- W empik go
Resztki życia. Tom 2 - ebook
Resztki życia. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 263 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
De que la vida servia?
Tirso de Molina.
El burlador de Sevilla.
(A. II. s. XIII)
Tom II.
Warszawa.
Nakładem Księgarni Michała Glücksberga, przy ul. Krakowskie-Przedm. Nr. 9 (411) w domu Wgo Grodzickiego.
1860.
Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowanin, prawem przepisanej liczby exemplarzy.
W Warszawie, d 26 Września (8 Paździer.) 1859 r. Starszy Cenzor, F. M. Sobieszczański.
Druk J. Ungra.I.
W maleńkim domku przy którym stała uschła topola i rozrosły krzak wirginji, zajętym przez owego nieznajomego tak silną obudzającego ciekawość w Szambelanie, równie pusto i ubogo było wewnątrz jak po wierzchu. Dworek stał oddawna opuszczony przez dawnego właściciela, zubożałego mieszczanina, a nowy nabywca nie zdawał się wcale myśleć o podźwignieniu swej siedziby. Wszystko tak pozostało jak było, dach przegniły, sztachety kijmi pozastępywane, furtka rozbita, ogródek chwastem zarosły. Znać było że ów pan Poroniecki nie troszczył się o jutro i w przyszłość nie wierzył.
To może wraz z jego tajemniczem postępowaniem i uciekaniem od ludzi budziło właśnie ów niepokój w sąsiadach, nie mogących zrozumieć nowego przybysza; Szambelan nie taił się z tem wcale że go miał za zbiega jakiegoś co się mściwej ręce sprawiedliwości wyśliznął.
Widzieliśmy jak silnie szturmował aby się przybliżyć do niego i jak pierwsze natarcie zupełnie się nie powiodło, nie zraziło go to jednak od nowych usiłowań.
Następnych dni idący za miasto na swe wycieczki całodniowe, powracając z nich wieczorem nieznajomy za każdą razą prawie spotykał Szambelana na drodze, ścigającego go ukłonem, uśmiechem, a czasem nawet słowem. Chociaż go to widocznie niecierpliwić się zdawało, znosił jednak przyzwoicie, niekiedy oddając ukłon lub udając że natręta nie widzi. Przemykał się do swej furtki i barykadował w pustym domku.
Stary Wędżygolski odżył nowem zajęciem które sobie utworzył, porzucił prawie tokarnię i klawicymbalik, rzadziej niż kiedy siadywał w domu, a puścił się na uwielbianie panny Adeli przed która ręce załamywał w zapale i śledzenie sąsiada który mu znakomicie dokuczał. – Podkomorzanka śmiała się z niego otwarcie, znajomi poddrwiwali, ale na tajemniczym przybyszu rodzaj prześladowania jakiego doznawał, widocznie czynił wrażenie nieprzyjemne.
Znosił on zrazu spokojnie zabiegi starego starając się tylko jak najmniej z nim spotykać, ale wreście począł się niemi niecierpliwić. Widać było po zżymaniu ramionami, po rzucaniu się poskramianem tylko uczuciem przyzwoitości, że wewnątrz kipiał i gniewem się palił, Szambelan jednak łagodnie i słodziuchno zawsze, me przestawał się narażać i nabijać. Poroniecki zmieniał godziny wyjścia i powrotu, drogi któremi chodził, kierunek przechadzki, zawsze jednak prawie był pewien że gdzieś choć zdaleka napotka nieominionego staruszka. Im zręczniej się tamten wymykał, tem on gonił go z większą natarczywością i instynktem. Najcierpliwszego z ludzi musiałoby to w końcu doprowadzić do rozdrażnienia i wybuchu. Nietylko bowiem na każdej swej drodze, ale w dalekich i ustronnych odpoczynkach, nieznajomy zaledwie zasiadłszy iobejrzawszy się, powien był że mu z jakiegoś krzaku lub kąta ciemnego śledcze oko prześladowcy się ukaże.
Nie wiem nawet jak pogodzić bojaźń Szambelana który podejrzywał Poronieckiego o straszliwą jakąś przeszłość, z tem upędzaniem się za nim mogącem najspokojniejszego z ludzi wprawić w gniew niebezpieczny. Im łagodniej jednak i pokorniej znosił to nieszczęśliwy, tem zażarciej docierał staruszek, za punkt honoru sobie wziąwszy dobadać się przeszłości przybysza.
Na tym stopniu stały rzeczy w niebytności pana Joachima, który porachowawszy się z sobą na czas jakiś na wieś się usunął, gdy w ostatku wielka cierpliwości miara jaką był obdarzony Poroniecki wyczerpana została. Ani wyjść mu już z domu, ani w nim siedzieć nie było podobna, bo Szambelan krążył dokoła i przez płoty zazierał. Wreszcie skutkiem zapewne opowiadań starego prześladowcy, nieznajomy zwracał, gdziekolwiek się znajdował oczy wszystkich i stał się przedmiotem niewygodnej ciekawości. Potrzeba było temu raz koniec położyć. Szambelan któremu się dotychczas udawało bezkarnie, już tak był przywykł na te swoje łowy wychodzić, że ich żadnego dnia nie zaniedbał.
Jednego tedy wieczora spotkali się znowu na ścieżce za płotami którędy nieznajomy do domu powracał, ale zamiast Szambelana, przybysz pierwszy nagle przybliżył się do sąsiada, i stanął przed nim jak groźne widmo. Stary pobladł i chciał się cofnąć, postrzegł bowiem na twarzy ślady niebezpiecznego zniecierpliwienia, ale złapał się sam w matnię, bo nie było którędy uciekać.
Poroniecki stał przed nim wyprostowany, blady, z założonemi po napoleońsku na piersiach rękami i długiem naprzód wytrzymał go milczeniem, oczy jego tylko błyszczące, zaiskrzone wpiły się w Szambelana, i wzrok ten gorączkowy przebił go na wylot, odwaga opuściła całkowicie.
– Mości panie, – rzekł schrzypłym głosem nieznajomy po długiej chwili – powiedz mi czego mnie prześladujesz? Niemam li prawa żyć tak jak mi się podoba, zostać samotnym i w ludzi nie wierząc nie potrzebować ich i od nich odsunąć? Dlaczego śledzisz wszystkie kroki moje, jak cień chodzisz za Boną i doprowadzasz mnie do gniewu, który zaprawdę straszniejszym być może niż myślisz? Rozmówmy się raz otwarcie! czego WPan chcesz odemnie? mów! mów!
– Ja! – rzekł uśmiechając się zbladły starzec – ale nic, prawdziwie nic, pragnąłem bliżej poznać pana, sąsiadujemy z sobą, żyjemy tu wszyscy zgodnie i przyjacielsko, chciałem byś pan życie nasze podzielał!
– A jeśli jażycia waszego dzielić nie chcę? jeśli mi się niepodoba, ani was znać, ni chleba przełamać; jakimże prawem zmuszać mnie do tego będziecie. Mości panie, dzieckiem niejestem, dojrzałość moję kupiłem może drogo, któż daje ci prawo mieszać się do spraw i chcieć rządzić człowiekiem niemającym względem was żadnych obowiązków?
– Obowiązki społeczne – odezwał się skłopotany staruszek dobywając fularu i ocierając pot z czoła.
– Jakież ja mam względem was? – coraz zapalając się rzekł Poroniecki, – gdybyś WPan tonął zapewnebym go za kołnierz wyciągnął, gdyby cię kto krzywdził, możebym się ujął, ale mamże obowiązek cię bawić i mój spokój dla waszego widzi rai się poświęcać? Waszym to obowiązkiem mości panie, poszanować choćby fantazję moją, choćby dziwactwo….. i ustąpić mi z drogi kiedy ja was nie chcę i o nic nie proszę…
– Przecież, – ocucając się nieco, dodał stary – i nam nikt znowu wzbronić nie może chodzić i patrzeć, spotykać się i…
– Śledzić a szpiegować! – zawołał ze śmiechem zimnym i strasznym sąsiad Szambelana. – Myślisz więc WPan że ja na to pozwolę?
Starzec widocznie się zmieszał i z przerażeniem spojrzał na groźną postać Poronieckiego który stał z uśmiechem i drgającą wargą cały zburzony nie będąc już panem siebie.
– Ale cóżem to ja tak straszliwie przewinił? – odezwał się nareszcie staruszek.
– WPan mnie gonisz, nękasz, prześladujesz, nie dajesz pokoju… to nie do zniesienia! Raz to przecię skończyć potrzeba. Chodź
WPan ze raną, – dodał żywo, – chodź ze raną?
– Dokąd?
– Chodź ze mną! – groźno zawołał nieznajomy, – chciałeś tego, – idź!
To mówiąc postąpił krokiem i przynaglając przelękłego Szambelana, wprowadził go boczną furtką do swojego ogródka…
Wązka ścieżynka wiła się pomiędzy zdziczałemi krzakami agrestu i porzeczek, burzanami chwastów i pokrzywy wiodąc do tylnych drzwi dworku. Nią biednego Szambelana, któryby już był wolał być przy swej tokarni lub klawicymbale, zaprosił iść Poroniecki w sposób który odmowy nie dopuszczał. Starzec poszedł śmiertelnie wylękły, a czując poza sobą żywy chód towarzysza i gorący oddech jego, pospieszał nie śmiejąc się oglądać.
Tak doszli do drzwi domu i przez kurytarzyk wązki który go dzielił na dwoje, dostali się do progu izdebek zajmowanych przez nowego właściciela. Gospodarz otworzył drzwi i wprosił prawie gwałtem Szambelana do swojego mieszkania.
– Jesteś WPan ciekawy, – rzekł drżącym od gniewu głosem, – nasyć że się, zobacz wszystko abyś mi nareszcie dał pokój i prześladować przestał. Chciałeś widzieć zapewne ubóstwo moje… oto je masz, – dodał, – patrz, przeglądaj, przewracaj, śledź… proszę i błagam.
W istocie nie było tam co oglądać, w pierwszej izbie kilka stołków starych, stolik prosty a na nim rzucona xiążka. Szambelan mimo trudnego położenia w jakiem się znajdował, nie wytrzymał by okiem nie paść na otwarte dzieło i z przestrachem postrzegł w niem Zbójców Schillera. Zimno mu się zrobiło i twarz wykrzywiła dziwnie, ale gospodarz ruchem ręki zapraszał dalej, musiał wnijść do alkierzyka w którym tylko łóżko nieposłane i biedne, kilka odartych xiążek i trochę sukien z wpół otwartego powyrzucanych kufra znajdowały się.
Zresztą ściany nagie, nędza prawie i zaniedbanie wymownie świadczące że poza tą chwilą nie było już przyszłości…
Pęk zeschłych kwiatów leśnych, jedyną był może oznaką jakiegoś zajęcia i uczucia, chwilowego pragnienia, ale i ten znać rzucony został wprędce pod nogi i walał się rozsypany na podłodze.
– Otóż masz coś tak pragnął zobaczyć, zawołał coraz się unosząc Poroniecki, – może ci piersi otworzyć i rany w nich pokazać jeszcze i wyspowiadać się dlaczego zostałem odludkiem i mizantropem! Nie! nie! to by już było zanadto, tego tylko Bóg po człowieku wymagać ma prawo… Tobie dość będzie papierów dowodzących żem przecie nie zbójca, nie oberwany z szubienicy zbrodzień, nie podpalacz i morderca!
To mówiąc wysunął szufladę nielitościwy gospodarz, i kilka papieru arkuszy rzucił na stolik przed Szambelana.
– Nie wstydź się wacpan, czytaj, patrz pytaj, rób śledztwo do końca, abyś się wreszcie uspokoił i napasł do syta.
– Ale mój panie, – zawołał Wędżygolski opierając się i odzyskując trochę przytomności, – WPan postępujesz ze mną wcale nie…
– Wcale nie napastliwiej od WPana, – zaśmiał się pierwszy, – natręctwo nieznośne odpieram otwartością nieprzyzwoitą prawda, ale konieczną, bo to moja broń ostatnia…
Jestżeś syt czy nie, mów? może ci jeszcze czego potrzeba? metryki urodzenia, świadectwa żem miał ospę szczepioną, pasportu czy zaręczenia policji żem nie był pod sądem?…
– Ale cóż to jest znowu! – oburzył się Szambelan.
– Wprost ośmielam się bronić, – rzekł
Poroniecki, – postępuję przeciw wszelkim prawidłom przyzwoitości, płacąc za nieprzyzwoite WPana prześladowanie. A teraz, – dodał głos podnosząc, – proszę i to jeszcze sobie zanotować, że i ja śledzić potrafię, – że i ja mogę sobie zrobić zabawkę krok w krok chodząc za panem gdy się uganiasz za Anusią stolarzanką która sobie drwi z starego satyra, że i ja umiem dobadać się przeszłości, odgadnąć pod siwizną jaką była młodość, i ja mam usta… a na ostatni raz ręce silne i żylaste.
To mówiąc otworzył drzwi wiodące na ulicę ku furtce i wylękłego Szambelana wyprawił zadychanego od wzruszenia jakiego do znał, niewiedzącego dobrze co począć z sobą, gniewać się czy milczyć, krzyczyć czy znieść cicho zasłużoną nieco obelgę i grubijańskie obejście.II.
Właśnie mimo krzaku wirginji w którym bzyczały osy, przemykał się nie oglądając za siebie staruszek, gdy w chwili kiedyby oczów ludzkich najmniej pragnął uniknąć, zetknął się oko w oko z panem Referendarzem i godną jego siostrą.
Był to dzień utrapień dla nieszczęsnego Szambelana, – nikt bowiem straszniejszym dlań nie był nad starą pannę i krochmalnego jej brata.
Petronella cofnęła się widząc wychodzącego z pustego dworku w którym nikt dotąd nie bywał staruszka i załamując ręce, zawołała z przejęciem:
– Pan Szambelan tutaj! – w Imie Ojca i Syna… a taiłeś się pan tak starannie ze swemi stosunkami, a ubolewałeś że nic dojść nie możesz? Więc to jakaś tajemnica? poznaliście się… znacie? a przed nami to zakryte?
Złapany na gorącym uczynku stary potrzebował całej swój przytomności umysłu aby się wytłumaczyć nie przyznając do upokorzenia jakiego doznał i sceny którą mu zrobił Poroniecki; rozmaite myśli przebiegły mu po głowie, zawahał się, zmieszał, chciał odejść tymczasowo aby wolną chwilą uprząść jakąś bajeczkę, ale panna Petronela nie puszczała i uśmiechając się nagliła.
– Taki to z pana przyjaciel, – rzekła, – oświadczasz się zawsze ze swą przychylnością, a masz widać sekreta których my pewniebyśmy jednak nie zdradzili… czyż się to godzi?
– Ale żadnych sekretów – jąkał się Szambelan, prawdziwie najnaturalniej w świecie…..
– Bywałeś tu a niceś nie mówił? więc go znasz? więc z nim w stosunkach?…
– Tak, w istocie, od kilku dni, poznajomiliśmy się przypadkiem, na przechadzce, nie wiedzieć jak przylgnął do mnie biedny człowiek, – oglądając się dokoła mówił stary. Bardzo zacny a nieszczęśliwy i godzien litości…
– Więc któż to taki? – nalegała panna Petronella…
Szambelanowi tak dalece wykłamać się była potrzeba i odwrócić podejrzenia, że nie bardzo obliczając następstwa, jął mówić żywo słuchającej z najgorętszem natężeniem ciekawości pannie Petronelli:
– Człowiek zrażony do świata, ale wielkiej zacności, ogromnie bogaty…..familji bardzo znakomitej, spokrewniony z najpierwsze – mi domami… pełen talentów, dobroczynny, czuły ale dusza zraniona potrzebująca wypoczynku…
– Bycże to może?
– Ze łzami spowiadał się przedemną, – dodał stary, – musieliście państwo postrzedz jak ztamtąd wybiegłem wzruszony, przejęty… rozczulił mnie swoją niedolą…..
– Ale jakimże sposobem poznaliście się?
– Najnaturalniej, sam uczuł jakąś ku mnie sympatje, zbliżył się….. potrzeba zwierzenia, zresztą niewysłowiony jakiś pociąg który nas wzajemnie ku sobie nęcił… dosyć że padliśmy sobie na szyję i obleli łzami…
– Aż tak! – zawołała panna Petronella, – ale mówże porządnie? cóżeś widział? co słyszałeś? bogaty? nieszczęśliwy? czy żonaty? nie? jakże?
Szambelan zrobił minę tajemniczą i zafrasowaną.
– Więcej nadto mówić mi jeszcze niewolno, – rzekł, – związany jestem słowem uroczystem, świętem, złożonem na ołtarzu przyjaźni… milczę…. bo muszę…
Panna Petronella ruszyła ramionami.
– Ale przecieżby to od nas nie wyszło – odezwała się.
– Słowo dane, słowo święte! – pospiesznie rzekł ocierając się ciągle i poglądając ku furtce Szambelan, – dosyć że to jest najzacniejszy z ludzi, ale serce zranione głęboko.
– Czemuż u lepszych, niż ci co mu życie zakrwawili nie szuka pociechy? – westchnęła panna.
Referendarz pokiwał głową i dobył wstążeczek orderowych z dziurki surduta chcąc je uwidocznić, niewiele zresztą przykładając uwagi do rozmowy, która go mniej obchodziła niż siostrę, chciwą szczegółów i łakomą gawędki.
Szambelan byłby si§ już… wyminął, ale mu nie dozwoliła.
– Czegóż się WPan tak spieszysz? – zawołała z gorzkim wyrzutem rachując na to, że w dłuższej rozprawie z czemkolwiek wypaplać się musi. Cóż się stało z panem Joachimem? On, co nigdy z miasteczka się nie ruszał, znikł nam z oczów nagle, w tem być coś musi? nic pan nie wiesz?
– Sam się temu dziwuję i zrozumieć nie mogę.
– Czy nie zbroiła co córeczka? hę? zięć może? przecież to nie dla polowania?