Respect - ebook
Respect - ebook
Monumentalna, nieocenzurowana biografia Arethy Franklin stworzona przez jednego z najbardziej znanych biografów świata muzyki. David Ritz przygotowywał się do napisana tej książki niemal czterdzieści lat. Prowadził długie rozmowy z gwiazdą, jej rodzeństwem i współpracownikami. Dzięki temu powstała jedyna pełna, a przede wszystkim odbrązowiona opowieść o królowej soulu. Za maską diwy XX wieku dostrzegamy opuszczoną córkę, nastoletnią matkę, kobietę zmagającą się z uzależnieniami i zmianami nastroju oraz piosenkarkę ponad wszystko pragnącą sławy, raz za razem uparcie i mimo kłopotów odnajdującą drogę do zwycięstwa. To także obraz środowiska gospel, soulu czy R’n’B, o którym opowiadają między innymi Smokey Robinson, Ray Charles, Luther Vandross, Jerry Wexler, BB King.
Respect została uznana za jedną z najlepszych książek muzycznych 2014 roku przez magazyn „Rolling Stone”.
"Ta książka przewyższa klasyczne już dzieło Davida Ritza o Marvinie Gaye’u. "Respect" będą czytały następne pokolenia pragnące zrozumieć naszą kulturę muzyczną. Ritz zasługuje na nagrodę za całokształt swojej pracy – najpełniejszą soulową kronikę muzyki amerykańskiej." Charles Keil
"Monumentalna biografia największej soulowej wokalistki napisana przez wielkiego Davida Ritza, powiernika całego pokolenia gwiazd soulu. [...] To jest gość. A to jest TA książka." Joel Selvin
"Ritz opowiada historię geniuszu, niedostosowania i ślepej ambicji, opisuje świat triumfów i tragedii o niemal mitycznych rozmiarach. Doskonale czyta się tę naprawdę heroiczną biografię – szczerą, czułą, pozbawioną tematów tabu." Ben Sidran
""Respect" będzie uważana za jedno z największych osiągnięć Ritza." Nate Chinen, „The New York Times”
"Niezwykle złożony obraz muzyki i burzliwego życia Arethy Franklin." „Rolling Stone”
"Ritz przygotowywał się całe życie, by napisać tę książkę [...]. Poznanie szczegółów skomplikowanego i czasami bolesnego życia Arethy Franklin pomaga lepiej zrozumieć ból i namiętność wypełniające jej muzykę." Gavin Edwards, „Rolling Stone”
"Szczery i pełny szacunku portret prawdziwej diwy, stworzony przez pisarza, który czuje moc jej sztuki." „Kirkus Reviews”
"Odkrywczy i najbardziej wyczerpujący portret Królowej." Jim Farber, „New York Daily News”
"Uczciwe, nieugrzecznione spojrzenie na niewiarygodnie utalentowaną, ale wymagającą diwę." „People”
Kategoria: | Sztuka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-138-0 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Już w księgarniach:
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.
Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
S.C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek KomanczówSPOTKANIE Z KRÓLOWĄ
W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy zaczynałem pisać książki, marzyłem o tym, by pracować z trzema osobami: Rayem Charlesem, Arethą Franklin i Marvinem Gaye’em. Twórczość tych trojga artystów była moją największą pasją. Musiałem ich poznać. Miałem pewność, że ich życie jest równie intrygujące co muzyka.
Najpierw był Ray. Niezmordowanie usiłowałem do niego dotrzeć. Napotykałem jednak kolejne przeszkody, a kontakt udało mi się nawiązać, dopiero kiedy w Western Union uzyskałem informację, że muzyk odbiera wiadomości napisane alfabetem Braille’a. Włożyłem w tamte telegramy całe serce. Ray zgodził się ze mną spotkać, zaprzyjaźniliśmy się i zaczęliśmy pracę. Najpierw jednak musiałem porzucić pierwotny plan napisania klasycznej jego biografii i postanowiłem, że opowiem tę historię głosem Raya. Wtedy właśnie odkryłem, jak ekscytująca i piękna jest praca ghostwritera, autora widma. Tamta książka, Brother Ray, została dobrze przyjęta i dała mi odwagę do rozpoczęcia kolejnego projektu – współpracy z Arethą. Tyle że gdy Ray przedstawił mnie artystce w jej garderobie w Dorothy Chandler Pavilion w Los Angeles, nie była zainteresowana współpracą, a przynajmniej nie wtedy.
Po napisaniu kilku powieści skontaktowałem się z Marvinem Gaye’em i w tym przypadku wydarzenia potoczyły się zupełnie inaczej niż z Rayem. W trakcie pracy nad książką Marvin został zamordowany przez swojego ojca. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko zmienić niedokończoną autobiografię w biografię. Pisanie Divided Soul. The Life of Marvin Gaye było doświadczeniem wyjątkowym i wciągającym, ale ogromnie smutnym. Opłakiwałem Marvina i bardziej niż czegokolwiek innego pragnąłem, by dane mi było napisać całą książkę z jego punktu widzenia.
Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że jeśli mam wybór, wolę pracować jako autor widmo niż niezależny biograf. Nawiązywałem osobistą relacją z artystą, ale też uwielbiałem mówić jego głosem. Czułem się aktorem grającym wybraną rolę. Przez następnych dwadzieścia lat pracowałem jako ghostwriter między innymi ze Smokeyem Robinsonem, Ettą James, B. B. Kingiem i The Neville Brothers. Po publikacji każdej kolejnej książki wysyłałem egzemplarz Arecie z liścikiem, w którym wyrażałem nadzieję, że wkrótce będę mógł nawiązać współpracę także i z nią.
Kiedy skończyłem pisać autobiografię Jerry’ego Wexlera, najważniejszego producenta nagrań Arethy, nabrałem pewności, że ten dzień jest bliski. Zbierając materiał o życiu Wexlera, chcąc nie chcąc, gromadziłem także informacje o życiu Arethy. Wexler znał niemal wszystkich najważniejszych współpracujących z nią muzyków i ze wszystkimi mnie skontaktował, między innymi z Johnem Hammondem, pierwszym producentem gwiazdy, z którym przeprowadziłem obszerny wywiad.
Od dwudziestu lat obracałem się w środowisku rhythmandbluesowym, miałem więc mnóstwo informacji o życiu i pracy Arethy. Spędziłem setki godzin na rozmowach z jej znajomymi: Lutherem Vandrossem, producentem Jump to It – hitu, dzięki któremu wróciła na szczyt; Arifem Mardinem, aranżerem pracującym z nią przez ponad czterdzieści lat, oraz Ruth Bowen, jej agentką i prawdopodobnie najbliższą współpracowniczką, która bardzo otwarcie odpowiadała na wszystkie moje pytania.
Najważniejsze jednak były moje relacje z najbliższą rodziną gwiazdy: jej braćmi Cecilem i Vaughnem oraz siostrami Ermą i Carolyn. Dzięki nim uzyskałem dostęp do najbardziej prywatnych spraw Franklinów, zanim jeszcze zacząłem pracować z samą Arethą. Wiele z tych znajomości zawdzięczam Smokeyowi Robinsonowi, który dorastał w Detroit i był najbliższym przyjacielem Cecila. Rodzeństwo Arethy popierało mnie, gdy próbowałem ją przekonać do współpracy. Przez te wszystkie lata dostarczali mi nieocenionych i szczegółowych informacji o siostrze.
Za każdym razem, kiedy jechałem do Detroit, a jeździłem tam często, wysyłałem Arecie pocztówkę przypominającą, że liczę na spotkanie. Aż w 1994 roku się udało. W pewien środowy wieczór, około dwudziestej, w moim pokoju w hotelu Atheneum zadzwonił telefon.
– Panie Ritz – odezwała się. – Mówi Aretha Franklin.
Jąkam się od zawsze i tym razem nie mogłem wydusić z siebie słowa. Na moment ogarnęła mnie panika. A co, jeśli dwudziestoletnie próby spełzną teraz na niczym, bo nie zdołam wypowiedzieć jednego zdania? Co, jeśli zszokowany jej telefonem straciłem głos? Co, jeśli właśnie spaprałem sprawę?
Pokonałem jednak te obawy i z trudem, ale udało mi się w końcu powiedzieć, że bardzo się cieszę z jej telefonu.
– Przesłuchuję ewentualnych współpracowników do napisania autobiografii – powiedziała. – I chciałam porozmawiać z panem.
– Dziękuję… panno Franklin.
Chciałem zwrócić się do niej po imieniu, ale przez formalny ton (jeszcze przez kilka tygodni zwracała się do mnie „panie Ritz”) jasno dała mi do zrozumienia, że byłoby to nie na miejscu.
– Proszę mi powiedzieć, jak chciałby pan ze mną pracować – zaczęła.
– Spotkam się z panią w dogodnym dla pani czasie – odparłem.
– Nie zamierzam odbywać spotkań. Tylko telefony.
– I nic więcej?
Moje pytanie w końcu wywołało jej śmiech.
– Tak, panie Ritz, nic więcej. Proszę mi opowiedzieć, jak pan pracuje.
Z największym zaangażowaniem, na jakie mogłem się zdobyć, wyjaśniłem pomysł na projekt: że interesuje mnie jej książka, nie moja własna, i że jestem pewny, iż jej historia należy do najwspanialszych nieopowiedzianych biografii współczesnej amerykańskiej kultury, że nikt nie kocha jej muzyki bardziej ode mnie, że nikt nie słucha nagrań bardziej obsesyjnie i nie śledzi jej kariery tak dokładnie, że nikt nie będzie pracował ciężej, by prawdziwie przemówił jej prawdziwy głos, a marzeniem mego życia jest opowiedzieć jej historię, i to opowiedzieć ją wiarygodnie.
Zakończyła rozmowę, nie mówiąc, jaką podjęła decyzję. Tamtej nocy nie mogłem zasnąć. Do czasu, gdy tydzień później zadzwoniła po raz drugi, byłem wrakiem człowieka.
Chwila, w której dowiedziałem się, że panna Franklin wybrała mnie, była jedną z najszczęśliwszych w moim życiu. Wyjąłem jej wspaniały album gospel Amazing Grace i odsłuchałem go od początku do końca.
Zadzwoniłem do mojego przyjaciela Billy’ego Prestona, którego poznałem przez Raya Charlesa wiele lat wcześniej, by przekazać mu dobre wiadomości. Billy i Aretha mieli wspólnego mentora – wielebnego Jamesa Clevelanda, wielką postać muzyki gospel i jedno z moich najlepszych źródeł dotyczących życia Arethy. Billy przeszedł tę samą co ona ścieżkę od muzyki kościelnej do świeckiej. Znali się zresztą od dzieciństwa. Wiele razy bywali w tych samych studiach nagraniowych i występowali na tych samych scenach. Przez lata Billy bardzo dużo mi opowiedział o świecie Arethy.
Pogratulował mi wtedy i ostrzegł:
– Zachowaj nadzieję, że będzie dobrze, ale nie oczekuj zbyt wiele.
– Dlaczego tak mówisz, Billy?
– Bo ją znam, ta dziewczyna nigdy się nie otworzy. Nigdy.
Nie chciałem mu wierzyć. Nie chciałem wierzyć innym przyjaciołom i współpracownikom Arethy, którzy twierdzili, że nigdy nie przedrę się przez jej zbroję i nie odkryję prawdziwej historii. Nie chciałem też wierzyć Ermie Franklin, która mówiła:
– Bardzo kocham moją siostrę, a za ciebie się modlę. Nic bardziej by mnie nie uszczęśliwiło, niż gdyby opowiedziała o całym bólu, którego doświadczyła. Ale szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, że to zrobi. Zbudowała wokół siebie mur, na który jeszcze nikomu nie udało się wspiąć.
Napędzany niegasnącym entuzjazmem już widziałem w wyobraźni, jak przechodzę przez ów mur, choć inni twierdzili, że to niemożliwe. Niemal wszyscy najbliżsi współpracownicy Arethy mówili to samo co Billy Preston i Erma. Opowiadali, że z artystką pracuje się coraz trudniej, że staje się nerwowa, dominująca i szybko się irytuje. Nie obchodziła mnie ich opinia. Miałem zamiar to wszystko zmienić. Zamierzałem być tak cierpliwy, tak uległy, uroczy i łagodny, jak to tylko możliwe, żeby się tylko przełamała. Przecież po napisaniu tak wielu książek wiedziałem już, jak radzić sobie z gwiazdami. Byłem przyzwyczajony do trudnych charakterów. Ray Charles, choć genialny, potrafił być marudny. Za Marvinem Gaye’em jeździłem z Hawajów przez Anglię do Belgii, by tylko opowiedział mi swoją historię, choć zmagał się wtedy z depresją. Etta James mówiła o sobie, że jest „schizofreniczką do szpiku kości”, i w swojej autobiografii dziękowała mi, że „dałem radę towarzyszyć jej w klatce z lwami”. Nie dam się Arecie. Zamierzałem wykorzystać wszystkie pokłady mojej dobrej woli i znaleźć sposób na oczarowanie jej.
Trochę się udało, ale raczej poniosłem klęskę. Mimo ogromnej determinacji, by pozostać cierpliwym słuchaczem, którego subtelna nieustępliwość pozwoli bohaterce zdradzić wszystkie święte tajemnice, moja technika ostatecznie zawiodła. Nie zdołałem się przebić przez zbroję Arethy. Po zakończeniu pracy okazało się, że moje głęboko wyrozumiałe podejście nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. W niemal wszystkich pozostałych przypadkach – Raya, Marvina, Etty, Smokeya, B. B., The Neville Brothers, Jimmy’ego Scotta, Leibera i Stollera, Tavisa Smileya, Cornela Westa, Buddy’ego Guya, Bettye LaVette i Joego Perry’ego – powstała taka książka, jakiej pragnąłem. W przypadku Arethy tak się nie stało. Za to ona dostała historię, jakiej pragnęła. I do dziś uważa tamtą biografię za swój prawdziwy portret.
– Kiedy Aretha patrzy w lustro – powiedziała mi wiele lat wcześniej jej siostra Erma – widzi zupełnie inną kobietę niż my.
Pracując jako współautor, zawsze dążę do bliskości. Jestem w końcu pośrednikiem między artystą a czytelnikiem, który oczekuje, że gwiazda będzie mówić do niego szczerze i bezpośrednio. Kiedy jechałem do domu Arethy na pierwszą rozmowę, planowałem stworzyć luźną, sprzyjającą dialogowi atmosferę, która pozwoli na bliskość.
Znałem dokładną lokalizację jej domu w Bloomfield Hills, na zalesionych przedmieściach Detroit, ponieważ poprzedniego wieczoru sprawdziłem trasę. Musiałem się upewnić, że pierwszego dnia się nie zgubię. Nie miałem planu, listy pytań czy tematów rozmowy. Uznałem, że najlepiej będzie pozwolić Arecie, by to ona poprowadziła konwersację, byśmy bez napięcia, powoli mogli się poznać. Chciałem zrobić tylko jedną rzecz – zacząć od modlitwy i podziękować Bogu, że mamy okazję spisać historię, w której odbije się Jego miłość.
Od końca lat siedemdziesiątych, kiedy poznałem Marvina Gaye’a, stawałem się coraz bardziej religijny. Marvin tak opowiadał o Bogu, że sprawił, iż chciałem uwierzyć. Zmieniałem się bardzo długo (dopiero w 2004 roku przyjąłem chrzest) – byłem intelektualistą i Żydem, zacząłem jednak dostrzegać, że moje antropologiczne podejście do kultury Afroamerykanów przekształca się w coś innego. Zrozumiałem, że w samym sercu tej kultury leży trwałe przekonanie, że Bóg miłości jest żywym duchem.
Kiedy Aretha otworzyła drzwi i zaprosiła mnie do domu, myślałem o Bogu. Przecież tylko dzięki Jego łasce mogłem się spotkać z tą wyjątkową kobietą.
Weszliśmy do salonu. Wciąż mówiliśmy sobie „panno Franklin” i „panie Ritz”. Wymieniliśmy uprzejmości i spytałem, czy mogę zmówić krótkie dziękczynienie.
Założyłem, że córka pastora w każdym momencie będzie gotowa na modlitwę, szybko jednak zrozumiałem, że dla Arethy w tym momencie była to zbyt intymna czynność. Wycofałem się, choć i tak w pewnym sensie udało mi się pomodlić:
– Chciałem tylko podziękować Bogu, że dał nam szansę współpracy.
Tamten dzień, a także kilka następnych tygodni, spędziliśmy na rozmowach tylko i wyłącznie o muzyce. A rozmawiając o muzyce, szczególnie o świecie gospel lat pięćdziesiątych, z którego wyrosła Aretha, nigdy nie przekraczaliśmy granicy intymności. Puszczałem jej jakiś współczesny kawałek gospel, którego nie znała, ona – tradycyjną pieśń gospel, której z kolei nie znałem ja. Niesamowita wymiana. Nasze rozmowy z salonu przeniosły się do kuchni, Aretha zaczęła częstować mnie obiadem, a od czasu do czasu także kolacją. Myślałem, że udało mi się pokonać trudności.
Znów się myliłem. Delikatne tematy (matka Arethy, która zostawiła rodzinę; Aretha, która jako nastolatka urodziła dwoje dzieci; Ted White – pierwszy mąż Arethy, który ją bił; ojciec Arethy, który bił swoją partnerkę Clarę Ward, gwiazdę gospel) absolutnie nie wchodziły w grę. Podobnie jakakolwiek introspekcja. Konfrontacja z samą sobą była czymś, czego Aretha nie rozumiała i na co nie miała ochoty. Idealizując swoją przeszłość, ukrywała ból.
Czasami ten ból, choć niewypowiedziany, można było dostrzec we łzach, które pojawiały się w jej oczach, gdy milczała, nie odpowiadając na moje pytanie o jakieś rozczarowanie czy stratę. Wiedziałem, że w tych łzach kryją się odpowiedzi.
Moje wyzwanie było oczywiste. Musiałem drążyć. Sądziłem, że jeśli zacytuję dziesiątki wywiadów, które przeprowadziłem z jej rodzeństwem, przyjaciółmi i wspólnikami, to ich komentarze sprowokują bardziej osobistą refleksję. To był kiepski pomysł. Aretha chciała po prostu napisać swoją książkę. Nie mogłem się sprzeczać. A argumentem na korzyść opowieści, która powstała – From These Roots – było to, że mimo ogromnych luk i przemilczeń tak właśnie postrzegała się sama Aretha. Badacze kulturoznawstwa i psychologii, którzy chcieliby zrozumieć tę tajemniczą kobietę skrywającą się za murem milczenia, nie mogą zignorować autobiografii, jaką przecież z rozmysłem stworzyła.
Wśród tych badaczy byłem i ja. Ponieważ jednak efektem mojej pracy ghostwritera była opowieść pod wieloma względami nieprawdziwa, nie zaprzestałem badań. Tę historię piszę teraz tak, jak sam ją postrzegam.
Moim zdaniem po dwóch latach pracy nad From These Roots poniosłem porażkę – nie udało mi się pokazać wielkiego potencjału historii życia Arethy. Nie zrealizowałem swoich zamierzeń. Od publikacji książki przed mniej więcej piętnastoma laty nie zaznałem spokoju. Ponad dekadę zajęło mi zmuszenie się do ponownego spisania historii Arethy; wiedziałem, że tym razem muszę pracować solo.
Kilka lat temu sama Aretha wpadła na pomysł drugiej książki, dalszego ciągu From These Roots. Choć wykluczyła mnie z ostatnich etapów redakcji swojej autobiografii, nasze relacje po publikacji pozostały serdeczne. Od czasu do czasu dzwoniła do mnie. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych spędziłem z nią i Jerrym Wexlerem kilka przyjemnych wieczorów w East Hampton. Jeździłem również na jej występy do Detroit.
Kiedy spotkaliśmy się na jednym z takich właśnie koncertów gospel, które dawała w Detroit, wzięła mnie na bok i powiedziała:
– Chyba nadszedł czas, by napisać drugą książkę.
Zdziwiłem się, ale i ucieszyłem, że znów chce ze mną pracować.
– Chciałbym wrócić do dawnych materiałów i część z nich omówić jeszcze raz – powiedziałem. – I niektóre tematy opisać głębiej.
– Ależ nie – natychmiast zareagowała Aretha. – From These Roots jest doskonała. Mówię o tym, co się wydarzyło od czasu jej wydania. Magazyn „Rolling Stone” ogłosił mnie najwspanialszą piosenkarką wszech czasów. A w ostatnich latach dostałam sporo nagród.
– Obawiam się, że w nowym wydawnictwie musiałoby się znaleźć coś więcej niż lista wyróżnień.
– Nie zgadzam się – oznajmiła. – O tych nagrodach nie napisano wystarczająco dużo.
Kiedy wspomniałem, że zamierzam napisać niezależną jej biografię, Aretha powiedziała:
– Jeśli tylko będę mogła ją zaakceptować przed drukiem.
– Wtedy nie będzie niezależna – zauważyłem.
– A dlaczego ma taka być?
– Żebym opowiedział tę historię z mojego punktu widzenia.
– Przecież to nie twoja, tylko moja historia.
– Aretho, jesteś ważną postacią. Z pewnością pojawią się inni, którzy będą chcieli opowiedzieć o twoim życiu. Takie są blaski i cienie bycia osobą publiczną.
– Bardziej cienie niż blaski – odparła.
Kiedy rozpoczynałem aktualizowanie materiałów do napisania tej książki, zrobiłem to bez błogosławieństwa Arethy, ale ze wsparciem trojga najbliższych jej członków rodziny: kuzynki Brendy Corbett (która przez dwadzieścia lat śpiewała także w chórkach gwiazdy), siostrzenicy Sabriny (córki Ermy) oraz szwagierki Earline Franklin. Zgodziły się, że historię Arethy należy opowiedzieć z perspektywy innej niż jej własna. I obiecały mi pomoc.
– Wierzymy, że napiszesz sprawiedliwą wersję tej historii – powiedziała Brenda.
Podoba mi się słowo „wersja”. Mimo ogromu materiału, jaki zgromadziłem, pierwszą moją książkę o Arecie uważam jedynie za pewną wersję. Nie sądzę też, by w ogóle istniało coś takiego jak jedyna prawdziwa historia jej życia. Powstało ich wiele. Moja nie jest obiektywna. Pracowałem z Arethą wiele lat, poznałem ją osobiście i dobrze. Kocham ją i współczuję jak siostrze w wierze. Podziwiam jej twórczość. Jednak do tego projektu podchodziłem z ogromną rezerwą, podobnie jak wcześniej ona sama do From These Roots. Wnoszę do niego specyficzną kulturową wiedzę, która we mnie siedzi. A także badania nad psychologią i mitologią, które prowadziłem przez całe życie. Bo to właśnie czarna muzyka, nie tylko gospel, ale też jazz, blues i R&B, przywiodły mnie do Kościoła, w którym Bóg jest wychwalany i wielbiony, a uwielbienie i chwała pozostają najważniejszymi pojęciami w moim podejściu do sztuki. Nie istnieje jednak, w mojej opinii, prawość bez krytycznej analizy. Boga należy czcić, ale też zadawać mu pytania; wielbić, ale również studiować.
Wnoszę do tego projektu także szacunek. Dlatego książka nosi tytuł największego hitu Arethy. Bo tak naprawdę w życiu Arethy chodzi właśnie o to, by zdobyć szacunek i go utrzymać. Nie byłoby Respect bez From These Roots. Nie napisałbym tej książki, gdybym nie został współautorem poprzedniej. I tę drugą traktuję jako uzupełnienie pierwszej.
Nie miałem wyboru, musiałem zacząć tam, gdzie rozpoczynają pracę wszyscy badacze postaci Arethy: od jej pojęcia tego, co jest prawdziwe. Respektuję to pojęcie nawet wtedy, gdy je podważam. Szanuję prawo gwiazdy do interpretowania własnej złożonej historii, nawet jeśli próbuję tę interpretację reinterpretować i poszerzać. Jednak, co ważniejsze, jestem wdzięczny Arecie, że zadzwoniła do mnie tamtego dnia, do hotelu Atheneum w Detroit. Dziękuję, że odpowiadała na moje niezliczone pytania w ciągu tych lat, kiedy razem pracowaliśmy. Dziękuję, że karmiła moją duszę i reagowała na mój entuzjazm. Dziękuję za bananowy pudding z ciasteczkami waniliowymi i lasagne à la Aretha.
Minęło trzydzieści sześć lat od brzemiennego w skutki wieczoru, kiedy Ray Charles przedstawił mnie Arecie Franklin w jej garderobie w Dorothy Chandler Pavilion. Od tamtej chwili mam specjalny przywilej: mogę dokumentować życie gwiazdy z dwóch zupełnie różnych perspektyw, jej oraz własnej, za co jestem ogromnie wdzięczny.1. OJCIEC I CÓRKA
Nat Cole, Sam Cooke i Marvin Gaye także mieli ojców pastorów, jednak żaden z tych kaznodziejów nie był sławny. Żaden nie zdobył popularności i nie zrobił kariery muzycznej. Tacie Arethy, wielebnemu C. L. Franklinowi, udało się to i dużo więcej. W historii czarnej Ameryki był postacią ogromnie ważną: ten działacz społeczny i postępowy teolog stał u boku swojego bliskiego przyjaciela Martina Luthera Kinga jako przywódca ruchu walczącego o prawa obywatelskie Afroamerykanów. Sławę zyskał jednak przede wszystkim dzięki wyjątkowemu talentowi retorycznemu łączonemu z rozemocjonowaniem pełnej pasji, rytmicznej muzyki.
Wielki bluesowy artysta Bobby „Blue” Bland opowiadał mi, jak po raz pierwszy zobaczył C. L. Franklina wygłaszającego kazanie w kościele baptystów New Salem w Memphis.
– Nie miałem więcej niż jedenaście, dwanaście lat, kiedy mama z rodziną zabrali mnie, bym posłuchał nowego kaznodziei, o którym wszyscy mówili. To był początek lat czterdziestych. Jeszcze nie przeprowadziliśmy się wtedy do Memphis, ale jeździliśmy tam na weekendy, przede wszystkim po to, by pójść do kościoła. Lubiłem nabożeństwa z powodu radosnego ducha muzyki, ale kiedy jakiś pastor zaczynał mówić, nudziłem się i kręciłem na swoim miejscu. I wtedy pojawił się ten człowiek o głosie piosenkarza. Zresztą zanim rozpoczął kazanie, śpiewał i natychmiast zwrócił moją uwagę. Nie pamiętam, które hymny śpiewał, ale jego głos miał siłę. Siedziałem prosto i uważnie słuchałem. Skupił moją uwagę i ją zatrzymał. Kiedy zaczął kazanie, wciąż słuchałem. I nie chodziło o konkretne słowa – nie pamiętam, o czym mówił tamtego dnia, nie pamiętam znaczenia zdań – ale o sposób, w jaki mówił. Tak, jakby śpiewał. Mówił muzyką. Najbardziej fascynował mnie jednak wrzaskliwy dźwięk, który pojawiał się, gdy pastor chciał podkreślić jakieś słowo. Łapał je w ustach, obracał i ściskał językiem. A kiedy je wypowiadał, zdawało się wybuchać, a wszystkie kobiety zaczynały wtedy machać i krzyczeć. Podobało mi się to wszystko. Też zacząłem strzelać słowami i krzyczeć. Tydzień później zapytałem mamę, kiedy pojedziemy na nabożeństwo do Memphis. „Od kiedy tak cię interesuje kościół?”, zdziwiła się. „Lubię tego pastora”, odparłem. „Wielebnego Franklina?” „Jeśli to ten, który śpiewa w trakcie kazania, to jego lubię”. „To z pewnością ten”, potwierdziła. Czasami jechaliśmy do kościoła East Trigg Missionary, gdzie kazania wygłaszał W. Herbert Brewster. Mama mówiła, że był on nauczycielem wielebnego Franklina. W tamtym kościele śpiewali też Queen Anderson i J. Robert Bradley: dwoje najgorszych wykonawców gospel, jakich w życiu słyszałem. Ale wiem, że wielebny Franklin ich uwielbiał, bo czasami, kiedy już wygłosił swoje kazanie w New Salem, pojawiał się na wieczornym nabożeństwie w East Trigg. W trakcie kazań Brewstera siedział w pierwszym rzędzie i robił notatki. A kiedy Queen Anderson i Bradley zaczynali śpiewać, zrywał się, krzyczał i machał. Niedługo potem i ja zacząłem się bawić w śpiewanie. Uwielbiałem wszystko, co puszczali w radiu, szczególnie pierwsze utwory, które Nat Cole wykonywał ze swoim triem. Lubiłem oczywiście bluesowych artystów, jak Roy Brown, jump bluesowych, jak Louis Jordan, i balladzistów, jak Billy Eckstine, ale wiesz, przyjacielu, naprawdę ukształtował mnie właśnie wielebny Franklin. Wiele lat później, kiedy zostałem szoferem B. B. Kinga, okazało się, że B. czuł do wielebnego Franklina dokładnie to samo. Wtedy pastor przeniósł się już z Memphis do Buffalo, a potem do Detroit, więc ja i B. jeździliśmy do kościoła New Bethel, by go słuchać.
– Przez wiele lat słuchałem jego kazań – opowiadał mi B. B. King. – Chciałbym powiedzieć, że był kaznodzieją bluesmanów, bo przychodził na nasze koncerty do klubów, ale to byłaby nieprawda. Frank, jak nazywali go przyjaciele, był kaznodzieją wszystkich. Kazania, które nagrywał, sprzedawano w tych samych sklepikach co nasze bluesowe płyty, traktowaliśmy go więc jak kolegę artystę. Był jednym z nas. W przeciwieństwie do wielu duchownych nigdy nie nazywał naszej muzyki tworem diabła i za to go kochaliśmy. Ale robił dużo więcej. Pokazywał, że podziwia to, czym się zajmujemy. Nazywał nas prawdziwymi artystami i wyrażał tę opinię publicznie. Dzięki temu czuliśmy się królami.
Fakt, że ojciec Arethy był liberałem (czy nawet radykalnym liberałem) w bardzo konserwatywnym Kościele Afroamerykanów, wpłynął na jej życie na wielu poziomach. Przyjęcie takiej kultury wymagało niezwykle silnego charakteru i wiary. Wielebny miał jedno i drugie.
– Był geniuszem retoryki – mówił Jesse Jackson, który wygłosił kazanie na pogrzebie C. L. w 1984 roku. W rozmowie, którą przeprowadziłem z Jacksonem w 2008 roku, opisywał on swojego mentora jako wzór współczesnego czarnoskórego pastora. – Nie tylko wypełniał swoje kazania wielką poezją i zaskakującymi metaforami, ale również istotną treścią społeczną, przypominając, że jako dzieci Boże nie jesteśmy mniej lub bardziej umiłowani niż inni ludzie. C. L. wiele pokoleń przed Jamesem Brownem głosił dobitnie dumę z tego, że jesteśmy czarni. Razem z doktorem Kingiem wyprzedzali innych działaczy na rzecz praw obywatelskich. Był pewnym siebie intelektualistą, nie przepraszał, stał się opoką i nadzieją dla milionów przybyszy z Południa, którzy w latach czterdziestych i pięćdziesiątych poszukiwali pracy w dużych przemysłowych miastach Północy.
– Uważałem tatę Arethy za jednego z niewielu pastorów mających dość siły, by obalić stare przekonanie, że gospel i blues to śmiertelni wrogowie – twierdził James Cleveland. – Miał odwagę mówić, że te nurty splatają się ze sobą i są wspaniałymi elementami naszego dziedzictwa.
Twórcze napięcie między muzyką świecką i kościelną to jedna z najgłębszych tajemnic kultury Afroamerykanów. Wśród tych wychowanych w wierze uprzedzenie wobec łączenia ciała i ducha jest bardzo głębokie. Śpiewacy chwalący Boga w niedzielny poranek, a potem dzielący się tą samą artystyczną pasją wzbogaconą o rytm oraz riff i wzbudzający cielesne przyjemności w sobotni wieczór często spotykali się z oburzeniem współbraci.
Podobną historię – choć dotyczącą kultury żydowskiej – opowiada Śpiewak jazzbandu, pierwszy film dźwiękowy w historii kina, przełomowy obraz pokazany w 1927 roku. Al Jolson gra w nim rolę Jakiego Rabinowitza, syna kantora. Chłopak buntuje się przeciwko ultrareligijnemu wychowaniu ojca, śpiewając popularne piosenki i porzucając synagogę dla sceny rozrywkowej.
O ironio, oboje – wielebny C. L. Franklin i jego córka Aretha – lubili Ala Jolsona. Podwójnie ironiczny jest fakt, że to właśnie Franklin, czysty produkt czarnego Kościoła, protestował przeciwko wyraźnemu oddzielaniu gospel i jazzującego bluesa.
W XX wieku muzyczny podział między sacrum i profanum rozpoczął się od Thomasa A. Dorseya, dawnego knajpianego pianisty znanego jako Georgia Tom, który w latach trzydziestych stworzył współczesną czarną muzykę gospel, włączając blues do pieśni pochwalnych. Pierwszy hit Dorseya Precious Lord, Take My Hand śpiewała jego uczennica Mahalia Jackson na pogrzebie Martina Luthera Kinga jun. Aretha również wielokrotnie wykonywała tę pieśń. Czarna społeczność kościelna długo jednak nie akceptowała muzyki Dorseya. Uważano ją za zbyt jazzową. Nawet kiedy włączono te utwory do śpiewników, starsi wierni narzekali, że za dużo w nich „cielesnych” dźwięków.
Archetyp „śpiewaka jazzbandu”, uwięzionego między wiarą i światem materialnym, był obecny w środowisku Afroamerykanów przez całe lata czterdzieste i pięćdziesiąte. Historie „śpiewaków jazzbandu” są bardzo różne, łączy je za to podobna linia fabularna: dramatyczne napięcie między śpiewaniem dla Boga i śpiewaniem dla ciała.
Przesądy wśród czarnej społeczności były bardzo głębokie.
Wspominając śmierć Jessego Belvina w Arkansas, Ray Charles opowiadał w 1962 roku:
– Jesse mówił o tym, że prowadził chór w jakimś kościele w Los Angeles. Kongregacja ostrzegała go, by nie opuszczał zboru. Jednak tak jak większość z nas Jesse marzył o przyszłości na scenie. Kiedy zaczynał śpiewać R&B, w jego głosie słychać było Kościół. To on napisał Earth Angel. Ten utwór zawsze wydawał mi się pieśnią religijną. A kiedy Jesse i jego żona zginęli w wypadku samochodowym, ludzie zaczęli opowiadać straszne głupoty. Mówili, że zginął, bo odszedł z Kościoła. Byli przekonani, że Bóg go ukarał. Wielu kościelnych śpiewaków po prostu bało się przejść na popową stronę, choćby Mahalia. Ale ja nie. Kiedy obrzucano mnie błotem za to, że zmieniałem pieśni gospel w R&B, miałem to w nosie. Nie wierzyłem w takie przesądy. Zresztą wiedziałem, co spowodowało śmierć Jessego. Jego kierowca pracował przedtem dla mnie. Zwolniłem go, bo pił i zasypiał za kółkiem. To on zabił Jessego i jego żonę. Bóg nie miał z tym nic wspólnego.
Śmierć Sama Cooke’a, zastrzelonego w 1964 roku przez kierowniczkę motelu w Los Angeles, wywołała szok w całej społeczności gospel i bluesowej.
– Pamiętam, że gdy dowiedzieliśmy się o śmierci Sama, tata skomentował to tylko jednym słowem – wspominał Marvin Gaye. – Powiedział: „Widzisz?”.
– Co miał na myśli?
– Czy widzę, co się dzieje, gdy obrazisz Boga. I nie sprzeczałem się – ciągnął Marvin. – Z moim ojcem się nie dyskutowało. On należał do tych duchownych, którzy uważali, że jeśli śpiewasz diabelską muzykę, pójdziesz na dno razem z diabłem. Lubię myśleć, że moje poglądy są inne, że jestem wolny od tamtych starych przesądów. Jednak gdzieś bardzo głęboko w mojej duszy podobne myśli wciąż tkwią. Jestem niemal pewien, że aby przetrwać to życie, któregoś dnia będę musiał pójść za przykładem świętego Franciszka i oddać się śpiewaniu dla ptaków i Boga, który je stworzył.
– Jedną z najbardziej niesamowitych cech C. L. – twierdził James Cleveland – jest fakt, że jego liberalny stosunek do muzyki był typowy dla wykształconego człowieka z Północy, podczas gdy on był chłopcem z farmy na głębokim Południu.
Franklin urodził się 22 stycznia 1915 roku na niewielkiej farmie w rolniczej części Missisipi. Wychowała go matka Rachel, która później wychowywała również Arethę. Big Mama, jak nazywali ją bliscy, była ważną postacią w życiu przyszłej gwiazdy. Ojciec C. L. zniknął, gdy chłopiec miał cztery lata.
Młodsza siostra Arethy Carolyn opowiadała:
– Według Big Mamy tata jako zaledwie dziesięciolatek mówił już głosem dorosłego mężczyzny. Uważano go za proroka. Nim jeszcze ukończył piętnaście lat, zaczął wygłaszać kazania.
– Big Mama uwielbiała syna – twierdził brat Arethy Cecil. – Mówiła często, że na przykład w czytaniu wyprzedzał inne dzieci o lata świetlne. Wspominała, że najbliższa biblioteka znajdowała się w mieście oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów, więc by się tam dostać, C. L. jeździł wozem zaprzężonym w konia. Jako trzynastolatek znał już powieści Karola Dickensa, Nathaniela Hawthorne’a, potrafił wymienić wszystkie biblijne księgi od Księgi Rodzaju do Apokalipsy świętego Jana. Co tam, nie tylko wymienić, ale także pisać do nich komentarze. W zacofanym stanie Missisipi uważano go za fenomen, cudowne dziecko.
Czternastoletni C. L. przeszedł chrzest w rzece Sunflower, który nazywał „chrztem odrodzenia”. Nie skończył co prawda podstawówki, ale jako osiemnastolatek głosił kazania w różnych kościołach w całym stanie, od Cleveland do Clarksdale. Zanim skończył dwadzieścia jeden lat, zapisał się do Greenville Industrial College, nieoficjalnej szkoły czarnych baptystów mieszczącej się między plantacjami.
– Mieszkałem i pracowałem w Greenville – opowiadał B. B. King. – Po części dlatego Frank i ja tak dobrze się rozumieliśmy. Znaliśmy miejsce naszego dorastania. Obu nas traktowano jak psy i wyzywano od śmierdzących czarnuchów. Obaj byliśmy świadkami linczów. Jednak nasze mamy i tak nauczyły nas wiary w Bożą sprawiedliwość.
– W college’u Franka uczono także, by wierzył w każde słowo znajdujące się w Biblii. Należało czytać Pismo dosłownie. Twierdził, że gdy zakwestionował nauczanie jednego z wykładowców, wspominając o teorii Darwina, został spoliczkowany. Jednak nawet wtedy Frank rozumiał, że choć Biblia przekazuje głęboką prawdę, jest w niej również poezja, a każda poezja podlega interpretacji.
Syn C. L. Cecil mówił w wywiadzie:
– Jeśli chodziło o kwestie rasowe, w college’u taty głoszono teorie Bookera T. Washingtona o powolnym przystosowywaniu się. Washington wybierał dla czarnych szkoły zawodowe, a jego przeciwnik W. E. B. Du Bois – wykształcenie artystyczne, które miało zwiększyć naszą umiejętność głębokiego i krytycznego myślenia. Jak na ironię, mimo fundamentalistycznej indoktrynacji w Greenville Industrial tata odrzucił w końcu wszelki fundamentalizm. Jeśli chodzi o uczucia i filozofię, bliżej mu było do Du Bois niż Washingtona. Głęboka intelektualna ciekawość kazała tacie czytać nie tylko sercem, ale również głową. Płynął pod prąd kulturalnych tendencji tamtego czasu i dzięki naturalnej sile swojej inteligencji stał się postępowym człowiekiem. Tata miłował Pana z taką pasją jak każdy fundamentalista, tyle że rozumiał, iż słowo Pańskie nie zawsze jest jednoznaczne. Wymagało bowiem mądrego i pełnego miłości wyjaśnienia ze strony człowieka.
Dziewiętnastoletni C. L. był już mężem Alene Gaines. Dwa lata później zdążył się z nią rozwieść i poślubić Barbarę Siggers, która miała małego synka Vaughna z poprzedniego związku. W wieku dwudziestu trzech lat Barbara urodziła ich pierwsze dziecko, Ermę Vernice. Mieszkali wtedy w Memphis, gdzie rok później wielebny wygłosił swoje pierwsze kazanie w kościele baptystów New Salem – tam usłyszał go Bobby Bland. Był rok 1939. W 1940 roku przyszedł na świat syn pastora Cecil. W tym samym roku urodziło się również drugie dziecko Franklina, córka Carol Allan. Jej matką nie była jednak Barbara, lecz Mildred Jennings, która w momencie zajścia w ciążę miała zaledwie dwanaście lat. Ten skandal ukrywano przed pozostałymi dziećmi aż do 1958 roku, kiedy ojciec wyznał im prawdę.
25 marca 1942 roku przy Lucy Avenue 406 w Memphis wielebnemu Franklinowi i jego żonie Barbarze urodziła się kolejna córka, Aretha Louise.
C. L. po raz pierwszy pojawił się w mediach Memphis na początku lat czterdziestych. Prowadził własny program radiowy The Shadow of the Cross, którego misją (według samego pastora) było: „puszczanie inspirujących hymnów, przekazu mającego zjednoczyć Afroamerykanów Środkowego Południa, uspokajanie rasowych niepokojów i zaznajamianie białych z osiągnięciami i lojalnością Afroamerykanów”. To właśnie w Memphis zaczął pisać swoje najsłynniejsze kazanie, The Eagle Stirreth Her Nest. W ciągu następnych osiemdziesięciu lat tę przemowę o obrazowej i złożonej metaforyce opublikowano w kilkunastu antologiach literatury, omawia się ją na uniwersytetach i pozostaje ona jednym z najważniejszych tekstów w historii Afroamerykanów.
W 1944 roku rodzina przeprowadziła się do Buffalo, gdzie C. L. wygłaszał kazania w kościele baptystycznym Friendship. W tym samym roku urodziło się ostatnie z czworga dzieci rodziny Franklin / Siggers, Carolyn Ann.
C. L. czuł się w mediach coraz lepiej. W Buffalo został pierwszym czarnoskórym prezenterem radiowym. Według jego biografa Nicka Salvatorego program Franklina Voice of Friendship poruszał głównie tematy religijne (zawierał krótkie kazania prowadzącego), nadawał muzykę gospel i komentarze dotyczące aktualnych wydarzeń.
Latem 1945 roku, kiedy C. L. miał trzydzieści lat, w trakcie Narodowej Konwencji Baptystów nadeszła jego wielka chwila. „Michigan Chronicle” donosiła, że burzliwe kazanie Franklina oparte na Drugim Liście do Koryntian (5, 1–2) „niemal sparaliżowało kongregację swoją logiką, historią i myślą”. Cytat okazał się ironiczny: „Wiemy bowiem, że jeśli nawet zniszczeje nasz przybytek doczesnego zamieszkania, będziemy mieli mieszkanie od Boga, dom nie ręką uczyniony, lecz wiecznie trwały w niebie”. Siła przekazu sprawiła, że C. L. znalazł nowy kościelny dom: ogniste wystąpienie zwróciło uwagę starszych kościoła New Bethel z Detroit, którzy po odejściu pastora Horatio Colemana poprosili C. L., by poprowadził ich zbór. Od lata 1946 roku, kiedy Aretha miała cztery lata, rodzina mieszkała w Detroit, gdzie na początku lat pięćdziesiątych wielebny C. L. Franklin został amerykańską gwiazdą.
Idealizacja to fascynujący fenomen, który zacząłem lepiej rozumieć, kiedy w trakcie pracy nad autobiografią From These Roots obejrzałem broadwayowskie przedstawienie Minelli on Minelli, w którym Liza śpiewała piosenki z filmów swojego ojca, reżysera Vincenta Minellego. Wspominała, jak Vincent i jej matka Judy Garland poznali się na planie Spotkamy się w St. Louis. Każdy, kto choć pobieżnie zna historię małżeństwa Garland–Minelli, wie, że od początku było ono bardzo burzliwe i zakończyło się gorzkim rozwodem. Liza opowiedziała inną historię. Odmalowała portret idyllicznego związku rodziców, dzięki któremu ich córka mogła prowadzić własne idylliczne życie. Odtwarzając dzieciństwo rozpieszczonej córki dwojga szalenie szczęśliwych ludzi, Liza stworzyła bajkę, która zmiotła ból traumatycznej przeszłości.
We From These Roots Aretha opowiada o swoich siostrach Ermie i Carolyn oraz braciach Cecilu i Vaughnie. Nie wspomina, że Vaughn był synem matki z pierwszego małżeństwa. Nie opowiada też o Carol Allan, córce urodzonej ze związku ojca z nastoletnią Mildred Jennings. Uparcie trzyma się mrzonki, że jej rodzice tworzyli idealny związek.
W dedykacji do autobiografii Aretha pisze: „Dedykuję tę książkę moim rodzicom: wielebnemu C. L. Franklinowi i Barbarze Siggers, którzy połączyli się w miłości i małżeńskim szczęściu, a z ich związku narodziłam się ja, Aretha”.
Aretha ledwie wspomniała o pewnym momencie z 1948 roku, kiedy jej urodzona w Missisipi matka zabrała Vaughna, opuściła męża oraz czworo dzieci i wróciła do rodzinnego Buffalo.
Starsza siostra Erma, wówczas dziesięciolatka, dobrze pamięta tamte wydarzenia.
– Byliśmy zdruzgotani – wspomina. – Matka była wyjątkową kobietą, bardzo piękną i mądrą. Śpiewała anielskim głosem. Uważam, że mogła zostać sławną piosenkarką. Grała też na fortepianie. Pracowała jako salowa i choć tata dobrze zarabiał jako kaznodzieja, myślę, że i ona chciała być niezależna. Może w tym tkwił problem. Naprawdę nie wiem. Związek rodziców był burzliwy, a ojciec miał porywczy charakter. Nigdy nie widziałam, by uderzył mamę, ale wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że nie należy go denerwować. Skłamałabym, nie przyznając, że byliśmy świadomi, iż ojciec miał reputację bawidamka. Widzieliśmy, że parafianki dosłownie rzucają mu się w ramiona. Dorastając, widziałam na własne oczy, że korzystał z wielu tych propozycji. Ale nie kochaliśmy go przez to mniej. Taki po prostu był.
– Pomysł, że matka wyprowadzi się do Buffalo, mógł wyjść od niej samej albo od ojca, nie jestem pewna. Mogła się go wtedy bać, może miała dość dzielenia się mężem z innymi kobietami. Muszę jednak przyznać, że rodzice zachowali się dojrzale. Ona zapewniła, że zawsze będzie naszą matką i możemy ją odwiedzać, kiedy tylko zapragniemy. Co zresztą robiliśmy. Buffalo jest oddalone tylko o trzysta kilometrów od Detroit, więc często jeździliśmy z wizytami.
Opowiadając o matce, Aretha opiera się myśli, że Barbara tak naprawdę porzuciła rodzinę. Nazywa te słowa plotką i złośliwym kłamstwem. W rozmowach o mamie wspomina ją jako kochającą i troskliwą. Według córki Barbara była ostatnią kobietą, która mogłaby opuścić własne potomstwo.
A jednak legenda o ucieczce Barbary Siggers żyła własnym życiem. Jeszcze w 2012 roku Anthony Heilbut, znany badacz muzyki gospel, napisał w swojej doskonałej skądinąd pracy The Fan Who Knew Too Much: „Barbara wyjechała, kiedy Aretha miała dziesięć lat, i zmarła kilka lat później, nie widząc się ze swoimi dziećmi ani razu”. Tak naprawdę Aretha miała sześć lat, gdy matka w 1948 roku wyjechała do Buffalo, i według całej czwórki rodzeństwa, z którą rozmawiałem, wszyscy odwiedzali Barbarę regularnie.
– Ojciec był zupełnie innym człowiekiem – wspominał starszy brat Arethy Cecil w rozmowie, którą odbyliśmy w połowie lat osiemdziesiątych. – Oddanym przede wszystkim Bogu, dzieciom i zborowi. Nie zamierzał wiązać się z jedną kobietą. Za to matka zdecydowanie poświęcała się wyłącznie jednemu mężczyźnie. Poślubiła ojca i nie zamierzała dzielić się nim ze światem. W trakcie naszych wizyt w Buffalo prosiła, byśmy się do niej przenieśli na stałe, ale to było niemożliwe. Nie chodziło o to, że byliśmy niesforni, mama po prostu nie miała funduszy, by wychowywać piątkę dzieci. A tata je miał. Najróżniejsze parafianki gotowe były się nami opiekować, mieliśmy też Big Mamę, która prowadziła dom silną ręką. W owych czasach było to absolutnie niezwykłe, że po rozstaniu to ojciec przejmował opiekę nad dziećmi, ale też C. L. Franklin był niezwykłym człowiekiem.
– Myśląc teraz o tamtej sytuacji – dodała Carolyn Franklin, młodsza siostra Arethy – sądzę, że wyjazd matki wpłynął na Arethę bardziej niż na pozostałych. Ja miałam wówczas niespełna cztery lata i marną świadomość tego, co się dzieje. Aretha była bardzo nieśmiałym, wycofanym dzieckiem, blisko związanym z matką. Erma, Cecil i ja okazaliśmy się odważniejsi i bardziej niezależni. Mieszkałam z Arethą w jednym pokoju i po zniknięciu matki widziałam, że siostra przez wiele dni wypłakiwała oczy. Pamiętam, że ją pocieszałam, moją starszą siostrę, opowiadając, jak fajnie będzie odwiedzać Buffalo. Na długo przed wyjazdem tam Aretha miała już spakowaną małą torbę i była gotowa. Najmilsze w trakcie tych wizyt były zabawkowe zestawy pielęgniarskie, które dawała nam matka.
Aretha zachowała konkretne wspomnienia o tym, jak udawała salową, którą była Barbara. Opowiadała, że mama uczyła ją dbać o pacjentów i zabierała do szpitala Buffalo General, gdzie córka z radością obserwowała ją przy pracy. Wspominała Barbarę jako niezwykle cierpliwą kobietę, która nigdy nikogo nie karciła i o nikim nie powiedziała złego słowa, w tym o wielebnym C. L. Franklinie. Krótko mówiąc, była święta.
Wspomnienia Arethy są również bardzo dokładne, gdy opowiada o domu matki w Buffalo, znajdującym się przy Lythe Street, w zielonej okolicy zwanej Cold Springs. Pamięta meble: niebiesko-srebrne aksamitne krzesła, eleganckie kanapy, pianino. Śpiewały razem z Barbarą. Te chwile Aretha ceniła najbardziej. Jako że dom był niewielki, razem z Ermą spały u sąsiadów, państwa Pitmanów. Pani Pitman nauczyła Arethę szydełkowania, którego gwiazda nie zarzuciła przez całe życie.
– W trakcie wyjazdów do Buffalo – wspomina Erma – przedstawiono nam pewnego pana, nazywał się Trustee Young. Uznałam, że jest przyjacielem matki. Uwielbialiśmy jeździć jego dużym samochodem. Czasami zabierał nas nad wodospad Niagara.
– Aretha uwielbiała ojca – dodał Cecil – ale z radością zamieszkałaby z matką. Gdyby tylko nie bała się taty, na pewno by o to poprosiła. Ale takie pytanie nigdy nie padło. Ojciec jasno dał do zrozumienia, że podobne rozwiązanie nie wchodzi w grę. Za każdym więc razem, kiedy wyjeżdżaliśmy z Buffalo do Detroit, serduszko Arethy pękało na nowo. Tata robił, co mógł, by zapewnić Ree poczucie bezpieczeństwa, ale wiem, że w dzieciństwie była bardzo niepewna. I myślę, że choć tak wiele w życiu osiągnęła, tamto poczucie niepewności nigdy jej nie opuściło. Sądzę, że ono ją definiuje. Ono oraz jej ogromny talent.
Carolyn opowiadała:
– Na scenie i w studiu nikt nie przejawiał większego zdecydowania niż Aretha, jednak poza sceną to już inna historia. Bardzo się zmieniła przez lata, ale jeśli teraz zachowuje się nazbyt apodyktycznie, to zapewne po to, by ukryć niepewność. To szaleństwo myśleć, że ktoś tak utalentowany jak moja siostra może czuć taką niepewność, ale tak jest. I jest to wynik naszego pokręconego dzieciństwa.
Aretha, którą poznałem, zaczynając pracę, była ucieleśnionym przeciwieństwem słowa „niepewność”. Dlatego ze zdziwieniem przeczytałem na nowo wywiady, które dekadę wcześniej przeprowadziłem z jej rodzeństwem. Erma, Cecil i Carolyn byli zgodni, nie mogłem więc wątpić w ich opowieści. Aretha była niepewną małą dziewczynką.
Pomogła mi to zrozumieć Ruth Bowen, jej agentka koncertowa.
– Znam Arethę, odkąd była dzieckiem. Poznałam ją przez jej tatę, którego nazywałam Frankiem. Frank przyjaźnił się z Dinah Washington, moją pierwszą poważną klientką. Dinah nie tylko była przez chwilę dziewczyną C. L., ale także Teda White’a, mężczyzny, który później został pierwszym mężem Arethy. Ted i ja również byliśmy blisko. Ale wyprzedzam fakty, skarbie, pilnuj mnie. Powiem ci, jakim dzieckiem była Aretha: straumatyzowanym. Kiedy twoja mama wyprowadza się z domu z powodów, których nie rozumiesz, to jedno. Ale kiedy twoja mama, młoda kobieta, umiera na atak serca, to coś innego. Aretha miała wtedy dziesięć lat. I ta śmierć nadeszła nagle, bez ostrzeżenia. Frank bał się, że Aretha się nie otrząśnie, bo przez wiele tygodni w ogóle się nie odzywała. Zamknęła się w skorupie, z której wyszła dopiero po wielu latach. Pomogła jej oczywiście muzyka. Bez muzyki Aretha nigdy nie wydostałaby się z ukrycia.
We From These Roots Aretha poświęca śmierci matki niecałą stronę. Wspomina tylko, że ojciec poprosił czworo swoich dzieci do kuchni i powiedział, że Barbara zmarła na atak serca. Zapewnia też czytelnika, że C. L. był bardzo wyrozumiały. W jej opowieści nie ma nic o tym, jak radziła sobie z cierpieniem, bo według niej cierpienie to wyłącznie osobiste przeżycie.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected],
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I