Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Rewia - ebook

Data wydania:
11 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rewia - ebook

Warszawa. Barwne lata dwudzieste. Marysia Lipkówna, tańcząc co wieczór na scenie teatrzyku rewiowego Złota Zasłona, doskonale wie, że teatr i świat, który publiczność widzi ze sceny, to tylko umiejętnie wykreowana iluzja. W rzeczywistości każdy taneczny gest okupiony jest morderczym wysiłkiem na próbach, a sztuczny uśmiech zamiera na ustach ze strachu przed gniewem prowadzącego zespół baletmistrza Ozerki. Poszukująca szczęścia i marząca o wielkiej karierze Lipkówna nie wie jeszcze, że życie poza sceną to też gra pozorów. Wierzy, że Warszawa jest miastem całkowicie bezpiecznym. Ale to tylko gra świateł. Wie o tym doskonale krytyk teatralny Abel Wernicki, który pewnego dnia zjawia się w Złotej Zasłonie. Jego recenzja to tylko początek gry. Widowiska nie wolno jednak przerwać. Rewia musi trwać! Najnowsza, wciągająca powieść autorki "Blefu".

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83290-62-1
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Cud zda­rzył się ósmego grud­nia. Było to wie­czo­rem; Ma­ry­sia Lip­kówna do­piero co ze­szła ze sceny Zło­tej Za­słony, gdzie wraz z in­nymi dziew­czę­tami wi­ro­wała w kar­ko­łom­nych fi­gu­rach we­dług po­my­słu ba­let­mi­strza Ozerki.

Cud, ma­jący po­stać lekko ku­le­ją­cego oku­lar­nika w sza­rym ka­pe­lu­szu na gło­wie, prze­ci­snął się przez tłum sta­ty­stów aż do gar­de­roby girls i krzyk­nął czy­stym, na­wy­kłym do po­ko­ny­wa­nia zgiełku gło­sem:

‒ Pani w czer­wo­nych szpon­gach!

Ma­ry­sia za­marła w prze­ra­że­niu i wsty­dzie. Że też mu­siała tak wy­soko za­dzie­rać nogi...

„Po­pi­su­jesz się ‒ za­grzmiał w my­ślach głos ciotki. ‒ To się źle skoń­czy!”

No i masz, skoń­czyło się! Jesz­cze nikt nie zni­żał się po nią aż do prze­siąk­nię­tej wo­nią potu gar­de­roby girls. Skoro zaś ten w oku­lar­kach za­szedł aż tu­taj... Nic do­brego z tego wy­nik­nąć nie mo­gło.

Tym­cza­sem oku­lar­nik szu­kał upar­cie wśród tłumku gir­la­sek. Szu­kał, szu­kał i zna­lazł.

Sta­nął przed nią, bez­czel­nie pach­nąc drogą wodą ko­loń­ską, i szep­nął do ucha:

‒ Będę cze­kał na pa­nią po spek­ta­klu. To barr­r­dzo ważne!

Znik­nął, za­nim na­brała po­wie­trza do płuc. Dziew­częta za­częły się na­bi­jać.

‒ Toś se ka­wa­lera wy­tań­czyła!

‒ A jak cho­dzi!

‒ Ślepy, ale szpongi zo­ba­czył.

‒ Głu­pie je­ste­ście! ‒ krzyk­nęła i po­wstrzy­mu­jąc płacz, za­częła się cha­rak­te­ry­zo­wać na dziew­czynę z Mo­ulin Ro­uge.

Po wy­stę­pie sa­mego Ozerki miały wy­sko­czyć zza ku­lis, pisz­cząc i wy­wi­ja­jąc fal­ba­nia­stymi spód­ni­cami. Kan­kan!

Ma­ry­sia ko­chała wszystko, co fran­cu­skie. Szkoda tylko, że nie miała pie­nię­dzy na­wet na pa­ry­ską szpilkę do ka­pe­lu­sza ‒ taką cho­ciażby, jaką wi­działa na naj­now­szym afi­szu u Or­do­nówny. Da­łaby się po­sie­kać za taką szpilkę!

Ozerka wresz­cie zlazł ze sceny, zzia­jany, z na­rę­czem kwia­tów. Rrraz, dwa...

Po­szły, po­fru­nęły zie­lono-złote spód­nice, za­fur­czały fal­bany. Pisk, ryk, mu­zyka! Szar­pa­nie za ra­mię, nogi co­raz cię­żej idą w górę, a tu jesz­cze tyle do od­tań­cze­nia. Fo­xtrot, wal­czyk ze sta­ty­stami, char­le­ston, ta­niec ir­landzki w prze­ra­ża­jąco ku­sych ko­stiu­mach... Prze­stała wy­mie­niać, bo od tego tylko sił uby­wało.

Pisk, ryk, mu­zyka! Uśmiech, uśmiech ‒ oto klucz do serc pu­blicz­no­ści.

A samą pu­blicz­ność Lip­kówna miała w no­sie. Gru­bas w dzie­sią­tym rzę­dzie lor­ne­tuje ja­kąś pa­nią z pią­tego, bru­ne­cik z ga­le­ryjki wpija się wzro­kiem w gru­ba­ska, pani z pią­tego ogląda so­bie pa­znok­cie, a w ósmym rzę­dzie ja­kiś wą­sacz o fi­zjo­no­mii po­dob­nej do py­ska ogrom­nego suma co rusz pod­nosi do oczu lor­netkę. Ga­li­ma­tias!

Nie­zna­jomy gdzieś znik­nął ‒ jego miej­sce zieje pustką, czer­nią, kłam­stwem. Oszu­kał ją, na­obie­cy­wał, na­szep­tał i... Nie ma go!

Nogi wy­żej, uśmiech sze­rzej, nogi sze­rzej, uśmiech wy­żej; wszystko się plą­cze, roz­mywa jak pu­der i szminka na spo­co­nej twa­rzy. Włosy le­pią się do czoła, z bo­ków na­pie­rają go­rące ciała ko­le­ża­nek. Mu­zyka za­głu­sza co­raz cięż­sze od­de­chy, fal­bana kryje le­ciutko zgiętą w ko­la­nie nogę. Tak lżej, tak ła­twiej wy­bi­jać się w górę, aż do ju­pi­te­rów. Och, niechże już zga­sną te słońca pu­styni, niech prze­staną pra­żyć!

Kur­tyna. Zba­wie­nie.

Pę­dzą do gar­de­roby; zmyć szminkę, po­pra­wić włosy. Te­raz walc ‒ trzeba wy­glą­dać dys­tyn­go­wa­nie, ele­gancko. Czter­na­ście jed­na­ko­wych błę­kit­nych su­kien ba­lo­wych z naj­tań­szego tiulu wisi w rzę­dzie ni­czym czter­na­ście wo­do­spa­dów.

Woda, woda... Ach, jak chce się pić!

Sta­ty­ści śmier­dzą ta­nim ty­to­niem. I jak tu ob­jąć czule ta­kie by­dlę, jak się uśmie­chać do gęby, z któ­rej czuć woń ki­szo­nej ka­pu­sty?! Prze­cież Ozerka ka­zał ‒ z mi­ło­ścią, są pań­stwo w so­bie za­ko­chani. To walc mi­ło­ści, go­rą­cego lata!

Ja­kież tu lato, kiedy na uli­cach już mrok i ziąb? A w miesz­ka­niu znowu za mało wę­gla, trzeba oszczę­dzać, bo zima ma być długa.

Tań­czą walca w opa­rach bi­gosu. Mdli! Twa­rze mają zie­lone z obrzy­dze­nia.

Kur­tyna.

Czy on wróci?

Jesz­cze tylko je­den ta­niec, tylko je­den... Od ir­landz­kiego się ja­koś wy­miga, uda bo­le­sny pe­riod, bę­dzie omdle­wać przed Ozerką tak długo, aż jej od­pu­ści. A te­raz char­le­ston!

Wy­cho­dzą na scenę. Kur­tyna idzie w górę.

Krót­kie spoj­rze­nie w stronę ku­lis ‒ Ozerka jak zwy­kle na miej­scu, ob­ser­wuje je ni­czym kwoka kur­częta. Tylko oczy ma złe, nie­spo­kojne.

W dru­gim rzę­dzie na­dal zieje czarna wy­rwa. Nie wró­cił!

Ma­ry­sia za­ci­ska po­wieki.

„Wszystko prze­pa­dło. Tylko nie becz!” ‒ upo­mina się w my­ślach, a wtedy jak na roz­kaz łzy na­pły­wają do oczu.

Pieką, nie­mal palą; tusz mie­sza się z nimi i w czar­nych stru­gach spływa po bla­dych od pu­dru po­licz­kach.

Krót­kie, bła­galne spoj­rze­nie na Ozerkę. Niech wi­dzi, że ją coś bar­dzo boli, że le­d­wie tań­czy tego prze­klę­tego char­le­stona.

Rrraz, dwa, trzy... Uśmie­chać się, uśmie­chać!

„A może wcale nie znik­nął, tylko po­szedł za­mó­wić sto­lik? ‒ Ni­kły pro­myk na­dziei prze­rywa ciemny ko­ro­wód my­śli o kromce chleba na ko­la­cję. ‒ A co, je­śli będę dziś ja­dła kur­czę na zimno, ba­żanta, albo nie... Le­piej ka­płona... A może wszystko na­raz. I na to wszystko to­kaje, li­kiery, słod­kie wódki, wina! Tak jak było w Eu­ro­pej­skim parę lat temu. Na­tu­ral­nie je­śli Ozerka nie kła­mie. Gir­la­skom to tam na­wet zaj­rzeć nie da­dzą. Gdzież my, a gdzież oni ‒ za­rząd! Zna­jo­mo­ści... Ech, gdyby tak po­znać kie­dyś ko­goś ze zna­jo­mo­ściami w mi­ni­ster­stwie. Albo sa­mego mi­ni­stra so­bie ze sceny «wy­mru­gać»... Ale tacy to tu nie cho­dzą. A jak już ja­kiś przyj­dzie, to tak pi­jany, że nie po­znasz po nim, czy to mi­ni­ster, czy może wy­glan­co­wany pu­cy­but”.

Rytm char­le­stona rwie ma­rze­nia na strzępy, nie spo­sób sku­pić się na żad­nej z pod­su­wa­nych przez wy­obraź­nię scen. Prze­klęte miej­sce, niech je dia­bli po­rwą! Jesz­cze takt, dwa, trzy...

Kur­tyna się chwieje, coś trzesz­czy wy­soko po­nad gło­wami gir­la­sek. Tech­nik prze­klina przez zęby, szar­pie korbę w górę i w dół. Wresz­cie za­słona opada, po­wiew chło­dzi spo­cone ciała.

Zbie­gają ze sceny. Ma­ry­sia pę­dzi do Ozerki.

‒ Pro­fe­so­rze, umie­ram!

Ba­let­mistrz tak­suje ją zim­nym spoj­rze­niem.

‒ Co pani jest?

‒ Bar­dzo mnie brzuch boli.

‒ Na­prawdę?

‒ Pro­fe­so­rze, ja prze­cież ni­gdy nie kła­mię.

Za­śmiał się, aż za­drżała ze stra­chu. Nie pu­ści!

‒ Nie kła­mie pani, ow­szem. Za to sy­pie się pani re­gu­lar­nie i z za­mi­ło­wa­niem. Co to było za ko­lano w kan­ka­nie? Zgięła je pani!

‒ Inne też...

‒ In­nym to ja się za­raz do skóry do­biorę, pro­szę się nie oba­wiać! Wszyst­kie za­płacą karę... Stoi pani na środku i śmie zgi­nać ko­lano na oczach ca­łej War­szawy! Wie pani cho­ciaż, kto dziś był na wi­downi?

Po­trzą­snęła głową. Cóż ją ob­cho­dził ja­kiś ważny bu­bek?

‒ Ba­let­maj­ster Wer­nicki! Wiem o tym z pew­nego źró­dła!

Cof­nęła się o krok, sły­sząc na­zwi­sko, któ­rego dźwięk przej­mo­wał grozą cały tań­cu­jący lu­dek war­szaw­skich te­atrów. Wer­nicki ‒ kry­tyk o pió­rze ostrym jak brzy­twa, sę­dzia nie­ubła­gany, po­strach sto­licy. Czło­wiek-widmo, o któ­rego ist­nie­niu świad­czyły liczne ar­ty­kuły w „Ku­rie­rze” oraz dużo mniej liczne świa­dec­twa tych, któ­rzy go wi­dzieli na wła­sne oczy. Nie było w War­sza­wie ni­kogo, kto znałby go bli­żej, nie sły­szano ani o jego ko­chan­kach, ani o przy­ja­cio­łach. Wer­nicki spa­dał jak grom z ja­snego nieba i zni­kał w bez­kre­sie ta­jem­nicy, by stam­tąd ci­skać pio­ru­nami słów. Mó­wiono, że za­warł pakt z dia­błem, aby żyć wiecz­nie i wiecz­nie siać grozę swymi re­cen­zjami.

Te­raz na­to­miast, je­śli wie­rzyć Ozerce, czło­wiek ten zja­wił się w Zło­tej Za­sło­nie. Sie­dział gdzieś po­śród pu­blicz­no­ści i bacz­nie ob­ser­wo­wał wszystko, co działo się na sce­nie, aby po­tem w ja­do­wi­tych sło­wach wy­ty­kać naj­mniej­sze po­tknię­cie girls, naj­lżej­szą chrypkę ak­tora czy błąd or­kie­stry. A za­tem jej, Ma­rysi Lip­kówny, zgięte ko­lano mo­gło na wieki po­grze­bać re­pu­ta­cję te­atru. Wer­nicki nie omiesz­kałby po­ka­zać tego ko­lana ca­łemu światu i śmiać się nad nim do roz­puku.

Miała ochotę ru­nąć pod zie­mię ze wstydu. Gdy­byż tak zna­leźć tego Wer­nic­kiego, wy­że­brać li­tość...

‒ Pro­fe­so­rze...

Ozerka ock­nął się z za­dumy i ob­rzu­cił gir­la­skę cier­pięt­ni­czym spoj­rze­niem ska­zańca.

‒ Idź już, dziecko! Jesz­cze go­tów o mnie na­pi­sać, żem ty­ran.

Omal nie uści­skała ba­let­mi­strza z ra­do­ści. W gar­de­ro­bie prędko zmyła cha­rak­te­ry­za­cję, prze­brała się i przy­pu­dro­wała sta­ran­niej niż zwy­kle. My­śli jej za­przą­tał te­raz wcale nie ja­kiś tam pie­kielny Wer­nicki, ale ten dziwny oku­lar­nik w ka­pe­lu­szu ‒ gdyby cze­kał na nią gdzieś pod te­atrem, mo­głaby go na­cią­gnąć na ko­la­cję.

Za­bur­czało jej w brzu­chu, aż ka­sjer ode­rwał senny wzrok od ga­zety.

‒ Do wi­dze­nia! Od­burk­nął coś nie­ja­snego, zie­wa­jąc.

Wy­szła. W twarz dmuch­nął wil­gotny wiatr i lekki, mdły za­pach róż. Ro­zej­rzała się.

Stał kilka kro­ków od wyj­ścia, pa­ląc pa­pie­rosa, któ­rego czer­wo­nawe świa­tełko chwi­lami uko­śnie oświe­tlało za­my­śloną twarz oraz brzeg ka­pe­lu­sza. W wol­nej od pa­pie­rosa dłoni trzy­mał bu­kiet, a tuż obok do­strze­gła opartą o ścianę la­skę z ciem­nego drewna, któ­rej ko­niec wpie­rał się w szcze­linę po­mię­dzy ko­cimi łbami. Ma­ry­sia nie wie­dzieć czemu po­czuła lęk na wi­dok tej la­ski.

Prze­mo­gła się jed­nak, przy­po­mi­na­jąc so­bie o cze­ka­ją­cej ją ko­la­cji.

‒ Pan... długo pan czeka?

‒ Nie. To dla pani.

Nie­zręcz­nym, ma­ją­cym w so­bie coś bar­dzo sztu­bac­kiego, ge­stem po­dał jej kwiaty. De­li­katne, her­ba­ciane róże o od­cie­niu beż ‒ była w nich za­mknięta ja­kaś okropna nie­śmia­łość, jakby długo tłu­mione wy­zna­nie, dla któ­rego za­bra­kło słów.

Na­gle ten czło­wiek wy­dał się do­brze znany z wi­dze­nia, pa­mięć za­częła przy­wo­ły­wać jego ob­raz w naj­róż­niej­szych punk­tach wi­downi, z głową le­ciutko po­chy­loną do przodu, ze sku­pio­nym wy­ra­zem oczu.

Ma­ry­sia po­trzą­snęła głową. Li­czyła się tylko ko­la­cja, nic wię­cej. Nie­świa­do­mym ge­stem się­gnęła do pra­wego ucha, by po­gła­dzić zie­lony kol­czyk ze sztrasu, któ­rego ko­lor tak ład­nie pod­kre­ślał barwę jej oczu.

‒ Ojej, dzię­kuję. Już sto lat nikt nie da­ro­wał mi kwia­tów! ‒ wy­krzyk­nęła, a w pa­mięci mimo woli za­wi­ro­wał sa­motny tu­li­pan przy­nie­siony parę dni wcze­śniej przez woźną wraz z li­ści­kiem, któ­rego na­wet nie prze­czy­tała. Ci­snęła wszystko do ku­bła.

‒ No wi­dzi pani...

Nie ru­szyli się z miej­sca. Ma­ry­sia po­sta­no­wiła wziąć sprawy w swoje ręce.

‒ Zimno! ‒ sark­nęła, za­cie­ra­jąc ręce.

Się­gnął po la­skę i rzu­cił nie­do­pa­łek do rynsz­toka. Czer­wony punk­cik bły­snął nieco ży­wiej, by za­raz zga­snąć.

‒ Istot­nie.

„Idiota!” ‒ po­my­ślała wście­kła, więc sama po­wie­działa:

‒ Może by­śmy gdzieś po­szli, pro­szę pana? Coś zjeść, na­pić się...

‒ Na­tu­ral­nie ‒ przy­tak­nął bez en­tu­zja­zmu, z roz­tar­gnie­niem. ‒ Do­kąd?

‒ Jak to? To pan za­pra­sza i nie wie do­kąd?

‒ Prze­pra­szam, po pro­stu... Sam nie wiem, po co to wszystko. Ja zu­peł­nie War­szawy nie znam, przy­je­cha­łem tu do­piero dzi­siaj. Zo­sta­wi­łem tylko wa­lizkę w nu­me­rze i po­sta­no­wi­łem się przejść. Nie lu­bię sa­mot­no­ści.

Z wy­sił­kiem po­wstrzy­mała się od kla­śnię­cia w dło­nie. Prze­cież to do­sko­nała oka­zja!

‒ Ja też mam ochotę na spa­cer. Pójdźmy na Śród­mie­ście.

Za­kre­ślił la­ską łuk w po­wie­trzu. Srebrne oku­cie bły­snęło w cie­płym, pa­ste­lo­wym świe­tle la­tarni.

‒ To, zdaje się, nie­da­leko stąd.

‒ Oj, myli się pan ‒ skła­mała, sama nie wie­dząc po co. ‒ To bar­dzo od­le­gła dziel­nica. Ale znam spo­sób, jak przejść tam szybko i wy­god­nie.

‒ Bę­dzie więc pani moim prze­wod­ni­kiem, pani... Jak się pani wła­ści­wie na­zywa?

‒ Ma­ry­sia... Lip­kówna.

‒ Bar­dzo mi miło, pani Ma­rio, bar­dzo mi miło.

Po­dał jej rękę, nie zdej­mu­jąc rę­ka­wiczki. Po­czuła przy­jemną mięk­kość. Giem­zowa ‒ nie ina­czej.

Ze­rwał się wiatr, po­dmuch przy­gnał skądś strzępki ga­zety, słod­kawy za­pach gni­ją­cych gdzieś w ku­ble po­myj oraz rześką wil­goć Wi­sły. Przez chwilę szli obok sie­bie w mil­cze­niu.

‒ Wer­nicki je­stem.

Z po­czątku są­dziła, że to tylko wiatr i zmę­cze­nie spła­tały jej fi­gla. Kiedy jed­nak po­wtó­rzył na­zwi­sko, omal nie ru­nęła jak długa na bruk. Chwy­cił ją pod ra­miona.

‒ Pro­szę uwa­żać.

‒ Dzię­kuję.

Cof­nął dło­nie i wbił wzrok w prze­strzeń przed sobą. Za­uwa­żyła, że ner­wowo przy­gry­zał po­li­czek od środka.

‒ Pan się na­prawdę Wer­nicki na­zywa? ‒ wy­pa­liła, za­nim głos roz­sądku zdą­żył co­kol­wiek pi­snąć.

Uśmiech­nął się le­ciutko, je­dy­nie ką­ci­kami ust.

‒ Za­mie­rza mnie pani le­gi­ty­mo­wać?

‒ Nie, nie... Po pro­stu sły­sza­łam o pew­nym Wer­nic­kim. Opo­wia­dają o nim straszne rze­czy!

‒ Tak? Cie­kawe...

‒ Pan nie jest z War­szawy, to pan nie wie, ale ten Wer­nicki trzę­sie ca­łym mia­stem. Ta­kie re­cen­zje pi­sze, że och! Dwóch dy­rek­to­rów już do­pro­wa­dził do sa­mo­bój­stwa, a ja­kiś ba­let­maj­ster sie­dzi przez niego w Drew­nicy. To taki za­kład, wie pan, dla ner­wowo cho­rych. Wszy­scy drżą przed nim jak przed są­dem Bo­żym. Ba, go­rzej na­wet! Sza­tan, sza­tan, pro­szę pana.

‒ A czy zna pani imię tego czło­wieka? Może to ktoś z ro­dziny...

‒ Za­raz, jak to było. Ja­kieś ży­dow­skie. Juda? Nie... O, mam! Abel! Abel Wer­nicki. Zna go pan?

Po­trzą­snął głową. Szli po­woli przy wtó­rze ci­chego stu­ka­nia la­ski o bruk.

‒ Nie, ab­so­lut­nie. We Lwo­wie nie ma ani jed­nego Abla Wer­nic­kiego.

‒ To pan przy­je­chał tu­taj aż z Lwowa?

‒ Nie ina­czej.

‒ Musi pan mieć pilny in­te­res, żeby je­chać do War­szawy aku­rat te­raz. Prze­cież za­raz Boże Na­ro­dze­nie.

‒ Nie mam żad­nego in­te­resu. Wręcz prze­ciw­nie; cier­pię na zu­pełną bez­czyn­ność. Szu­kam roz­rywki.

Drgnęła na te słowa, ostroż­nie od­su­nęła się o krok.

„Roz­rywki to so­bie na Chmiel­nej po­szu­kaj! Nie je­stem z ta­kich, cwa­niaczku! ‒ po­my­ślała z na­głym gnie­wem, pod któ­rym le­ciutko za­trze­po­tał strach. ‒ A co, je­śli mi przy­soli tą la­ską przez łeb, a po­tem... Eee, uwa­żaj, Ma­ry­siu, uwa­żaj! Ale nie za­po­mi­naj o ko­la­cji”.

W pa­ste­lo­wej sza­ro­ści roz­świe­tla­nej la­tar­niami nocy wy­ła­niał się przed nimi miękki za­rys Pa­łacu Sa­skiego. Na plac pa­dał czarny cień so­boru św. Alek­san­dra New­skiego, nad roz­biórką któ­rego de­ba­to­wano już dłu­gie lata, wciąż bez­sku­tecz­nie. Gdzieś da­leko nad Wi­słą za­szcze­kał pies.

Szli w mil­cze­niu, a stu­kot la­ski ni­czym me­tro­nom od­mie­rzał rytm ko­lej­nych kro­ków. Wer­nicki przy­sta­nął, kiedy mi­jali so­bór.

‒ Ładna cer­kiew. Tylko czemu ma na ko­pu­łach ka­to­lic­kie krzyże?

‒ A to pan nie wie, że ją za cara zbu­do­wali?

‒ Wiem. Nie są­dzę jed­nak, by car ka­zał przy­twier­dzać ka­to­lic­kie sym­bole.

‒ Oj, bo to tak wy­szło. Pań­stwo nie może na ra­zie po­zwo­lić so­bie na roz­biórkę, to jest tu na ra­zie ko­ściół gar­ni­zo­nowy Świę­tego... Jak mu tam... Hen­ryka, o!

‒ Po­dobno krążą ja­kieś ob­li­ga­cje ‒ mruk­nął, w za­du­mie pa­trząc na po­ły­skliwą ko­pułę.

‒ Zga­dza się. Każdy może z wła­snej kie­szeni wes­przeć roz­biórkę. Ja też bym so­bie taką ob­li­ga­cję ku­piła, gdy­bym miała po ta­kim za­ku­pie co jeść.

‒ Pani się nie po­doba ten bu­dy­nek?

‒ Cer­kiew jak cer­kiew. Ko­pułka, krzy­żyk... Nic nad­zwy­czaj­nego. Ale to, wie pan, ru­skie bu­do­wali.

‒ I cóż?

Wy­czuła w tym py­ta­niu pod­stęp. Je­den fał­szywy krok, jedno źle do­brane słowo i wszystko prze­pa­dło: ko­la­cja, ciastka, słod­kie wino... A tak bar­dzo chciała ten je­dyny raz zo­ba­czyć na wła­sne oczy tam­ten pi­jany bo­gac­twem świat.

Na­gle prze­szło jej przez myśl, że Wer­nicki wcale nie za­mie­rza jej fun­do­wać wy­staw­nego po­siłku. Ba, mógł na­wet nie mieć przy so­bie wy­star­cza­ją­cej sumy pie­nię­dzy! Bo gdyby miał, to nie fa­ty­go­wałby się aż do Zło­tej Za­słony, aby sie­dzieć na nie­wy­god­nym krze­śle i przez pół wy­stępu tak­so­wać dziew­częta oce­nia­ją­cym wzro­kiem. A jesz­cze te kwiaty ‒ też coś! Wy­pisz-wy­ma­luj ro­man­tyk od Sło­wac­kiego.

Im dłu­żej trwał ten spa­cer, tym więk­szy w Lip­ków­nie na­ra­stał strach przed tym czło­wie­kiem, tym czę­ściej i bo­jaź­li­wiej spo­glą­dała na okutą sre­brem la­skę, a serce ko­ła­tało jak sza­lone, gdy tylko mi­jali ja­kiś ciem­niej­szy za­ułek czy bramę. O tej go­dzi­nie do­zorcy spali w swych bud­kach, a prze­chod­niów pra­wie nie było. Ci zaś nie­liczni, któ­rych spo­ty­kali na swo­jej dro­dze, byli już okrop­nie pi­jani albo wła­śnie spie­szyli się na jaką lumpkę, obo­jętni na cały świat. Gdyby więc Wer­nicki wpadł na ja­kiś zu­peł­nie nie­ro­man­tyczny po­mysł, nikt nie prze­szko­dziłby mu w jego re­ali­za­cji.

‒ I cóż? ‒ po­wtó­rzyła zsi­nia­łymi od chłodu war­gami. ‒ Nie wiem... Ale o tej cer­kwi krążą straszne hi­sto­rie.

‒ Chciał­bym usły­szeć choć jedną z nich. Ale nie tu­taj. Pro­szę naj­pierw wy­brać lo­kal, w któ­rym chcia­łaby pani zjeść.

‒ Tu nie­da­leko jest Faun, dają tam smaczne flaczki. A o tam, gdzie ta la­tar­nia, mają słod­kie wino w bu­tel­kach. Po­dobno też smaczne. I jesz­cze...

Wpadł jej w słowo, le­d­wie pa­nu­jąc nad śmie­chem.

‒ Pani mi pro­po­nuje flaczki i wino z bu­telki? Pa­radne! A te­raz na po­waż­nie: Pi­ca­dilly czy Var­so­vie? A może Wir albo Pod Te­atrem? Pani wy­biera, ja płacę.

Za­wi­ro­wało jej w gło­wie od tych nazw, które jak do­tąd znała je­dy­nie ze sły­sze­nia. By nie wy­paść jed­nak na zu­pełną igno­rantkę w tych spra­wach, udała głę­boką za­dumę. W tur­ko­cie za­jeż­dża­ją­cych na Stare Mia­sto do­ro­żek i fia­krów nie mo­gła jed­nak ze­brać my­śli.

‒ Sły­sza­łam, że w Sa­skim...

‒ A więc po­sta­no­wione! Idziemy. Albo nie, je­dziemy.

‒ To prze­cież nie­da­leko stąd.

‒ Wiem, wiem, na Ko­ziej, zdaje się. Ale mnie każdy krok za wiele kosz­tuje. Je­stem w sta­nie po­świę­cić się dla pięk­nych dam, lecz wszystko ma swoje gra­nice. Nie dla ozdoby prze­cież no­szę ze sobą ten kij. Sa­łata, stać!

Do­rożka, która wła­śnie ich nie­spiesz­nie wy­prze­dzała, sta­nęła jak wryta. Z ko­zła po­le­ciało kilka siar­czy­stych prze­kleństw, które za­raz uci­chły wo­bec sze­le­stu bank­no­tów. Dryn­dziarz za­ciął szkapę, aż kuc­nęła.

‒ Na Ko­ziom? Już sie je­dzie, pro­sze pana! ‒ za­krzyk­nął we­soło do­roż­karz, za­cią­ga­jąc z wol­ska.

We wnę­trzu kry­tej do­rożki było cie­pło i przy­tul­nie. Pach­niało wszyst­kim po tro­chu ‒ wy­czu­wało się tu za­pach ko­bie­cych per­fum zmie­szany z kwa­śną wo­nią potu, da­le­kim echem al­ko­holu i la­wendy. Na pod­ło­dze wa­lało się kilka gru­dek błota.

Wer­nicki, wci­śnięty w kąt po­wozu, pa­trzył przez okno. Ma­ry­sia od­nio­sła nie­ja­sne wra­że­nie, że pa­trzył on nie na mi­jane ka­mie­nice, ale gdzieś w głąb, poza nie, obo­jętny na piękno ich fa­sad, na­czół­ków i zmyśl­nie po­wy­krę­ca­nych że­liw­nych krat strze­gą­cych dro­go­cen­nych wi­tryn skle­po­wych. Spoj­rze­nie to nie miało w so­bie za grosz cie­ka­wo­ści, z jaką za­zwy­czaj ob­ser­wuje się nie­znany kra­jo­braz. Było w nim za to znu­że­nie. I pustka. Czło­wiek ten nie­wąt­pli­wie znał już War­szawę bar­dzo do­brze, prze­nik­nął jej naj­głęb­sze ta­jem­nice, do­strzegł kry­jącą się na dnie tego nie­pod­le­głego od nie­dawna mia­sta roz­pu­stę, a po­tem... znu­dził się.

„Może dla­tego ‒ my­ślała Ma­ry­sia w na­głym roz­bły­sku prze­ni­kli­wo­ści ‒ udaje po­dróż­nego, który szu­ka­jąc roz­rywki, za­pę­dził się aż tu­taj ze Lwowa? Tylko dla­czego Lwów? I czy ten czło­wiek na­prawdę na­zywa się Wer­nicki, czy też je­dy­nie przy­własz­czył so­bie pierw­sze lep­sze na­zwi­sko?

Czy nie po­win­nam za­raz da­wać dra­paka? A co, je­śli to zbój? Nie da­lej jak cztery mie­siące temu Tośkę za­pro­sił ja­kiś apa­rat. Wy­krę­cił jej nad­gar­stek i jesz­cze mu­siała po­tem la­tać do baby z Po­wi­śla po­psuć się. Mało du­cha nie wy­zio­nęła, ale przy­naj­mniej da­lej tań­czy. Ozerka wy­go­niłby ją, gdyby tylko zo­ba­czył brzuch...” ‒ my­śli le­ciały jedna przez drugą, wy­bo­iste i po­nure ni­czym bruk pod ko­łami do­rożki.

Wresz­cie drynda sta­nęła. W na­głym bez­ru­chu i ci­szy roz­legł się do­bie­ga­jący z od­dali od­głos. Ma­ry­sia nad­sta­wiła ucha. Mu­zyka! Ale jaka!

Idąc u boku Wer­nic­kiego w kie­runku Ho­tel de Saxe, ło­wiła każdy takt tej da­le­kiej, nie­zna­jo­mej me­lo­dii. Akor­deon, skrzypce, for­te­pian ‒ to wszystko łkało, śmiało się i dro­czyło na prze­mian z bez­tro­ską lek­ko­ścią, ja­kiej nie spo­ty­kało się w Zło­tej Za­sło­nie, gdzie wszelką mu­zykę za­zwy­czaj „od­bęb­niano” bez en­tu­zja­zmu, by­leby nie za bar­dzo od­biec od za­pi­sa­nego w par­ty­tu­rze po­rządku dźwię­ków. Nie było tam jed­nak ani krzty uczu­cia, a je­dy­nie znu­dze­nie i po­śpiech. Za­mro­czeni al­ko­ho­lem go­ście na ogół nie skar­żyli się na li­che wy­ko­na­nia, zaś gir­la­ski, ak­to­rzy, tech­nicy oraz kwar­tet smycz­kowy byli tak da­lece zo­bo­jęt­niali na sztukę, że ma­chali na wszystko ręką. By­leby do­trwać do ostat­niego nu­meru, do rana, do świtu... do domu, do snu ‒ tej dziw­nej kra­iny za­po­mnie­nia, gdzie nik­nęły wszyst­kie tro­ski i zmę­cze­nie.

‒ Kto tak gra? ‒ wy­rwało się jej na­gle, kiedy wcho­dzili do roz­brzmie­wa­ją­cego szme­rem roz­mów hallu ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji.

‒ Ama­to­rzy ‒ od­parł bez en­tu­zja­zmu Wer­nicki i ski­nął na szat­nia­rza.

Ma­ry­sia na­gle za­wsty­dziła się swego prze­tar­tego płasz­cza, który skry­wał zwy­kłą, ciem­no­gra­na­tową su­kienkę z ko­ron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem, któ­rego brze­żek był le­ciutko przy­czer­niony od po­zo­sta­wio­nego na nim że­lazka.

Mi­mo­cho­dem spoj­rzała na swoje buty ‒ pro­ściut­kie łó­deczki na ob­ca­sie, dziw­nie nie­pa­su­jące do wy­kwint­nego dy­wanu, na ja­kim stały.

Szat­niarz nie­mal prze­mocą zdjął jej płaszcz, a Wer­nicki wziął za rękę i do­słow­nie za­cią­gnął do pach­ną­cej dro­gimi trun­kami, roz­ko­ły­sa­nej ci­chą me­lo­dią tanga sali. Wraz z nimi do sali wszedł wą­sacz w płasz­czu woj­sko­wego kroju. Wy­dał się Ma­rysi zna­jomy, już gdzieś wi­działa te oczy. Przy­po­mniała so­bie po dłuż­szej chwili – wą­sacz był dzi­siaj na wi­downi i pa­trzył na wszystko przez lor­netkę.

„Dziwny gość...” – po­my­ślała, wo­dząc wzro­kiem po wy­kwint­nie urzą­dzo­nym hallu ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji.

Nie śmiała sta­wiać oporu, lecz na­gle to wszystko, o czym ma­rzyła w prze­rwach po­mię­dzy wy­stę­pami, za­miast ku­sić ‒ prze­ra­żało aż do bez­de­chu. Złote zdo­bie­nia ro­gów karty, bez­sze­lestne stą­pa­nie wy­fra­czo­nego kel­nera po mięk­kim dy­wa­nie, biel ob­rusu, sre­bro sztuć­ców i ich obcy, nie­znany cię­żar...

Z otę­pie­nia wy­rwał ją głos Wer­nic­kiego.

‒ Co każe pani po­dać: per­liczkę czy ka­płona w śmie­ta­nie?

Star­szy kel­ner stał tuż obok z wy­cze­ku­ją­cym uśmie­chem na wą­skich ustach. Oczy miał zmę­czone, lecz czujne.

‒ Ja... ja nie wiem.

‒ Nie szko­dzi. Per­liczkę na wi­nie. I do tego...

Kel­ner na­chy­lił się, po­słuszny dys­kret­nemu ski­nie­niu dłoni Wer­nic­kiego. Ma­ry­sia nie­wiele ro­zu­miała z tej wy­miany spoj­rzeń i szep­tów, to­też gdy przy­nie­siono wino oraz pach­nącą, so­czy­stą per­liczkę, była po pro­stu szczę­śliwa.

Pod­czas po­siłku co chwila spo­glą­dała na Wer­nic­kiego, aby ukrad­kiem ko­pio­wać jego ge­sty oraz spo­sób je­dze­nia. Zdzi­wiło ją tylko, że pił bar­dzo mało.

‒ Mam słabą głowę ‒ rzu­cił na­gle to­nem uspra­wie­dli­wie­nia. ‒ A do tego po po­dróży boję się upić.

To wy­ja­śnie­nie ją uspo­ko­iło. Nie pro­te­sto­wała, kiedy z uśmie­chem do­le­wał do jej kie­liszka.

W pew­nej chwili wstyd znik­nął, a prze­ra­że­nie uto­nęło w wy­bor­nym, zło­ci­stym wi­nie. I tylko ja­kiś wą­saty fa­cet, któ­rego upo­rczywy wzrok wi­działa już wśród pu­blicz­no­ści, przez krótką chwilę mą­cił jesz­cze błogą at­mos­ferę wie­czoru.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: