Revelle - ebook
Revelle - ebook
Witajcie na wyspie Charmant, gdzie magia płynie niczym strumień nielegalnego szampana, a najdziksze fantazje i pragnienia mają cenę szlachetnych kamieni!
Wyspa u wybrzeży Nowego Jorku od lat przyciąga tłumy turystów. Wystawiane tam przedstawienia słyną na całą Amerykę. Luxe Revelle, gwiazda magicznego show, wie jednak, że wszystko jest iluzją, a iluzję najlepiej utrzymywać przy życiu, podlewając ją obficie szampanem. Albo whisky. Niestety, w kraju właśnie wprowadzono prohibicję, a zapasy alkoholu powoli się kończą.
Dla licznej rodziny Revelle’ów, żyjącej niczym trupa cyrkowa, może to oznaczać koniec kariery. Kiedy więc Dewey Chronos, dziedzic najbogatszego i najbardziej bezwzględnego rodu na wyspie, składa Luxe ofertę, ta nie może jej odrzucić. Revelle’owie dostaną wszystko, czego potrzebują pod warunkiem, że dziewczyna pomoże mu wygrać wybory na burmistrza i będzie udawać jego narzeczoną.
Zadanie jest bardziej niebezpieczne, niż mogłoby się wydawać, ponieważ Chronosowie potrafią cofać się w czasie i ingerować w bieg niewygodnym dla nich wydarzeń. Nawet jeśli oznacza to morderstwo. Luxe wierzy jednak w swoją magię i zamierza podporządkować sobie Deweya. Ten plan mógłby się udać, ale na wyspę przybywa Jamison Port…
Świat "Revelle", inspirowany znakomitym filmem Moulin Rouge! to zapierająca dech w piersiach opowieść pełna olśniewającej magii, romansu i tajemnicy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2903-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LUXE REVELLE
To miał być nasz pierwszy występ tego lata. A jeśli nie dopisze nam szczęście, mógł zarazem okazać się naszym ostatnim.
Wkoło wyczuwało się nerwową atmosferę wielkiego oczekiwania. Podczas gdy Nana budowała z kieliszków do szampana misterną konstrukcję w kształcie litery R, pierwszej w naszym nazwisku, ja przytrzymywałam oparcie krzesła, na którym stała. Starałam się nie pękać ze śmiechu, kiedy przysłuchiwałam się jej gderaniom, że przez kilkadziesiąt lat chodzenia po linie obywała się bez pomocy osoby asekurującej. Moi wujowie, wmiatający między deski podłogowe naniesiony przez wiatr piach, posyłali nam rozbawione spojrzenia. Szmer ich mioteł zagłuszały chichoty dobiegające z półpiętra, gdzie najmłodsi członkowie rodziny Revelle’ów zajmowali się wyłuskiwaniem karaluchów z tapicerki. Zaledwie kilka lat temu, które wydawały mi się teraz całą wiecznością, było to również moje zadanie.
Ustawiwszy na szczycie piramidy ostatni kieliszek, Nana wyprostowała się z dumą i powiodła wzrokiem po parterze. Parę kropel czegoś mocniejszego, trochę magii i turyści odwiedzający Duży Namiot będą gotowi pomylić go z eleganckim przybytkiem.
Odkorkowałam butelkę szampana i podałam Nanie. Z szyjki zamiast spienionego złocistego trunku popłynęła ciecz niewiele różniąca się od wody.
Rozcieńczony. Znowu.
Nana pociągnęła spory łyk.
– Smakuje jak szczyny – oceniła i skrzywiła się z obrzydzeniem.
– Niby skąd możesz wiedzieć, jak smakują szczyny?
– Nie bądź przemądrzała, moja panno. Czy to ostatnia butelka?
– Na pewno są jeszcze jakieś pochowane po kątach – skłamałam.
Wujaszek Wolffe potrzebował całej zimy, żeby uzbierać dość alkoholu na otwierający sezon występ.
Nana nie protestowała, gdy pomagałam jej zejść z krzesła. Było to do niej niepodobne – upływ czasu sprawił, że lekko się przygarbiła, nadal jednak poruszała się z wdziękiem właściwym kobiecie, która długie lata spędziła w blasku jupiterów. Wdziękiem, który powinnam była odziedziczyć po niej, lecz dziwnym trafem tak się nie stało. Podobnie zresztą rzecz się miała z jej imponującym biustem, podkreślanym przez obcisłą, wyszywaną cekinami szkarłatną suknię z dekoltem.
– Może w takim razie damy im fontannę z cydru? – zaproponowałam, odchodząc z Naną na bok. – Turyści i tak będą zbyt podchmieleni, by zauważyć różnicę.
– Chcesz, żeby cydr popłynął w naszej fontannie szampana? Jesteśmy Revelle’ami! Masz nas za jakieś cnotliwe zakonnice?
– Spokojnie, Nano – powiedziałam pojednawczym tonem. Rozejrzawszy się, dodałam: – Wujaszek Wolffe i ja mamy pewien plan.
A właściwie był to nie tyle plan, ile raczej marzenia ściętej głowy.
Miałam już odejść, gdy poczułam, jak kobieta chwyta mnie za nadgarstek. Jej masywne bransoletki w zetknięciu ze skórą okazały się zimne.
– Wolffe opowiedział mi o tym waszym planie. Luxe, twoja magia jest silna, ale nawet ty nie zdołasz omamić Chronosa. Nie ma szans, żeby dał ci klejnot.
To prawda. W rodzinie Chronosów dzieci od małego karmione były wyssanymi z palca historiami o magii, jaką włada moja rodzina. Zgodnie z nimi ten, kto dał Revelle’owi klejnot, ryzykował, iż obdarowany czarami skłoni go do utopienia się w Atlantyku. Albo pozbawi rozumu i przywłaszczy sobie jego ciało. Dewey Chronos nie był takim głupcem, by dać mi dokładnie to, czego potrzebowałam, by zyskać moc wpływania na jego emocje.
Na szczęście byłam w posiadaniu innego niż klejnoty źródła magii. Ale o tym Nana nie miała pojęcia.
Ścisnęłam jej dłoń i przejrzałam się w lustrzanej ścianie za barem. Moje usta pociągnięte były krwistoczerwoną szminką. Idealnie.
Z podniesioną głową przemierzyłam scenę. Mało brakowało, a weszłabym prosto w płomienie. Moi kuzyni, specjalizujący się w tańcu ognia, parsknęli śmiechem. W odpowiedzi posłałam im udawane oburzone spojrzenie.
Za kulisami powitał mnie znajomy zapach maślanego popcornu. Przez chwilę kluczyłam pośród bawiącej się w berka dzieciarni. Unikałam spojrzeniem pustych klatek tygrysów. Gdy zeszłej zimy nasze spiżarnie zaświeciły pustkami, mieliśmy do wyboru albo zjeść zwierzęta, albo je sprzedać. Nana kategorycznie zapowiedziała, że nie pozwoli, by jej czworonożni przyjaciele skończyli na talerzu.
Wysłużona drewniana podłoga zasłana była kostiumami. Skupiona na tym, by ich nie podeptać, nie zauważyłam moich cioteczek, które stroiły się w kiecki do kankana. Z warstwami barwnego tiulu sięgającymi kostek przypatrywały mi się, gdy je mijałam.
– Może w końcu pomożesz nam w Domu Uciech? – rzuciła za mną w żartach cioteczka Caroline.
Zawsze ten sam dowcip o Domu Uciech, czyli prywatnych pokojach na tyłach Dużego Namiotu, dokąd klienci udawali się po zakończonym występie. Z wyniosłym uśmiechem, którym zawsze je częstowałam w takich chwilach, odparłam:
– Prawdziwa gwiazda nie powinna brudzić sobie rąk.
– Ale przecież używałabyś magii, a nie swoich rąk, głuptasko. – Ciotka nachyliła się bliżej, zionąc mi w twarz szampanem. Zapewne cioteczki podwędziły jedną flaszkę z naszej ostatniej skrzynki. – A może właśnie tego tak się obawiasz?
Podobnie jak pozostali członkowie mojej rodziny obdarzona byłam wyjątkową mocą: gdy dostałam klejnot, potrafiłam zaczarować darczyńcę, tak by uwierzył, że ziszczają się jego najskrytsze marzenia. W Domu Uciech nie było rzeczy niemożliwych: krwawa zemsta na rywalu, kolacja przy świecach z uwielbianą gwiazdą czy – najwyżej ceniona przez bywalców – ułuda łóżkowych rozkoszy. Nas interesowało wyłącznie, by płacono nam w klejnotach. Jeśli ten warunek był spełniony, gotowe byłyśmy zaspokajać najbardziej wyszukane potrzeby naszych klientów. Nie musiałyśmy ich nawet dotykać. Fantazje, którymi ich karmiłyśmy, były równie fałszywe jak olbrzymie diamenty, noszone przez Nanę w uszach. Ale klienci nie mieli nic przeciwko temu. Zależało im tylko na tym, by dobrze się zabawić.
– Nie obawiam się Domu Uciech – zapewniłam ciotkę. – Po prostu muszę się dobrze wyspać po występie. Kto zadba o tę piękną buźkę, jeśli nie ja sama?
Cioteczka Caroline się wyszczerzyła. Poklepałam ją po policzku i się oddaliłam.
– Ale niedługo musisz do nas dołączyć! – zawołała za mną. – Nie czekaj, aż się zestarzejesz. Klienci nie przychodzą tu dla staruszek.
– Przecież wy jakoś sobie radzicie!
Śmiechy cioteczek ucichły, gdy wślizgnęłam się do gabinetu wujaszka Wolffego i zamknęłam za sobą drzwi. Wuj uniósł na mnie wzrok znad jakichś dokumentów. Jego ciemne, zaczesane do góry włosy, teraz lekko już przyprószone siwizną, obudziły we mnie wspomnienie mojej matki, jego siostry. W mojej pamięci zawsze jawiła się tak samo – ciemnowłosa i dwudziestodziewięcioletnia.
– Co się stało? – zapytał.
Moja maska udawanego spokoju musiała opaść. Wujaszek Wolffe i ja działaliśmy razem, wuj i siostrzenica, dyrektor przybytku i jego gwiazda, ale nie byliśmy zbyt blisko ze sobą związani. Zresztą wuj Wolffe, o ile mi wiadomo, nikomu nie ufał.
– Skończył nam się szampan – poinformowałam, opadając na fotel. – Zapasy whisky też są na wyczerpaniu.
– Tak szybko? – Wuj wziął do ręki wyświechtany notatnik i zaczął go kartkować. – Wydawało mi się, że mamy jeszcze trochę butelek schowanych za kulisami.
– Wpadły w ręce twojego spragnionego rodzeństwa.
Częstowanie gości szampanem podczas otwierającego sezon występu było tradycją, której wujaszek Wolffe nie miał serca się wyrzec. Jak zawsze nie chciał dać powodu do zmartwień pozostałym członkom rodziny.
– Zaprosiłeś handlarza nielegalną gorzałą?
Groteskowy uśmiech klauna w okamgnieniu spełzł mu z twarzy. Wuj zacisnął ponuro usta. Przy wielu okazjach widziałam, jak dorośli mężczyźni truchleli na widok wujaszka Wolffego w pełnym makijażu klauna.
– Nie podoba mi się ten twój plan – burknął.
– A masz lepszy pomysł?
– Nie – przyznał. – Jeżeli już tego wieczoru nie zapewnimy dostawy alkoholu, jutro albo będziemy przyjmować klientów o suchym pysku, albo w ogóle odwołamy występ.
Z wrażenia aż odchyliłam się na oparcie fotela. Nawet gdy nasza wyspa mierzyła się ze wściekłymi atakami huraganów, nie powstrzymało to wuja przed kontynuowaniem działalności. Zachował zimną krew, nawet gdy nowojorscy purytanie ściągali tu masowo na pokładach promów, żeby demonstrować swój sprzeciw. Kiedy najlepsi spośród nas potonęli, a w Dużym Namiocie zapanowała żałoba tak wielka, że nawet moja zazwyczaj próżna babka przez szereg miesięcy paradowała w koszuli nocnej… wuj Wolffe nadal nie zamknął drzwi naszego przybytku przed klientami.
Za to teraz było jasne, że się boi. I to czego? Prohibicji.
Dotychczas wyobrażałam sobie, że nowo wprowadzony zakaz sprzedaży alkoholu jest zmartwieniem ludzi żyjących na stałym lądzie, a nie mieszkańców małej wysepki Charmant. Myliłam się.
– A zatem musimy wszystko dogadać jeszcze dzisiaj. – W gardle urosła mi gula, ale zdołałam wydusić z siebie te słowa. Mówiąc, uniosłam wyżej głowę, żeby przypadkiem wuj się nie domyślił, jaka jestem zdenerwowana.
Wujaszek Wolffe potrząsnął głową.
– Nie mogę cię o to prosić. Jesteś jeszcze dzieckiem…
– Skończyłam osiemnaście lat. Większość moich rówieśnic w głębi lądu rodzi już drugiego dzieciaka.
– Twoja matka byłaby przeciwna temu, byś debiutowała w Domu Uciech z Chronosem.
Wuj skierował spojrzenie swoich ciemnych oczu na oprawioną fotografię stojącą na biurku. Przedstawiała ośmioro dzieci Nany, wystrojonych w kostiumy sceniczne. Wszystkie, jak zawsze, roześmiane od ucha do ucha. Podkład muzyczny do mojego dzieciństwa stanowiły serdeczne śmiechy, podzwanianie kieliszków i dudnienie perkusji.
Potem do tych radosnych hałasów dołączyły dźwięki żałoby: szloch Nany tak rozpaczliwy, że z trudem przychodziło mi uwierzyć, iż dobywał się z gardła człowieka. W naszej rodzinie odtąd ziała dziura, która odbierała nam wiarę, że kiedykolwiek zdołamy zapomnieć i żyć dalej. Ale nawet wtedy nie odwoływaliśmy występów. To było coś, czego nie zrobiliśmy nigdy.
– Moja matka – odparłam, podnosząc się z fotela – nie życzyłaby sobie również, abyśmy zostali bezdomni. Wujaszku Wolffe, nie rób z tego takiej wielkiej afery. Oboje wiemy, że mój plan jest dobry. No to jak? Handlarz przyjdzie dziś czy nie?
Nana twierdziła, że w żyłach Revelle’ów płynie krew olbrzymów, która daje o sobie znać raz na kilka pokoleń. Kiedy się patrzyło na wuja Wolffego, wyższego ode mnie o dobre sześćdziesiąt centymetrów, łatwo było uwierzyć w tę teorię.
– Dzieciak przemytnik już tu jedzie. Posadzę go w najlepszej loży i poczęstuję resztkami najdroższej brandy, nie tymi wodnistymi szczynami, które rozlewacie na parterze.
– Nie możemy pozwolić, żeby pomyślał, że jesteśmy zdesperowani – domyśliłam się. Wuj zachowywał się, jak gdyby nie mógł załatwić napojów wyskokowych od nikogo innego. Z krwawej bitwy toczonej o to, kto przejmie kontrolę nad wyrobem alkoholu na wyspie Charmant, obronną ręką wyszedł jej najmłodszy uczestnik. Jeśli wierzyć plotkom, on jedyny pozostał żywy na placu boju. – Nana wspominała, że kupił stary magazyn w porcie.
Wujaszek potwierdził sztywnym skinieniem głowy.
– Zdaniem moich informatorów przerabia go na salę widowiskową. I to dużą.
Czyżby ten chłoptaś łudził się, że zdoła rywalizować z nami?
– Jak go rozpoznam?
Dewey Chronos, najstarszy syn burmistrza, w dzieciństwie często znajdował się w centrum zainteresowania opinii publicznej. Ale w ciągu ostatnich kilku lat widywano go głównie na terenie stojącej niedaleko portu rodzinnej willi. Już jako dzieciak był słabego zdrowia. Zapamiętałam go jako chłopaczka o bladej twarzy, wiecznie trzymającego się kurczowo maminej spódnicy. Może w ostatnim czasie jego stan się pogorszył? Ale niewykluczone, że również on skrywał jakieś tajemnice i wolał nie ryzykować spotkania z osobami czytającymi w myślach.
– Białoskóry chłopak – odburknął wuj Wolffe. – Ciemne włosy, piwne oczy.
Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Wuj opisał właśnie typowego bywalca naszego cyrku.
– Na klapie marynarki ma naszyte godło swojej firmy. To…
– Zegarek w kształcie diamentu – dopowiedziałam.
Trudno było nie zapamiętać czarnego symbolu, którego stale, niczym grzybów po deszczu, przybywało na terenie Nocnej Dzielnicy. Stanowił prowokacyjne przypomnienie mocy, jaką dysponował ród Chronosów: podróży w czasie.
My, Revelle’owie, ściągaliśmy turystów na wyspę Charmant, ale tutejsza ziemia należała do nich, Chronosów, i to również z ich rodziny wywodzili się miejscowi politycy. Klan Chronosów rządził tą wysepką od lat. Było to zasługą sprytnego fortelu, dzięki któremu inne rody magiczne, zwłaszcza mój, nie mogły zagrozić Chronosom – otóż wykorzystywali oni swoją moc do cofania czasu, co siłą rzeczy sabotowało wszelkie wysiłki konkurencji. Rządzący, owszem, godzili się na nasze, Revelle’ów, istnienie, ponieważ przyciągaliśmy na wyspę głodnych rozrywki turystów, lecz zarazem nasza umiejętność oddziaływania na umysły wyborców budziła ich obawy. Ilekroć udawało nam się podźwignąć z ubóstwa, zawsze spotykała nas jakaś tragedia. Przykładowo mój pradziadek, odpowiadając na zapotrzebowanie, zamierzał zorganizować występy, na które mogliby przychodzić ludzie całymi rodzinami, niezależnie od wieku. Tuż przed pierwszym pokazem został zabity podczas rzekomego napadu rabunkowego. Trzy lata temu natomiast Chronosowie nie raczyli ostrzec nas przed groźnym huraganem, który zbliżał się do Charmant, podczas gdy sami po kryjomu się ewakuowali. W następstwie tamtego kataklizmu zginęło czworo członków naszej rodziny.
Na samą myśl, że miałabym teraz przymilać się do jednego z tych podróżujących w czasie drani, zagotowało się we mnie z gniewu. Mało tego – będę musiała przekonać go, by zechciał z nami robić interesy. I to jeszcze za marne pieniądze.
Wujaszek Wolffe skinął głową w kierunku drzwi.
– Przekaż pozostałym, że spotkasz się z nimi w Domu Uciech. Colette i Millie na pewno się ucieszą.
Mało prawdopodobne. Kilka lat temu moje kuzynki faktycznie byłyby zachwycone. Ale teraz rzadko się do siebie odzywałyśmy, nie licząc prób przed występami.
– Naszły cię wątpliwości? – Zadał to pytanie beztroskim tonem, ale w jego ciemnych oczach dojrzałam niepokój.
Posłałam mu jeden ze swoich wytrenowanych na scenie, wyrażających pewność siebie uśmiechów.
– Jutro będziemy pływać w najlepszej gorzale.
– Zakupionej, mam nadzieję, po okazyjnej cenie – dodał półgłosem. – Biorąc pod uwagę, ile życzy sobie od właścicieli hotelów, widzę dwie możliwości: albo cała wyspa wpadnie w potężne długi, albo wkrótce wszyscy będą plajtować.
– Ale nie my.
– Nigdy.
Wuj skupił się z powrotem na dokumentach. Znaczyło to, że nasza rozmowa dobiegła końca i mogę odejść.
Wróciłam za kulisy. Przez cały czas pilnowałam się, by trzymać wysoko głowę i się uśmiechać.
– Szukasz kuzyneczek? – Nana, która najwyraźniej uporała się już z kieliszkami, stała teraz przed zwierciadłem w zardzewiałych ramach i stroiła się, wkładając naszyjnik z imitacji klejnotów. – Widziałam Colette i Millie, jak szły na poddasze w towarzystwie chłopaków od oświetlenia.
Millie uwielbiała flirtować z kilkoma młodzieńcami nienależącymi do rodu Revelle’ów, których można było spotkać w Dużym Namiocie. Stosunek Colette do nich był zgoła inny, wolała wdać się z nimi w pojedynek zapaśniczy i zapewnić sobie zwycięstwo, częstując przeciwnika dobrze wymierzonym kolankiem w najczulsze miejsce.
– Zaraz zaczynamy – przypomniałam, rozglądając się po zagraconym zapleczu. – Wszystko gotowe?
– Ty też powinnaś się migdalić na poddaszu. Taka śliczna dziewczyna jak ty zasługuje na wianuszek adoratorów.
Przewróciłam oczami.
– Byłaś kiedyś gwiazdą – stwierdziłam. – Dobrze wiesz, że facetom zależy tylko na tym, by potem mogli przechwalać się przed kumplami, co skrywasz pod fatałaszkami.
– Ależ na tym właśnie polega połowa frajdy. – Nana puściła do mnie oko. – A teraz już leć. Poszukaj kuzynek.
To akurat odpadało, nie chciałam im przeszkadzać. Zamiast tego wykorzystałam ten czas, by rozejrzeć się po widowni. Ktoś pozapalał już świeczki, a rzucane przez nie długie cienie litościwie skryły pajęczyny. Grube fioletowe i czarne pasy, w jakie pomalowana była zewnętrzna płachta namiotu, sprawiały, że w blasku świec jego wnętrze tonęło teraz w nastrojowej purpurowej poświacie. Moja matka mawiała, że Duży Namiot przypomina jej komory bijącego serca. Olbrzymiego, niezniszczalnego serca rodziny Revelle’ów – na tyle obszernego, że mogli się w jego wnętrzu schronić wszyscy, których darzyliśmy miłością. Teraz jednak wiedziałam już, że jej samej ono nie ochroniło. Zresztą nikt z nas nie mógł się czuć bezpiecznie, dopóki mieliśmy nad sobą Chronosów.
Tego wieczoru miałam sprawić, że ziści się jedna z ich fantazji.
Wtem na schodach wiodących na półpiętro zakotłowało się i zobaczyłam coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak bezładna plątanina patykowatych kończyn i spłowiałych ubrań z odzysku. Były to moje najmłodsze kuzynki. Na czele grupki pędziła mała Clara, reszta deptała jej po piętach. Dziewczynka wyhamowała, ale niemal na mnie wpadła.
– Pierwsza! Wygrałam!
Przykucnęłam, żeby znaleźć się na wysokości Clary.
– Nie przegapiłaś żadnych?
– Oczywiście, że nie – zapewniła, poprawiając na głowie kaszkiet, który opadał jej na oczy. – Każde miejsce sprawdzałam trzy razy. Nie ma tam już żadnych karaluchów.
– Dobra robota – pochwaliłam. Gdyby podczas pertraktacji po kolanach handlarza nielegalną gorzałą dreptały karaluchy, nie poprawiłoby to raczej naszej pozycji negocjacyjnej.
– Złapałam takiego wielkiego jak moja pięść – poinformowała dziewczynka i wyciągnęła przed siebie dłoń. Pod względem zamiłowania do rywalizacji ta mała mogła się równać z Colette.
Oczami okrągłymi niczym ich rozdęte z głodu brzuszki dzieci przyglądały się, jak sięgam do kieszeni swojego szlafroka po nagrodę, którą obiecałam zwycięzcy. Wyczuwając krew Revelle’ów, klejnot zadrżał pod koniuszkami moich palców, jak gdyby nie mógł doczekać się spotkania. Brakowało mi tej delikatności, pieszczotliwego dotyku magii Revelle’ów, sprawiającego, że po plecach przechodziły rozkoszne ciarki. Kontakt z innym rodzajem magii, którą władałam, pozbawiony był wszelkiego powabu.
Szmaragd był cieniutkim płateczkiem kamienia, od biedy mógł starczyć na zakup paru napojów gazowanych. Ale Clara obchodziła się z nim jak z bezcennym skarbem.
Poprawiłam jej czapkę na głowie. Zmierzwiłam czuprynę jej bratu.
– Zmykajcie do łóżek. Wszyscy. Dobrze się spisaliście.
Clara zamrugała dużymi oczami w czekoladowym kolorze.
– A pokaz?
W żyłach tej dziewczyny płynęła krew Revelle’ów, co do tego nie było żadnej wątpliwości.
– Ale bardzo krótki, dobra?
Odpowiedziały mi entuzjastyczne piski. Na krótką chwilę wróciły do mnie wspomnienia – Colette, Millie i ja błagałyśmy starsze od nas kuzynki, by za kulisami dały nam lekcję magii. Przypomniałam sobie, jak niecierpliwie czekałam na te rzadkie momenty.
Clara wyciągnęła do mnie rączkę, w której trzymała swój miniaturowy szmaragd. Ale ja z kieszeni wyjęłam parę innych odłamków i ułożyłam je na swojej dłoni. Po ostrych krawędziach kamieni ślizgał się blask świec.
– Niech każde z was weźmie po jednym. Tylko ostrożnie, Claro. – Dawanie członkom rodu Revelle’ów klejnotu zawsze wiązało się z ryzykiem – teoretycznie dzieci mogłyby, gdyby przyszła im na to ochota, zaczarować mnie. – A teraz oddajcie mi je. Pamiętajcie, nasza magia działa tylko wtedy, gdy kamienie oddajecie z własnej woli.
Dzieci posłusznie upuściły klejnoty na moją wyciągniętą w oczekiwaniu dłoń. Jeszcze zanim przystąpiłam do czarowania, na ich buźkach widniały już szerokie uśmiechy. Potęga oczekiwania nie ma sobie równych.
– Na czym mam się skupić?
Clara huśtała się na piętach. Było jasne, że się niecierpliwi. Te podstawowe zasady każdy członek naszej rodziny wyssał z mlekiem matki.
– Na szmaragdzie. Ale żeby starczyło go na długo.
– A co, jeśli zużyję go całego?
– Obróci się w pył i nie będziesz mogła wykorzystać go do czegokolwiek innego.
– Otóż to. – Była to lekcja wpojona mi przez moją matkę. – Magia zawsze ma swoją cenę. W przypadku naszej magii są to klejnoty. W zetknięciu z naszą mocą kruszą się. Jeżeli nie zachowamy ostrożności, nie starczy nam kamieni, za które możemy zdobyć jedzenie, kostiumy i wszystko to, co jest nam niezbędne do życia.
– Luxe, starczy już gadania! Zrób to wreszcie!
Zacisnęłam palce wokół szmaragdu. Magia nawoływała mnie niczym morze żeglarza, już po chwili zanurzyłam się w niej. Przeszył mnie niesamowicie silny dreszcz. Kiedy używałam tej magii, miałam poczucie, że postępuję słusznie.
Jesteście szczęśliwi, szepnęłam w myślach. Wasze szczęście pozbawione jest wszelkiej skazy, jak w chwilach, gdy ktoś was łaskocze.
Dzieciaki zanosiły się śmiechem. Jedno po drugim padały na posadzkę i stworzyły kłąb wymachujących na wszystkie strony szczupłych opalonych kończyn. Klejnoty skurczyły się i po chwili w ręce miałam już tylko błyszczący zielony pył.
Wszystko jest takie zabawne. Powietrze, ziemia, wasze ubrania.
Podczas gdy dzieci turlały się po podłodze, pękając ze śmiechu, Colette zwinnie zeszła po schodach na półpiętro. Przystanęła na dole, żeby podziwiać widowisko. W kącikach jej ust błąkał się uśmieszek, jak gdyby ten widok jej również przypomniał chwile, gdy łaskotane rodzinną magią śmiałyśmy się do łez.
Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, szybko uciekła wzrokiem w bok.
Czujecie, jak otacza was miłość wszystkich dziewięćdziesięciu sześciu członków naszej rodziny. Stoicie na szczycie wyspy Charmant, na szczycie świata, i nigdy, przenigdy, nie jesteście same.
Uśmiechy maluchów stały się bardziej rozmarzone, ich twarze się uspokoiły. Mimo że w ich wieku oddałabym wszystko, by mieć już tyle lat, żebym mogła czarować, teraz z jakiegoś powodu zatęskniłam za tamtymi czasami. Chciałabym znów być siedmiolatką. Letnie widowiska oznaczały dla nas wtedy wyłącznie perspektywę obcowania z magią, objadania się łakociami, a potem zasypiania za kulisami. Spałyśmy przytulone do siebie, ja, Colette i Millie, splecione kończynami i nierozczesanymi włosami. To była epoka nieznająca prohibicji. Epoka, w której nie byłam zmuszona wdzięczyć się przed chłopaczkiem z rodziny Chronosów. Całym naszym światem była wtedy wspólna zabawa, której się oddawałyśmy, dopóki nie poczułyśmy lekkiego kołysania. Był to znak, że nasze matki niosły nas do łóżek.
Ucałowałam czółka moich małych kuzynek, pozwalając, by magia klejnotów się rozpierzchła.
Momentalnie rozległy się jęki protestu.
– Jeszcze raz – błagała Clara.
– Zawsze musicie zostawić odrobinę kamienia, żeby można było za niego coś kupić, rozumiecie?
Teraz nawet starsze dzieci nachyliły się, żeby przyjrzeć się z bliska pozostałościom szmaragdu w mojej dłoni. Rodzina wierzyła, że jestem obdarzona największą mocą, ponieważ umiałam sprawić, że klejnoty wystarczały na dłużej niż u innych. Ich zdaniem tylko to mogło tłumaczyć, dlaczego wujaszek Wolffe akurat mnie uczynił gwiazdą naszego show. Rola ta w powszechnym mniemaniu należała się Colette, która była nie dość, że dwakroć bardziej utalentowana ode mnie, to jeszcze pracowitsza. Wuj ani ja nie mogliśmy wyjawić im prawdy – nie w sytuacji, gdy na wyspie roiło się od czytających w myślach Edwardian.
Wuj wyszedł na środek sceny i klasnął w dłonie. W okamgnieniu przepędził z twarzy wszelkie ślady troski, którą zastąpiło wielkie skupienie.
– Wszyscy na miejsca! Otwieramy drzwi, już pora.
Revelle’owie momentalnie rzucili się w wir pracy. Dzieciaki popędziły do wieszaków z kostiumami, licząc, że załapią się choćby na pierwszy akt widowiska, zanim zostaną zagonione do łóżek. Kiedy widziałam, jak rodzice chwytali je za ręce i całowali w czoła, poczułam znajome ukłucie tęsknoty.
Światła przygasły. Moi wujowie zaciągnęli gigantyczną aksamitną kurtynę, za którą skryła się scena. Widownia pogrążyła się w znajomym liliowym półmroku.
Powietrze znieruchomiało. Występowałam już w niezliczonych widowiskach, ale nigdy dotąd serce nie tłukło mi się w piersi tak głośno jak dzisiaj.
Co nas czeka, jeśli Dewey Chronos okaże się nieczuły na mój urok?
Przepadnie wszystko – sala widowiskowa, Dom Uciech, prowizoryczne baraki na brzegu morza, w których sypialiśmy.
Odgoniłam te myśli, nie mogłam się na nich koncentrować. Uwodzenie wymagało pewności siebie. Poza tym gdybym zdradziła jakiekolwiek oznaki niepokoju – ja, niedająca się wyprowadzić z równowagi księżniczka lodu – sprowokowałabym pytania, na które wujaszek Wolffe nie będzie umiał odpowiedzieć, w każdym razie dopóki nie załatwimy sobie dostępu do nielegalnego alkoholu.
Z wysoko uniesioną głową, wypychając do przodu sflaczały biust, Nana – niczym olśniewający paw – ruszyła dumnym krokiem ku foyer. Będzie tam witać gości, inkasować od nich klejnoty, a potem doniesie, komu trzeba, czyje kieszenie są najbardziej wypchane.
– Znalazłaś Millie i Colette? – zagadnęła. – Powinnaś świętować swoją pierwszą noc w Domu Uciech!
Nasze matki wychowywały nas razem, licząc, że w przyszłości będziemy równie nierozłączne jak one same.
Zginęły też razem.
– Poszukam ich teraz – obiecałam niechętnie.
Tancerki kankana zajęły już miejsca za kurtyną i przygotowywały się do występu otwierającego wieczór.
Ja sama również czekałam.
Nana otworzyła drzwi i dał się słyszeć pomruk gawiedzi, cisnącej się na wyścigi do środka, by zdobyć najbardziej pożądane miejsca najbliżej sceny. Odwiedzający nasz przybytek byli różowi na twarzach i spoceni. Przypominali mi świnie wystrojone w wielobarwne cylindry. Gdzieś pośród tej tłuszczy był Dewey Chronos, z krzykliwym symbolem zegara w kształcie diamentu wyszytym na klapie marynarki. Ten facet był stworzony, by zasiadać w najelegantszej loży – tej na półpiętrze, wyczyszczonej z karaluchów.
Kapela zaczęła grać jakiś żywy kawałek. Nana przy drzwiach poruszała teraz biodrami do rytmu. Z daleka w obłokach cygarowego dymu wydawała się młoda i piękna. Do złudzenia przypominała mi moją matkę. Musiałam się odwrócić.
Bębny zagrały tusz. Niecierpliwość gości sięgała zenitu.
Poczułam, jak budzą się klejnoty w mojej kieszeni.
Bum, bum, bum. Bum, bum, bum.
Czas na show.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji