. Babcia stwierdziła, że przez ten incydent nie urosnę. Mierzyłem się więc często, zaznaczając nożem kreski na słupie podpierającym powałę. Uroki raz działały, raz nie. Wszakże trudno urosnąć, będąc permanentnie głodnym, a mnie wydawało się, że masełko, jajka, śmietana i sery zawsze wędrowały na targ. Ponieważ skarby te nie były przeznaczone dla domowników, trzeba było niepostrzeżenie dobierać się do nich, co odbierało całą radość jedzenia. Fakt faktem, nie byłem wielkoludem. Wobec przeciwności losu postanowiłem po prostu nie mieć apetytu i nie rosnąć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: