Republika. Nieustanne tango - ebook
Republika. Nieustanne tango - ebook
Republika, najbardziej zjawiskowy i nowatorski spośród polskich zespołów. To więcej niż zespół, to fenomen, którego losy odzwierciedlają najnowszą historię popkultury nad Wisłą: od wizerunkowych i muzycznych eksperymentów lat 80., przez narodziny show-biznesu w późnym PRL-u oraz prowizorkę epoki transformacji, aż po lata 90. z ich pomieszaniem gatunków i pogonią za sukcesem. „Republika. Nieustanne tango” to biografia najważniejszego polskiego zespołu rockowego i fascynująca opowieść o polskiej muzyce, z rockandrollowym etosem po jednej stronie i machinacjami obrotnych menedżerów, bijatykami muzycznych subkultur oraz ambicjami większymi niż „układ na dwie gitary i perkusję” po drugiej.
„Lata 80. zeszłego stulecia to okres solidarnościowej rewolucji. Ta rewolucja miała swój soundtrack. Zadbały o to grupy rockowe: Maanam, Perfect, Brygada Kryzys, Kult, Lombard i Republika. Ta ostatnia zrobiła to w adekwatnym kafkowsko-orwellowskim stylu. Solidarność się skończyła. Muzyka pozostała” – Kora i Kamil Sipowicz
„Wreszcie powstała mapa Republiki! Unikatowa, charyzmatyczna i uwodząca. Dająca lekcję wolności i zmieniająca świadomość. Jak to Republika. Na tę książkę czekałam całe lata” – Mela Koteluk
„To piękna widokówka z innego świata. Nie tylko dlatego, że jej «akcja» rozgrywa się głównie w okresie stanu wojennego. I nie tylko dlatego, że w sposób pasjonujący opowiada o dziwnych czasach, gdy polski zespół rockowy mógł wywołać masowe i skrajne emocje społeczne. Gnoiński przywołuje fascynującą historię Ciechowskiego, dla którego przekaz artystyczny był ważniejszy niż popularność” – Piotr Bratkowski, „Newsweek Polska”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1935-3 |
Rozmiar pliku: | 32 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koło mnie kilku chłopaków niszczy swój namiot. Robią z niego transparent z niewyszukanym hasłem: „Republika spierdalać chuje”. Kilkanaście metrów dalej ktoś inny rysuje szubienicę i wiesza na niej Grzegorza Ciechowskiego. Kolejna grupa zastanawia się, czym w niego rzucić. Nie mają dużego wyboru, jest rok 1985 i wszystko na kartki. Decydują się na mleko w torebkach, do którego dostęp na polu namiotowym nie podlega reglamentacji. Torebki się nadadzą: gdy się wypije mleko, można będzie wlać do nich inny płyn, na przykład mocz. Taka szczana artyleria na każdym zrobi wrażenie. Można też wsypać do torebek piasek, którego na płycie pod sceną jest sporo. Więc ludzie budują mleczny arsenał, po czym pakują się i idą na Stadion Miejski, czyli na główną arenę festiwalu.
Tam gromadzą się również fani Republiki. Zjechali z różnych stron Polski. Łatwo ich rozpoznać – wielu wciąż nosi grzywki à la Ciechowski, są ubrani w czarno-białe stroje, mają ze sobą flagi i transparenty z charakterystycznym logo zespołu. Stoją grupkami w różnych punktach stadionu i alejki, która do niego prowadzi. Są przestraszeni. W powietrzu czują już nadchodzącą konfrontację.
Pierwsze zespoły zaczynają grać o siedemnastej. Mimo że występ Republiki przewidziano niemal na koniec dnia, napięcie gęstnieje z każdą minutą.
Republika wchodzi na scenę, gdy jest już ciemno. Do uszu muzyków dociera przeraźliwy gwizd dwudziestu tysięcy ludzi. Z tłumu wyrastają przygotowane wcześniej transparenty. Widzę szubienicę z Ciechowskim, tę samą, co na polu namiotowym, i kilka innych, których wcześniej nie spostrzegłem. Zaczyna kropić deszcz. W stronę sceny lecą pomidory, kefiry i torebki po mleku.
Zbyszek Krzywański, gitarzysta zespołu, zachowuje spokój. Podnosi śliwkę, próbuje ją i daje znak publiczności, że mu smakuje. Co innego Ciechowski. Ten jest strasznie zdenerwowany. Gdy pomidor spada na jego drogocenne klawisze i zmienia wcześniej przygotowane ustawienie, wokalista krzyczy do mikrofonu: „Dajcie jakąś szmatę, co? Może jeden z was tu przyjdzie?”. Gwizd jeszcze się wzmaga. Z tłumu lecą kolejne przedmioty. Trwają też przepychanki wśród widzów. Republika nie schodzi ze sceny i po piętnastu minutach rozlega się początek piosenki Paryż – Moskwa 17:15. Ale... coś tu nie gra. Muzycy stoją nieruchomo. Piosenka leci z taśmy! Czyżby chcieli oszukać jarocińską publiczność playbackiem? Gwizd znów potężnieje. Wściekły Ciechowski krzyczy na technicznego. Po chwili muzyka z taśmy ucicha i zespół zaczyna koncert – tą samą piosenką.
Kilku chłopaków niszczy swój namiot. Robią z niego transparent z niewyszukanym hasłem: „Republika spierdalać chuje”. Zdj. L. Gnoiński, z arch. D. Zielińskiego
Przy kolejnej, Kombinacie, gwizdy wciąż są bardzo głośne, ale już przy trzeciej – Klatce – coraz mocniej słychać fanów Republiki skandujących nazwę swojego ukochanego zespołu. Brudnego żołnierza Ciechowski śpiewa po angielsku. Gwizdy słabną, a przy Białej fladze niemal zanikają – nastroje wśród publiczności zmieniają się z minuty na minutę. Buczenie przechodzi w aplauz, a wrogość w życzliwość. Ludziom nie przeszkadza nawet to, że na repertuar składają się głównie nieznane piosenki z przygotowywanej właśnie trzeciej płyty zespołu – Republika gra kolejno Odmianę przez osoby i Ciało. Gdy rozbrzmiewa kakofoniczny finał po raz pierwszy wykonanej Mojej krwi, która kończy występ, cały stadion skanduje nazwę zespołu i czeka na bis. Ciechowski, Krzywański, Ciesielski i Kuczyński schodzą ze sceny. Lider mówi do współpracowników, że ta publiczność nie zasłużyła na bisy. Na scenie pojawia się prowadzący koncerty Piotr Nagłowski, który ruga widzów. Ciechowski wraca, ale tylko na chwilę. Mówi z przekąsem do mikrofonu: „Słuchajcie, gralibyśmy dla was godzinami, ale za tego pomidora nie zagramy”.
Tak skończył się jeden z najbardziej legendarnych koncertów w historii festiwalu w Jarocinie, ale także w dziejach polskiego rocka. Ja też tam byłem. Niczym nie rzucałem, a tylko przyglądałem się, jak czterech muzyków pokonuje nienawistnie nastawiony tłum. Pokazuje siłę i niezwykły charakter.
Okazało się jednak, że grupa nie jest wcale tak zwartym monolitem, jak się mogło wydawać. 19 czerwca 1986 roku, u szczytu kariery, Republika przestała istnieć. Ale to nie był koniec ani tym bardziej początek tego tanga.
Toruń to przede wszystkim Mikołaj Kopernik – patron miasta, jego najznamienitszy mieszkaniec. I choć mówi się o Koperniku, że „wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”, to w Toruniu właśnie on jest tym słońcem, wokół którego wszystko się obraca. To tu powstają słynne na cały świat toruńskie pierniki, których głównym producentem jest firma Kopernik. Mikołaja Kopernika wybrano również na patrona powstałego w 1945 roku uniwersytetu, który szybko stał się najważniejszym ośrodkiem akademickim w tym rejonie Polski. Już na początku lat siedemdziesiątych głośno było w kraju o Wydziale Sztuk Pięknych czy ośrodku radioastronomii toruńskiej uczelni.
W 1973 roku mijało pięćset lat od urodzin Mikołaja Kopernika. W tamtych czasach władze lubiły takie rocznice. Postanowiono ją uczcić w sposób wyjątkowy i na toruńskich Bielanach wybudować nowoczesne, samowystarczalne miasteczko studenckie. Oczywiście odważne plany postawienia nowoczesnego kampusu w stylu amerykańskim nie wytrzymały zetknięcia z socjalistyczną rzeczywistością, ale i tak udało się zrealizować pierwszą grupę budynków – oddano do użytku pomieszczenia dla instytutów Chemii i Biologii, rektorat, aulę, ale także nowe akademiki, dwa hotele asystenckie, stołówkę, Bibliotekę Uniwersytecką, przychodnię lekarską i sale gimnastyczne. Budowano też siedziby dla dwóch klubów – Imperial i Od Nowa. Oczywiście nie zdołano ukończyć wszystkiego na czas. Na przenosiny Od Nowy z Dworu Artusa na Starym Mieście trzeba było poczekać jeszcze kilka lat.
Na Bielanach istniało też radio studenckie, a w nim studio nagraniowe z dwoma magnetofonami jednośladowymi pozyskanymi z demobilu. To tam na początku lat siedemdziesiątych pojawił się Wiesław Ruciński, który wówczas studiował na UMK chemię.
Ruciński przybył do Torunia z pobliskiego Włocławka, gdzie skończył liceum. Grał numery Hendrixa w zespole 42 Grupa Biednych, a potem próbował swoich sił w kilku składach, których nazw już nie pamięta. Najbardziej fascynowała go jednak praca w studiu nagraniowym. Zawładnęła nim do tego stopnia, że spędzał tam niemal każdą chwilę. W pewnym momencie został nawet kierownikiem radia i od tamtej pory prawie z niego nie wychodził. Tworzył muzykę, nagrywał ją – eksperymentował z dźwiękiem, badał możliwości studia.
– Robiłem tam mnóstwo nagrań, które mam do dzisiaj – wspominał po latach. I dodawał: – Ja się wtedy bardzo upolityczniłem, nadawałem przez radio różne teksty i wciąż wybuchały na tym tle afery. Chcieli mnie nawet stamtąd wyrzucić, bo byłem politycznie niepożądany.
Ruciński zaangażował się też w działalność Teatru Studenckiego „Panoptykon”. Tam spotkał Pawła Kuczyńskiego, który tworzył muzykę do spektakli.
Paweł nie jest rodowitym torunianinem. Urodził się we Włocławku 21 czerwca 1951 roku. Ma siostrę Aleksandrę, starszą od niego o rok. Ich tata, Stanisław, pochodził z okolic Ostrowitego koło Rypina, a mama, Regina, urodziła się w Starachowicach, ale jeszcze przed wojną przeprowadziła się z rodzicami do Wrześni, gdzie jej ojciec miał dwa tartaki. W czasie wojny trafiła do obozu pracy w Niemczech („Złapali ją, gdy przepisywała wiersze patriotyczne”, wspomina Paweł), a po jej zakończeniu wróciła w rodzinne strony. Ojciec Pawła od zawsze pracował w przemyśle cukrowniczym i kolejne etapy jego życia zawodowego wyznaczały przenosiny do kolejnych cukrowni. Tak poznał swoją żonę – spotkali się na jakimś szkoleniu dla pracowników. W efekcie, po krótkim postoju w Chełmicy pod Włocławkiem, trafili do miejscowości Dobre, gdzie pan Kuczyński został dyrektorem miejscowej cukrowni.
– Mieliśmy dobre warunki życiowe. Mieszkaliśmy w dużym domu, do którego w pewnym momencie rodzice kupili pianino – wspomina Paweł.
Grać uczył się nie tylko on, ale również jego starsza siostra. Nauczyciel dojeżdżał z oddalonego o ponad trzydzieści kilometrów Ciechocinka.
– Ten pan grywał w orkiestrze, która występowała w ciechocińskim parku w muszli koncertowej. Dzięki niemu mieliśmy dostęp do bardziej praktycznej nauki muzyki, bo na każde spotkanie przywoził inny instrument. Oczywiście taki, który mógł przewieźć, jak skrzypce, wiolonczela, saksofon.
Ale Paweł nigdy nie opanował gry na pianinie, a przynajmniej nie na tyle, aby potem zrobić z niego użytek na scenie. Lekcjom zawdzięcza jednak pierwszy kontakt z gitarą. Któregoś razu jego nauczyciel przywiózł ten instrument do domu w Dobrem. Wkrótce potem Paweł wyprosił u rodziców kupno gitary.
Pojawił się też gramofon, a wraz z nim pierwsze pocztówki dźwiękowe i płyty. To był początek lat sześćdziesiątych i w Polsce właśnie zaczął się wielki boom pocztówkowy. Wychodziło na nich niemal wszystko – klasyka jazzu, najnowsze przeboje, również rock and rolla i rodzącego się u nas big-beatu. Pocztówki dźwiękowe wyglądały jak zwykłe pocztówki, ale po jednej stronie były laminowane cienką warstwą tworzywa sztucznego i pokryte charakterystycznymi rowkami, w których techniką analogową został zapisany dźwięk. Nie trzeba dodawać, że jakość nośnika była marna, ale w czasach, kiedy w Polsce nie ukazywały się oficjalnie płyty ze światowymi przebojami, pocztówki dawały jedyną okazję, by poznać muzyczne nowinki. To dzięki nim można było usłyszeć piosenki z zachodnioeuropejskich list przebojów, w tym legendarnego Radia Luxembourg. Pocztówki produkowały przeważnie niewielkie prywatne manufaktury.
– Raz w tygodniu tata jeździł samochodem służbowym do Torunia. Zabieraliśmy się z nim, a potem biegaliśmy z siostrą po mieście i robiliśmy zakupy. W ten sposób zaopatrywaliśmy się między innymi w pocztówki dźwiękowe.
Paweł interesował się też modelarstwem. Kupował czasopismo „Mały Modelarz”, w którym znajdował schematy okrętów i samolotów. Wycinał je, a potem pieczołowicie sklejał i montował. Zamiłowanie do majsterkowania zostało mu do dziś.
Po ukończeniu podstawówki zaczął uczęszczać do liceum w Ciechocinku i aby nie dojeżdżać codziennie do szkoły, zamieszkał w internacie.
– Liceum miało renomę, przyciągało ludzi z innych miast. Tam poznałem wiele ciekawych osób – mówi.
Pierwszy zespół zmontowali już w dziewiątej klasie (w tamtych czasach cykl nauki był jedenastoletni i obejmował siedem lat podstawówki i cztery lata liceum ogólnokształcącego).
– Wtedy nie mieliśmy jeszcze żadnych instrumentów elektrycznych, graliśmy na pudłach, a za perkusję robiły dwa krzesła, jakiś karton i nic więcej. Mieszkaliśmy razem w internacie i mogliśmy czasami wieczorem w pokoju zrobić próbę – wspomina.
Rok później poznał Wojtka Kalinowskiego.
– Był starszy ode mnie o kilka lat. Zacząłem grać z nim w pierwszym prawdziwym zespole.
Młodzi muzycy znaleźli przystań w klubie Promień, który mieścił się w ciechocińskim parku, i przyjęli nazwę Tony.
– Wymyślił to nasz ówczesny opiekun, bo wtedy nie można było, ot tak, założyć zespołu i żyć jak luzak. Musieliśmy mieć opiekuna z ramienia jakieś organizacji, najczęściej młodzieżowej. Zwłaszcza że korzystaliśmy z instrumentów i sali prób klubu. Dzięki temu jakoś znosiliśmy tę opiekę.
Zespół Tony, Ciechocinek 1967, od lewej: Paweł Kuczyński, Paweł Nowak, perkusista, którego nazwiska Paweł nie pamięta, Wojtek Kalinowski, Kazik Kurkowski. Zdj. z arch. P. Kuczyńskiego
„Śpiewamy poezję”. Paweł Kuczyński (z lewej) i Ryszard Kułakowski podczas eliminacji do Festiwalu Piosenki Studenckiej, 1975. Zdj. z arch. P. Kuczyńskiego
Grali do tańca, jak wiele młodych zespołów pod koniec lat sześćdziesiątych.
– Wtedy istniały w Ciechocinku, z tego, co pamiętam, dwa zespoły, więc występowaliśmy na zmianę – w jedną sobotę graliśmy my, w następną oni.
Można było ich posłuchać i obejrzeć nie tylko w Ciechocinku, ale też w okolicy, na przykład w Nieszawie. Zresztą, jak mówi Paweł, nie odróżniało się wtedy osób grających na scenie od tych, które pod sceną tańczyły.
– Ciechocinek to małe miasto, więc wszyscy się znali i właściwie ci, którzy tańczyli, i ci, którzy chcieli posłuchać, to byli nasi koledzy i koleżanki.
Występowali w muszli koncertowej w ciechocińskim parku, a także na kilku studniówkach, również na studniówce Pawła.
– Wtedy pierwszy raz naprawdę poczułem się muzykiem. Grałem, zamiast się bawić – wspomina.
Żeby trochę odróżnić się od innych, zaczesywali grzywki do przodu.
Gdy Paweł uczęszczał do ciechocińskiego ogólniaka, jego ojciec wyjechał do Iraku budować cukrownię. Wrócił rok później, ale do Torunia, gdzie dostał lepszą posadę. Państwo Kuczyńscy otrzymali też klucze do mieszkania służbowego w nowo powstałej dzielnicy miasta – na Bielanach. Paweł zdał już maturę i mógł myśleć o studiach. Szczególnie że jego siostra została studentką filologii polskiej na UMK. Próbował dostać się na elektronikę, ale za pierwszym razem mu się nie udało. Nie chcąc być dla rodziców ciężarem, poszedł do pracy. Zatrudnił się w toruńskich Zakładach Urządzeń Chemicznych „Metalchem”, gdzie został wykładaczem.
– Moja praca polegała na wyściełaniu zbiorników i rur wykładziną odporną na działanie czynników chemicznych, kwasów i tym podobnych.
W dzień zarabiał, wieczorami balował z kumplami, jak mówi, „do późnych godzin nocnych, a czasami porannych”. Potrafił po imprezie iść prosto do pracy.
W tym czasie upomniało się o niego wojsko.
– Wiedziałem, że nie dam rady wytłumaczyć im, że się nie nadaję, więc postanowiłem sobie coś załatwić.
Korzystając z różnych koneksji, dał się, jak mówi, „zapakować w gips pod pozorem uszkodzonej łękotki”. Dzięki temu dostał kategorię D, która chroniła go przed wojskiem. W 1974 ożenił się z Alicją, a rok później został ojcem Tymoteusza. W kolejnych latach zaczynał studia na różnych kierunkach, takich jak ekonomia czy filologia polska, ale żadnych nie ukończył, bo „zwykle te studia przeszkadzały w daleko ciekawszych zajęciach, jak chociażby granie, ale też wychowanie syna”. Sporadycznie zarabiał.
– Ze wstydem muszę przyznać, że byłem wtedy na utrzymaniu żony, która pracowała jako pedagog w studium wychowania przedszkolnego i tworzyła teatr lalek Zaczarowany Świat – wspomina.
Po przeprowadzce do Torunia uległ fascynacji poezją śpiewaną.
– Mieszkaliśmy blisko akademików i towarzystwo mojej siostry, czasami nawet kilkanaście osób, zbierało się u nas w małym jedenastometrowym pokoiku. Wsiąkłem w to środowisko.
Szczególnie że jeden ze znajomych siostry stworzył Teatr Studencki „Panoptykon”, a Paweł zafascynowany możliwościami gitary akustycznej zaczął komponować muzykę do tworzonych przez niego spektakli opartych między innymi na poetyckich tekstach Joyce’a czy psalmach Tadeusza Nowaka. W kolejnych latach jeździł na przeglądy i dostał za swoją muzykę kilka nagród w Krakowie czy Olsztynie. Czasami musiał zarejestrować muzykę do kolejnych spektakli Panoptykonu i zaczął pojawiać się w studiu nagraniowym. Najbliżej znajdowało się to na Bielanach, w którym przesiadywał Wiesiek Ruciński.
– Wiesiek okupował to studio niemal na okrągło, nagrywał jako one-man band – mówi Paweł. I dodaje: – Nasza współpraca zaczęła się właśnie tam. A to ja jego o coś prosiłem, a to on mnie. W pewnym momencie powiedział, że przydałby mu się bas, więc zacząłem nad tym myśleć, bo wciąż miałem tylko moje pudło.
Polska lat siedemdziesiątych nie była rajem dla muzyków. W sklepach nie było gitar elektrycznych – ani z sześcioma, ani z czterema strunami. Dlatego najlepszym wyjściem często okazywało się własnoręczne wykonanie gitary.
– To był rok 1973 lub 1974. Zrobiliśmy z Krzyśkiem Caputą, kolegą studentem fizyki teoretycznej, najprawdopodobniej pierwszą w Polsce gitarę basową z aktywną elektroniką, a także wzmacniacz do niej i głośnik. Miałem w niej regulację pod każdą struną, mogłem włączać przeciwfazy, każdą przystawkę. Na jednej strunie mogłem na przykład ustawić pełen przester, a na pozostałych grać jak na normalnym basie. Byłem podłączony jednym kablem do wzmacniacza, a drugim do sieci. Bas pochłaniał takie ilości energii, że aby wydobyć z niego to, co trzeba, musiał mieć osobne źródło zasilania.
W PRL brakowało wszystkiego. Oficjalnie wielu rzeczy nie można było kupić. Udawało się natomiast niemal wszystko „załatwić” lub „zorganizować”. W przypadku Pawła wszystko zaczęło się od gryfu gitary basowej Defil.
– Koledze został tylko gryf po tym, jak samochód rozjechał mu resztę gitary. Kiedy usłyszał, że marzę o zbudowaniu basu, że mam już pomysł i rysunki, to mi ten gryf dał.
Potem trzeba było „załatwić” magnesy z jakiegoś starego głośnika, „ciężką walką” zdobyć kawałek mosiężnej blachy na mostek pod struny, „zorganizować” drut nawojowy miedziany grubości jednej dziesiątej milimetra, jakiego „używano w specjalistycznych transformatorach i był nie do kupienia”. Do tego „kolega zbudował mi wzmacniacz, a ja sam zmontowałem kolumnę”. Potrzebowali jeszcze głośników.
– Oczywiście zdobyliśmy używane, bo innych nie sposób było dostać – wspomina Paweł. „Skombinowali” też dermę i kawałek deski – „odpowiedniej szerokości, bo wtedy jeszcze nikt nie myślał o klejeniu warstwowym”. Paweł pamięta, że całość wyglądała jak zestaw Marshalla. Bas doczekał się nawet swojego imienia – Machooga. Gdy już go zmontowali, Kuczyński mógł zacząć nagrywać dla Rucińskiego.
Paweł ze swoją Machoogą. Zdj. z arch. P. Kuczyńskiego
Obydwaj cały czas słuchali też rocka. Do Polski przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych docierało coraz więcej płyt z Zachodu. Sprzedawano je potem w małych sklepikach muzycznych i na giełdach. Zachodnioeuropejskie ceny przeliczano na złotówki, a wtedy okazywały się dla przeciętnego Polaka bardzo wysokie (w tym czasie za średnią pensję można było kupić około 30 dolarów, oczywiście na czarnym rynku, czyli od cinkciarzy, bo oficjalnie państwo nie dawało takiej możliwości; niewielką ilość dewiz pozwalano kupić, ale tylko w wypadku wyjazdu za granicę). W Toruniu również istniał mały sklepik z płytami.
– Jeszcze do dzisiaj pamiętam miejsce, w którym mieścił się komis płytowy, i co stało na wystawie – wspomina z sentymentem Paweł. Stały płyty grup Steppenwolf, Emerson, Lake and Palmer, Santana czy Iron Butterfly, jego ulubieńców w tamtym czasie. – Szczególnie płyta zespołu Santana była obiektem naszych westchnień, bo miała piękną okładkę w zielonej tonacji.
W pewnym momencie Wiesiek Ruciński postanowił stworzyć zespół rockowy. Był rok 1975. Wiesiek chciał nazwać kapelę Rzecz Pospolita, ale – jak mówi – „cenzura do tego nie dopuściła. Dlatego nazwaliśmy się Res Publica”. Pawłowi zaproponował grę na gitarze basowej. W Res Publice znaleźli się jeszcze brat Wieśka, gitarzysta Zbyszek Ruciński, i perkusista – Mirek Szczęsny, który na co dzień pracował w zakładach spirytusowych.
– Zbyszek miał ogromny talent – mówi Paweł. – Był w stanie zagrać niemal wszystko, nawet Hendrixa. Podejrzewam, że przeciętny słuchacz miałby kłopot z rozpoznaniem, czy to on gra czy Jimi.
Res Publica zaczęła koncertować, na początku w Toruniu, jak mówi Paweł „przed jakimś włoskim zespołem, którego nazwy nie pamiętam”. To na ten koncert stworzyli czarno-biały plakat w formie cmentarnej klepsydry, który służył im do końca działalności. Potem występowali między innymi w Trójmieście czy pobliskim Włocławku dla angielskich robotników budujących tamtejsze zakłady azotowe, gdzie, jak mówi Paweł, dobrze zarobili. Dziś ani Ruciński, ani Kuczyński nie mogą sobie przypomnieć innych miejsc.
Paweł: – Jeszcze gdzieś pod Warszawą i na stadionie w Białymstoku.
W 1978 roku z grupy odszedł Szczęsny.
– W pewnym momencie jego żona stwierdziła, że marnuje z nami czas. Uznała, że powinien zacząć robić poważną karierę, a nie grać rock and rolla – wspomina basista.
Zaczęły się poszukiwania perkusisty.
– W Toruniu prawie w ogóle ich nie było – mówił Wiesiek Ruciński. Ale „prawie” nie znaczy „wcale”. W tym samym klubie, a nawet w tej samej salce co Res Publica, ćwiczył bluesowy zespół Klang. Za zestawem perkusyjnym siedział Sławek Ciesielski.
Sławek urodził się w Toruniu 14 stycznia 1957 roku jako drugie dziecko w rodzinie Wandy i Zenona Ciesielskich. Ma starszego brata Jacka. Losy jego rodziców są tak zawiłe, jak większość życiorysów z tamtych czasów. Dziadkowie od strony ojca pochodzili z okolic Aleksandrowa Kujawskiego, ale mama urodziła się niedaleko Łodzi. Rodzice Sławka poznali się natomiast na studiach w Poznaniu, po skończeniu których dostali nakaz pracy w Olsztynie. Tam przyszedł na świat Jacek. Niedługo potem Zenon Ciesielski otrzymał propozycję pracy jako nadleśniczy w lasach niedaleko Cieplic. Czas oczekiwania na przeniesienie spędzili w Toruniu, w mieszkaniu rodziców Zenona, które znajdowało się przy ulicy Bydgoskiej. Tu urodził się Sławek. Niestety ojciec nie doczekał przeniesienia na nową posadę, zmarł na serce, gdy jego młodszy syn miał niespełna półtora roku.
Sławek nie może ojca pamiętać, starszy Jacek ma tylko przebłyski.
– Pamiętam, jak siedziałem na kanapie, tata skądś wrócił, pewnie z pracy, i przyniósł mi wielkiego pluszowego misia, większego ode mnie. I tego misia miałem bardzo długo, chyba jeszcze w szkole podstawowej.
Zespół S.A.I. podczas próby, początek lat siedemdziesiątych. Zdj. z arch. S. Ciesielskiego
Pamięta też dwa motocykle ojca.
– Jeden cichutki, drugi głośny. Gdy odpalał ten głośny, uciekałem. Mama później opowiadała mi, że jeździliśmy nim zbierać konwalie, a także na spotkania leśników. Ojciec jeździł też na polowania, a tam zimno, lała się wódeczka i pewnie tak zaczęły się jego problemy ze zdrowiem.
Po śmierci męża pani Wanda często zawoziła synów do swoich rodziców, którzy mieszkali w Karsznicach niedaleko Zduńskiej Woli. Bracia często spędzali tam wiele miesięcy. Jacek chodził do przedszkola, potem dołączył do niego Sławek.
– Nie lubiłem przedszkola. Nie rozumiałem, dlaczego dzieci biją się o zabawki, skoro obok stoją inne, którymi nikt się nie bawi. Byłem jednak spokojny. Co innego Sławek. On nie daje się podporządkować i często stamtąd zwiewał.
Gdy Jacek miał siedem lat, mama zaprowadziła go do szkoły muzycznej przy ulicy Mickiewicza. Zdał egzaminy i zaczął się uczyć gry na fortepianie. Dwa lata później jego śladami poszedł Sławek. Wtedy był zapatrzony w starszego brata. Dziś przyznaje:
– To Jacek zaraził mnie szkołą muzyczną. Gdyby nie on, pewnie w ogóle bym nie grał.
Swoje dołożyła mama, która za długo oszczędzane pieniądze kupiła stare, niemieckie pianino, aby synowie mogli ćwiczyć w domu.
W czwartej klasie szkoły muzycznej do nauki gry na fortepianie doszedł drugi instrument. Jacek wybrał kontrabas, Sławek – perkusję.
– Od samego początku spodobały mi się bębny. Fortepian był obowiązkowy, ale nie cierpiałem na nim grać. Może był za duży i za trudny? Bębny mnie zakręciły i tak zostało. Nie pamiętam dlaczego. Może wydawało mi się, że wystarczy tylko uderzać i będzie fajnie? I faktycznie było fajnie, ale wcale nie łatwo.
W siódmej klasie za zarobione ze sprzedaży butelek pieniądze Jacek kupił gitarę klasyczną. Sławek też na niej grał. „On lubił wszystko, co moje”, mówi starszy z braci.
Jacek wspomina, że muzyczną szkołę podstawową skończył „na słowo honoru”. Przyznaje szczerze:
– Słuch mam przeciętny i szkołę ukończyłem dzięki namowom mamy i przymykaniu oczu przez nauczycieli. Gdy na egzaminie końcowym spytali, czy mam ochotę kontynuować naukę, a ja odpowiedziałem, że nie, to odetchnęli z ulgą i dali dyplom.
Sławek z kolegami niosą bębny, połowa lat siedemdziesiątych. Zdj. z arch. S. Ciesielskiego
W tym czasie starszy z braci zaczął uprawiać kolarstwo i zakochał się w dziewczynie, która później została jego żoną. Natomiast u Sławka już na egzaminie do szkoły podstawowej stwierdzono świetny słuch muzyczny, a podczas nauki także, jak wspomina Jacek, „nieprawdopodobne wyczucie rytmu”.
Symbolicznym zakończeniem muzycznej szkoły podstawowej przez obydwu braci było rozwalenie siekierą pianina, które stało w domu. Jacek do dziś kocha słuchać muzyki, ale do grania już nie wrócił.
Co innego Sławek. Gdy miał trzynaście lat, zaczął grać w zespole S.A.I., co było skrótem od Sub Aegide Imperatore (można to tłumaczyć jako „Pod Opieką Imperatora”). Gdybyśmy usłyszeli taką nazwę dziś, od razu pomyślelibyśmy o black lub death metalu. Ale w połowie lat siedemdziesiątych te gatunki jeszcze nie istniały, a toruński S.A.I. wzorował się – jak mówi Sławek – „może troszeczkę na Pink Floyd”. Nie pamięta, pod opiekę którego imperatora chcieli się oddać. Ważne, że mógł bębnić w zespole rockowym. S.A.I. dał parę koncertów, głównie w Toruniu i okolicach. W tym czasie Sławek poszedł do średniej szkoły muzycznej, która mieściła się o wiele dalej niż podstawówka. Uczęszczał tam popołudniami, zajęcia odbywały się dwa, trzy razy w tygodniu.
– To była cudowna szkoła, na luzie – wspomina Adam Szałach, kolega Sławka, który grał na waltorni i klawiszach. – Najlepsze warunki mieli perkusiści. Ich klasa mieściła się w piwnicy i była wytłumiona. Instrumenty zawsze były rozstawione i stało też pianino. Często schodziliśmy tam ze Sławkiem czy Pawłem Dudzikiem, dziś dyrektorem Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej, i graliśmy bluesy i rock and rolle.
Adam przyjechał do Torunia z pobliskiego Chełmna i, zanim znalazł sobie stancję, przez jakiś czas pomieszkiwał u Sławka i jego mamy.
– Sławek to wyzwolony gość, ale u niego w domu panował rygor. Mama pytała, gdzie idzie i o której wróci. Sławek miał też zasady. Mówił, że u niego w pokoju nie można zapalić papierosa, choć sam kopcił jak parowóz.
W szkole średniej Sławek trafił na świetnego nauczyciela – Tadeusza Piskorza, który wiedział, jak zdopingować młodego adepta perkusji do ciężkiej pracy. Sławek ćwiczył po pięć-sześć godzin dziennie. Potem wracał do domu i za chwilę znów szedł do szkoły, tym razem na próbę S.A.I.
– Nawet cztery razy dziennie przemierzałem drogę między domem a szkołą, a to wcale nie było blisko.
Pierwszy zestaw zbudował sam.
– Od kogoś udało mi się załatwić zdezelowany sprzęt, który stał na strychu, ale nic się w nim nie zgadzało – część bębnów miała nietypowe średnice, więc nie było szans kupić pasujących naciągów. Sam musiałem je rozciągać i dopasowywać. Ta perkusja służyła mi krótko i tylko do ćwiczeń. To nie był instrument, z którym można się było pokazać na scenie.
Pierwszym guru perkusyjnym Sławka był Buddy Rich.
– To wirtuoz z doskonałą techniką i do tego grał bardzo widowiskowo – mówi Sławek, ale od razu zastrzega: – Nie próbowałem nigdy naśladować innych. Bardziej szkoliłem i wciąż szkolę swoją technikę, ale nie po to, by kogoś doścignąć.
Po czwartej klasie ulubiony nauczyciel odszedł ze szkoły i zdenerwowany tym Sławek przeniósł się do budowlanki.
– Sławek był specyficzny, świat postrzegał inaczej, nie owijał w bawełnę i jak coś mu się nie podobało, to po prostu wychodził. I tak też było ze szkołą. Z Piskorzem złapał świetny kontakt, a gdy go zabrakło i nie mógł dogadać się z innym nauczycielem, dał sobie spokój – wspomina Szałach.