Requiem dla wilka - ebook
Requiem dla wilka - ebook
Młoda reżyserka Joanna przyjeżdża w Bieszczady, aby spotkać się ze swoim idolem, wybitnym filmowcem, który po czterdziestu latach wraca do Polski i buduje w Bieszczadach dom. Okazuje się, że w okolicy doszło niedawno do tragicznego wypadku - badaczka wilków Katarzyna, zbierająca materiały do pracy doktorskiej, zginęła od kuli kłusownika. Pamięć o Kasi jest we wsi ciągle żywa. Mieszkańcy odnajdują w Joannie podobieństwo do zmarłej doktorantki. Zaintrygowana tym Joanna zaczyna szukać informacji o dziewczynie, kontaktuje się z jej uczelnią, wynajmuje chatę, w której tamta mieszkała. Zaczyna żyć życiem Kasi, i choć nie zna zachowań wilków, postanawia odszukać je i sfotografować.
Tymczasem z początku niechętny Joannie reżyser zaczyna się nią interesować. Historia komplikuje się jeszcze bardziej, gdy we wsi pojawia się Olgierd, pilnie strzegący wilków i swojej pamięci o Katarzynie...
Znakomita powieść o zauroczeniu cudzym losem, rozdarciu i pasji. O zagadkowym świecie dzikich zwierząt, który staje się obsesją.
Kontynuacja głośnej powieści „Nakarmić wilki” z 2010 roku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-311-5 |
Rozmiar pliku: | 549 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MARIA NUROWSKA
autorka powieści i dramatów. Wydała ponad dwadzieścia książek, m.in. Postscriptum (1989, wznowione ostatnio pt. Wybór Anny), Hiszpańskie oczy (1990), Listy miłości (1991), sagę Panny i wdowy (1991–1993), Rosyjskiego kochanka (1996), Tango dla trojga (1997), Miłośnicę (1998), Niemiecki taniec (2000), opowieść o Ryszardzie Kuklińskim Mój przyjaciel zdrajca (2004), trylogię ukraińską: Imię twoje… (2003), Powrót do Lwowa (2005), Dwie miłości (2006), wspomnienia Księżyc nad Zakopanem (2006) oraz opowieść biograficzną Anders (2008). W roku 2009 nakładem W.A.B. ukazała się powieść Sprawa Niny S., w 2010 kolejna – Nakarmić wilki. Książki Marii Nurowskiej zostały przetłumaczone na szesnaście języków, w tym chiński i koreański. We Francji i w Niemczech były bestsellerami.
Strony autorki:
www.marianurowska.pl, www.facebook.com/nurowskaDlaczego wrócił? I dlaczego właśnie teraz? Gdyby podjął tę decyzję dwadzieścia lat wcześniej, gdy Polska odzyskała niepodległość, byłoby to zrozumiałe, wiele osób wtedy wracało, ale teraz zamiana wygodnego życia na pobyt w tym dziwnym kraju była niemal szaleństwem, a już stawiania domu na terenie wymarłej bieszczadzkiej wsi nie dało się nawet nazwać. To tak jakby zamieszkać na cmentarzu. Może w umysłach wielkich artystów z czasem zachodzą jakieś nieodwracalne procesy? Przecież Bergman pod koniec życia ukrył się na kamienistej, wyludnionej wyspie, z nikim się nie spotykał, a w ostatnich latach nie wychodził nawet z domu, nie pozwalał gosposi otwierać okien, ryglował drzwi. Odczuwał paniczny lęk przed zwierzętami, bał się, że do wnętrza wleci ptak i będzie krążył nad jego głową albo obijał się o ściany… Tylko czy można zestawiać tych dwóch twórców? Dla niej wszakże obaj, i Bergman, i Glinicki, byli wielkimi artystami i dlatego wspinała się teraz na to zalesione wzgórze, nie mając wcale pewności, czy zostanie dopuszczona przed oblicze swojego mistrza. Odkąd tu zamieszkał, nie udzielił ani jednego wywiadu. Kiedy na lotnisku dopadli go dziennikarze, ukryty za ciemnymi okularami wypowiedział kilka zdań: jest tu z powodów osobistych, nie wie, jak długo pozostanie. Ale… zbudował dom.
I chyba nie boi się zwierząt – pomyślała nieco złośliwie – inaczej nie ukrywałby się w lesie.
Górska wyboista droga zaczęła się zwężać, a pomiędzy grubymi pniami świerków i chyba jesionów pojawiły się pojedyncze drzewka owocowe. Wyglądało na to, że jej informatorzy nie zawiedli. Wkrótce dotarła do rozwidlenia dróg. Tutaj powinna skręcić w lewo. Miała już pewność, że nie błądzi, bo pod warstwą darniny dostrzegła coś, co wyglądało na fundamenty porośnięte rachitycznymi drzewkami. Gdzieniegdzie trafiały się krzewy zdziczałego bzu, zwykle rosnącego przy ludzkich osiedlach.
Musi być masochistą, skoro zdecydował się tu zamieszkać – pomyślała. I w tym momencie odsłoniła się przed nią polana, a na niej jasny, drewniany dom z werandą. Trzeba przyznać, Glinicki umiał zaskakiwać!
Podeszła do płotu, nie bardzo wiedząc, co dalej. Przy furtce oczywiście nie było dzwonka. Stała tak, kiedy wewnątrz domu odezwało się szczekanie psa, a na ganek wyszedł mężczyzna.
Rozpoznała go od razu: lekko falujące siwe włosy okalające twarz, oczy przesłonięte ciemnymi okularami. Znacznie niższy, niż zwykła o nim myśleć, ale widziała go tylko na ekranie, a przecież wiadomo, że obraz kinowy przekłamuje. Był młodym, wysportowanym człowiekiem, włosy nosił krótko ścięte. W jednym z filmów grał boksera i świetnie pasował do tej roli – jego mocna twarz, złamany nos nadawały tej postaci autentyczności, nie mówiąc o bicepsach, które z lubością prężył, jeśli pozwalał na to scenariusz. Tylko… kiedy on kręcił te filmy, jej jeszcze nie było na świecie.
– Przyniosła pani pocztę? – usłyszała. Miał niski, lekko gardłowy głos. – Proszę przerzucić przez płot.
– Przyjechałam z Warszawy! – odkrzyknęła.
– W jakim celu?
– Nazywam się Joanna Pasieczna, jestem absolwentką łódzkiej Filmówki.
Przez chwilę było cicho.
– Proszę pchnąć furtkę i wejść – usłyszała wreszcie.
Miał nieruchomą twarz, trudno było z niej cokolwiek wyczytać. Jeszcze te ciemne okulary o okrągłych szkłach, podobne nosił John Lennon.
– Jeśli chodzi pani o wywiad, traci pani czas.
– Nie jestem dziennikarką, ale dokumentalistką – odrzekła.
– Aha, jest pani dokumentalistką – powtórzył – i ma pani do mnie pytania z branży filmowej, rozumiem.
Zaraz mnie spławi – przemknęło jej przez myśl.
– Na moje pytania chyba nawet pan nie zna odpowiedzi – odrzekła hardo. – Po prostu mam panu coś ważnego do powiedzenia, ale nie będę się spowiadała pod drzwiami.
W kącikach ust pojawił mu się uśmiech i to odmieniło jego twarz, stał się nagle przyjazny, ciepły.
– Proszę zaczekać, coś na siebie wdzieję i gdzieś pojedziemy.
Od drzwi dodał:
– W domu jest ktoś, kogo nie chciałbym niepokoić.
Kobieta – domyśliła się i nie wiadomo dlaczego sprawiło jej to przykrość.
Glinicki dał jej do wyboru: albo gospoda w wiosce u podnóża góry, albo restauracja w Komańczy, kilkanaście kilometrów stąd.
– Gospoda – odrzekła i jej odpowiedź chyba mu się spodobała.
Był to murowany budynek z łatami odpadającego tynku, nad wejściem wisiał krzywy napis: „Siekierezada”.
Pewnie Stachura zapijał tu swoje smutki – pomyślała.
Jak się okazało, nie tylko on. Wszystkie stoliki były zajęte, nachyleni ku sobie biesiadnicy przekrzykiwali się, dzierżąc w rękach kufle z piwem. Glinicki wypatrzył kogoś w rogu sali. Na ich widok mężczyzna w kurtce moro poderwał się z miejsca, a jego towarzysze jak na komendę wzięli swoje kufle i wynieśli się do bufetu.
– To nasz pan leśniczy, a to pani Joanna – dokonał prezentacji Glinicki. – Pani przyjechała z Warszawy i właśnie szukamy dla niej noclegu. Czy znajdzie się jakiś pokój w leśniczówce?
– Dla gości mistrza zawsze – odrzekł leśniczy – i cała przyjemność po mojej stronie.
Był w średnim wieku, miał niedużą siwą bródkę i wąsy, na ramieniu jego kurtki zauważyła naszywkę: Służba Leśna. „Służba nie drużba” – przebiegło jej przez głowę, a on, jakby czytając w jej myślach, powiedział:
– No to na mnie czas, ale wszystko przygotujemy, pokój będzie na panią czekał.
– Dziękuję – odparła.
Widać było, że mężczyznę zżera ciekawość, kim ona jest, w końcu nie wytrzymał i już na odchodnym rzucił:
– Pewnie jakiś wywiadzik?
– Broń Panie Boże – zaoponował Glinicki. – Żadnych wywiadzików, panie Andrzeju. Pani jest filmowcem.
– No to będzie film! – ucieszył się mężczyzna.
Zapadła cisza. Leśniczy musiał się zorientować, że powiedział coś nie tak, bo wycofał się niemal na palcach.
– A właściwie dlaczego pani przyjechała? – odezwał się wreszcie Glinicki.
– Od dziesięciu lat moim najskrytszym marzeniem była rozmowa z panem. Nie miałam kasy, aby szukać pana w Hollywood…
– A jakby pani miała kasę, toby pani przyjechała? – spytał zaintrygowany.
– Wtedy tak.
– A teraz? – Chyba ciekawiło go, co odpowie.
Joanna nabrała powietrza w płuca.
– Powiem, jeśli zdejmie pan okulary.
Glinicki wyglądał na zaskoczonego.
– Stawia pani warunki.
– To prośba.
Wyraźnie się wahał, jednak spełnił jej prośbę. Z bliska zobaczyła jego twarz. Oczy w siatce zmarszczek, wokół ust uwidoczniły się dwie bruzdy. Ta twarz wydała jej się inna, niż ją zapamiętała.
– No więc, czekam. – Chyba nie zdawał sobie sprawy, jakie wrażenie zrobiło na niej to odkrycie.
Jeszcze raz nabrała powietrza w płuca.
– Dziesięć lat temu w małym nadmorskim miasteczku, gdzie chodziłam do liceum, powstał dyskusyjny klub filmowy. Obejrzałam tam film Jerzego Glinickiego Wilczy bilet i zmieniło to moje życie.
– Aha, i w związku z tym chodziła pani brzegiem, wypatrując mnie przez morza i oceany. – Uśmiechnął się.
Ma mnie za egzaltowaną idiotkę – pomyślała.
– Chodziłam do kina – odrzekła sucho.
Zapiski Jerzego
Niespodziewana wizyta. Odnalazła mnie w mojej samotni dziewczyna. Ma na imię Joanna i, jak się okazuje, ukończyła poczciwą filmówkę, a to, co opowiadała o szkole, nie jest zachęcające. Ale cóż, nic nie trwa wiecznie, więc i szkoła ma swoją świetność za sobą. Może należałoby pozamykać tego rodzaju uczelnie, które uwięzły w skostniałych strukturach, i zasugerować naprawdę zdolnym, aby sami wybierali sposób dochodzenia do zawodu, coś jak samokształcenie. Przecież ja do malarstwa szedłem własną drogą, zawierzając intuicji. Obłożony książkami, stawiałem pierwsze kroki w tej jakże zdradzieckiej dziedzinie sztuki. Pędzel w ręce profana może okazać się prawdziwym nieszczęściem. Byłem bardzo niepewny, zdany tylko na siebie, a jednak w końcu przekonałem się, że potrafię wyrazić swój świat na płótnie.
– Dlaczego pan od dwudziestu lat nie zrobił żadnego filmu? – spytała mnie ta Joanna – dlaczego pan milczy?
A mnie się zdaje, że przemówiłem ze swoich płócien, ale jak się okazuje, niewielu usłyszało ten krzyk…
Wracając do dziewczyny, zrobiła na mnie wrażenie osoby zdecydowanej, twardo stąpającej po ziemi. Skończyła wydział reżyserski, zdaje sobie jednak sprawę, że na debiut może czekać bardzo długo. Wraz z komunizmem skończyły się czasy promowania talentów, teraz bożkiem jest oglądalność, dla oryginalnych twórców nie ma w tym miejsca. Więc ona pracuje w telewizji jako montażystka i chce czekać na swoją szansę. Pocieszyłem ją, że montaż może być czymś niezwykle ekscytującym, często decyduje o końcowym efekcie filmu. – Montuję materiały autopromocyjne dla stacji, zwiastuny, zajawki… – odpowiedziała.
Jest raczej ładna, ciemna, ma coś mrocznego w oczach, co u tak młodej osoby zastanawia. Myślę, że w czasach moich podbojów męsko-damskich nie zwróciłbym na nią uwagi, bo podówczas mój gust był nieco prostacki. Kiedy ją odwiozłem do leśniczówki i wracałem do domu, przyszło mi na myśl, że ona ma asyryjską twarz.
Bruno lepiej się czuje, odkąd dostał kroplówkę. Bardzo mnie to cieszy. Nawet z tej okazji zapaliłem w kominku i usadowiwszy się w fotelu, zaaplikowałem sobie drinka.
Glinicki odwiózł ją do leśniczówki. Mimo późnej pory wszystkie okna były oświetlone, najwidoczniej czekano tam na nią. Wysiadł i jak za pierwszym razem otworzył jej drzwiczki samochodu.
Na ganku pojawił się leśniczy, wymienili z reżyserem kilka zdań, a potem Glinicki zwrócił się do niej:
– Miło mi się z panią rozmawiało, życzę powodzenia.
Patrzyła, jak wsiada do auta i odjeżdża, nie spojrzał już w jej stronę, nie uczynił żadnego gestu.
Długo nie mogła zasnąć. Przeżywała od początku to spotkanie, moment, kiedy on wyszedł na ganek, kiedy go zobaczyła… A potem gospoda, chyba najmniej romantyczne miejsce, jakie można sobie wyobrazić, przekrzykujący się tłum facetów w kufajkach, w powietrzu zapach potu i przetrawionego piwa, kłęby papierosowego dymu, od którego łzawiły oczy i drapało w gardle. Ale wszystko to przestawało być ważne, bo naprzeciw niej siedział człowiek, którego zawsze chciała spotkać. Żaden inny reżyser, nawet z tych wielkich, nie zrobił na niej takiego wrażenia.
Kina uczyła się od Glinickiego, poznała jego wczesne filmy klatka po klatce. Kręcone w latach sześćdziesiątych, nic nie straciły ze swojej aktualności, wystarczyło zmienić tylko dekoracje. Chciała mu o tym opowiedzieć, lecz nagle zabrakło jej słów. W pewnej chwili poprosiła, aby zdjął okulary, i zaraz się przestraszyła, że on wstanie i zostawi ją samą przy stoliku. Wiedziała, że jest człowiekiem trudnym, drażliwym, za drobne przewinienia potrafił wyrzucać ludzi z ekipy, ale bardzo jej przeszkadzały te okulary, były jak bariera pomiędzy nimi. Jednak je zdjął. Na początku trochę się ścięli, bo zaczął sobie z niej żartować, ale potem ją przeprosił. Opowiedziała mu o swojej fascynacji jego twórczością, może trochę chaotycznie, zbyt emocjonalnie, a to najważniejsze pytanie, jakie chciała mu zadać, pozostawiła na koniec.
Tymczasem on, bez zaglądania w kartę, powiedział:
– To miejsce wygląda, jak wygląda, ale jedzenie jest pierwsza klasa. Proponuję nóżki w galarecie, lubi pani?
– Lubię – odrzekła, chociaż wcale nie była tego pewna.
Glinicki poszedł do bufetu i wrócił w towarzystwie barmanki o kształtach Anity Ekberg, aktorki Felliniego. Przyniosła te nóżki, do tego świeży chleb z chrupiącą skórką.
– Herbatę podać teraz czy później? – spytał sobowtór ekranowej diwy.
On spojrzał pytająco na Joannę.
– Ja proszę teraz.
– Dwie herbaty teraz, pani Elu – zadysponował.
Kiedy barmanka odeszła, przychylił się do niej i rzekł konfidencjonalnie:
– Tego mi brakowało w Ameryce.
– Nóżek w galarecie czy pani Eli?
Uśmiechnął się i spytał, czy może już włożyć okulary.
– Mam wrażliwe oczy.
Raczej wrażliwą duszę – pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Wydawało jej się, że dużo o nim wie, że ten jego opryskliwy sposób bycia jest rodzajem samoobrony, obawą, by nie zostać źle potraktowanym. Joannę też postrzegano jako kogoś, kto prze do przodu, nie oglądając się za siebie, a tak naprawdę ciągle była tą dziewczynką, która z prowincji przyjechała do dużego miasta i bardzo się bała, że się w nim pogubi. Więc starała się nie pogubić; zanim podjęła jakąś decyzję, rozważała wszystkie za i przeciw. Z czasem nauczyła się walczyć o swoje, stała się twardą negocjatorką. Ale tym razem niewiele zależało od niej, Glinicki mógł się zgodzić na jej propozycję albo nie i to zamykało temat. Prawdę powiedziawszy, jego odpowiedź już znała, lecz zawsze warto próbować, a nuż zdarzy się cud. Niezwykle ważne było, aby wyczuć moment, kiedy może wystąpić ze swoim pytaniem, ze swoją prośbą, wszystko jedno, jak to nazwać. Czasu miała niewiele, bo było więcej niż pewne, że reżyser się już z nią nie spotka. Ale skoro udało jej się odnaleźć jego dom – wiedziała tylko, że trzeba wysiąść z pociągu w Łupkowie, a ten Łupków to była mała stacyjka na końcu świata – może szczęście się znowu do niej uśmiechnie. Na swój kobiecy wdzięk nie miała co liczyć, sądząc po jego dwóch żonach, z pewnością nie była w jego typie, więc pozostawało jej tylko oczarowanie go intelektem, a to przypominało trochę wspinaczkę na Mount Everest bez zabezpieczenia. Już sama rozmowa z kimś, kto ukrywa się za ciemnymi okularami, nie należała do najłatwiejszych.
– Jest pani bardzo młoda i pewnie nie pamięta już czasów Peerelu?
Roześmiała się na to:
– Aż taka młoda to nie jestem, sporo pamiętam. Najbardziej się cieszę, że można już siedzieć na skwerach i w parkach i wylegiwać się na trawie. Kiedy byłam dzieckiem, nienawidziłam tabliczek z napisem: „Nie deptać trawników”. Dla mnie prawdziwy koniec Peerelu to zniesienie przez sejm tego zakazu…
– Ciekawa uwaga! – odrzekł.
Zauważyła, że ukradkiem spojrzał na zegarek, i dotarło do niej, że naprawdę nie ma już chwili do stracenia.
– Panie Jerzy, jeśli mogę się tak do pana zwracać – zaczęła uroczyście – przyjechałam tutaj, bo chciałabym panu zaproponować… żeby został pan bohaterem mojego filmu. To dla mnie bardzo ważne, nawet pan nie wie jak bardzo.
Długo się nie odzywał, jakby nie usłyszał, co powiedziała przed chwilą, a potem zmienił temat:
– A co na deser? Mają tu świetną domową szarlotkę.
– Dziękuję, nie lubię słodyczy – odrzekła lekko oszołomiona, bo nie tego się spodziewała.
Widocznie Glinicki uznał jej propozycję za tak dalece niedorzeczną, że nawet nie chciał się do niej odnieść. A może nie odpowiedział od razu, bo nie wiedział, co odpowiedzieć. Ten wariant byłby bardziej optymistyczny.
Ale czas mijał, on zamówił dla siebie szarlotkę, a potem jeszcze jedną herbatę.
– Ma pani ekipę? – spytał nieoczekiwanie.
– To będzie film autorski, dysponuję swoim sprzętem – odpowiedziała skwapliwie.
– Bez kamerzysty?
– Widać, że długo tu pana nie było. Nazwanie operatora kamerzystą to wielki obciach.
– A niby dlaczego?
Joanna zdziwiła się, że on tego nie czuje, chyba że się z niej nabija. Raczej to drugie, bo wyjaśnił jej w końcu, o co mu chodziło. W Ameryce i w ogóle na Zachodzie operatorów sprowadza się do roli kamerzystów, o wszystkim decyduje reżyser.
– Tak czy owak to, co chce pani zrobić, jest odważnym przedsięwzięciem.
– Herzog też kręcił w pojedynkę swoje autorskie filmy…
Uśmiechnął się na to.
– Wysoko pani mierzy.
– Należy wzorować się na najlepszych – odrzekła.
Glinicki upił łyk herbaty i szybko odstawił szklankę, chyba była za gorąca.
– Pani Joanno, moja odpowiedź brzmi „nie”.
– Dlatego że nie mam ekipy? – spytała, czując, jak krew odpływa jej z twarzy. Kiedy ją tak przepytywał, nabrała nadziei, że się zgodzi.
– Nie dlatego. Nawet gdyby świętej pamięci Oriana Falacci się tutaj pofatygowała i chciała napisać moją biografię, odpowiedź brzmiałaby podobnie.
– To jest powinność wybitnego twórcy opowiedzieć ludziom o sobie, o swojej pracy, podzielić się przemyśleniami – nie ustępowała.
Pokiwał głową, jakby się z nią zgadzał, ale odparł:
– Chciałaby pani zrobić dokument o reżyserze, a ja od dawna nim nie jestem, interesuje mnie malarstwo, tutaj jednak stawiam pierwsze kroki i byłbym zarozumialcem, gdybym zezwolił na wystawianie mi laurki.
– Wcale nie miałam zamiaru jej panu wystawiać – odparła rozżalona. – Co by nie powiedzieć, zapisał się pan na trwałe w historii kina.
– Co by nie powiedzieć – podchwycił, a ona zrozumiała, że popełniła gafę.
Źle spała tej nocy, za to rano w kuchni czekało na nią królewskie śniadanie: jajecznica na maśle, szynka, twarożek ze szczypiorkiem, razowy chleb, kiszone ogórki i doskonale zaparzona kawa z dodatkiem cynamonu.
Jak w Pannach z Wilka Wajdy – pomyślała. – Scena, kiedy siostry siedzą przy stole i jedzą biały ser i ogórki z miodem, jedna z piękniejszych w kinie…
Leśniczy wyszedł już do lasu, towarzyszyła jej jednak pani Ewa, kobieta w średnim wieku ze staromodnym kokiem, taki kok na bok upinała babcia Joanny. Widziała też podobne uczesanie u aktorek w filmach z lat sześćdziesiątych, zapamiętała Ewę Krzyżewską właśnie w tym uczesaniu, grała z Cybulskim w marnym kryminale, chyba nosił tytuł Zbrodniarz i panna, a tą panną była właśnie pani Ewa. Bardzo współczuła aktorce, bo widać było, jak się biedna męczy w tej roli.
Początkowo sądziła, że gospodyni jest żoną leśniczego, ale ona tylko prowadziła mu dom. Była chyba spragniona towarzystwa, gdyż usiadła naprzeciw Joanny i usta jej się nie zamykały:
– Pan Jerzy to wielka postać, dumni jesteśmy z takiego sąsiedztwa. A jaki skromny, mówi tak cichutko, i chyba się trochę jąka…
– Zacina się – sprostowała – ale to jest sexy.
– No może i tak – uśmiechnęła się kobieta – nie znam się. A coś Jędrek mówił, że film będziecie robić? I to tutaj, u nas?
Nie odpowiedziała na to, a pani Ewa zadumała się na chwilę.
– Oglądam seriale i na Polsacie, i na TVN-ie, ale pani jakoś nie widziałam.
– Nie widziała mnie pani, bo nie jestem aktorką. Skończyłam reżyserię.
– Aha, to pani jak pan Jerzy.
– Chciałabym…
Po śniadaniu Joanna zaczęła szykować się do drogi. Spytała panią Ewę, ile jest winna za nocleg i śniadanie, ale tamta się oburzyła:
– U nas nie hotel, goście pana Jerzego to nasi goście.
– No to dziękuję. Mam nadzieję, że tłumy tu państwa nie nawiedzają, pan Jerzy ma wielbicieli na całym świecie.
– Pani jest pierwsza – odrzekła z prostotą.
Na podwórku Joanna spotkała leśniczego, który wracał z porannego obchodu.
– Jeszcze raz dziękuję za wszystko – powiedziała.
– A pani jak chce podróżować?
– Pociągiem stąd, z Łupkowa.
Leśniczy skrzywił się.
– Cały dzień pani zejdzie, a i o noc zahaczy, ja po południu bym panią podrzucił do takiej stacji, gdzie staje przyśpieszony.
– A to nie będzie kłopot?
– Żaden kłopot, pani sobie idzie na spacer, jesień u nas to najpiękniejsza pora, potem zjemy obiad i w drogę.
Wyszła więc za ogrodzenie i przystanęła. Według rady leśniczego powinna udać się w lewo, jak droga prowadzi, bo tam podobno są najpiękniejsze widoki, ale ją ciągnęło w zupełnie inną stronę.
Czy to spotkanie tak się miało zakończyć? Żadnego dalszego ciągu? Przecież nie byli podróżnymi, którzy spotkali się na dworcu. On był mistrzem, a ona jego uczennicą. Skoro nakręcił tamte filmy, które miały temperaturę wrzenia, skoro jej się udzieliła ta gorączka, nie mógł jej teraz ot tak porzucić. Aktorzy się rozbiegli, poumierali, ale reżyser pozostał. To coś znaczyło; sadzając ją w sali kinowej, brał za nią pełną odpowiedzialność, niech się teraz z tego wytłumaczy.
Powinna mu to wygarnąć! Ale by zrobił minę, widząc ją przy furtce.
Właściwie nie miała do niego żalu o tę odmowę, a prawdę powiedziawszy, odczuła nawet coś w rodzaju ulgi, bo gdyby Glinicki jednak przystał na jej propozycję, byłoby to nie lada wyzwanie. Poza tym trudno znaleźć drugiego takiego humorzastego aktora. W konsekwencji to byłby jego film, a nie film o nim. On byłby nawet zdolny do tego, aby wyrwać jej kamerę i sam siebie nakręcić…
Westchnęła ciężko i ruszyła drogą w lewo, jak jej radził leśniczy. Dobrze radził, właśnie zza chmur wyszło słońce i odsłoniły się wzgórza i pagórki pokryte liściastym lasem, mieniące się barwami od głębokiej czerwieni po złoto i rdzę. Może Glinicki wiedział, co robi, porzucając swój dom w Malibu i przyjeżdżając tutaj. Tutaj człowiek z pewnością nie był panem sytuacji, tutaj rządziła natura, a on jak nikt lubił wyzwania.
W pewnej chwili poczuła swąd i wpadła w panikę, że las się pali. Dym nisko układał się nad drogą, ale nigdzie nie widać było ognia. Kiedy podeszła bliżej, odkryła, że wydobywa się z olbrzymich metalowych kotłów, wokół których uwijali się jacyś ludzie. Na jej widok znieruchomieli, Joanna zrobiła kilka kroków w ich stronę.
Nie bardzo wiedziała, jak się do nich zwracać.
– Szczęść Boże – powiedziała w końcu.
– Bóg zapłać – odrzekł jeden z nich.
Było ich trzech; mieli twarze umazane sadzą, a na sobie wyszmelcowane kombinezony, czy coś w tym rodzaju, swoim wyglądem przypominali diabły, które jako dziecko widywała w grupie bożonarodzeniowych kolędników, brakowało im tylko doczepionych rogów.
– Ładna pogoda dzisiaj – rzekła, aby jakoś podtrzymać rozmowę.
Patrzyli na nią, w końcu odezwał się najmłodszy z nich, a może tylko najniższy:
– Mikola, chyba panienka ożyła?
I na to ten Mikola:
– Nie ożyła, głupku, nie ożyła, przestań kłapać po próżnicy.
– Jaka panienka? – zainteresowała się.
– A miastowa – wyrwał się ten mały – ze dwa roki nazad było pif-paf! i po niej. Ile tu milycyjantów najechało… jak jej szukali… Szukali, szukali i na koniec naleźli…
Tym razem Mikola zdenerwował się nie na żarty, brutalnie pchnął rozmówcę Joanny, aż się zatoczył, po czym wszyscy trzej jak na komendę odwrócili się i poszli w stronę kotłów. I to był koniec rozmowy, ale ją zaintrygowała ta dość nieskładna opowieść.
Przy obiedzie spytała leśniczego: – Czy to prawda, że dwa lata temu zastrzelono tutaj młodą kobietę?
Ani leśniczy, ani jego tak przedtem rozmowna gospodyni nie podjęli tematu.
Po powrocie do Warszawy Joanna szukała w internecie wiadomości o zbrodni sprzed dwóch lat, ale na żadnym portalu ani w żadnej z ogólnopolskich gazet nie było na ten temat najmniejszej wzmianki, a nie znając szczegółów, niewiele mogła zdziałać. Były tylko te słowa niezbyt rozgarniętego wypalacza – już wiedziała, kim są ci umorusani jak nieboskie stworzenia ludzie i czym się zajmują. Pewnie dałaby sobie spokój, gdyby nie dziwne zachowanie leśniczego i jego gospodyni, zdaje się dalekiej kuzynki; była pewna, że za ich milczeniem coś się kryje. Więc w każdej wolnej chwili wertowała prasę i wreszcie w rzeszowskiej popołudniówce natknęła się na notatkę:
„Zakończył się proces Waldemara K. oskarżonego o zastrzelenie młodej doktorantki SGGW z Warszawy. Sąd Okręgowy w Rzeszowie, biorąc pod uwagę ekspertyzę biegłego sądowego, uwolnił oskarżonego od zarzutu zabójstwa, kwalifikując tę sprawę jako nieumyślne spowodowanie śmierci, i wymierzył oskarżonemu wyrok dwóch lat w zawieszeniu. Wyrok nie jest prawomocny”.
Młoda doktorantka… Już wiedziała, że ją odnajdzie. Pozna jej historię i nie pozwoli, aby ta sprawa utonęła w niepamięci. Zaraz następnego dnia zadzwoniła do kanclerza SGGW i umówiła się z nim na rozmowę. Nie było to proste, bo właśnie szykował się do służbowej podróży nad Bajkał. Usiłował dowiedzieć się, w jakiej sprawie Joanna chce się z nim widzieć, ale odpowiedziała, że w bardzo ważnej i nie na telefon.