Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka - ebook
Rewolwer obok Biblii. W co wierzy Ameryka - ebook
W co wierzy Ameryka?
W wolność, sprawiedliwość, kapitalizm, w marzenie, w przyszłość, może nawet nieśmiertelność.
W Biblię i rewolwery. Ale przede wszystkim wierzy w samą siebie.
Maciej Jarkowiec w swojej reporterskiej książce pokazuje drugą stronę tej amerykańskiej religii. Podważa utarte poglądy i gotowe odpowiedzi. W tym celu zanurza się w przeszłości. Opowiada o niej z perspektywy tych, których historia spychała i spycha na margines. Rdzennych mieszkańców kontynentu, czarnych, weteranów. Ową przeszłość konfrontuje ze współczesną Ameryką, która otrząsa się z politycznych kataklizmów, legalizuje marihuanę, tworząc z niej wielki przemysł oraz próbuje za ciężkie pieniądze zapewnić sobie nieśmiertelność. Ale jest w tej opowieści również trzecia Ameryka, z którą autor toczy osobiste boje od dziecka, od momentu, gdy jego rodzice zdecydowali o życiu na różnych kontynentach. Ta, która jest jego drugą ojczyzną.
„Rewolwer obok Biblii” to nieoczywista powieść drogi, rozgrywająca się w czasie i w przestrzeni. Od statku angielskiej ekspedycji kolonialnej z XVI wieku po prezydenturę Trumpa, z niewolniczego Południa do Waszyngtonu Lincolna, od Kolorado z największą legalną uprawą konopi na planecie po kosmopolityczny Nowy Jork i Dolinę Krzemową, gdzie już dziś można kupić wieczne życie. „Podróż przez Amerykę jest ciągłym zdumieniem – pisze Jarkowiec – nad tym, że naprawdę istnieje”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3700-5 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co począć, kiedy spełnią się twoje marzenia?
ANTHONY BOURDAIN
Jan Jarkowiec, Detroit, rok 1913
OD AUTORA
Niniejsza książka jest syntezą moich amerykańskich doświadczeń: emigracji i powrotów, poznanych ludzi i opowieści, podróży prywatnych i wyjazdów reporterskich.
Większość zawartego tu materiału nie była wcześniej publikowana, ale wykorzystuję też fragmenty licznych tekstów o Stanach, jakie napisałem dla polskiej prasy w ciągu ostatnich piętnastu lat. Pojawiają się w nowych kontekstach, często w zmienionych wersjach.
Nie jestem historykiem. Rekonstruując wydarzenia historyczne, używam wrażliwości i narzędzi reportera, nie naukowca. Niemniej jednak każda scena i każdy dialog mają oparcie w źródłach.
Do ustępów autobiograficznych materiału źródłowego dostarczyły notatki, dzienniki, listy, fotografie i rozmowy z najbliższymi. Nieraz byłem zmuszony polegać jedynie na własnej pamięci. Nie jest doskonała. Być może gdzieś pomyliłem imię lub nieprecyzyjnie oddałem okoliczności zdarzenia.
Spośród wielu inspiracji towarzyszących mi przy pisaniu przywołam jedną: obrazy Edwarda Hoppera. Mieści się w nich cała Ameryka – z jej tęsknotą, samotnością i pięknem, z brutalnością i obietnicą, z przestrzenią i uwięzieniem.
Nie śmiem mierzyć się z talentem Hoppera. Jednak przystępując do pisania, szukałem pomysłu na zamknięcie Ameryki między okładkami, podobnie jak on zamykał ją w ramach niedużych przecież płócien.
Skonstruowałem tę książkę jak dom pełen luster. Gdy czytelnik do niego wejdzie, znajdzie się w świecie lustrzanych odbić. W jednym miejscu ujrzy bohaterów z różnych czasów i krain, rozpozna wydarzenia o znaczeniu historycznym i te całkiem ulotne, sprzed chwili. Moim zamysłem było, aby z kolażu refleksów wyłonił się obraz kraju, jego dziejów i ludzi.
Warszawa, marzec 2021PODRÓŻNA
Podróż przez Amerykę jest ciągłym zdumieniem. Nad tym, że naprawdę istnieje. Miliony obrazów, dźwięków i wzruszeń, terabajty danych wczytanych do mózgu przez trwającą całe życie konsumpcję amerykańskiej kultury: filmy Scorsesego albo Coenów, książki Bukowskiego, Doorsi doprawiani gandzią, siódmy mecz finału NBA o świcie, następna para levisów znoszona do dziur na tyłku, następna jatka w wiadomościach – światła radiowozów, ciało leżące na asfalcie w poprzek żółtych pasów jezdni – to wszystko tam jest. Żywe. Niewymyślone, nienakręcone, nienagrane, nienapisane, niewytłoczone na płycie, niezamknięte w lunaparku, na kartach, za ekranem.
Ryszard Kapuściński pisał w Imperium: „Petersburg tak wiele razy pojawiał się w powieściach, w wierszach i w legendach, że wydaje się być miastem tyle rzeczywistym, co wymyślonym”.
Co w takim razie powiedzieć o Ameryce?
Gdy jedziesz do Azji, Afryki albo Ameryki Południowej, wyjątkowość tamtejszych krajów polega na tym, że odkrywasz krajobrazy, ludzi i opowieści, jakich wcześniej nie znałeś. Folklor Stanów jest baśnią znaną na pamięć od dziecka, która nagle okazuje się prawdziwa.
Pierwszy raz przejechałem Amerykę wszerz jako siedemnastolatek. Tamta wyprawa była spotkaniem z przestrzenią. Wcześniej znałem tylko jedno miasto, Baltimore, i fragmenty Wschodniego Wybrzeża – wypad do Nowego Jorku, nad Atlantyk do Delaware, do Wirginii w Appalachy. Wszędzie dość ciasno, świat zamknięty na wąskim pasie między łańcuchami niewysokich gór a linią oceanu, między szklanymi ścianami drapaczy chmur, między ogródkami dzielnic domów szeregowych. Na Zachodzie kraj się otwiera. Jakby ktoś rozpostarł nad nim nowe niebo w kilka razy większym rozmiarze. Jakby Bóg ujął w dłonie linię horyzontu jak gryf sztangi i przełożył ją setki mil dalej.
W następnych latach wiele razy przemierzałem Imperium. Powroty na Środkowy Zachód, do Kalifornii, wyprawa na głębokie Południe, podróże przez Teksas, Nową Anglię, Florydę. Odkrywałem kolejne warstwy amerykańskiej egzotyki. Doceniłem jej uporządkowanie, powtarzalność. Willowe przedmieścia, ich ulice krzyżujące się pod kątem prostym, wysadzane dębami, platanami, wiązami – zawsze takie same. Miasteczka z barem, silosem, kościołem i wieżą ciśnień – zawsze takie same. Podmiejskie kosmosy centrów handlowych z Walmartem, multipleksem, parkingiem – zawsze takie same. Tanie jadłodajnie z rzędem stołków barowych wzdłuż cynowej lady, cienką kawą w kubku z grubej porcelany – zawsze takie same. Jeszcze tańsze bary ze stołem bilardowym, szafą grającą i baseballem w telewizorach – zawsze takie same. Centra metropolii z lśniącymi wysokościowcami korporacji – zawsze takie same. Getta metropolii z rozpadającymi się domami, z pustymi, zarośniętymi zielskiem placami, z grupkami bardziej lub mniej zaawansowanych gangsterów, dilerów, szulerów, ćpunów, kurew i proroków zawieszonych na narożnikach przy sklepach z tanią whiskey jak kowbojskie kapelusze na gwoździach – zawsze takie same. Big Mac zawsze taki sam.
Pokochałem amerykańskie skamieliny. Stare mosty, stare bary, stare neony, stare schody, perony i pociągi metra w Nowym Jorku, stare terminale lotnisk, stare wieże ciśnień, stare szlabany na przejazdach kolejowych, stare do zupełnej miękkości banknoty dolarowe, stare motele, stare magazyny na nabrzeżach Brooklynu, stare ceglane chodniki powybrzuszane korzeniami starych drzew eleganckiej dzielnicy Capitol Hill w Waszyngtonie, stare autostrady pustego interioru. Amerykańskie zabytki w niczym nie przypominają pereł z wielowiekowych miast takich jak Paryż, Dubrownik, Rzym. W Stanach rzuca na ciebie urok pradawna, zmurszała nowoczesność. Ustępuje miejsca tej dzisiejszej, ale powoli i niechętnie. Nadal wszędzie się rozpycha. Mile, uncje i skala Fahrenheita. Konstytucja, strach przed komunizmem i święte prawo odstrzelenia intruzowi głowy. Ameryka, choć najmłodsza, jest najbardziej antycznym krajem wysokorozwiniętego świata. Przeszłość nigdy tam nie umiera – jak pisał William Faulkner. Nie odchodzi nawet do przeszłości.
Jednego roku przemierzaliśmy z żoną Arizonę. W Kanionie De Chelly, na ziemiach Nawahów, spotkaliśmy na szlaku staruszkę. Wspinała się powoli z głębi doliny wyściełanej dzikim sadem brzoskwiniowym. Stanęła przed nami opatulona chustą i z iskrzącym uśmiechem, przy użyciu kilku słów wyjaśniła, że idzie do miasteczka zrobić zakupy. Nie znała angielskiego. Podróżna ze świata sprzed coca-coli, sprzed Kolumba, sprzed Wielkiego Wybuchu. Patrzyła na nas w milczeniu kilka chwil, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. W końcu podała dłoń i ruszyła w górę stromym zboczem.ROZDZIAŁ PIERWSZY
AMERYKA
1590
Kamień nr 1
Jesienią 1937 roku do budynku Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie wchodzi człowiek z dziesięciokilowym kamieniem pod pachą. Znalazł go, podróżując przez kraj, w bagnisku nad rzeką Chowan, w pobliżu mieściny Edenton w Karolinie Północnej.
Na kamieniu wyryte są litery. Człowiek chce wiedzieć, co oznaczają – prosi o pomoc naukowców. Geologowie i lingwiści z Emory’ego przez długie dni pochylają się nad kamieniem. Rozszyfrowują napisy w archaicznym angielskim, tłumaczą na współczesny.
Z jednej strony: „Ananias Dare i Virginia odeszli do nieba, 1591. Przekazać Johnowi White’owi, gubernatorowi Wirginii”.
Z drugiej: „Ojcze, dotarliśmy tu niedługo po tym, gdy wyruszyłeś do Anglii. Przez dwa lata jedynie niedola i wojna. Więcej niż połowa martwych, od chorób, dwudziestu czterech. Dzicy przybyli z nowiną o statku. Szybko umknęli, bojąc się zemsty. Ufamy, że statek nie twój. Niedługo później dzicy oznajmili, że duchy są złe. Nagle wymordowali wszystkich z wyjątkiem siedmiorga. Me dziecko i Ananias ścięci ku mej rozpaczy. Wszyscy pochowani cztery mile na wschód od rzeki, na wzniesieniu. Imiona wypisane tam na kamieniu. Obiecaliśmy dzikim dary, jeśli przekażą ci tę wiadomość. EWD”.
Naukowcy orzekają: napisy na kamieniu mogą pochodzić z 1591 roku i zawierać wiadomość od Eleanor White-Dare do jej ojca Johna White’a, gubernatora kolonii Roanoke – pierwszego angielskiego osiedla w Ameryce.
Ostatni raz White widział córkę 27 sierpnia 1587 roku, kiedy musiał opuścić Roanoke, żeby udać się do Anglii. Gdy powrócił, kolonii nie było. Zniknęła. Przez kilkaset lat nikt nie wiedział, co się z nią stało.
Razem
W mieszkaniu mamy w Waszyngtonie w szafie wnękowej stoją skrzynie pełne pamiątek. Mama wyjęła koperty ze zdjęciami. Rodzice są na nich razem.
Na ulicy w Gdańsku, początek lat 70. Oboje w lekkich, wiosennych płaszczach. Tata udaje, że otwiera dla niej drzwi chevroleta zaparkowanego przy krawężniku.
W dniu ślubu wychodzą z kościoła w Grudziądzu, rok 1975. Ona w białej sukience, którą uszyła babcia. Bukiet kwiatów w dłoniach. On w garniturze, pod szyją biała mucha. Rozpromienieni.
Prywatka, Leszno, 1976, jeszcze przed moim urodzeniem. Siedzą obok siebie wśród roześmianych ludzi, za stołem zastawionym wódką i półmiskami. Tata w przydługich włosach i bokobrodach, jak się wtedy nosiło. Na stole między jedzeniem popielniczki, ale nie dla nich – łączyło ich to, że nigdy nie palili.
Tata przechowuje swoje odbitki podobnych fotografii w czarnej aktówce, w szafie, w mieszkaniu na przedmieściach Leszna. Odległość między odbitkami wynosi prawie 7 tysięcy kilometrów.
Być oczami Anglii
Wszystko, co zostało po Johnie Whicie: siedemdziesiąt pięć obrazów i jeden list. Gdyby nie Ameryka, nigdy byśmy o nim nie usłyszeli. Z poszlak i urywków możemy odtworzyć tyle: urodził się w Anglii około roku 1545. Na malarza kształcił się w Londynie. Ożenił się. Miał dwójkę dzieci. Przed rokiem 1584 żona i syn już nie żyją. Została tylko córka, Eleanor.
White jest dobrze sytuowany. Zawód malarza i ilustratora przynosi w tamtym czasie dochód, uznanie i kontakty. Portrety zamawiają ludzie dworu, arystokracja. To czas wielkich wypraw, angielskie statki pływają do Azji, Afryki, do Ameryk, a wraz z ekspedycjami rozwija się wiele dziedzin nauki: astronomia, matematyka, geografia, botanika, zoologia, etnografia. Ktoś musi ilustrować książki naukowe. Ktoś musi rysować nowe mapy.
White jest nowoczesny. Większość artystów maluje obrazy olejne, on pracuje w akwarelach, technice uznawanej za bardziej wyrafinowaną, która w pełni rozwinie się dopiero 150 lat później.
Najwcześniejsza praca, jaka przetrwała, to portrety Inuitów przywiezionych do Bristolu przez ekspedycję polarną z terenów dzisiejszej Kanady, rok 1577. Mężczyzna i kobieta we włochatych foczych futrach z kapturami. On z łukiem i wiosłem. Ona z dzieckiem na plecach, jego główka wygląda spod kaptura.
Inni też malowali tę rodzinę, ale tylko u White’a twarze Inuitów są pogodne.
W 1585 roku John White przyjmuje propozycję dołączenia do ekspedycji kolonizacyjnej jako ilustrator i kartograf – wraz z kilkuset innymi mężczyznami ma założyć pierwszy angielski fort w Ameryce. Jego zadanie: być oczami Anglii w Nowym Świecie.
Sierpień 1981
Miałem cztery lata. Była noc, nie mogłem zmrużyć oka. W drugiej sypialni mieszkania na parterze bloku w Lesznie spały moje młodsze siostry bliźniaczki. Rodzice z gromadą przyjaciół biesiadowali w dużym pokoju. Impreza pożegnalna. W papierosowym dymie, w strzępach rozmów, toastów i śpiewów docierały do mojej poduszki tajemne słowa ze świata dorosłych: Jaruzelski, granica, wiza, Wiedeń, Ameryka, emigracja.
Później mama pochyliła się nade mną i głaskała mnie po głowie. Płakałem. Musiała wyjść, choć prosiłem: nie jedź. Powiedziała, że niedługo znów się zobaczymy. Odeszła.
Tata położył się ze mną. Przez okno usłyszałem trzaśnięcie drzwi samochodu i oddalający się pomruk silnika.
Ameryka
John White wypełnia swoje zadanie. Na wyspie Roanoke w archipelagu Outer Banks u wybrzeży dzisiejszej Karoliny Północnej, nazywanej wtedy Wirginią, akwarelami utrwala Nowy Świat.
Ludzie osiedlili się na Roanoke osiem tysięcy lat przed Chrystusem. W pierwszych wiekach naszej ery pojawiły się kultury, które później dały początek społecznościom Sekotanów. Żyje się tu dostatnio. Gęste lasy dają drzewo, zwierzynę, owoce, orzechy, zioła. Słone wody oceanu i słodkowodne cieśniny to niewyczerpane bogactwo ryb i owoców morza. Sekotanie uprawiają kukurydzę, dynię, bataty, fasolę, tytoń. Mieszkają w otwartych zazwyczaj, nieotoczonych palisadami osadach, domy budują z drewna, ściany zdobią barwnymi plecionkami. Wyrabiają narzędzia, odzież, naczynia, biżuterię. Roanoke jest gęsto zaludniona – w chwili pierwszego kontaktu z Anglikami mieszka na niej od pięciu do dziesięciu tysięcy ludzi. Dziś – sześć tysięcy. Przed wrogiem osłaniają Sekotanów knieje i woda. Wojny są rzadkie, Sekotanie ufni.
Miasto Sekotanów na Roanoke, akwarela Johna White’a, rok 1585
Sponsorem angielskich ekspedycji na Roanoke jest sir Walter Raleigh, rycerz, przedsiębiorca, poeta, podróżnik, jedna z najznamienitszych postaci ery elżbietańskiej. Dostał od królowej siedmioletni glejt na podbój Nowego Świata – może w jej imieniu kolonizować lądy w Ameryce. Jedna piąta złota i srebra, które znajdzie, należy do niego. Gdy w czasie pierwszego rekonesansu w 1584 roku jego okręt dobijał do brzegów Roanoke, pod burtę podpłynął samotny mężczyzna w canoe. Wspiął się na pokład. Zainteresowany przybyszami chciał nawiązać kontakt, poprowadził do wsi. Tam Anglicy zostali nakarmieni i obdarowani. Raporty dla Waltera Raleigh opisywały ziemię jako „najlepszą pod nieboskłonem”. Ludzi jako „szlachetnych, kochających i lojalnych, nie znających zdrady ni chytrości”. Pojawiły się wzmianki o złocie.
Dwóch Indian – Manteo i Wanchese – wróciło z Anglikami do Londynu. Mieszkali w pałacu Waltera Raleigh i wzbudzali sensację. Manteo szybko nauczył się angielskiego, opowiadał o swojej krainie. Raleigh postanowił wykorzystać przyjaźń z Sekotanami, żeby założyć bazę na Roanoke pod dalszą eksplorację, wydobycie surowców i jako punkt wypadowy łupieżczych rajdów przeciwko galeonom Hiszpanów wokół Karaibów. Na wyprawę w 1585 roku wysłał do Ameryki pięć statków, 600 ludzi – głównie żołnierzy. Zbudowali fort.
John White, ilustrator i kartograf ekspedycji, maluje: Sekotanie w czasie połowów. Sumy, jesiotr, kraby. Sekotanie nad misami, przy posiłku. We wsi, w polu, w czasie święta. Miejsca pochówku. Szaman z sakwą tytoniu. Wódz – wytatuowany, obwieszony biżuterią, przepasany chustą z ogonem pumy. To najpewniej Wingina, król tutejszego ludu. Niedługo zostanie ścięty przez Anglików.
White rejestruje, jak kobiety noszą dzieci, jak kapłan odprawia modły. Kataloguje drzewa, kwiaty, zwierzęta. Szkicuje indiańską dziewczynkę z angielską lalką na rękach.
Ludzie na obrazach mają łagodne, uśmiechnięte twarze. Naukowiec Thomas Harriot, towarzyszący White’owi w wycieczkach po wyspie, notuje:
„Las odurza zapachem owoców i ziół, poszycie usłane purpurą dojrzałych winogron. We wsiach wita szczebiot dzieci, poszczekiwania psów, gwar rozmów, śpiew. Kobiety rozpościerają kolorowe plecione dywany, wystawiają misy pełne owoców kaki, moreli, jeżyn. Na rusztach skwierczą mięsa i ryby, w glinianych rondlach bulgoczą zupy, niesie się zapach czosnku, sarniego tłuszczu, prażonych pekanów i mięty, słodki dym spowija place przed domami. Błękitne kreski tatuaży pokrywają policzki, ramiona i nogi mieszkańców. Migotają perłowe naszyjniki, bransolety i kolczyki. W każdej wsi podobna harmonia i gościna. Wyznać muszę, że nie pomnę, abym wcześniej znał zacniejszych i łagodniejszych ludzi” – zachwyca się Harriot.
Za kilka lat w Anglii ukaże się Krótka i prawdziwa kronika Nowo Znalezionej Ziemi Wirginii Harriota z ilustracjami White’a. Zostanie przetłumaczona na kilka języków, będzie czytana w całej Europie. Jest jedynym obrazkowym zapisem pierwszego spotkania Anglii z Ameryką. Spotkania, z którego dwa wieki później narodzą się Stany Zjednoczone.
Sukces książki nie ucieszy Johna White’a. Jego amerykański sen skończy się wcześniej.
Na rusztach skwierczą mięsa i ryby... Rycina Johna White’a, rok 1585
Adres
Okna naszego mieszkania w Lesznie wychodziły na wysadzaną drzewami ulicę z czerwonym murem jednostki wojskowej. Pewnego zimowego poranka, przed świtem, gdy tata odprowadzał mnie do przedszkola, na końcu ulicy zobaczyłem czołg. Brunatny na białym śniegu pod pomarańczowym światłem lamp sodowych.
Z dzieciństwa w Polsce po wyjeździe mamy zapamiętałem też zdjęcie. Przyszło w kopercie z listem z Ameryki. Moje rozradowane siostry siedziały za stołem, na którym jaśniał tort ze świeczkami, migotały kolorowe ciastka, przykuwały wzrok kule wyglansowanych pomarańczy i czerwone butelki coca-coli. Papierowe czapeczki mieniły się na głowach dziewczynek różami i fioletami, z talerzyków uśmiechała się Myszka Miki. Zdjęcie było nierealne, jak ilustracja egzotycznej baśni, bo nie znałem wcześniej amerykańskich kolorów – w czarno-białym telewizorze oglądałem co niedzielę Pszczółkę Maję. I prawdziwe: patrzyły z niego moje siostry.
Pamiętam też schody. Kłębiliśmy się na nich tata i ja z szarym, opatulonym w kurtki tłumem. Co chwilę ktoś wychodził przez drzwi białego budynku, ktoś inny znikał w środku. Wysoka kobieta zapytała, jak długo nie widziałem mamy.
– Dwa lata – odpowiedziałem.
Tata miał już wtedy paszport, którego wcześniej mu odmawiali. Na schodach ambasady USA w Warszawie czekaliśmy na wizy. Sen taty miał się spełnić.
Ojciec urodził się pod koniec wojny w Jarkowcach, rodzinnej wsi w powiecie dziśnieńskim na Wileńszczyźnie. Przyjechał do Polski w ramach repatriacji, gdy miał czternaście lat. Jako dzieciak w ZSRR widział, jak Sowieci zamieniali kościół w spichlerz. Bił się z synem naczelnika kołchozu. Wykradał jajka z kołchozowych kurników. Pracował, jak wszystkie dzieci ze wsi, na kołchozowych polach. Uczył się w sowieckiej szkole. Często chodził głodny. Marzył o Ameryce.
Bo dawno temu, w 1912 roku, wyruszył do niej jego wuj Jan. Od niego zaczyna się ta historia. „Napamiątkię dlia swojego tatusi Macieja ot Jana Jarkowca” – napisał na odwrocie fotografii. Zdjęcie w kopercie z listem zaadresowanym do mojego pradziada Macieja. Zrobione około 1913 roku w zakładzie fotograficznym w Detroit, Michigan. Jan stoi prosty jak struna w dwurzędowej jesionce w szkocką kratę, przydługi mankiet przykrywa lewą dłoń. Błyszczą czuby lakierków, pod nimi turecki dywan, za plecami Jana całościenny landszaft z rozłożystym dębem. Włosy Jana zaczesane do tyłu. Wzrok wbity w obiektyw, jakby z kawałka tektury chciał tym spojrzeniem wszystko opowiedzieć. Wyjawić, dlaczego wyjechał.
We wsi Jarkowce kilkanaście domów stało przy piaszczystej drodze. Droga szła w górę łagodnym zboczem, a później lekko w dół ku polom i rzece. Za rzeką była następna wieś. Na miedzach rosły sady. Uprawiano zboża, ziemniaki i jabłka. Hodowano konie, świnie i krowy. Wyławiano ryby z rzeki. Do kościoła szło się do Udziału, drogą w dół, nie dalej niż kilometr. Kobiety siadały w prawej, mężczyźni w lewej nawie. Gdy ktoś chorował, z Głębokiego do Jarkowców przyjeżdżał lekarz, Żyd. Pierwsi nasi przodkowie dotarli tam ponoć w XVII wieku z Bałkanów i ulegli spolszczeniu. Życie toczyło się tam niezmiennie od stuleci. Żeby od niego uciec, Jan musiał pojechać wozem konnym do Głębokiego, 10 kilometrów. A może poszedł pieszo? Jak duży miał bagaż? Wór? Walizę? Ledwie tobołek? Pożegnał się? Czy wyruszył pod ukryciem nocy, nie mówiąc nic nikomu?
Później musiał wsiąść w pociąg. Dokąd? Najbliżej było do Wilna, skąd mógł dostać się do łotewskiej Lipawy – to tam w owym czasie kurs przez Kopenhagę do Stanów rozpoczynały parowce linii rosyjsko-amerykańskiej. Ale legenda rodzinna mówi, że pojechał do Petersburga, gdzie mieliśmy krewnych, i dalej wyruszył stamtąd.
Kilka miesięcy później mieszkał już w Detroit. Widzę go, jak budzi się w pokoiku z oknem wychodzącym na szacht, tak ciasnym, że mieści się w nim tylko jednoosobowe łóżko i umywalka. Przemywa twarz, zbiega po schodach, w sklepiku na rogu kupuje kanapkę z pieczoną wołowiną i pałaszując ją wygłodniale, pędzi ulicami Detroit na zmianę do fabryki. Przez miasto będące wtedy stolicą przemysłowego świata, huczące znojem maszyn i ludzi, buchające dymami z kominów, rozawanturowane wielonarodowym, wielojęzycznym zgiełkiem. Miasto kipiące przeświadczeniem, że przyszłość jest tu i teraz. Słychać ją w każdym dźwięku klaksonu, widać w każdym błysku flesza, w oczach Jana patrzących na mnie ze zdjęcia.
Później przeniósł się do Baltimore.
Tata czytał listy, które Jan przysyłał do Jarkowców, do swojego ojca, mojego pradziada Macieja. Na kopertach był adres: 6906 Homeway St., Dundalk, Baltimore, Maryland, USA. Tata nauczył się go na pamięć. Nie zapomniał do dziś.
Pytania, które chciałbym zadać wujowi Janowi
Co wiedział o Ameryce?
Jak ją sobie wyobrażał?
Czy bał się wyjeżdżać?
117
John White wraca do Anglii pod urokiem Nowego Świata. Namawia Waltera Raleigh na prawdziwą kolonizację – wysłanie do Ameryki rodzin z dziećmi, nie tylko mężczyzn. Raleigh nie oponuje – jeśli White znajdzie chętnych, mogą ruszać. Lecz tym razem za własne fundusze, Raleigh gwarantuje im jedynie osadnicze działki wielkości 500 akrów na głowę.
Przez długie miesiące White werbuje krewnych, przyjaciół, znajomych. Pod koniec 1586 roku przedstawia Walterowi Raleigh listę 117 osadników. Dwadzieścia rodzin. Rzemieślnicy, kupcy, lekarz, prawnik, jubiler. Dziewięcioro dzieci. I najbliżsi Johna White’a – córka Eleanor i zięć Ananias Dare.
Kontrakt na kolonię podpisano w styczniu 1587 roku. White zostaje mianowany gubernatorem. Plan: dotrzeć do fortu na Roanoke, gdzie nadal przebywa kilkunastu żołnierzy z poprzedniej ekspedycji; z ich pomocą przenieść się na północ w głąb zatoki Chesapeake. Tam – jak ustalono w trakcie rekonesansów – warunki do osiedlenia się są jeszcze lepsze. Wiosną na trzy statki zacumowane w porcie w Portsmouth ładują beczki z żywnością, wodą, winem, szafy, stoły, łóżka, pościele, naczynia, świeczniki, narzędzia, zwoje papieru, słoje atramentu. W dniu, w którym wyruszają, 26 kwietnia, Eleanor White-Dare jest w szóstym miesiącu ciąży.
Pytania, które chciałbym zadać Johnowi White’owi
Jakim cudem przekonał majętnych obywateli – tylko takich stać było na opłacenie przenosin za ocean – aby opuścili swoje wygodne życie, wyruszyli w morderczą podróż (piractwo, kaperstwo i sztormy zabijały wtedy na Atlantyku setki ludzi, o czym w Londynie wiedziano) i rozpoczęli budowę miasta w nieznanej im dziczy, z której nie da się łatwo zawrócić?
Co opowiedział im o Ameryce?
Marzec 1984
Na środku pokoju stała skrzynia z jasnych dech, wielkości metr na metr. Siedmiolatkowi wydawała się ogromna. Przez okno padało na nią słońce, tata w podkoszulce pakował do niej książki, zegary ścienne, zdjęcia, kryształy, kożuchy, reprodukcję Szału uniesień Podkowińskiego z pożegnalnymi dedykacjami od przyjaciół. Przewoźnik, który miał zabrać skrzynię do Stanów, wyciągnął ją dźwigiem przez okno.
Nasze mieszkanie było teraz puste: prostokąty jaśniejszej farby na ścianach w miejscach, gdzie stały meble, okna bez firan, żarówki bez żyrandoli. Sprzedany maluch i telewizor. Ostatniego dnia w przedszkolu kolega wręczył mi na pamiątkę czarnego, lakowanego konika. Żebym zabrał go do Ameryki.
Do Warszawy zawieźli nas ciocia Zosia, siostra taty, i jej mąż, wujek Bogdan. Obudziłem się w ich zielonej zastawie, mknęliśmy pustą szosą przez krajobraz płaskich pól, pojedynczych wierzb i porannych mgieł klejących się do ziemi. Było ciasno – nasza czwórka i wszystkie walizki w niedużym aucie. Cicho. Nikt nic nie mówił.
W podręcznej teczce tata miał bilety lotnicze do Baltimore. Dwa lata wcześniej dotarły tam mama i bliźniaczki. A wcześniej, w 1961 roku, do Baltimore przybyła starsza siostra ojca, Frania.
Gdy zapytałem jej – ma dziś osiemdziesiąt dziewięć lat – dlaczego wyemigrowała do Ameryki, opowiedziała mi o wojnie:
„Na wschodzie czerwone niebo jak ogień się zrobiło, płonęło i wszyscy lecieli za wieś patrzyć w ten ogień i mówili, że prędkości wojna się zacznie. Bóg objawił to. Żebyśmy wiedzieli, że będzie wojna. I tak się stało. Prędkości wojna wybuchła. W nocy Ruskie wywozili całe rodziny. Ludzie na wozach śpiewali kościelne pieśni. Już my byli na kartce dwa razy, że nas też wywiozą na Syberię, ale ojciec się za bardzo modlił. Boga uprosił. Potem wszyscy się cieszyli, że Niemcy przyszli, witaliśmy ich chlebem i solą, za dwa lata to mieliśmy dość Rosjanów. Ale Niemcy szybko pokazali swoje. SS w Jarkowcach w zimie cały miesiąc stali. Szukali partyzantów we wszystkich wsiach wokoło, w stodołach, w domach, wszędzie. Bagnetami pruli w sianach. Jak znaleźli partyzantów, to cała wieś szła pod ogień. Podpalili, na około żołnierzami obstawili i nikomu nie dali uciec. Jak dzieciaki uciekali, to SS na bagnet brali i do ognia. Później getto w Głębokiem zrobili i zaczęli Żydów niszczyć. A później znów Ruskie i kołchozy zaczęli robić i wszystko zabierać. Kartofle pozabierali, zboże, zwierzęta. Po jednej świni zostawili. Głodno nam było. Wszyscy w kołchozie pracowali, dzieci też. A brygadzista na najlepszej klaczy ojca jeździł, Bukiet się nazywała, i cieszył się, aż zęby szczerzył, jaki piękny koń. Miałam trzynaście lat, powiedziałam mu: przyjdzie czas, będziesz z diabłami się smolił”.
W 1958 roku Frania jako pierwsza z rodzeństwa wyjechała z ZSRR do Polski, do Grudziądza. Ale tu też rządzili komuniści. Frania słała listy do wuja Jana w Baltimore. W końcu przyszło zaproszenie. Wiosną 1961 roku spakowała jedną walizkę, wsiadła w pociąg do Warszawy i dzień później odleciała z Okęcia.
W marcu 1984 roku na tym samym lotnisku panował zamęt. Stosy waliz i toreb, skrzekliwe komunikaty, ludzie biegający we wszystkie strony. Dziwnie smutni i przestraszeni. My z tatą wśród nich. Pożegnania z wujostwem nie pamiętam.
Ameryka
Podróż 117 osadników przez Atlantyk trwa kilka miesięcy. Żywią się soloną wołowiną, suszonymi rybami i piwem. Po drodze zawijają na Santa Cruz w archipelagu Wysp Dziewiczych, gdzie wiele osób zatruwa się wodą z sadzawki. Dwóch członków załogi oddala się, jeden się odnajdzie, drugi zniknie na zawsze. Na Hispanioli uzupełniają zapasy o świeże owoce. Są wyczerpani. Zbliża się termin porodu Eleanor White-Dare.
W upalne południe 22 lipca 1587 roku dopływają do brzegów Outer Banks. John White bierze na rekonesans czterdziestu ludzi. Chce odbyć naradę z żołnierzami czekającymi w forcie na Roanoke – zdecydować, czy płynąć dalej na północ, czy rozbić obóz tutaj. Ale nikt nie czeka. Część budynków w forcie rozebranych, inne zniszczone, niektóre spalone. Osadę zarastają krzewy, drzewa, winorośle. Pośród kniei migają oczy przypatrujących się jeleni. O zachodzie słońca White odnajduje nagi, wyschnięty szkielet człowieka. Poza tym nic, żadnych tropów.
Marzec 1984
Gdy po dwóch i pół roku rozłąki jechaliśmy już razem z lotniska w Baltimore do domu – moje siostry i ja na tylnej kanapie, mama za kierownicą, tata obok niej – rodzice się pokłócili. W aucie zapadła cisza.
Kamienie nr 2–48
W 1938 roku władze Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie odmawiają zgody na zakup kamienia z wyrytą w 1591 roku wiadomością od Eleanor White-Dare do ojca, bo część naukowców ma wątpliwości co do jego autentyczności.
Kamień kupuje Haywood Pearce, Jr., jeden z profesorów, którzy pracowali nad rozszyfrowaniem inskrypcji. Wraz z ojcem wyprawia się do Edenton w Karolinie Północnej, skąd pochodzi znalezisko. Pearce’owie chcą potwierdzić jego autentyczność, znajdując kolejne tablice. Organizują spotkanie z mieszkańcami i ogłaszają nagrodę 500 dolarów za kamień podobny do pierwszego.
W maju 1939 roku zgłasza się do nich niejaki Bill Eberhardt. Opowiada o wzgórzu, na którym wykopał tablicę z inskrypcją, twierdzi, że płyt może być tam więcej. Pearce’owie oglądają skarb i uznają, że Eberhardt jest zbyt prostym człowiekiem, aby sfałszować napis w elżbietańskiej angielszczyźnie. Zachęcają go do dalszych poszukiwań. W następnych miesiącach Eberhardt dostarcza czterdzieści sześć kamieni. Pearce’owie na ich podstawie odtwarzają dzieje osadników z zaginionej kolonii Roanoke. W latach 1591–1603 posuwali się na południe wybijani po drodze przez choroby i Indian. Kamień nr 26 zawiera informację, że w 1593 roku Eleanor White-Dare, której dziecko i męża zamordowano, została żoną indiańskiego wodza.