- W empik go
Rewia - ebook
Rewia - ebook
Warszawa. Barwne lata dwudzieste. Marysia Lipkówna, tańcząc co wieczór na scenie teatrzyku rewiowego Złota Zasłona, doskonale wie, że teatr i świat, który publiczność widzi ze sceny, to tylko umiejętnie wykreowana iluzja. W rzeczywistości każdy taneczny gest okupiony jest morderczym wysiłkiem na próbach, a sztuczny uśmiech zamiera na ustach ze strachu przed gniewem prowadzącego zespół baletmistrza Ozerki. Poszukująca szczęścia i marząca o wielkiej karierze Lipkówna nie wie jeszcze, że życie poza sceną to też gra pozorów. Wierzy, że Warszawa jest miastem całkowicie bezpiecznym. Ale to tylko gra świateł. Wie o tym doskonale krytyk teatralny Abel Wernicki, który pewnego dnia zjawia się w Złotej Zasłonie. Jego recenzja to tylko początek gry. Widowiska nie wolno jednak przerwać. Rewia musi trwać! Najnowsza, wciągająca powieść autorki "Blefu".
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83290-62-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cud zdarzył się ósmego grudnia. Było to wieczorem; Marysia Lipkówna dopiero co zeszła ze sceny Złotej Zasłony, gdzie wraz z innymi dziewczętami wirowała w karkołomnych figurach według pomysłu baletmistrza Ozerki.
Cud, mający postać lekko kulejącego okularnika w szarym kapeluszu na głowie, przecisnął się przez tłum statystów aż do garderoby girls i krzyknął czystym, nawykłym do pokonywania zgiełku głosem:
‒ Pani w czerwonych szpongach!
Marysia zamarła w przerażeniu i wstydzie. Że też musiała tak wysoko zadzierać nogi...
„Popisujesz się ‒ zagrzmiał w myślach głos ciotki. ‒ To się źle skończy!”
No i masz, skończyło się! Jeszcze nikt nie zniżał się po nią aż do przesiąkniętej wonią potu garderoby girls. Skoro zaś ten w okularkach zaszedł aż tutaj... Nic dobrego z tego wyniknąć nie mogło.
Tymczasem okularnik szukał uparcie wśród tłumku girlasek. Szukał, szukał i znalazł.
Stanął przed nią, bezczelnie pachnąc drogą wodą kolońską, i szepnął do ucha:
‒ Będę czekał na panią po spektaklu. To barrrdzo ważne!
Zniknął, zanim nabrała powietrza do płuc. Dziewczęta zaczęły się nabijać.
‒ Toś se kawalera wytańczyła!
‒ A jak chodzi!
‒ Ślepy, ale szpongi zobaczył.
‒ Głupie jesteście! ‒ krzyknęła i powstrzymując płacz, zaczęła się charakteryzować na dziewczynę z Moulin Rouge.
Po występie samego Ozerki miały wyskoczyć zza kulis, piszcząc i wywijając falbaniastymi spódnicami. Kankan!
Marysia kochała wszystko, co francuskie. Szkoda tylko, że nie miała pieniędzy nawet na paryską szpilkę do kapelusza ‒ taką chociażby, jaką widziała na najnowszym afiszu u Ordonówny. Dałaby się posiekać za taką szpilkę!
Ozerka wreszcie zlazł ze sceny, zziajany, z naręczem kwiatów. Rrraz, dwa...
Poszły, pofrunęły zielono-złote spódnice, zafurczały falbany. Pisk, ryk, muzyka! Szarpanie za ramię, nogi coraz ciężej idą w górę, a tu jeszcze tyle do odtańczenia. Foxtrot, walczyk ze statystami, charleston, taniec irlandzki w przerażająco kusych kostiumach... Przestała wymieniać, bo od tego tylko sił ubywało.
Pisk, ryk, muzyka! Uśmiech, uśmiech ‒ oto klucz do serc publiczności.
A samą publiczność Lipkówna miała w nosie. Grubas w dziesiątym rzędzie lornetuje jakąś panią z piątego, brunecik z galeryjki wpija się wzrokiem w grubaska, pani z piątego ogląda sobie paznokcie, a w ósmym rzędzie jakiś wąsacz o fizjonomii podobnej do pyska ogromnego suma co rusz podnosi do oczu lornetkę. Galimatias!
Nieznajomy gdzieś zniknął ‒ jego miejsce zieje pustką, czernią, kłamstwem. Oszukał ją, naobiecywał, naszeptał i... Nie ma go!
Nogi wyżej, uśmiech szerzej, nogi szerzej, uśmiech wyżej; wszystko się plącze, rozmywa jak puder i szminka na spoconej twarzy. Włosy lepią się do czoła, z boków napierają gorące ciała koleżanek. Muzyka zagłusza coraz cięższe oddechy, falbana kryje leciutko zgiętą w kolanie nogę. Tak lżej, tak łatwiej wybijać się w górę, aż do jupiterów. Och, niechże już zgasną te słońca pustyni, niech przestaną prażyć!
Kurtyna. Zbawienie.
Pędzą do garderoby; zmyć szminkę, poprawić włosy. Teraz walc ‒ trzeba wyglądać dystyngowanie, elegancko. Czternaście jednakowych błękitnych sukien balowych z najtańszego tiulu wisi w rzędzie niczym czternaście wodospadów.
Woda, woda... Ach, jak chce się pić!
Statyści śmierdzą tanim tytoniem. I jak tu objąć czule takie bydlę, jak się uśmiechać do gęby, z której czuć woń kiszonej kapusty?! Przecież Ozerka kazał ‒ z miłością, są państwo w sobie zakochani. To walc miłości, gorącego lata!
Jakież tu lato, kiedy na ulicach już mrok i ziąb? A w mieszkaniu znowu za mało węgla, trzeba oszczędzać, bo zima ma być długa.
Tańczą walca w oparach bigosu. Mdli! Twarze mają zielone z obrzydzenia.
Kurtyna.
Czy on wróci?
Jeszcze tylko jeden taniec, tylko jeden... Od irlandzkiego się jakoś wymiga, uda bolesny period, będzie omdlewać przed Ozerką tak długo, aż jej odpuści. A teraz charleston!
Wychodzą na scenę. Kurtyna idzie w górę.
Krótkie spojrzenie w stronę kulis ‒ Ozerka jak zwykle na miejscu, obserwuje je niczym kwoka kurczęta. Tylko oczy ma złe, niespokojne.
W drugim rzędzie nadal zieje czarna wyrwa. Nie wrócił!
Marysia zaciska powieki.
„Wszystko przepadło. Tylko nie becz!” ‒ upomina się w myślach, a wtedy jak na rozkaz łzy napływają do oczu.
Pieką, niemal palą; tusz miesza się z nimi i w czarnych strugach spływa po bladych od pudru policzkach.
Krótkie, błagalne spojrzenie na Ozerkę. Niech widzi, że ją coś bardzo boli, że ledwie tańczy tego przeklętego charlestona.
Rrraz, dwa, trzy... Uśmiechać się, uśmiechać!
„A może wcale nie zniknął, tylko poszedł zamówić stolik? ‒ Nikły promyk nadziei przerywa ciemny korowód myśli o kromce chleba na kolację. ‒ A co, jeśli będę dziś jadła kurczę na zimno, bażanta, albo nie... Lepiej kapłona... A może wszystko naraz. I na to wszystko tokaje, likiery, słodkie wódki, wina! Tak jak było w Europejskim parę lat temu. Naturalnie jeśli Ozerka nie kłamie. Girlaskom to tam nawet zajrzeć nie dadzą. Gdzież my, a gdzież oni ‒ zarząd! Znajomości... Ech, gdyby tak poznać kiedyś kogoś ze znajomościami w ministerstwie. Albo samego ministra sobie ze sceny «wymrugać»... Ale tacy to tu nie chodzą. A jak już jakiś przyjdzie, to tak pijany, że nie poznasz po nim, czy to minister, czy może wyglancowany pucybut”.
Rytm charlestona rwie marzenia na strzępy, nie sposób skupić się na żadnej z podsuwanych przez wyobraźnię scen. Przeklęte miejsce, niech je diabli porwą! Jeszcze takt, dwa, trzy...
Kurtyna się chwieje, coś trzeszczy wysoko ponad głowami girlasek. Technik przeklina przez zęby, szarpie korbę w górę i w dół. Wreszcie zasłona opada, powiew chłodzi spocone ciała.
Zbiegają ze sceny. Marysia pędzi do Ozerki.
‒ Profesorze, umieram!
Baletmistrz taksuje ją zimnym spojrzeniem.
‒ Co pani jest?
‒ Bardzo mnie brzuch boli.
‒ Naprawdę?
‒ Profesorze, ja przecież nigdy nie kłamię.
Zaśmiał się, aż zadrżała ze strachu. Nie puści!
‒ Nie kłamie pani, owszem. Za to sypie się pani regularnie i z zamiłowaniem. Co to było za kolano w kankanie? Zgięła je pani!
‒ Inne też...
‒ Innym to ja się zaraz do skóry dobiorę, proszę się nie obawiać! Wszystkie zapłacą karę... Stoi pani na środku i śmie zginać kolano na oczach całej Warszawy! Wie pani chociaż, kto dziś był na widowni?
Potrząsnęła głową. Cóż ją obchodził jakiś ważny bubek?
‒ Baletmajster Wernicki! Wiem o tym z pewnego źródła!
Cofnęła się o krok, słysząc nazwisko, którego dźwięk przejmował grozą cały tańcujący ludek warszawskich teatrów. Wernicki ‒ krytyk o piórze ostrym jak brzytwa, sędzia nieubłagany, postrach stolicy. Człowiek-widmo, o którego istnieniu świadczyły liczne artykuły w „Kurierze” oraz dużo mniej liczne świadectwa tych, którzy go widzieli na własne oczy. Nie było w Warszawie nikogo, kto znałby go bliżej, nie słyszano ani o jego kochankach, ani o przyjaciołach. Wernicki spadał jak grom z jasnego nieba i znikał w bezkresie tajemnicy, by stamtąd ciskać piorunami słów. Mówiono, że zawarł pakt z diabłem, aby żyć wiecznie i wiecznie siać grozę swymi recenzjami.
Teraz natomiast, jeśli wierzyć Ozerce, człowiek ten zjawił się w Złotej Zasłonie. Siedział gdzieś pośród publiczności i bacznie obserwował wszystko, co działo się na scenie, aby potem w jadowitych słowach wytykać najmniejsze potknięcie girls, najlżejszą chrypkę aktora czy błąd orkiestry. A zatem jej, Marysi Lipkówny, zgięte kolano mogło na wieki pogrzebać reputację teatru. Wernicki nie omieszkałby pokazać tego kolana całemu światu i śmiać się nad nim do rozpuku.
Miała ochotę runąć pod ziemię ze wstydu. Gdybyż tak znaleźć tego Wernickiego, wyżebrać litość...
‒ Profesorze...
Ozerka ocknął się z zadumy i obrzucił girlaskę cierpiętniczym spojrzeniem skazańca.
‒ Idź już, dziecko! Jeszcze gotów o mnie napisać, żem tyran.
Omal nie uściskała baletmistrza z radości. W garderobie prędko zmyła charakteryzację, przebrała się i przypudrowała staranniej niż zwykle. Myśli jej zaprzątał teraz wcale nie jakiś tam piekielny Wernicki, ale ten dziwny okularnik w kapeluszu ‒ gdyby czekał na nią gdzieś pod teatrem, mogłaby go naciągnąć na kolację.
Zaburczało jej w brzuchu, aż kasjer oderwał senny wzrok od gazety.
‒ Do widzenia! Odburknął coś niejasnego, ziewając.
Wyszła. W twarz dmuchnął wilgotny wiatr i lekki, mdły zapach róż. Rozejrzała się.
Stał kilka kroków od wyjścia, paląc papierosa, którego czerwonawe światełko chwilami ukośnie oświetlało zamyśloną twarz oraz brzeg kapelusza. W wolnej od papierosa dłoni trzymał bukiet, a tuż obok dostrzegła opartą o ścianę laskę z ciemnego drewna, której koniec wpierał się w szczelinę pomiędzy kocimi łbami. Marysia nie wiedzieć czemu poczuła lęk na widok tej laski.
Przemogła się jednak, przypominając sobie o czekającej ją kolacji.
‒ Pan... długo pan czeka?
‒ Nie. To dla pani.
Niezręcznym, mającym w sobie coś bardzo sztubackiego, gestem podał jej kwiaty. Delikatne, herbaciane róże o odcieniu beż ‒ była w nich zamknięta jakaś okropna nieśmiałość, jakby długo tłumione wyznanie, dla którego zabrakło słów.
Nagle ten człowiek wydał się dobrze znany z widzenia, pamięć zaczęła przywoływać jego obraz w najróżniejszych punktach widowni, z głową leciutko pochyloną do przodu, ze skupionym wyrazem oczu.
Marysia potrząsnęła głową. Liczyła się tylko kolacja, nic więcej. Nieświadomym gestem sięgnęła do prawego ucha, by pogładzić zielony kolczyk ze sztrasu, którego kolor tak ładnie podkreślał barwę jej oczu.
‒ Ojej, dziękuję. Już sto lat nikt nie darował mi kwiatów! ‒ wykrzyknęła, a w pamięci mimo woli zawirował samotny tulipan przyniesiony parę dni wcześniej przez woźną wraz z liścikiem, którego nawet nie przeczytała. Cisnęła wszystko do kubła.
‒ No widzi pani...
Nie ruszyli się z miejsca. Marysia postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
‒ Zimno! ‒ sarknęła, zacierając ręce.
Sięgnął po laskę i rzucił niedopałek do rynsztoka. Czerwony punkcik błysnął nieco żywiej, by zaraz zgasnąć.
‒ Istotnie.
„Idiota!” ‒ pomyślała wściekła, więc sama powiedziała:
‒ Może byśmy gdzieś poszli, proszę pana? Coś zjeść, napić się...
‒ Naturalnie ‒ przytaknął bez entuzjazmu, z roztargnieniem. ‒ Dokąd?
‒ Jak to? To pan zaprasza i nie wie dokąd?
‒ Przepraszam, po prostu... Sam nie wiem, po co to wszystko. Ja zupełnie Warszawy nie znam, przyjechałem tu dopiero dzisiaj. Zostawiłem tylko walizkę w numerze i postanowiłem się przejść. Nie lubię samotności.
Z wysiłkiem powstrzymała się od klaśnięcia w dłonie. Przecież to doskonała okazja!
‒ Ja też mam ochotę na spacer. Pójdźmy na Śródmieście.
Zakreślił laską łuk w powietrzu. Srebrne okucie błysnęło w ciepłym, pastelowym świetle latarni.
‒ To, zdaje się, niedaleko stąd.
‒ Oj, myli się pan ‒ skłamała, sama nie wiedząc po co. ‒ To bardzo odległa dzielnica. Ale znam sposób, jak przejść tam szybko i wygodnie.
‒ Będzie więc pani moim przewodnikiem, pani... Jak się pani właściwie nazywa?
‒ Marysia... Lipkówna.
‒ Bardzo mi miło, pani Mario, bardzo mi miło.
Podał jej rękę, nie zdejmując rękawiczki. Poczuła przyjemną miękkość. Giemzowa ‒ nie inaczej.
Zerwał się wiatr, podmuch przygnał skądś strzępki gazety, słodkawy zapach gnijących gdzieś w kuble pomyj oraz rześką wilgoć Wisły. Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu.
‒ Wernicki jestem.
Z początku sądziła, że to tylko wiatr i zmęczenie spłatały jej figla. Kiedy jednak powtórzył nazwisko, omal nie runęła jak długa na bruk. Chwycił ją pod ramiona.
‒ Proszę uważać.
‒ Dziękuję.
Cofnął dłonie i wbił wzrok w przestrzeń przed sobą. Zauważyła, że nerwowo przygryzał policzek od środka.
‒ Pan się naprawdę Wernicki nazywa? ‒ wypaliła, zanim głos rozsądku zdążył cokolwiek pisnąć.
Uśmiechnął się leciutko, jedynie kącikami ust.
‒ Zamierza mnie pani legitymować?
‒ Nie, nie... Po prostu słyszałam o pewnym Wernickim. Opowiadają o nim straszne rzeczy!
‒ Tak? Ciekawe...
‒ Pan nie jest z Warszawy, to pan nie wie, ale ten Wernicki trzęsie całym miastem. Takie recenzje pisze, że och! Dwóch dyrektorów już doprowadził do samobójstwa, a jakiś baletmajster siedzi przez niego w Drewnicy. To taki zakład, wie pan, dla nerwowo chorych. Wszyscy drżą przed nim jak przed sądem Bożym. Ba, gorzej nawet! Szatan, szatan, proszę pana.
‒ A czy zna pani imię tego człowieka? Może to ktoś z rodziny...
‒ Zaraz, jak to było. Jakieś żydowskie. Juda? Nie... O, mam! Abel! Abel Wernicki. Zna go pan?
Potrząsnął głową. Szli powoli przy wtórze cichego stukania laski o bruk.
‒ Nie, absolutnie. We Lwowie nie ma ani jednego Abla Wernickiego.
‒ To pan przyjechał tutaj aż z Lwowa?
‒ Nie inaczej.
‒ Musi pan mieć pilny interes, żeby jechać do Warszawy akurat teraz. Przecież zaraz Boże Narodzenie.
‒ Nie mam żadnego interesu. Wręcz przeciwnie; cierpię na zupełną bezczynność. Szukam rozrywki.
Drgnęła na te słowa, ostrożnie odsunęła się o krok.
„Rozrywki to sobie na Chmielnej poszukaj! Nie jestem z takich, cwaniaczku! ‒ pomyślała z nagłym gniewem, pod którym leciutko zatrzepotał strach. ‒ A co, jeśli mi przysoli tą laską przez łeb, a potem... Eee, uważaj, Marysiu, uważaj! Ale nie zapominaj o kolacji”.
W pastelowej szarości rozświetlanej latarniami nocy wyłaniał się przed nimi miękki zarys Pałacu Saskiego. Na plac padał czarny cień soboru św. Aleksandra Newskiego, nad rozbiórką którego debatowano już długie lata, wciąż bezskutecznie. Gdzieś daleko nad Wisłą zaszczekał pies.
Szli w milczeniu, a stukot laski niczym metronom odmierzał rytm kolejnych kroków. Wernicki przystanął, kiedy mijali sobór.
‒ Ładna cerkiew. Tylko czemu ma na kopułach katolickie krzyże?
‒ A to pan nie wie, że ją za cara zbudowali?
‒ Wiem. Nie sądzę jednak, by car kazał przytwierdzać katolickie symbole.
‒ Oj, bo to tak wyszło. Państwo nie może na razie pozwolić sobie na rozbiórkę, to jest tu na razie kościół garnizonowy Świętego... Jak mu tam... Henryka, o!
‒ Podobno krążą jakieś obligacje ‒ mruknął, w zadumie patrząc na połyskliwą kopułę.
‒ Zgadza się. Każdy może z własnej kieszeni wesprzeć rozbiórkę. Ja też bym sobie taką obligację kupiła, gdybym miała po takim zakupie co jeść.
‒ Pani się nie podoba ten budynek?
‒ Cerkiew jak cerkiew. Kopułka, krzyżyk... Nic nadzwyczajnego. Ale to, wie pan, ruskie budowali.
‒ I cóż?
Wyczuła w tym pytaniu podstęp. Jeden fałszywy krok, jedno źle dobrane słowo i wszystko przepadło: kolacja, ciastka, słodkie wino... A tak bardzo chciała ten jedyny raz zobaczyć na własne oczy tamten pijany bogactwem świat.
Nagle przeszło jej przez myśl, że Wernicki wcale nie zamierza jej fundować wystawnego posiłku. Ba, mógł nawet nie mieć przy sobie wystarczającej sumy pieniędzy! Bo gdyby miał, to nie fatygowałby się aż do Złotej Zasłony, aby siedzieć na niewygodnym krześle i przez pół występu taksować dziewczęta oceniającym wzrokiem. A jeszcze te kwiaty ‒ też coś! Wypisz-wymaluj romantyk od Słowackiego.
Im dłużej trwał ten spacer, tym większy w Lipkównie narastał strach przed tym człowiekiem, tym częściej i bojaźliwiej spoglądała na okutą srebrem laskę, a serce kołatało jak szalone, gdy tylko mijali jakiś ciemniejszy zaułek czy bramę. O tej godzinie dozorcy spali w swych budkach, a przechodniów prawie nie było. Ci zaś nieliczni, których spotykali na swojej drodze, byli już okropnie pijani albo właśnie spieszyli się na jaką lumpkę, obojętni na cały świat. Gdyby więc Wernicki wpadł na jakiś zupełnie nieromantyczny pomysł, nikt nie przeszkodziłby mu w jego realizacji.
‒ I cóż? ‒ powtórzyła zsiniałymi od chłodu wargami. ‒ Nie wiem... Ale o tej cerkwi krążą straszne historie.
‒ Chciałbym usłyszeć choć jedną z nich. Ale nie tutaj. Proszę najpierw wybrać lokal, w którym chciałaby pani zjeść.
‒ Tu niedaleko jest Faun, dają tam smaczne flaczki. A o tam, gdzie ta latarnia, mają słodkie wino w butelkach. Podobno też smaczne. I jeszcze...
Wpadł jej w słowo, ledwie panując nad śmiechem.
‒ Pani mi proponuje flaczki i wino z butelki? Paradne! A teraz na poważnie: Picadilly czy Varsovie? A może Wir albo Pod Teatrem? Pani wybiera, ja płacę.
Zawirowało jej w głowie od tych nazw, które jak dotąd znała jedynie ze słyszenia. By nie wypaść jednak na zupełną ignorantkę w tych sprawach, udała głęboką zadumę. W turkocie zajeżdżających na Stare Miasto dorożek i fiakrów nie mogła jednak zebrać myśli.
‒ Słyszałam, że w Saskim...
‒ A więc postanowione! Idziemy. Albo nie, jedziemy.
‒ To przecież niedaleko stąd.
‒ Wiem, wiem, na Koziej, zdaje się. Ale mnie każdy krok za wiele kosztuje. Jestem w stanie poświęcić się dla pięknych dam, lecz wszystko ma swoje granice. Nie dla ozdoby przecież noszę ze sobą ten kij. Sałata, stać!
Dorożka, która właśnie ich niespiesznie wyprzedzała, stanęła jak wryta. Z kozła poleciało kilka siarczystych przekleństw, które zaraz ucichły wobec szelestu banknotów. Dryndziarz zaciął szkapę, aż kucnęła.
‒ Na Koziom? Już sie jedzie, prosze pana! ‒ zakrzyknął wesoło dorożkarz, zaciągając z wolska.
We wnętrzu krytej dorożki było ciepło i przytulnie. Pachniało wszystkim po trochu ‒ wyczuwało się tu zapach kobiecych perfum zmieszany z kwaśną wonią potu, dalekim echem alkoholu i lawendy. Na podłodze walało się kilka grudek błota.
Wernicki, wciśnięty w kąt powozu, patrzył przez okno. Marysia odniosła niejasne wrażenie, że patrzył on nie na mijane kamienice, ale gdzieś w głąb, poza nie, obojętny na piękno ich fasad, naczółków i zmyślnie powykręcanych żeliwnych krat strzegących drogocennych witryn sklepowych. Spojrzenie to nie miało w sobie za grosz ciekawości, z jaką zazwyczaj obserwuje się nieznany krajobraz. Było w nim za to znużenie. I pustka. Człowiek ten niewątpliwie znał już Warszawę bardzo dobrze, przeniknął jej najgłębsze tajemnice, dostrzegł kryjącą się na dnie tego niepodległego od niedawna miasta rozpustę, a potem... znudził się.
„Może dlatego ‒ myślała Marysia w nagłym rozbłysku przenikliwości ‒ udaje podróżnego, który szukając rozrywki, zapędził się aż tutaj ze Lwowa? Tylko dlaczego Lwów? I czy ten człowiek naprawdę nazywa się Wernicki, czy też jedynie przywłaszczył sobie pierwsze lepsze nazwisko?
Czy nie powinnam zaraz dawać drapaka? A co, jeśli to zbój? Nie dalej jak cztery miesiące temu Tośkę zaprosił jakiś aparat. Wykręcił jej nadgarstek i jeszcze musiała potem latać do baby z Powiśla popsuć się. Mało ducha nie wyzionęła, ale przynajmniej dalej tańczy. Ozerka wygoniłby ją, gdyby tylko zobaczył brzuch...” ‒ myśli leciały jedna przez drugą, wyboiste i ponure niczym bruk pod kołami dorożki.
Wreszcie drynda stanęła. W nagłym bezruchu i ciszy rozległ się dobiegający z oddali odgłos. Marysia nadstawiła ucha. Muzyka! Ale jaka!
Idąc u boku Wernickiego w kierunku Hotel de Saxe, łowiła każdy takt tej dalekiej, nieznajomej melodii. Akordeon, skrzypce, fortepian ‒ to wszystko łkało, śmiało się i droczyło na przemian z beztroską lekkością, jakiej nie spotykało się w Złotej Zasłonie, gdzie wszelką muzykę zazwyczaj „odbębniano” bez entuzjazmu, byleby nie za bardzo odbiec od zapisanego w partyturze porządku dźwięków. Nie było tam jednak ani krzty uczucia, a jedynie znudzenie i pośpiech. Zamroczeni alkoholem goście na ogół nie skarżyli się na liche wykonania, zaś girlaski, aktorzy, technicy oraz kwartet smyczkowy byli tak dalece zobojętniali na sztukę, że machali na wszystko ręką. Byleby dotrwać do ostatniego numeru, do rana, do świtu... do domu, do snu ‒ tej dziwnej krainy zapomnienia, gdzie niknęły wszystkie troski i zmęczenie.
‒ Kto tak gra? ‒ wyrwało się jej nagle, kiedy wchodzili do rozbrzmiewającego szmerem rozmów hallu hotelowej restauracji.
‒ Amatorzy ‒ odparł bez entuzjazmu Wernicki i skinął na szatniarza.
Marysia nagle zawstydziła się swego przetartego płaszcza, który skrywał zwykłą, ciemnogranatową sukienkę z koronkowym kołnierzykiem, którego brzeżek był leciutko przyczerniony od pozostawionego na nim żelazka.
Mimochodem spojrzała na swoje buty ‒ prościutkie łódeczki na obcasie, dziwnie niepasujące do wykwintnego dywanu, na jakim stały.
Szatniarz niemal przemocą zdjął jej płaszcz, a Wernicki wziął za rękę i dosłownie zaciągnął do pachnącej drogimi trunkami, rozkołysanej cichą melodią tanga sali. Wraz z nimi do sali wszedł wąsacz w płaszczu wojskowego kroju. Wydał się Marysi znajomy, już gdzieś widziała te oczy. Przypomniała sobie po dłuższej chwili – wąsacz był dzisiaj na widowni i patrzył na wszystko przez lornetkę.
„Dziwny gość...” – pomyślała, wodząc wzrokiem po wykwintnie urządzonym hallu hotelowej restauracji.
Nie śmiała stawiać oporu, lecz nagle to wszystko, o czym marzyła w przerwach pomiędzy występami, zamiast kusić ‒ przerażało aż do bezdechu. Złote zdobienia rogów karty, bezszelestne stąpanie wyfraczonego kelnera po miękkim dywanie, biel obrusu, srebro sztućców i ich obcy, nieznany ciężar...
Z otępienia wyrwał ją głos Wernickiego.
‒ Co każe pani podać: perliczkę czy kapłona w śmietanie?
Starszy kelner stał tuż obok z wyczekującym uśmiechem na wąskich ustach. Oczy miał zmęczone, lecz czujne.
‒ Ja... ja nie wiem.
‒ Nie szkodzi. Perliczkę na winie. I do tego...
Kelner nachylił się, posłuszny dyskretnemu skinieniu dłoni Wernickiego. Marysia niewiele rozumiała z tej wymiany spojrzeń i szeptów, toteż gdy przyniesiono wino oraz pachnącą, soczystą perliczkę, była po prostu szczęśliwa.
Podczas posiłku co chwila spoglądała na Wernickiego, aby ukradkiem kopiować jego gesty oraz sposób jedzenia. Zdziwiło ją tylko, że pił bardzo mało.
‒ Mam słabą głowę ‒ rzucił nagle tonem usprawiedliwienia. ‒ A do tego po podróży boję się upić.
To wyjaśnienie ją uspokoiło. Nie protestowała, kiedy z uśmiechem dolewał do jej kieliszka.
W pewnej chwili wstyd zniknął, a przerażenie utonęło w wybornym, złocistym winie. I tylko jakiś wąsaty facet, którego uporczywy wzrok widziała już wśród publiczności, przez krótką chwilę mącił jeszcze błogą atmosferę wieczoru.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------