- promocja
- W empik go
Rezerwat niebieskich ptaków. Tom 9 - ebook
Rezerwat niebieskich ptaków. Tom 9 - ebook
Rodzina Sary Wieckiej, nastolatki z Warszawy, z dnia na dzień stała się bardzo bogata. Poznajemy ich w momencie, kiedy przywykli już do swojej zamożności. I co teraz? Jak radzić sobie z nadmiarem pieniędzy? Wieccy zdają się nie mieć żadnego sensownego pomysłu, a Sara ma tak dużo problemów, że nie starcza je czasu, by choć przez chwilę poważnie pomyśleć o życiu.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7353-6 |
Rozmiar pliku: | 1 003 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sara nudziła się jak mops. Powinna była się już dawno przyzwyczaić do dziur w planie lekcji, a jednak dzisiejsze okienko między fizyką a polskim wyjątkowo ją rozleniwiło.
Siedziała w największej i najjaśniejszej sali w całej szkole, w wielkim kremowym fotelu, nogi trzymała na podnóżku haftowanym w wielkie, trochę dziwacznie powyginane niezapominajki, nad głową tańczyły jej cienie wielkich liści. Biblioteka w jej szkole pełna była najrozmaitszych roślin, rycin, obrazów, puchatych poduszek, dziwacznych rzeźb, które niczego nie przedstawiały, oraz kopii wybitnych dzieł artystycznych – istny misz-masz.
Zakrywając usta zwiniętą w pięść dłonią, Sara ziewnęła. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że przy półce z książkami o malarstwie stoi Tempera. Była w swoim cudacznym, upstrzonym farbami fartuchu, na głowie miała upięty wysoki turkusowy turban. Popatrzyła na Sarę i zmarszczyła czoło.
Wanda Myjak-Tokaczewska, czyli Tempera, była jedyną osobą w szkole, której Sara naprawdę nie lubiła. Ponura, złośliwa, o wszystko się wiecznie czepiająca nauczycielka plastyki i historii sztuki. Sara w swojej antypatii nie była odosobniona – za Temperą nikt nie przepadał. Na szczęście szybko wyszła z biblioteki.
Sara znów ziewnęła, prześlizgując się wzrokiem po zapchanych dziwacznymi przedmiotami regałach.
Wszystko było takie nudne, oklepane i beznadziejnie pospolite. Kiedy zaczynała naukę przy Kociej, to właśnie oryginalny, odbiegający od instytucji szkoły wystrój biblioteki zrobił na niej największe wrażenie. Jeszcze dziś pamięta, jak stanęła na progu i z niedowierzaniem patrzyła na ludzi, którzy w najprzeróżniejszych pozycjach zajmowali dziwne krzesła, fotele, parapety i grube poduchy na podłodze. W porównaniu z jej starą osiedlową podstawówką to było coś. Sara uśmiechnęła się wtedy na myśl, jakie miny mieliby koledzy z klasy, gdyby zobaczyli tę jej nową szkołę. Chciała ich tu wtedy przyprowadzić. „Niech mi zazdroszczą” – myślała. To były piękne czasy, kiedy pragnęła się pochwalić całemu światu, że nareszcie znalazła się w należnym jej miejscu.
Teraz, po trzech latach chodzenia do szkoły na Kociej, nic jej już tutaj nie interesowało. Wnętrza wydawały się męczące, bo oryginalność też może się znudzić. Nawet szatnie były tu wystylizowane – każda na inny kraj. Jej była meksykańska. Sara nie mogła już patrzeć na sombrera i ręcznie tkane brzydkie dywaniki.
Ich klasa (o profilu plastyczno-pisarskim) liczyła tylko siedem osób. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła tych ludzi, wydali jej się cudownie wyjątkowi. Dziś już tak nie myślała. Rozejrzała się po bibliotece – byli tu prawie wszyscy.
Mateusz siedział w wielkim białym fotelu, ale równie dobrze mógłby siedzieć na drewnianej ławeczce w sali gimnastycznej, bo zgarbił się tak bardzo, że niemal dotykał nosem książki. Był stypendystą – jedną z czterech osób w szkole, które nie płaciły czesnego, a przyjęto je dla podniesienia poziomu. Mateusz interesował się botaniką. Był bardzo lubiany, chociaż często mówił dziwne, kompletnie niezrozumiałe rzeczy.
Iza i Angelika (nazywana w szkole Koronką), oparte o siebie plecami, siedziały na zarzuconym masą poduszek parapecie. Obie z nosami w zeszytach – chyba uczyły się słówek, bo charakterystycznie kiwały głowami i obie, jakby się umówiły, gryzły ołówki. Sara żadnej z nich specjalnie nie lubiła. Iza była córką właściciela fabryki butów Burzak, Koronka zaś córką właścicielki znanej firmy kosmetycznej Lace. Miła i grzeczna, zdaniem Sary stuprocentowo nijaka.
Sara znów zerknęła na wielkie, wyścielone poduchami parapety. Ostatni zajmowała ostentacyjnie objęta para: Laura i Łukasz. Sara uważała, że teatralnie obnoszą się z tą swoją miłością, a tak naprawdę wcale do siebie nie pasują. Jakiś czas temu stwierdziła, że Łukasz jest całkiem interesującym chłopakiem, ale nie zamierzała wchodzić Laurze w paradę. Nikomu ani słówkiem się nie przyznała, że Łukasz zrobił w jej sercu spore zamieszanie. Trudno. Na pewno nie będzie o niego zabiegać. Mogła co najwyżej sobie pomarzyć, że może kiedyś, w następnym wcieleniu…
Teraz Sara odwróciła wzrok, nie mogąc znieść, jak dziobek w dziobek jedzą jedną gruszkę.
Sara czuła się samotna, sto razy bardziej wolała jednak to, niż żeby ktokolwiek na świecie się zorientował, że widzi w Łukaszu nie tylko kolegę z klasy.
W bibliotece z klasy Sary brakowało jedynie Sylwii. Może była w kafejce Pod Minogą, w skrócie nazywanej przez uczniów Minogą, a może Tempera wytykała jej błędy w pracy zaliczeniowej albo maglowała ją Pijawka? A może po prostu siedziała na korytarzu i słuchała MP3? W każdym razie tu jej nie było.
Sara dyskretnie ziewnęła. Nie chciało jej się patrzeć na tych ludzi, zresztą wszystkich tutaj znała i wszyscy znali ją. Cała szkoła była jak wielokrotnie przeczytana, nudna, niezbyt ambitna i na dodatek cienka książka – Sara znała ją na wyrywki. Miała dość ludzi z klasy, ze szkoły, z tego miasta i z tej planety.
Spojrzała na zegarek.
„Pół godziny do polskiego. Chyba pójdę się napić czekolady” – postanowiła. Wsadziła nogi w rozsznurowane szerokie adidasy i cicho, żeby nie przeszkadzać uczącym się, wyszła na korytarz.
Tuż za drzwiami zobaczyła starszego, z trzeciej klasy liceum, kolegę – Ludwika Sawickiego. W ich szkole trudno było wyróżnić się wyglądem zewnętrznym, bo wszyscy nosili beznadziejne niebieskie marynarki, ale Ludwikowi zawsze się to udawało. Na przykład teraz miał na sobie długi jaskrawożółty szalik. No i oczywiście fryzura Ludwika była nawet jak na taką oryginalną szkołę dość niezwykła: na jednej części czaszki włosy czarne, półdługie, na drugiej – krótko obcięte z nieznacznymi blond pasemkami. Ludwik zapewne się sobie podobał, skoro z zadowoleniem paradował z czymś tak cudacznym na głowie. Według Sary wyglądał, jakby fryzjer wyrzucił go z fotela w połowie zabiegu.
– …czy to dla ciebie nie ma znaczenia? Nie mów mi nigdy więcej o żadnym wyborze. Czy nie rozumiesz, że jesteś jedynym lub, jeśli wolisz, wszystkim, co mnie trzyma przy życiu? Nie chcę nawet o nim słyszeć. Rób, co chcesz. Przyjeżdżam dziś i koniec… Jak chcesz, ale jak się zabiję, to będę cię straszyć po nocach… Dlaczego uważasz, że sobie poradzę?
Sara bez skrępowania stanęła koło Ludwika i uniosła brwi. Niech widzi, że ona wszystko słyszy i nic z tego nie rozumie.
– Nie chcę tego słuchać! Przyjadę do ciebie zaraz po szkole. – Ludwik rozejrzał się po korytarzu. – Cześć, Sarka. Za sekundę rozładuje mi się komórka. Zobacz, może czyjaś już się naładowała – powiedział.
Uścisnęli się z Sarą serdecznie i cmoknęli przepisowe trzy razy.
Sara ani myślała latać po korytarzu i sprawdzać, czyja komórka już się naładowała. O wiele ciekawsze było się dowiedzieć, z kim i o czym rozmawiał Ludwik.
Wszystko, co wiązało się z Ludwikiem, było samo w sobie ciekawe, bo nie należał on do osób tuzinkowych. Żeby jednak być szczerym – Sara najbardziej lubiła go za to, że on lubił ją i manifestował to na każdym kroku, a konkretnie na przerwach, bo po szkole jakoś nigdy się nie spotykali. Zawsze do niej zagadywał, chociaż – jak na przykład teraz – miał obok koleżanki ze swojej klasy. Był sporo starszy, a zachowywał się tak, jakby byli od zawsze kumplami. Czasem też rzucił Sarze tak serdeczny i oryginalny komplement, że po prostu nie mogła go nie lubić. Poza tym klasa Sary była rozpaczliwie mała i cudownie było mieć jakichś znajomych poza nią.
– Co się dzieje? – zapytała, udając umiarkowane zainteresowanie.
– Nic. Patrz, ta już naładowana.
Ludwik wyjął z plecaka zeszyt, wyrwał kartkę i napisał:
_Twoja bateria już się naładowała. Kładę komórkę na podłodze, bo drewniana. Dzięki za udostępnienie. Ludwiś_
Cudzą komórkę położył na kartce, a swoją podłączył do ładowarki.
Na korytarzu była masa gniazdek. W kilku ładowały się telefony, obok kilku innych leżały już naładowane komórki i zawsze koło nich kartki. Taki panował tu zwyczaj. Komórki ładowało się w szkole. Nigdy żadna nie zginęła, nie została zdeptana, zgubiona. To też Sarę denerwowało – że w ich szkole nawet głupiej komórki nikt sobie nie przywłaszczy.
– Dziś lasagna szpinakowa albo paella z frutti di mare. Zjemy coś?
– Ja nie. Chociaż wiesz, czekolady tobym się napiła.
– To chodź. Mamy jeszcze masę czasu – powiedział Ludwik, jakby do następnej lekcji było co najmniej kilka godzin.
Poczekali, aż gęsta lśniąca czekolada z automatu napełni ręcznie malowane filiżanki, i w milczeniu usiedli przy stoliku pod oknem.
– Z kim gadałeś? – zapytała Sara, nie patrząc na Ludwika.
– Z moją babą – odparł wesoło Ludwik.
– Jakieś kłopoty?
– Żadnych.
Ludwik wziął łyżeczkę i zaczął pukać w skórkę, która powstała na powierzchni czekolady. Sara spojrzała na niego uważnie.
Tomasz Ludwik Sawicki nawet z tym czymś zamiast włosów był zdecydowanie interesującym chłopakiem. Gdyby Ludwik zobaczył w niej dziewczynę, czułaby się przeszczęśliwa. Tak, to był chłopak w sam raz dla niej. Inteligentny, miły, przystojny, zwariowany. Sara z przyjemnością oznajmiłaby wszystkim, że chodzi z Ludwikiem. Może nawet wygryźliby Łukaszka z jego Laurą i niepodzielnie zawładnęliby ich stałym miejscem w Minodze – parapetem w oknie wykuszowym. Tak by było, gdyby tylko Ludwik myślał podobnie jak ona. Niestety, najwyraźniej w ogóle nie podzielał jej marzeń. Zawsze był wobec niej miły, serdeczny, nawet wylewny, ale to wszystko nie wykraczało poza przyjaźń. Nigdy nie zbliżyli się do granicy, gdzie przyjaźń się kończy, a zaczyna coś o wiele bardzie ekscytującego. Sara nie miała złudzeń – jego myśli i serce były gdzieś bardzo daleko, przy jakiejś innej dziewczynie… przy jego babie, jak się wyraził.
– Co masz teraz? – zapytała, żeby tylko coś powiedzieć.
– Przedmioty nieścisłe – odparł Ludwik.
Sara kiwnęła głową. Sama też była fanką przedmiotów nieścisłych, może z wyjątkiem sztuki, ale to nie z powodu przedmiotu, tylko nauczycielki.
– Jakie masz zadanie tygodniowe? – zrewanżował się równie mało pomysłowo Ludwik.
– Liść, który wczoraj nie istniał – odparła Sara, czując, że Ludwik zmusza się do tej rozmowy, myślami będąc kilka lat świetlnych stąd.
– I co robisz? Piszesz, rysujesz? Fotografia? Słuchowisko?
– Rzeźba w drewnie albo ręcznie malowana bombka. – Sara się roześmiała.
– Dobre, bardzo dobre – powiedział Ludwik bez zainteresowania, zanurzając łyżeczkę w czekoladzie.
– Idę. Mam moduł polaka. – Sara włożyła swoją filiżankę do zmywarki.
Wychodząc, zobaczyła, że tymczasem w Minodze zjawił się też Mateusz. Zanim zdążyła otworzyć usta, szepnął:
– Zagadka. O czym Sara rozmawia z tym cudakiem? O inicjacji aktywności replikacyjnej w korzeniu zarodkowym? Bynajmniej. Więc o czym? Milczą dzieje.
Zanim Sara zdążyła opanować mruganie powiekami, Mateusz włożył sztućce do zmywarki i nie oglądając się, wyszedł.
– Dziwak.
Spojrzała na zegarek. Cztery minuty do polaka. Strasznie długo. Na polaku zawsze lepiej niż na przerwie. Przynajmniej coś się dzieje i czas się tak koszmarnie nie dłuży. Poza tym każde spotkanie z Bystrą to było coś, dla czego warto było tkwić w tym tłumie wciśniętych w niebieskie garniturki dziwaków.
Idąc do pracowni polonistycznej, rzuciła okiem na słup ogłoszeniowy na środku korytarza.
_Sprzedam się – Świnia._
Znała już ten dowcip i wcale jej nie rozśmieszył.
*
Brahmaputra od razu ją poznał. Swoim dziwnym, kolebiącym się krokiem podbiegł do siatki, wskoczył na jeden z wielu pieńków, które ojciec ustawił tu dla niego i jego stada, i zaczął radośnie piać.
Otworzyła skrzynkę z karmą. Zauważyła, że ojciec nasypał jakiejś nowej mieszanki, więc nabrała sporą garść i sypnęła do kurzego kojca. Otrzepała ręce i zapisała na wiszącym nad pojemnikiem z karmą skoroszycie, ile i o której godzinie dała kurom. W kajecie były wpisy tylko trzech osób: najwięcej ojca, troszkę mniej Maszy i zaledwie kilka jej samej. Wpisów mamy i Januarego nie było w ogóle.
Brahmaputra zeskoczył z pieńka, ale nie rzucił się na jedzenie jak jakiś prostacki kogut. Dostojnie przechadzał się między swoimi samicami. Co jakiś czas mocno grzebnął nogą i wtedy samice dziobały w tym miejscu.
To było hobby ojca.
Sara przez chwilę patrzyła.
Koguta brahmaputrę lubiła chyba najmniej. Był największy z hodowanych przez ojca kur. W słoneczny dzień wyglądał jak zrobiony z miedzi. Cały jego korpus pokrywały pióra tak intensywnie pomarańczowe jak nagietki. Ogon miał wielki, czarny, przetykany różnymi kolorami. Korale i grzebień były idealnie doskonałe. Samice brahmaputry prezentowały się też nie najgorzej, bo ojciec Sary wkładał serce w ich hodowlę.
Minęła kojec z kochanem niebieskim. Nie lubiła go, bo był agresywny. Siedział w kojcu sam, bo atakował nawet samice swojego gatunku. Według Sary ojciec powinien się go pozbyć, ale kupił go za bajońską sumę i nawet słyszeć o tym nie chciał. Kochan od razu zauważył Sarę. Łypnął na nią czarnym okiem, rozpędził się i z impetem wpadł na siatkę. Sara postukała się w głowę.
Nie lubiła kur. Uważała, że to głupie i brudne stworzenia. No, może poza kurami jedwabistymi. Ojciec miał ich osiem i te Sara nawet troszkę lubiła. Owszem, były głupie, bo za każdym razem gdy ktoś do nich wchodził, w panice uciekały, jakby pierwszy raz widziały człowieka. Kiedy się jednak jakimś cudem je złapało, były tak miłe w dotyku, że ojcu zdarzało się przez cały film siedzieć przed telewizorem z kurą jedwabistą na kolanach i ją głaskać. Oczywiście kura nie była takim sposobem spędzania wolnego czasu zachwycona, a jeszcze mniej zachwycało to mamę.
Od czasu do czasu Sara zmuszała się, żeby nakarmić kury, zajrzeć do nich lub porozmawiać o nich z ojcem. Rzecz jasna, robiła to wyłącznie dla ojca i wybierała takie momenty, żeby jej nie widziała mama, która nie znosiła kur.
Sara zobaczyła, że w pomieszczeniu weterynaryjnym pali się światło – ojciec był z kurami.
– Cześć, kochanie. No, zobacz… Dwie sumatry mi padły. Chyba źle ustawiam wilgotność w klujniku.
– Nie martw się. – Sara włożyła biały kitel. – A co im było?
– Zmarły podczas wykluwania.
– Przykro mi – powiedziała Sara. Już się przyzwyczaiła. Teraz nie chciało jej się po raz kolejny pocieszać ojca, więc szybko zmieniła temat. – Wiesz, co było dziś na polskim? Bystra kazała nam napisać na dwie strony o najbardziej obrzydliwej rzeczy, jaka nam się w życiu przydarzyła albo jaką na własne oczy widzieliśmy.
– Co ty powiesz? – mruknął ojciec, manipulując przy wielkim sicie do przesiewania karmy dla piskląt.
– Inteligentny temat, prawda? Najpierw wszyscy się śmiali, a potem zrobiło się w klasie nadzwyczaj cicho. To było okropne – tak opisywać obrzydliwości. I jak już wszyscy skończyli, to wiesz, co Bystra zrobiła?
– Hm?
– Zebrała prace i wszystkie włożyła do niszczarki, a potem napisała na tablicy: „Kulturalny człowiek może opisać obrzydliwości, ale nigdy ich nie czyta”. Dobre, co? I oczywiście zabroniła nam komukolwiek mówić, co opisaliśmy, bo to brak taktu.
– Tak? A o czym napisałaś?
– Tato, znów mnie nie słuchałeś…
– Kochanie, bo zobacz: czy ta sebrytka nie ma czasem początków świerzbowca na nogach?
Świerzbowce na nogach kur powodowały szare kalafiorowate rozrosty, w sam raz do opisu, który poleciła im dziś Bystra. Za nic w świecie Sara nie obejrzałaby czegoś takiego z bliska. Tę przyjemność zostawiała ojcu. Objęła go, pocałowała w policzek, zdjęła kitel i ochraniacze na buty, umyła ręce i wyszła z kompleksu kurników, który ojciec szumnie nazywał bażanciarnią.
*
Przed domem zobaczyła starego, rozklekotanego malucha. Miał szary dach, bordową maskę, drzwiczki z jednej strony białe, a z drugiej zielone. Jej brat jest w domu.
Zadzwoniła do drzwi. Poczekała, aż Masza jej otworzy. Obdarowała ją szerokim, serdecznym uśmiechem, poszła do łazienki, jeszcze raz umyła ręce, przeczesała się, pociągnęła usta błyszczykiem i weszła do salonu.
– Wychodzisz gdzieś? – zagadnęła brata.
– Uhm – odparł January.
– Grasz mecz? – zapytała, chociaż nie miała pojęcia, czy jej brat w ogóle zajmuje się jakimkolwiek sportem.
– Nie – warknął January.
– Obejrzymy coś wieczorem?
– Nienawidzę telewizyjnej zgnilizny.
– A dziś nie masz francuskiego?
– Nie. Ty masz. Cześć!
– Cześć!
Sara popatrzyła na brata: wypłowiała bluza, rozdeptane buty, strzępiące się spodnie. Westchnęła.
*
Mama siedziała w swoim gabinecie przy wielkim biurku z drewna orzechowego i czytała. Gdy tylko Sara weszła, mama zamknęła książkę. _Woda dla słoni_ – przeczytała Sara.
– Kochanie moje… – Mama wyciągnęła do Sary ramiona. – Masza zrobiła eskalopki.
– Nie jestem głodna. Wypiłam chyba za dużo czekolady.
– Czekolady? Widocznie brakowało ci żelaza. A może to było obniżenie nastroju? Masz jakieś problemy?
– Nie. – Sara się skrzywiła i ciężko osunęła się na ogromny, obity grubym pluszem w wielkie kwiaty fotel. – Nic mi nie jest. Tylko tak… czuję, że to wszystko jest bez sensu…
– Kochanie, od kiedy masz takie myśli?
– Nie wiem od kiedy. Nieważne zresztą… – zreflektowała się Sara.
Już kilka razy popełniła ten błąd. Zwierzyła się mamie z jakichś chwilowych problemów i zawsze kończyło się tym samym.
– To znaczy, że trwa już od jakiegoś czasu? Zgłaszałaś to w szkole?
– Nie… nic mi nie jest…
– Co najbardziej ci w szkole przeszkadza?
– Wszyscy są tacy niebiescy. – Sara się zaśmiała, a widząc minę mamy, szybko dodała: – Dziś w szkole Iza opowiadała fajną historyjkę. U jej młodszej siostry wprowadzono mundurki jaskrawozielone. Tego dnia dzieciaki, w tym jej siostra, przez cały dzień biegały od nauczyciela do nauczyciela, mówiąc: „Proszę pani, ten w zielonym mnie uderzył”. Śmieszne, prawda?
– Nudzisz się. Unikasz rozmowy na poważny temat. Uciekasz w jakieś cudze anegdotki. To wszystko nie wygląda dobrze. Zaraz coś z tym zrobimy – powiedziała mama, siadając przy stoliku komputerowym pod oknem. Otworzyła swój biały laptop i przez chwilę stukała w klawisze. – I po kłopocie! – Podeszła do córki i wzięła ją w ramiona. – Umówiłam cię do pani Nowak.
Radość w oczach mamy była tak wielka, że Sara skrzywiła się tylko, myśląc o tym, za jakie grzechy znów ma być maglowana przez Pijawkę.
„Trudno. Sama sobie jestem winna, ale to już ostatni raz. Człowiek uczy się na błędach, prawda?”