- W empik go
Ren - ebook
Ren - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 857 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed kilkoma laty pewien pisarz, ten mianowicie, co kreśli te słowa, podróżował w tym jedynie celu, aby oglądać drzewa i niebo, dwie rzeczy, których nie widuje się w Paryżu.
Był to jego jedyny cel, co przyznają ci czytelnicy, którzy zechcą przejrzeć kilka pierwszych stronic tomu pierwszego.
Podążając tak przed siebie, zdany niemal całkowicie na los szczęścia, dotarł do brzegów Renu.
Widok tej wielkiej rzeki obudził w nim chęć, jakiej żaden z przypadków jego podróży nie zrodził aż do tej chwili; zapragnął obserwować i patrzeć w celu ściśle określonym; myśl jego przestała się błąkać, widok ów bowiem w sposób niemal ścisły określił cel tej wyprawy zrazu kapryśnej, wskazał główną osnowę dociekań, słowem, kazał porzucić marzenia dla myśli.
Ren to rzeka, o której wszyscy mówią, ale której nikt nie bada, której brzegi wszyscy zwiedzają, ale nikt jej nie zna, którą ogląda się przelotnie i zapomina o niej w pośpiechu, którą muska każde spojrzenie, ale żaden umysł nie zgłębia. A jednak jej nadbrzeżne ruiny zaprzątają co wzniośłejsze wyobraźnie, jej los zajmuje umysły poważne; i ta zachwycająca rzeka pod przejrzystością swoich wód uchyla zarówno oczom poety, jak publicysty rąbka tajemnic przeszłości i przyszłości Europy.
Pisarz nie mógł oprzeć się pokusie, by spojrzeć na Ren z tego dwojakiego stanowiska. Kontemplacja przeszłości, ukazującej się w jej rozpadających się zabytkach, rachuby dotyczące przyszłości, które wynikają z sumy zdarzeń w naszym życiu, odpowiadały jego instynktowi badacza historii i marzyciela. A ponadto, niezawodnie, pewnego dnia, a może nawet wkrótce, Ren stanie się palącym zagadnieniem naszego kontynentu. Dlaczego więc nie skierować zawczasu dociekań w tę stronę? Gdybyśmy nawet byli pozornie jak najpilniej zajęci jakimiś innymi badaniami, nie mniej doniosłymi i nie mniej płodnymi, ale mniej ograniczonymi czasem i przestrzenią, powinniśmy w chwili, kiedy się pojawiają, godzić się na przemyślenie niektórych doniosłych zagadnień.
Wystarczy, by ten, kogo nazywam poetą, żył w jakiejś przełomowej epoce cywilizacji, a jego dusza musi nieuchronnie zetknąć się ze wszystkim, z historią naturalną, z dziejami, z filozofią, z ludźmi, ze zdarzeniami i zawsze musi być gotowy, by przystąpić do roztrząsania problemów praktycznych na równi z innymi. Trzeba, aby w potrzebie umiał oddać zwykłą przysługę i przyłożyć rękę do dzieła. Bywają dni, kiedy każdy człowiek musi stać się żołnierzem, a każdy pasażer – marynarzem. W sławnym i wielkim stuleciu, w jakim żyjemy, jeśli ktoś już pierwszego dnia nie cofnie się przed pracowitą misją pisarza, narzuca sobie obowiązek, że nie cofnie się nigdy. Rządzić narodami – to wziąć odpowiedzialność; przemawiać do umysłów – to wziąć ją również; a człowiek odważny, choćby był słaby, z chwilą kiedy wyznaczył sobie jakieś zadanie, traktuje je poważnie. Gromadzić fakty, widzieć je własnymi oczyma, doceniać trudności, współuczestniczyć, jeśli można, w rozwiązaniach, oto istota jego misji uczciwie pojmowanej. Nie oszczędza się, próbuje, usiłuje, zmusza się, by rozumieć; a kiedy pojął, stara się rzecz wyjaśnić. Wie, że wytrwałość to siła. Ową siłę można zawsze dodać do słabości. Kropla spadająca ze skały przewierca opokę, dlaczego więc kropla, co spływa z ludzkiego umysłu, nie miałaby przeniknąć zagadnień historii?
Pisarz, który to mówi, oddał się więc z całą świadomością i poświęceniem trudnej pracy, jaka przed nim stanęła; po trzech miesiącach dociekań, bardzo zresztą zagmatwanych, wydało mu się, że z tej podróży archeologa i amatora rzeczy ciekawych przyniósł wraz ze żniwem poezji i wspomnień myśl użyteczną, i to teraz właśnie, dla swojego kraju.
Dociekania bardzo zagmatwane – to właściwe słowo; ale pisarz nie po to go tutaj używa, by wzięto je ze złej strony. Pogrążony w badaniu zagadnień przyszłości, jakie nasuwa Ren, niczego nie ukrywa, a czytelnik spostrzeże, że badania przeszłości zajmowały go nie tyle głębiej, co potoczniej. To zresztą zrozumiałe. Przeszłość jest tu w ruinie; przyszłość w zalążku. Wystarczy otworzyć okno na Ren, a widzi się przeszłość; aby dostrzec przyszłość, trzeba, proszę darować nam to wyrażenie, otworzyć okno w sobie.
Jeśli mowa o teraźniejszości, podróżny mógł stwierdzić dwie rzeczy; po pierwsze – Ren jest znacznie bardziej francuski, niż sądzą Niemcy; po drugie – Niemcy nie są tak nieprzyjaźni wobec Francji, jak sądzą Francuzi.
Nabrawszy tego dwojakiego przekonania, raz na zawsze ustalonego i niezbitego, uczynił je punktem wyjścia do badań związanych z tym problemem.
A tymczasem rozmaite odczucia i obserwacje w toku tej wyprawy, to, czego się dowiedział lub odgadł, poszukiwał lub znalazł, ujrzał lub dostrzegł przelotnie – wszystko to wyłożył pisząc w toku podróży listy, których formę, całkiem zwykłą i prostą, trzeba jednak czytelnikowi objaśnić. To dawny nawyk, sięgający lat dwunastu. Ilekroć opuszcza Paryż, pozostawia oddanego przyjaciela, którego ciągłe obowiązki zatrzymują w mieście, pozwalając jedynie na dojazdy do dworku wiejskiego o cztery mile za rogatkami. Ów przyjaciel, który od czasów ich wspólnej młodości całym sercem uczestniczy w działaniach pisarza, jego przedsięwzięciach i marzeniach, domaga się długich listów od nieobecnego przyjaciela i nieobecny przyjaciel je pisze. Co one zawierają, już teraz widać; to codzienne zwierzenia: pogoda dzisiejsza, wczorajszy zachód słońca, piękny wieczór lub deszczowy poranek; pojazd, do którego wsiadł podróżny, wózek pocztowy lub kariolka; szyld nad zajazdem, widok miast, kształt jakiegoś przydrożnego drzewa, rozmowa w powozie lub na imperiale; jakiś wspaniały grobowiec, jakaś wspaniała pamiątka, zwiedzanie jakiejś wspaniałej budowli, katedry lub wiejskiego kościoła, gdyż kościół wiejski jest równie wspaniały jak katedra, bo to siedziby Boga; ulotne dźwięki, pochwycone uchem, a skomentowane marzeniem, odgłos dzwonu z wieży, rytmiczny brzęk kowadła, trzask bicza woźnicy, krzyk usłyszany u bram więzienia, piosnka dziewczęcia, przekleństwa żołnierza: oto obraz wszystkich ziem, raz po raz przerywany widokami owego „słodkiego kraju fantazji”, o którym pisze Montaigne, a gdzie tak chętnie przebywają marzyciele; mnóstwo przygód, których doświadcza nie tyle podróżny, co jego umysł; słowem, wszystko i nic, dziennik raczej rozmyślań niż podróży.
I gdy tak ciało przenosi się z miejsca na miejsce koleją żelazną, dyliżansem albo parostatkiem, wyobraźnia podąża za nim. Kaprys myśli przebywa morza bez statku, rzeki – bez mostu, a góry – bez drogi. Duch każdego marzyciela przywdziewa buty siedmiomilowe. Obie podróże pomieszane ze sobą – oto co zawierają te listy.
Podróżny wędrował cały dzień, zbierając, otrzymując lub zgarniając myśli, urojenia, przypadki, doznania, wizje, bajki, refleksje, rzeczywistość i wspomnienia. O zmierzchu wchodzi do oberży i kiedy przygotowują mu wieczerzę, każe sobie podać pióro, atrament i papier, siada w rogu stołu i pisze.
Każdy jego list to worek, do którego zsypuje wszystko, co w ciągu dnia zebrał w swoim umyśle, toteż do tego worka, czemu bynajmniej nie przeczy, trafia częściej lichy grosz niż złoto.
Po powrocie do Paryża spotyka się z przyjacielem i nie myśli więcej o swoim dzienniku.
Przez dwanaście lat napisał w ten sposób mnóstwo listów z Francji, Belgii, Szwajcarii, o oceanie i o Morzu Śródziemnym i zapomniał o nich. Zapomniał nawet o tych, które napisał o Renie, kiedy raptem zeszłego roku pojawiły mu się one w pamięci skutkiem następujących po sobie wydarzeń, które trzeba tutaj wyłożyć.
Jak pamiętamy, jakie sześć, a może osiem miesięcy temu zaczęto nagle rozważać kwestię Renu. Umysły, światłe zresztą i szlachetne, żywo wówczas spierając się o nią we Francji, już na początku, jak to się prawie zawsze zdarza, zajęły dwa stanowiska sprzeczne, dwie pozycje skrajne. Jedni uważali traktaty z roku 1815 za fakt dokonany i kierując się tym, oddawali lewy brzeg Renu Niemcom, domagając się jedynie ich przyjaźni; inni, protestując bardziej niż kiedykolwiek, i słusznie, naszym zdaniem, przeciw owym traktatom, domagali się kategorycznie Renu lewobrzeżnego i odrzucali przyjaźń Niemiec. Pierwsi poświęcali Ren dla dobra pokoju, drudzy dobro pokoju dla Renu. Naszym zdaniem i jedni, i drudzy mieli zarazem rację i mylili się. Między tymi dwoma wyłączającymi się i skrajnie odmiennymi poglądami było, jak nam się wydaje, miejsce na kompromis. Zachować prawa Francji, nie raniąc uczuć narodowych Niemiec, to doniosły problem, którego rozwiązanie autor tych zapisków znalazł, jak sądzi, podczas swojej wędrówki brzegiem Renu. Myśl ta, pojawiwszy się, przybrała postać nie tylko myśli, ale i obowiązku. Zdaniem autora każdy obowiązek powinien być spełniony. Skoro jakieś zagadnienie dotyczące Europy, a zatem całej ludzkości, pozostaje niejasne, należy je rozświetlić bodaj tą odrobiną wiedzy, jaką posiadamy. Rozum ludzki, zgodny w tym względzie z prawem spartańskim, nakazuje w pewnych wypadkach wyjawiać swoją opinię. Autor więc w prostym i zwykłym poczuciu spełnionego obowiązku, w pewnym sensie nie troszcząc się o stronę literacką, napisał dwieście stron, które stanowią zakończenie drugiego tomu tej publikacji, i gotował je do druku.
W chwili gdy miały się ukazać, ogarnęły go skrupuły. Jaki miałyby sens te dwieście stronic w oderwaniu od całej pracy myślowej, której autor dokonał, zwiedzając brzegi Renu?
Czy pojawienie się tej tak fachowej i nieoczekiwanej broszury nie będzie czymś niespodziewanym i osobliwym? Czy autor nie powinien zacząć od oświadczenia, że zwiedził okolice nadreńskie, wtedy bowiem nikt nie miałby słusznych zresztą podstaw do zdziwienia, iż będąc z natchnienia poetą, a z zamiłowania archeologiem, dostrzegł nad Renem tylko międzynarodowe zagadnienie polityczne? Byłoby z pewnością pożyteczne, aby jedną z kwestii współczesnych naświetlić za pomocą porównań historycznych; ale czy Ren, rzeka w swoim rodzaju jedyna w świecie, nie zasługuje, by spojrzeć na nią jako taką, na jej istotę? Czy można by w ogóle wytłumaczyć, że autor mijał owe katedry nie zwiedzając ich, owe fortece – nie wstępując do nich, owe ruiny – nie obdarzając ich nawet spojrzeniem, ową przeszłość – nie zgłębiając jej, owe marzenia – nie pogrążając się w nich? Czy nie jest obowiązkiem każdego pisarza być zawsze w zgodzie z sobą, „et sibi constet”, by tworzyć tak, jak już dał się poznać, nie występować inaczej, niż się po nim spodziewają? Czy zachowując się w inny sposób nie wyprowadzałby czytelników w pole i czy rzucając fakty tej podróży na pastwę wątpliwości i domniemań, nie podważyłby przez to ich zaufania?
Sprawa wydała się autorowi istotna. Podważać zaufanie w chwili, kiedy wszyscy domagają się go bardziej niż kiedykolwiek, dopuścić do zwątpienia o sobie właśnie w chwili, kiedy pragnie się zdobyć zaufanie, nie pozyskać pełnej wiary słuchaczy, kiedy zabiera się głos w sprawie, której poruszenie wydaje się obowiązkiem – to rozminąć się z celem.
Przyszły mu wtedy na myśl listy, które pisał w czasie owej podróży. Przeczytał je ponownie i uznał, że właśnie ich realizm sprawia, iż stanowią niezaprzeczony i naturalny punkt oparcia dla jego wniosków w kwestii Renu; że swojskość niektórych szczegółów, drobiazgowość odmalowanych pejzażów, osobisty nurt wielu wrażeń były jeszcze jedną oczywistością; że wszystkie te rzeczy prawdziwe mogłyby wesprzeć rzecz pożyteczną; że pod pewnym względem owa podróż marzyciela, kierującego się często kaprysem, a dla niektórych umysłów kostycznych może skażona poezją, mogłaby zaszkodzić autorytetowi myśliciela; że z drugiej jednak strony, będąc bardziej surowym, można by okazać się mniej skutecznym; że celem tej publikacji, niestety dość powierzchownej, jest przyjazne rozwikłanie sprawy obarczonej nienawiścią; że w każdym razie z chwilą kiedy myśl autora, nawet najgłębiej utajona i najbardziej przysłonięta, zostanie rzetelnie ukazana czytelnikom bez względu na skutek, to choćby nawet nie zgodzili się z wnioskami wyrażonymi w książce, uwierzą z pewnością w przekonania autora.
A to już stanowi wielki krok naprzód; reszta należeć będzie do przyszłości.
Takie właśnie nieodparte, zdaniem autora, pobudki skłoniły go do ogłoszenia tych listów i przekazania czytelnikom zamiast dwustu stronic – dwóch tomów o Renie.
Gdyby autor chciał ogłosić ową korespondencję podróżnego w celach wyłącznie osobistych, dokonałby w niej zapewne znacznych zmian; usunąłby wiele szczegółów; zatarłby wszędzie poufność i uśmiech; wytępiłby i wyplewił jak najstaranniej owo j a, ten chwast, który wciąż wyrasta pod piórem w chwilach wynurzeń osobistych; zrezygnowałby może, w poczuciu własnej niższości, z formy epistolarnej, do której, jego zdaniem, tylko umysły naprawdę wielkie mają prawo w obcowaniu z czytelnikami. Ale z przedstawionego przed chwilą punktu widzenia owe zmiany byłyby fałszerstwami; listy te, choć z pozoru nic prawie nie mające wspólnego z zakończeniem, stanowią niejako dowody rzeczowe, każdy z nich jest świadectwem podróży, pobytu i obecności; ja jest tutaj potwierdzeniem. Zmienić je to zastąpić prawdę przeróbką literacką. Byłoby to nadużyciem zaufania, a zatem mijałoby się z celem.
Należy pamiętać, że te listy, które może nawet nie będą miały dwóch czytelników, mają służyć jako słowa pojednania dla dwóch narodów. Wobec tak ważnego celu cóż znaczą drobne kokieterie literackich blagierów i ich wyszukane przybrania! Jedyną ozdobą tych listów jest prawda.*
Postanowił więc opublikować je prawie tak, jak zostały napisane.
* Autor w tym względzie bardzo daleko posunął swoje skrupuły. Owe listy były pisane piórem swobodnym, bez książek, a fakty historyczne lub teksty literackie, które gdzieniegdzie się trafiają, były przytaczane z pamięci; otóż pamięć czasem zawodzi. W liście dziewiątym na przykład autor powiada, że Barbarossa chciał wyruszyć na wyprawę krzyżową po raz drugi lub trzeci, a w liście siedemnastym mówi o licznych wyprawach krzyżowych Fryderyka Rudobrodego. Autor zapomina w obu tych przypadkach, że Fryderyk wyruszał na krucjatę tylko dwukrotnie, po raz pierwszy jeszcze jako książę Szwabii, w roku 1147, wraz ze swoim stryjem Konradem III; po raz drugi, będąc cesarzem, w roku 1189. W liście czternastym autor napisał: herezjarcha Doucet, a należało napisać: herezjarcha Doucin. Nie byłoby nic łatwiejszego, jak poprawić te błędy; ale autorowi wydawało się, że skoro się tam znalazły, należy je pozostawić jako świadectwo autentyczności owych listów. .
Mówi: prawie, gdyż nie zamierza bynajmniej ukrywać, że mimo wszystko to i owo usunął lub zmienił; ale owe zmiany nie mają znaczenia dla czytelnika. W każdym prawie wypadku ich celem jest uniknięcie powtórzeń; chce on też oszczędzić osobom postronnym, obojętnym, napotkanym przygodnie już to potępienia, już to niedyskrecji, już to przykrości spowodowanej tym, że się w tych listach rozpoznają. Nie obchodzi czytelników na przykład, że wszystkie zakończenia listów poświęcone sprawom rodzinnym zostały usunięte; małe znaczenie ma i to, że nazwa jakiegoś miejsca, gdzie zdarzył się jakiś wypadek, złamane koło, pożar w oberży itd., została zmieniona. Aby autor sam mógł powiedzieć: to książka uczciwa, forma i treść listów pozostały takie, jak były. W razie potrzeby, gdyby w sprawie tak małej wagi znalazł się ktoś dociekliwy, można by mu pokazać wszystkie części składowe owego dziennika podróży, opatrzone oryginalnymi, datowanymi pieczęciami pocztowymi.
Jeśli chodzi o wielkich pisarzy, a nie trzeba tutaj powoływać się na słynne przykłady zapisane w pamięci każdego, to ów rodzaj zwierzeń ma nieodparty urok; piękny styl ożywia wszystko; jeżeli jednak chodzi o zwykłego podróżnego, mają one wartość, powtarzamy to, jedynie dzięki swej szczerości. Dlatego, i tylko dlatego, mogą być niekiedy cenne. Należą wraz z zapiskami mnicha z Sankt Gallen, mieszczanina paryskiego z czasów Filipa Augusta i Jana de Troyes do materiałów, które z pożytkiem należy konsultować; jako dokument uczciwy i poważny dostąpią może kiedyś zaszczytu wspomagania filozofii i historii w dziele charakterystyki ducha określonej epoki i określonego narodu w danym momencie dziejowym. Gdyby można było rościć takie ambicje względem tych dwóch tomów, autor nie marzyłby o niczym innym.
Niechaj nikt również nie szuka tu dramatycznych przygód ani malowniczych zdarzeń. Autor, jak sam to wyjaśnia na pierwszych stronicach tej książki, podróżuje samotnie w tym jedynie celu, by wiele marzyć i trochę myśleć. Zabrał z sobą na te milczące wyprawy dwie stare książki, a raczej, niech mu będzie wolno przytoczyć jego własne słowa, swoich dwóch przyjaciół: Wergiliusza i Tacyta; Wergiliusz – to cała poezja natury, Tacyt – to cała myśl historii.
Zresztą, jak się to godzi, wciąż i wszędzie kryje się w ciszy i półmroku, które sprzyjają obserwacji. Tutaj trzeba nieodzownie kilku słów wyjaśnienia.
Jak wiadomo, niezwykły rozgłos prasy francuskiej, tak potężnej, tak płodnej i tak zresztą pożytecznej, sprawia, że najskromniejsze nawet nazwiska literackie Paryża rozbrzmiewają echem, które nie pozwala najskromniejszemu i najmniej znaczącemu pisarzowi, przebywającemu poza granicami Francji, uwierzyć, że jest zupełnie nieznany. W tej sytuacji obserwator, kimkolwiek by był, jeśli tylko raz i drugi uległ pokusie rozgłosu, chcąc utrzymać całkowitą niezależność myśli i czynu, musi zachować incognito, jak gdyby rzeczywiście był kimś ważnym, i pozostać nieznany, jak gdyby rzeczywiście otaczała go sława. Te środki ostrożności, które pozwalają podróżnemu ukrywać się w cieniu, autor stosował podczas całej swojej wycieczki nadreńskiej, choć z pewnością, gdy o niego chodzi, były zbyteczne, a stosowanie ich uważał za śmieszne. W ten sposób mógł robić notatki wedle swojej woli, z całą swobodą, i nic nie ograniczało jego ciekawości ani rozmyślań podczas tej fantazyjnej przejażdżki – a wydaje nam się, że już podkreśliliśmy to dość wyraźnie – fantazyjnej dzięki przypadkowości napotykanych oberż i posiłków u wspólnego stołu, a także środków komunikacji, od furmanki do karetki pocztowej lub ławki w dyliżansie i płótna rozciągniętego nad pokładem parostatku.
A co do Niemiec, które są w jego mniemaniu naturalnym współpracownikiem Francji, autor sądzi, że w rozważaniach zamykających drugi z obu tomów ocenił je sprawiedliwie i ujrzał je takimi, jakie są. Niechaj czytelnik nie zatrzymuje się dłużej przy kilku słowach rozsianych tu i tam w tych listach i zachowanych w skrupulatnej dbałości o szczerość; autor protestuje energicznie przeciw pomawianiu go o jakąkolwiek ironię. Niemcy, nie ukrywa tego, są jednym z krajów, które kocha, i jednym z narodów, które podziwia. Ma uczucie niemal synowskie dla tej szlachetnej i świętej ojczyzny wszystkich myślicieli. Gdyby nie był Francuzem, chciałby być Niemcem.
Autor mniema, że nie może zakończyć tej wstępnej noty, nie mówiąc czytelnikom o ostatnim ze skrupułów, jaki mu się nasunął. Kiedy kończył się druk tej książki, spostrzegł, że najświeższe wydarzenia, które w chwili obecnej jeszcze zaprzątają Paryż, sprawiają, iż dwie linijki rozdziału piętnastego Zakończenia nabierają jak gdyby jakiegoś bezpośredniego znaczenia. Otóż autor, który zawsze wolałby uspokajać umysły niż je podniecać, zastanawiał się, czy nie skreślić tych dwóch linijek. Po namyśle postanowił je zachować. Wystarczy sprawdzić datę tych zapisków, aby przyznać, że jeśli gościło podówczas cokolwiek podobnego w umyśle autora, było to może przewidywanie, ale nie były i nie mogły to być praktyczne wnioski.
Jeśli odniesiemy się do ogólnych wydarzeń doby obecnej, przekonamy się, że owo przewidywanie mogło z nich wyniknąć nawet dokładnie w takiej formie, jaką nadał mu przypadek. Zakładając, że te dwie linijki mają jakiś sens, to nie one narzuciły się faktom, lecz fakty im się podporządkowały. Nie ma pisarza choć trochę zdolnego do refleksji, któremu by się to nie przydarzyło. Czasami, medytując nad teraźniejszością, napotyka coś, co przypomina przyszłość. Autor pozostawił więc te dwie linijki na swoim miejscu tak samo, jak w zbiorze zatytułowanym Les Feuilles d'automne postanowił niegdyś pozostawić wiersz Rêverie d'un passant à propos d'un roi, napisany w czerwcu 1830 roku, a zapowiadający rewolucję lipcową.
Co się tyczy tych dwóch tomów, autor nie ma nic więcej do powiedzenia. Gdyby ich niewielka wartość nie odbierała im zaszczytu popularności i porównań, autor musiałby zwrócić uwagę, że to dzieło, mające za temat rzekę, przez osobliwą zbieżność samo rozbudowało się w sposób naturalny i żywiołowy na podobieństwo rzeki; z początku płynie jak strumień; toczy swoje wody w parowie nie opodal kilku chat, pod kabłąkowatym mostkiem; opływa zajazd w jakiejś wsi, stado na łące, kurę w krzakach, chłopa idącego ścieżką; potem oddala się; napotyka pole bitwy, słynną równinę, wielkie miasto, poszerza się, niknie w mgłach horyzontu, odzwierciedla katedry, zwiedza stolice, przemierza granice i unosząc odbicia drzew, pól, gwiazd, kościołów, ruin, osiedli, łodzi, żagli, ludzi i idei, mostów łączących dwie wsie i mostów łączących dwa narody, napotyka wreszcie jako cel swojego biegu, jako kres swoich rozległych wód dwojaki, głęboki ocean teraźniejszości i przyszłości, politykę i historię.
Paryż, styczeń 1842.LIST I Z PARYŻA DO LA FERTE-SOUS-JOUARRE
WYJAZD Z PARYŻA. – PAGÓREK S-P. – WYBRYKI NISZCZYCIELI. – NANTEUIL-LE-HAUDOUIN. – VILLERS-COTTERETS. – TYSIĄC SZEŚĆSET CIEKAWOSTEK DAMMARTINU. – PAN BÓG ZSYŁA DYLIŻANS TEMU, KTO STRACIŁ SWÓJ KABRIOLET. – LA FERTE-SOUS-JOUARRE. – EPISJER SPADKOBIERCĄ KSIĘCIA DE SAINT-SIMON. – WIDOK WSI. – PODRÓŻNY OPOWIADA O SWOICH GUSTACH. – GARBUS I ŻANDARM. – DLACZEGO JAKIŚ CZŁOWIEK JEST DZIELNY. – DLACZEGO TEN SAM CZŁOWIEK JEST TCHÓRZEM. – SKÓRA I ODZIEŻ. – ROK 1814 I 1830. – MEAUX. – BARDZO PIĘKNE SCHODY. – KATEDRA BOSSUETA. – MEAUX MIAŁO TEATR WCZEŚNIEJ OD PARYŻA. – DLACZEGO MIESZKAŃCY MEAUX POWIESILI DIABŁA. – JAK POSTĘPUJE KRÓLOWA, ŻEBY WPROWADZIĆ KRÓLA DO RAJU.
La Ferte-sous-Jouarre, lipiec 1838.
Przedwczoraj rano, około jedenastej, opuściłem Paryż, jak ci to już pisałem, mój przyjacielu. Wyjechałem drogą na Meaux, po lewej zostawiłem Saint-Denis, Montmorency i na samym końcu wzgórz pagórek S-P. W tym momencie przekazałem ci zacną i czułą myśl o wszystkich i trzymałem wzrok wbity w to pełgające światełko w głębi doliny tak długo, aż zniknęło mi nagle z oczu za zakrętem drogi.
Znasz moje upodobania w wielkich podróżach, które odbywam krótkimi etapami, bez zmęczenia i bagażu, w kabriolecie, z dwoma tylko starymi przyjaciółmi z dzieciństwa, Wergiliuszem i Tacytem. Wiesz zatem, jaki mam z sobą ekwipunek.
Ruszyłem do Châlons, znając już drogę na Soissons, jechałem nią bowiem kilka lat temu; a zresztą z łaski burzycieli jest ona teraz niezbyt interesująca. Nanteuil-le-Haudouin straciło swój zamek zbudowany za Franciszka I. Villers-Cotterets przeistoczyło w schronisko dla żebraków wspaniałą siedzibę Walezjuszy i tam, jak prawie wszędzie, rzeźba i malarstwo, cały duch renesansu, cały wdzięk szesnastego stulecia zniknęły wstydliwie pod zaprawą murarską i kielnią.
Dammartin ścięło swoją olbrzymią wieżę, skąd wyraźnie widać było Montmartre, odległe o dziewięć mil, a jej pionowa szpara zrodziła owo nigdy niezrozumiałe dla mnie przysłowie: „Przypomina dammarteński zamek, pękający ze śmiechu.” Owdowiały dziś po swojej starej twierdzy, gdzie biskup Meaux, kiedy poróżnił się z hrabią Szampanii, miał prawo schronić się wraz z siedmioma osobami ze swojej świty, Dammartin nie płodzi już przysłów i jest tylko źródłem notatek literackich w rodzaju tej, którą za swojej tam bytności przepisałem dosłownie z jakiejś miejscowej książki, leżącej na stole w oberży:
„Dammartin (Seine-et-Marne), miasteczko na wzgórzu. Wyrabia się tu koronki. Hotel «Swiętej Anny». Ciekawostki: kościół parafialny, hale, tysiąc sześciuset mieszkańców.”
Tyran dyliżansów, zwany konduktorem, udzielił tak niewiele czasu na obiad, że nie mogłem wówczas sprawdzić, w jakiej mierze odpowiada to prawdzie, że każdy z tysiąca sześciuset mieszkańców Dammartin jest ciekawostką. Ruszyłem więc w stronę Meaux.
Między Claye i Meaux w najpiękniejszą pogodę i na najpiękniejszej w świecie drodze złamało się koło u mojego kabrioletu. Wiesz, że należę do tych, którzy nie przerywają podróży; kabriolet zrezygnował ze mnie, ja zrezygnowałem z kabrioletu. Przejeżdżał akurat mały dyliżans, należący do przedsiębiorstwa przewozowego Toucharda. Było tylko jedno wolne miejsce, zająłem je i wgramoliwszy się na imperiał, siadając między jakimś garbusem i jakimś żandarmem, nie przerwałem podróży.
Jestem już w tej chwili w La Ferte-sous-Jouarre, ślicznym miasteczku, które chętnie oglądam po raz czwarty z jego trzema mostami, uroczymi wysepkami, starym młynem pośrodku rzeki, połączonym z lądem czterema arkadami, oraz z pięknym pawilonem z czasów Ludwika XIII, który, jak powiadają, należał do księcia de Saint-Simon, a dziś traci swoją urodę w rękach jakiegoś kupczyka.
Jeśli rzeczywiście pan de Saint-Simon posiadał ten stary dworek, wątpię, czy jego rodowa siedziba, La Fertś-Vidame, miała wygląd bardziej pański i wyniosły, właściwszy jako tło dla wyniosłej postaci księcia i para niż ów uroczy i prosty pawilon w La Ferte-sous-Jouarre.
Chwila bardzo stosowna do podróżowania. Pola pełne robotników. Kończą żniwa. Tu i ówdzie ustawiono wielkie stogi, przypominające, gdy są ułożone tylko w połowie, owe wypatroszone piramidy, które spotyka się w Syrii.
Wzgórza, gdzie na stokach zostawiono pokosy, przypominają grzbiety zebr.
Jak wiesz, drogi przyjacielu, nie wydarzeń szukam w podróży, lecz myśli i doznań, a do tego wystarcza nowość napotykanych rzeczy. Zadowalam się małym. Byłem tylko miał drzewa, trawę, powietrze, drogę przed sobą i drogę za sobą – wszystko mnie cieszy. Jeśli kraj jest płaski, lubię rozległy widnokrąg. Jeśli górzysty, lubię nieoczekiwane widoki, a darzy nas nimi szczyt każdego wzgórza. Przed chwilą podziwiałem śliczną dolinę. Z lewa i z prawa kapryśne sfalowania terenu, wysokie wzgórza, pocięte szachownicą upraw, mnóstwo kwadratów, zabawnych dla oka; tu i ówdzie po kilka niskich chat, których strzechy zdają się dotykać ziemi; dnem doliny płynął strumień, obrzeżony rzucającą się W oczy długą linią zieleni i przecięty kamiennym mostkiem, omszałym i zwietrzałym, u którego schodzą się dwa krańce gościńca.
W chwili kiedy tam byłem, przejeżdżał przez most wóz ciężarowy, wielki wóz niemiecki, napęczniały, poprzepasywany, powiązany sznurem, który wyglądał jak brzuch Gargantui, ciągnięty na czterech kołach przez osiem koni. Przede mną, na pofalowanym przeciwległym stoku, biegła droga jaśniejąca w słońcu, a rzędy drzew rzucały na nią czarne cienie, tworząc obraz wielkiego grzebienia z powyłamywanymi zębami.
A więc te drzewa, ten grzebień z cienia, z którego może będziesz się śmiać, ten wóz ciężarowy, ta biała droga, ten stary most, niskie strzechy, wszystko to mnie rozwesela i śmieje się do mnie. Cieszy mnie taka dolina jak ta, z niebem nad nią. Tylko ja jeden w tym pojeździe patrzyłem na nią i cieszyłem się. Podróżni ziewali straszliwie.
Wszystko mnie bawi, kiedy zmieniamy konie. Zatrzymujemy się u wrót oberży. Konie stają, podzwaniając żelastwem. Na gościńcu widać białą kurę, w zaroślach czarną kurę, tu leży stara brona, tam stare, połamane koło stoi w kącie; umorusane dzieci bawią się na kupie piasku, a nad moją głową Karol V, Józef II lub Napoleon, zawieszeni na starym żelaznym wsporniku, zdobią szyld zajazdu: wielcy cesarze niezdatni już teraz do niczego, tylko do zwabiania przejezdnych. Dom jest pełen władczych głosów; na progu gruchają podkuchenne ze stajennymi, a nawóz zaleca się do pomyj; ja zaś, korzystając z mojej wysokiej pozycji – na imperiale – przysłuchuję się rozmowie garbusa z żandarmem albo podziwiam prześliczne kępki karłowatych maków, tworzących oazy na starym dachu.
Mój żandarm i mój garbus byli zresztą filozofami wcale nie dumnymi i rozmawiali z sobą po ludzku: żandarm nie okazywał lekceważenia garbusowi, garbus nie pogardzał żandarmem. Garbus płaci sześćset franków podatku na rzecz Jouarre, dawnego Jovis ara, jak uprzejmie wyjaśnił żandarmowi. Ponadto jego ojciec płaci dziewięćset liwrów na rzecz Paryża i wymyśla na rząd, ilekroć musi wysupłać jedno su za przejście przez most na Marnie między Meaux i La Ferte. Żandarm w ogóle nie płaci podatków i z naiwnością opowiada swoje dzieje. W roku 1814 pod Montmirail bił się jak lew: był rekrutem. W roku 1830, w dniach lipcowych, stchórzył i uciekł: był żandarmem. Jego to dziwi, a mnie nie. Jako rekrut miał tylko swoich dwadzieścia lat i był dzielny. Jako żandarm miał już żonę i dzieci i – dodał – własnego konia; był tchórzem. Człowiek ten sam zresztą, ale życie inne. Życie to potrawa, która smakuje tylko z sosem. Nikt nie jest tak nieulękły jak galernik. Na tym świecie ludzie nie dbają o swoją skórę, tylko o odzież. Nagiemu na niczym nie zależy.
Zgódźmy się też z tym, że były to dwie odmienne epoki. To, co wisi w powietrzu, oddziałuje tak samo na żołnierza jak na każdego innego. Nadciągająca idea albo go mrozi, albo rozgrzewa. W roku 1830 dął wicher rewolucji. Czuł się jak przygięty, powalony siłą idei, stanowiącej jakby duszę siły wszystkiego. A ponadto cóż smutniejszego i bardziej przykrego! Bić się za jakieś dziwaczne ordonanse, w imię cieni, które przemknęły przez zmącony umysł, w imię przywidzeń i szaleństwa, bracia przeciw braciom, piechurzy przeciw robotnikom, Francuzi przeciw paryżanom! W roku 1814 przeciwnie, rekrut walczył z obcymi, z wrogiem, bił się o rzeczy jasne i proste, za siebie, za wszystkich, za ojca, za swoją matkę i siostry, za pług, który porzucił, za dym unoszący się z komina, za słomiany dach, za ziemię, po której stąpał w butach nabitych gwoździami, za krwawiącą, żywą ojczyznę. W roku 1830 żołnierz nie wiedział, dlaczego się bije. W 1814 nie tylko wiedział, ale rozumiał; nie tylko rozumiał, ale czuł; nie tylko czuł, ale widział.
Trzy rzeczy ciekawiły mnie w Meaux; prześliczny, mały portal renesansowy, wciśnięty w stary, zrujnowany kościół na prawo od wjazdu do miasta; ponadto katedra; prócz tego, za katedrą, poczciwe, stare domostwo z ciosanego kamienia, w połowie ufortyfikowane, zbrojne po bokach wysokimi wieżyczkami, częściowo wbudowanymi w mur. Był tu dziedziniec. Wszedłem śmiało na ów dziedziniec, chociaż powinienem był tam dostrzec starą, szydełkującą kobietę.
Ale poczciwa staruszka nie protestowała. Chciałem obejrzeć bardzo piękne schody zewnętrzne, wyłożone kamiennymi płytami i obudowane drzewem, które wiodły do starego domu, wspartego na dwóch płasko sklepionych łukach i osłoniętego okapem wyciętym w elipsy. Zabrakło mi czasu, by je narysować. Żałuję tego; po raz pierwszy widziałem takie schody. Wydało mi się, że pochodzą z piętnastego wieku.
Katedra to piękny kościół, którego budowę rozpoczęto w czternastym wieku i prowadzono w piętnastym. Niedawno odrestaurowano ją szkaradnie. Nie skończono jej zresztą. Z dwóch wież, zaprojektowanych przez architekta, zbudowano tylko jedną, zaledwie zarysowany kikut drugiej osłania więźba kryta łupkiem. Odrzwia środkowe i te po prawej stronie pochodzą z czternastego wieku; lewe – z piętnastego. Wszystkie są piękne, choć kamień, z którego je zrobiono, nadwerężyły niepogody i deszcze.
Miałem ochotę odcyfrować płaskorzeźby. Tympanon lewych drzwi przedstawia dzieje świętego Jana Chrzciciela; ale słońce, które prażyło fasadę, nie pozwoliło mi dłużej patrzeć. Wnętrze kościoła jest wspaniale skomponowane. Prezbiterium zdobią wielkie, trójlistne, ażurowe ostrołuki, sprawiające niezwykłe wrażenie. W absydzie zachował się tylko jeden przepyszny witraż, który każe żałować, że brak pozostałych. U wejścia do prezbiterium ustawiają teraz dwa piękne, piętnastowieczne drewniane ołtarze misternej roboty; ale paprze się to olejną farbą w kolorze drewna. Taki mają gust tubylcy. Na lewo od prezbiterium, obok uroczych drzwi o spłaszczonym łuku i z nasadnikiem, spostrzegłem piękną rzeźbę: klęczącego rycerza z szesnastego wieku, bez godła zresztą i napisu. Nie potrafiłem odgadnąć nazwiska tej postaci. Ty, co wiesz wszystko, dowiedziałbyś się pewnie i tego. Po drugiej stronie jest inna rzeźba; ta – z napisem i niech ją licho porwie, bo nawet ty nie rozpoznałbyś w pospolitym, ciężkim marmurze surowych lic Benignusa Bossueta. Gdy mowa o Bossuecie, obawiam się, że przyczynił się do zniszczenia witraży. Widziałem jego tron biskupi o dość ładnej okładzinie drewnianej w stylu Ludwika XIV z wzorzystym baldachimem. Nie zdążyłem zwiedzić jego słynnego gabinetu w pałacu biskupim.
Rzecz to osobliwa, że Meaux miało teatr wcześniej od Paryża, prawdziwą salę widowiskową, zbudowaną w roku 1547, jak głosi rękopis znajdujący się w miejscowej bibliotece; przypominała ona starożytny amfiteatr tym, że osłaniało ją velarium, a teatr dzisiejszy tym, że były w niej zamykane na klucz loże, które wynajmowano mieszkańcom Meaux. Wystawiano tam misteria.
Niejaki Pasculus grywał diabła i zachował swoją rolą jako przezwisko. W roku 1562 wydał miasto hugenotom i w rok później katolicy powiesili go trochę za to, że wydał miasto, ale bardziej za to, że zwał się Diabeł. Dziś Paryż ma dwadzieścia teatrów, a miasto w Szampanii ani jednego. Niektórzy utrzymują, że się tym chlubi; to tak jakby Meaux chlubiło się, że nie jest Paryżem.
Zresztą okolica jest pełna wspomnień wieku Ludwika XIV. Tu książę de Saint-Simon; w Meaux – Bossuet; w La Ferte-Milon – Radne; w Chateau-Thierry – LaFontaine. Wszystko w promieniu dwunastu mil. Wielki pan sąsiaduje z wielkim biskupem. Tragedia styka się z bajką. Wyszedłszy z katedry, spostrzegłem, że słońce było nieco przysłonięte, mogłem więc przyjrzeć się fasadzie. Wielki tympanon środkowego portalu jest bardzo ciekawy. Niższa część przedstawia Joannę, żonę Filipa Pięknego, za której pieniądze wybudowano kościół po jej śmierci. Królowa Francji, ze swoją katedrą w dłoni, stoi u wrót raju. Święty Piotr otwiera je przed nią na oścież. Za królową kuli się król Filip Piękny z zawstydzoną miną. Królowa, przemyślnie wyrzeźbiona i wystrojona, kosym spojrzeniem i gestem wskazuje świętemu Piotrowi króla nieboraka, zdając się mówić: „No, wpuść go na dokładkę!”LIST V GIVET
DWIE CZĘŚCI MIASTA GIVET. – ROZPRAWA O ARCHITEKTACH I O DZBANACH W ZWIĄZKU Z DZWONNICAMI FLAMANDZKIMI. – GIVET WIECZOREM. – KRAJOBRAZ. – WIEŻA W MAŁYM GIVET. – JOSE GUTIEREZ. – CO MOŻNA ZOBACZYĆ Z IMPERIAŁU DYLIŻANSU PRZEDSIĘBIORSTWA PRZEWOZOWEGO VAN GEND.
W przydrożnej oberży. 1 sierpnia.
Givet to ładne miasto, czyste, miłe, gościnne, położone po obu brzegach Mozy, dzielącej je na małe i duże Givet, u stóp wysokiej, pięknej ściany skalnej, której szczyt nieco szpecą geometryczne linie fortu Charlemont. Tutejsza oberża, którą zwą „Pod Złotą Górą”, jest bardzo dobra, choć jako jedyna mogłaby dawać przyjezdnym byle jakie schronienie i kazać im jeść byle co.
Dzwonnica w małym Givet to po prostu zwykła iglica okryta łupkiem; natomiast dzwonnica w dużym Givet ma kształt bardziej skomplikowany i wymyślny. Oto jak stworzył ją ten, co ją wymyślił. Dzielny architekt wziął biret księży lub adwokacki. Na tym czworokątnym birecie ustawił do góry dnem miskę na sałatę; na jej dnie, które stało się platformą, postawił cukiernicę; na cukiernicy butelkę; na butelce słońce dolnym, prostopadłym promieniem wetknięte w jej szyjkę; wreszcie na słońcu umieścił koguta, nadziawszy go jak na rożen na prostopadły górny promień. Jeśli założymy, że każdy z tych pomysłów zabrał mu jeden dzień, siódmego dnia z pewnością odpoczął.
Ten artysta musiał być Flamandem.
Od prawie dwóch stuleci architekci flamandzcy wyobrazili sobie, że nie ma nic piękniejszego nad naczynia stołowe i przybory kuchenne powiększone do gigantycznych, tytanicznych wymiarów. Toteż kiedy im kazano zbudować dzwonnicę, w lot chwytali okazję i stroili swoje miasta w mnóstwo kolosalnych dzbanów.
Widok Givet mimo to jest uroczy, zwłaszcza kiedy, jak ja to zrobiłem, zatrzymać się pod wieczór pośrodku mostu i patrzeć na południe. Zmrok, który najlepiej kryje wszelkie głupstwa, zaczynał przesłaniać niedorzeczny kontur dzwonnicy. Dymy unosiły się ponad wszystkimi dachami. Z lewej strony nieskończenie łagodny poszum wielkich wiązów, ponad którymi w jasnym blasku wieczora rysowała się jedenastowieczna wieża, wznosząca się w połowie zbocza nad małym Givet. Z prawej inna stara wieża o stożkowym wiązaniu dachowym, zbudowana w połowie z kamienia, w połowie z cegieł, w całości odbijała się w Mozie, w lśniącym metalicznym zwierciadle, które przecinało cały ten mroczny krajobraz. Dalej, u stóp groźnej skały Charlemont, dostrzegłem, niby bielejącą linię, tę długą budowlę, widzianą wczoraj przy wjeździe do miasta, która jest po prostu opuszczonymi koszarami. Nad miastem, nad wieżami, nad dzwonnicą wznosiła się pionowo olbrzymia ściana skalna, co, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się nieprzerwanie aż do gór na horyzoncie i ograniczała zasięg spojrzenia niczym w amfiteatrze. Całkiem w głębi, na jasnozielonym niebie, młody księżyc wschodził powoli nad ziemią, tak subtelny, czysty i wykwintny, iż można by rzec, że to Bóg ukazuje nam połowę swojego złotego pierścienia.
W ciągu dnia postanowiłem zwiedzić tę szacowną wieżę, która niegdyś trzymała w szachu małe Givet. Ścieżka pnie się stromo i zmusza do posługiwania się zarówno rękami, jak nogami; trzeba wspinać się na skałę z bardzo pięknego i bardzo twardego granitu.
Dotarłszy nie bez trudu do stóp już prawie zrujnowanej wieży, której romańskie ościeże były wyłamane, zastałem ją zabarykadowaną wrotami zamkniętymi na wielką kłódkę. Wołałem, stukałem, nikt nie odpowiedział. Musiałem więc zejść tak, jak wszedłem. A jednak moja wspinaczka nie była całkiem daremna. Obchodząc starą ruderę, której mury zewnętrzne z kamienia ciosowego są niemal całkiem poobłupywane, wśród szczątków, które rozpadając się z każdym dniem w proch, staczają się do parowu, zauważyłem spory kamień, na którym można było jeszcze odróżnić resztki napisu. Przyjrzałem się uważnie; z napisu nie pozostało nic prócz kilku nieczytelnych liter.
Oto, jak były ułożone: „Lo que sa 1 ombre / Para s mo di s l / / Acav p sotros."
Te litery, głęboko wyryte w kamieniu, zdawały się być nakreślone gwoździem; i nieco niżej tym samym gwoździem został wyryty podpis widniejący w całości: „Iose Gutierez, 1643.” Zawsze miałem słabość do napisów.
Wyznaję, że ten szczególnie mnie zainteresował. Co oznaczał? W jakim był języku? Na pierwszy rzut oka, robiąc pewne ustępstwa na rzecz ortografii, można by odczytać takie absurdalne wyrazy: – Loque sale. – Ombre. Parasol. – Modis (maudis) la cave. – Sot. Rosse. Ale można by ułożyć te słowa tylko wtedy, gdyby nie brać pod uwagę liter zatartych, a zresztą wydawało mi się, że poważny podpis hiszpański: „Jose Gutierez”, widniał tu niby zaprzeczenie takich niedorzeczności. Zestawiając ów podpis z wyrazami: para i otros, na pewno hiszpańskimi, doszedłem do wniosku, że był to napis hiszpański, a zastanowiwszy się głębiej, spróbowałem go odtworzyć: „Lo que empesa el hombre / para simismo Dios le / acava para los otros."
To, co człowiek zacznie dla siebie, Bóg dokończy dla innych.
Wydaje mi się to bardzo piękną sentencją, bardzo katolicką i bardzo hiszpańską. A teraz kim był ów Gutierez? Kamień na pewno wyrwano z wnętrza wieży. Rok 1643 to data bitwy pod Rocroy. Czy Jose Gutierez był jednym z pokonanych w tej bitwie? Czy został pojmany? Czy zamknięto go tutaj? Czy zostawiono mu tyle swobody, że w tym więzieniu zdołał zapisać owo melancholijne podsumowanie własnego życia, a zarazem życia całej ludzkości? Te przypuszczenia są tym bardziej prawdopodobne, że aby wyryć gwoździem w granicie tak długie zdanie, trzeba było całej cierpliwości więźniów, na którą składa się tyle udręk. A kto tak uszkodził ów napis? Czy stało się to po prostu za sprawą czasu i przypadku? A może jakiś złośliwy szyderca? Skłaniam się raczej ku tej właśnie hipotezie. Jakiś prostak, kiepski balwierz, co został marnym żołnierzem, dyscyplinarnie uwięziony w wieży, uznał, że okaże się niezwykle dowcipny nadając błazeński sens pełnej powagi lamentacji hidalga. Czyją twarz zohydził grymasem? Dziś gbur i szlachcic, jęk i żart, tragedia i parodia toczą się razem, zmieszane z sobą, pod stopami tego samego przechodnia, w tych samych zaroślach, w tym samym parowie, w tym samym zapomnieniu!
Nazajutrz o piątej rano, tym razem wygodnie usadowiony na ławce dyliżansu przedsiębiorstwa przewozowego Van Gend, opuszczałem Francję drogą wiodącą do Namur i wjeżdżałem na pierwszy grzbiet jedynego łańcucha wysokich wzgórz, jakie są w Belgii. Moza bowiem, uparłszy się, że będzie płynąć w kierunku przeciwnym niż obniżający się płaskowyż ardeński, zdołała wyżłobić głęboką dolinę w owej rozległej równinie, którą zwą Flandrią, gdzie człowiek wzniósł całe mnóstwo twierdz, ponieważ przyroda nie dała mu tu gór.
Po kwadransie zdyszane już konie i bardzo już spragniony pocztylion belgijski za obopólną zgodą i z wzruszającą jednomyślnością zatrzymali się przed jakimś szynkiem w biednej, malowniczej wiosce, rozrzuconej po obu stronach głębokiego parowu wrzynającego się pomiędzy góry. Ten parów, będący łożyskiem strumienia, jest jednocześnie główną ulicą wsi, wybrukowaną oczywista granitem wydobytym ze złóż góry. Kiedy tamtędy jechaliśmy, sześć koni w zaprzęgu z łańcuchów wspinało się lub raczej wdrapywało na tę niezwykłą, okropnie stromą ulicę, ciągnąc za sobą pusty wóz na czterech kołach. Gdyby wóz był naładowany, musiałoby go ciągnąć dwadzieścia koni, a raczej dwadzieścia mułów. Właściwie nie wiem, czemu może służyć wóz w parowie, chyba, nieszczęsnym młodym malarzom holenderskim jako model do ich nieprawdopodobnych szkiców, bo malarzy tych spotyka się tu na drodze, z workiem na plecach i z kijem w ręku.
Co robić na ławce dyliżansu, jeśli nie patrzeć? Siedziałem nadzwyczaj dogodnie. Miałem przed oczyma wielką połać doliny Mozy; na południu obie części Givet uroczo połączone mostem; na zachodzie rozpadającą się wielką wieżę w Agimont, która wznosząc się na wzgórzu doskonale z nim licowała i rzucała za siebie ogromny stożkowaty cień; na północy głęboki parów, w który zagłębia się Moza i skąd unosił się świetlisty, błękitny opar. Na pierwszym planie, o dwa kroki od mojej ławki, na poddaszu szynkowni ładna chłopka, siedząc w koszuli na łóżku, ubierała się w otwartym na oścież oknie, które pozwalało wnikać do wnętrza zarówno promieniom słońca, jak spojrzeniom podróżnych siedzących na imperiałach dyliżansów. Nad owym poddaszem i nad tą chłopką w oddali, niby zwieńczenie granic Francji, ciągnęły się, jak nieskończona linia, groźne baterie fortu w Charlemont.
Kiedy tak przyglądałem się pejzażowi, chłopka podniosła wzrok, spostrzegła mnie, uśmiechnęła się, uroczo skinęła głową, nie zamknęła okna i powoli kończyła się ubierać.