Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rezydenci: Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rezydenci: Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 291 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RE­ZY­DEN­CI.

Te­goż sa­me­go au­to­ra wy­szły na­stę­pu­ją­ce dzie­ła:

……………………Rs. kop.

Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa… 1 tom 1 " 80

Jesz­cze mał­żeń­stwa… 1… 1 " 80

Wil­ma… 1… 1 " 80

Hra­bia – Sta­ro­sta… 2… 3 " 60

Ję­drzek… 1… 1 " 20

Li­no­skocz­ka… 1… 2 " 40

Wczo­raj­si, Se­rya I… 1… 1 " 50

Wczo­raj­si, Se­rya II. 1896… 1 " 1 50

Nok­turn Szo­pe­na… 1 " 1 20

Ta­jem­ni­ca V puł­ku węg… huz… 1… 1 " 20

Z róż­nych puł­ków.. 2… 2 " 40

Nera Pol­lac­ca, 1895… 1 " 2 –

Swat, 1895… 1… 2 " 80

Hra­bi­na, 1895… 1 " 2 –

Ak­tork?, 1895… 1 " 2 –

Przy na­szych dwo­rach, 1895… 1 " 2 –

High – life – Dok­tor, 1896… 1 " 2 –

Pod pra­są:

Wczo­raj­si, Se­rya III.

To i owo.

Ostat­ni.

Ze Star­żów pani Ap­pel­ste­in.

Cza­ra­da.

Od­ręb­na isto­ta.

Skład głów­ny u G. Cent­nersz­we­ra,

War­sza­wa, Mar­szał­kow­ska 143.

Win­cen­ty Hr. Łoś.PRZED­MO­WA I DE­DY­KA­CYA.

Re­zy­den­ci! Zna­łem ich kil­ku, w mo­jem dzie­ciń­stwie i pierw­szej mło­do­ści. Nie­do­bit­ki tej ca­łej zni­kłej, nie­zmier­nie sym­pa­tycz­nej sfe­ry spo­łecz­nej, za­pew­ne jesz­cze gdzie się znaj­du­ją, w ja­kim sta­rym dwo­rze, któ­ry prze­cho­wał na­sze tra­dy­cye, zwy­czaj i oby­czaj.

Im tedy po­świę­cam tę pra­cę, w któ­rej nie­je­den mój ró­wien­nik dziś jesz­cze znaj­dzie z pew­no­ścią, mniej lub wię­cej wier­ną po­do­bi­znę, jed­ne­go z przy­ja­ciół i sym­pa­tycz­nych świad­ków swej mło­do­ści.

Sto­sun­ki, ja­kie wy­ro­dzi­ła wal­ka o byt, idą­ca ręka w rękę z parą i elek­trycz­no­ścią, wy­tę­pi­ły całą fa­lan­gę lu­dzi, pod wie­lo­ma etycz­ne­mi wzglę­da­mi od nas wyż­szych, choć­by tyl­ko tym jed­nym ry­sem cha­rak­te­rów, po­zwa­la­ją­cym im żyć dla in­nych, nie dla sie­bie wy­łącz­nie. Re­zy­den­ci! Na­le­żą oni już do nig­dy nie­po­wrot­nej prze­szło­ści.

Ale po­zo­sta­nie po nich tem sym­pa­tycz­niej­sze, im od­le­glej­sze i cich­sze, jak ich ży­wo­ty, wspo­mnie­nie.

Win­cen­ty hr. Łoś.

Oża­rów, d. 20 Kwiet­nia 1895.RE­ZY­DENT MO­JEJ CIOT­KI.

Jak­że go do­sko­na­le pa­mię­tam!…. Ale – za­cznij­my od po­cząt­ku… Było to lat temu wie­le.

Li­czy­łem wte­dy lat dzie­więt­na­ście, gdy ro­dzi­ce moi wy­sła­li mnie z pod Kra­ko­wa do ciot­ki mej, pani Bal­bi­ny, miesz­ka­ją­cej gdzieś za świa­tem, na krań­cach Kró­le­stwa, wśród ba­gien i je­zior po­wia­tu au­gu­stow­skie­go.

Tej ciot­ki nie zna­łem, a je­cha­łem do niej z waż­nym li­stem.

Sły­sza­łem tyl­ko dużo o niej od mego ojca, któ­ry ją uwa­żał za naj­więk­sze­go "babę-ory­gi­na­ła" pod słoń­cem.

Wy­szedł­szy bo­wiem za mąż w roku 21-ym za wła­ści­cie­la Ko­ło­dzie­jów­ki, le­żą­cej w owych au­gu­stow­skich ba­gnach, nie wy­chy­li­ła wię­cej nosa z tej wio­ski.

Owdo­wia­ła od lat nie­pa­mięt­nych, raz na rok pi­sa­ła do swe­go bra­ta a mego ro­dzi­ca, list na gru­bym pa­pie­rze, za­czy­na­ją­cy się od słów: "Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus! Ja­śnie Wiel­moż­ny Hra­bio IMĆ Pa­nie Do­bro­dzie­ju i uko­cha­ny bra­cie!"

Po tym ty­tu­le szły ser­decz­ne, choć tym sa­mym sty­lem uło­żo­ne, po­win­szo­wa­nia imie­nin.

Od roku 21-go ni­ko­go ze swej ro­dzi­ny nie wi­dzia­ła, bo oj­ciec mój nie chciał od­by­wać tej po­dró­ży, a ona ani my­śla­ła opusz­czać Ko­ło­dzie­jów­ki.

Wie­dzia­łem da­lej, że była bez­dziet­ną, nie­gdyś bar­dzo pięk­ną; wie­dzia­łem, że Ko­ło­dzie­jów­ka li­czy­ła kil­ka ty­się­cy mor­gów, z któ­rych, jak mój oj­ciec żar­to­wał, ca­łym rocz­nym do­cho­dem był ka­raś, pi­skorz i be­kas.

Ja­kiś na­wet szlach­cic z jej oko­li­cy za­błą­kał się raz w Kra­ko­wie i opo­wie­dział memu ojcu, że pani Bal­bi­na gru­bą ma go­tów­kę, któ­rą trzy­ma w że­la­znej skrzy­ni, w la­mu­sie.

Opo­wie­dział dużo ory­gi­nal­nych szcze­gó­łów o jej ży­ciu, o jej dwóch re­zy­den­tach, ojej go­spo­dar­ce, co wszyst­ko bar­dzo uba­wi­ło mego ojca, ale by­najm­niej nie za­chę­ci­ło do od­wie­dze­nia sio­stry, ani jej że­la­znej skrzy­ni.

Na mo­jej mło­dej ima­gi­na­cyi, ta ciot­ka Bal­bi­na, miesz­ka­ją­ca gdzieś… ży­wią­ca się ka­ra­sia­mi i be­ka­sa­mi, zbie­ra­ją­ca pie­nią­dze w la­mu­sie, nie­po­spo­li­te ro­bi­ła wra­że­nie.

Pra­wie się też ura­do­wa­łem, gdy mi oj­ciec wrę­czył plik pa­pie­rów i po­le­cił bez­zwłocz­nie pu­ścić się w dro­gę do ciot­ki Bal­bi­ny.

Pa­pie­ry do­ty­czy­ły waż­nych in­te­re­sów, któ­rych tre­ści za­le­d­wie się do­my­śla­łem, a oj­ciec po­le­cił mi tyl­ko ser­decz­ne uca­ło­wa­nie swej sio­stry.

Po kil­ku­na­sto­dnio­wej po­dró­ży, po róż­nych eta­pach w wio­skach Ga­li­cyi i Kró­le­stwa, pew­ne­go po­chmur­ne­go wie­czo­ra li­sto­pa­do­we­go do­je­cha­łem do Ko­ło­dzie­jów­ki.

Dwa małe ko­ni­ki na­ję­te w ostat­niem mia­stecz­ku, za­le­d­wie się wlo­kły, wy­cią­ga­jąc nogi z roz­ro­bio­ne­go bło­ta.

A pej­zaż dziw­nie był smut­ny i mo­no­ton­ny. Jak dziś, pa­mię­tam tę chwi­lę, w któ­rej woź­ni­ca jak­by się obu­dził, mach­nął ba­tem i ob­ra­ca­jąc się do mnie, wy­rzekł:

– Ot i Ko­ło­dzie­jów­ka.

Ock­ną­łem się zmę­czo­ny tą mo­zol­ną dro­gą, a wię­cej jesz­cze smut­kiem wi­do­ku, do­ko­ła się roz­ta­cza­ją­ce­go.

Mgła gę­sta spa­da­ła z po­chmur­ne­go nie­ba.

Do­ko­ła rów­ni­na fa­lo­wa­ta pól po­ora­nych, po­prze­rzy­na­nych mo­kre­mi łą­ka­mi i kę­pia­ste­mi ba­gna­mi.

Gdzie­nieg­dzie ro­sła brzo­za kar­ło­wa­ta lub so­sna mała i cien­ka, jak su­chot­ni­ca.

Gdzie­nieg­dzie ster­czał krzyż dę­bo­wy, sta­ry i po­chy­lo­ny, zgni­ły i prze­ła­ma­ny.

Wro­na rzad­ko na­de­mną za­kra­ka­ła, a do­la­ty­wał nas tyl­ko głos smut­ny mi­ło­śni­ka błot, a nie­zna­ne­go mi do­tąd, der­ka­cza.

A tłem tego smut­ne­go pej­za­żu były we mgle po­grą­żo­ne, wstę­gi ja­sne roz­sia­nych gę­sto wód i je­zior, lub wśród nich ster­czą­ce i gołe już to­po­le, i wspa­nial­sze od nich ol­chy i osi­ki.

A Ko­ło­dzie­jów­ka? Cóż za smut­na sie­dzi­ba!

Nad od­no­gą gi­ną­ce­go za pa­gór­kiem je­zio­ra, czy nad wez­bra­ną wodą łąk, jak­by w bło­cie pra­wie, wy­ro­sły to­po­le i ol­chy, two­rząc oto­cze­nie do­mo­stwa, któ­re­go sześć ko­mi­nów wy­pusz­cza­ło gę­sty i po­wol­ny dym.

To był dwór.

Dro­ga pro­wa­dzi­ła wprost do nie­go przez gro­blę. Na gro­bli stał po­chy­lo­ny młyn; za nim na pra­wo wieś, któ­rej cha­ty zda­wa­ły się co chwi­la wsią­kać w bło­to.

Jesz­cze ni­żej tej kępy drzew, jak­by ni­żej jesz­cze od tego domu, któ­re­go tyl­ko bia­łe ko­mi­ny wi­dzia­łem, sta­ły pra­wie w wo­dzie bu­dyn­ki go­spo­dar­skie.

Ja­kieś drew­nia­ne, bru­nat­ne, nie­zgrab­ne, po­chy­lo­ne i sło­mą kry­te ru­de­ry, wsią­ka­ły wi­docz­nie od lat nie­pa­mięt­nych w te od­wiecz­ne bło­ta.

Nie­opi­sa­ny smu­tek mnie ogar­nął.

Ja, co się wy­cho­wa­łem w we­so­łej nad­wi­ślań­skiej oko­li­cy, któ­rej tłem były Kar­pa­ty, a pej­za­żem prze­cud­ne i we­so­łe, po pa­gór­kach się pną­ce pa­ła­ce i dwo­ry, nie mia­łem po­ję­cia o tych dzi­kich sie­dzi­bach der­ka­czy.

Wła­śnie je­den z nich za­der­kał wśród to­pól, jak­by z prze­stra­chem na wi­dok wlo­ką­cej się po gro­bli bry­ki.

Żu­raw cią­gle bę­dą­cy w ro­bo­cie, prze­raź­li­wie we wsi skrzy­piał, gęsi, jak na Ka­pi­to­lu, zwo­ły­wa­ły się na noc z kęp i błot, a bry­kę na­szą mi­ja­ły chu­de kro­wy, z mo­zo­łem wy­cią­ga­ją­ce nogi ze strasz­ne­go bło­ta.

Okrop­ne było to wszyst­ko.

Jak dziś, pa­mię­tam ten nie­okre­ślo­ny smu­tek ogar­nia­ją­cy mnie ca­łe­go, jak to przej­mu­ją­ce wil­got­ne błot po­wie­trze, któ­re prze­ni­ka­ło do szpi­ku ko­ści.

Ale mimo to z za­do­wol­nie­niem spo­glą­da­łem na ko­mi­ny dy­mią­ce, bo one były do­wo­dem, że w tym domu żył ktoś, jadł i pił i grzał się przy ko­mi­nie.

Po dłu­giej po­dró­ży, mimo naj­smut­niej­szych wra­żeń, z ra­do­ścią zbli­ża­łem się do sie­dzi­by ciot­ki Bal­bi­ny, gdzie mia­łem za­stać ogni­sko do­mo­we i może… z ra­do­ścią być przy­ję­tym.

Tej cio­ci Bal­bi­ny by­łem, w mia­rę zbli­ża­nia się, co­raz cie­kaw­szy.

Wresz­cie do­wlo­kła się moja bry­ka przed dwór.

Był to dłu­gi dom o ośmiu oknach od fron­tu, o wy­so­kim da­chu, z gan­kiem wspar­tym na czte­rech mu­ro­wa­nych słu­pach i za­pa­dłym w zie­mię.

Od­po­wia­dał ca­ło­ści i przy­po­mi­nał mi dziw­nie il­lu­stra­cye do hi­sto­ryi na­szych daw­nych cza­sów.

Na­prze­ciw nie­go sta­ła po­dob­na, lecz jesz­cze star­sza bu­dow­la, któ­ra w zie­mię wi­docz­nie wię­cej wsią­kać mia­ła cza­su, bo okna jej rów­na­ły się pra­wie z po­zio­mem.

O tyle zna­łem nasz daw­ny kraj, aby po­znać w tym bu­dyn­ku sta­ry dwór, prze­mie­nio­ny na kuch­nię i miesz­ka­nia dla cze­la­dzi.

Kil­ku pa­rob­ków i kil­ka dzie­wek wy­bie­gło z sie­ni jej ru­de­ry, by się przy­pa­trzyć rzad­ko tu wi­docz­nie za­jeż­dża­ją­ce­mu go­ścio­wi.

Rów­no­cze­śnie, gdym otu­lo­ny w fu­tro, z trud­no­ścią wy­do­by­wał się z za­pad­nię­te­go sie­dze­nia bry­ki, uchy­li­ły się drzwi głów­ne we dwo­rze.

Ja­kaś mę­ska gło­wa, w nie­bie­skich oku­la­rach i siwa, wyj­rza­ła i za­raz drzwi się przy­mknę­ły.

Tym­cza­sem by­łem już na gan­ku.

We­wnątrz do­mo­stwa sły­sza­łem ruch, za­my­ka­nie drzwi, gło­sy, ale nikt na­prze­ciw mnie nie wy­cho­dził.

Czyż­by cio­cia Bal­bi­na była nie­go­ścin­ną?

Ale z dy­mem roz­cho­dzą­cym się po po­dwó­rzu, do­le­ciał mnie za­pach-ce­bu­li i kar­to­fel­ków przy­sma­ża­nych.

Śmia­ło otwo­rzy­łem cięż­kie po­dwo­je, a po­tknąw­szy się na pro­gu, wpa­dłem w sień, le­żą­ca o jaki ło­kieć ni­żej od po­zio­mu po­dwó­rza i gan­ku.

W tej sie­ni było ciem­no, bo i na dwo­rze do­brze się zmierz­cha­ło.

Sta­łem chwil­kę, na­my­śla­jąc się co da­lej ro­bić?

Wtem otwo­rzy­ły się drzwi na pra­wo, buch­nę­ło świa­tło i przed­sta­wił mi się ob­raz, ja­kie­go nig­dy nie za­po­mnę – jaki te­raz, po tylu la­tach, naj­do­kład­niej wi­dzę.

We drzwiach, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce klam­kę, w dru­giej świe­cę w srebr­nym lich­ta­rzu, sta­ła ko­bie­ta, wy­so­ka, chu­da, wy­ra­zi­stej i przy­jem­nej twa­rzy.

Mia­ła na so­bie spód­ni­cę wą­ską czer­wo­ną, w czar­ne krop­ki i dłu­gi gra­na­to­wy su­kien­ny żu­pa­nik z pe­le­ryn­ką, a na gło­wie ogrom­ny mu­śli­no­wy cze­piec bia­ły z dużą ko­kar­dą, z pod któ­re­go wy­glą­da­ły dwa pu­kle si­wych wło­sów.

Za nią, już w dru­gim po­ko­ju, sta­ło dwóch męż­czyzn, któ­rzy przy­glą­da­li mi się z cie­ka­wo­ścią – je­den przez jej ra­mię, dru­gi z prze­ciw­nej stro­ny.

Wi­dzę te dwie gło­wy.

Jed­na siwa, o nie­bie­skich oku­la­rach, sta­ra, ru­mia­na i peł­na, o wy­go­lo­nej twa­rzy, z ma­leń­kim wą­si­kiem.

Dru­ga, rów­nież nie mło­da, prze­wyż­sza­ła jesz­cze gło­wę ko­bie­ty i nad­zwy­czaj była ty­po­wą, ze swe­mi bia­łe­mi wło­sa­mi, du­żym no­sem i pod­strzy­żo­ne­mi wą­sa­mi.

Przez chwi­lę zda­ło mi się, że czy­tam ja­kiś nie­wy­da­ny tom Chodź­ki.

Nie­wia­sta ner­wo­wo gło­wa trzę­sła i by­stro mi się przy­pa­try­wa­ła.

– Czy za­sta­ję w domu pa­nią kasz­te­la­ni­co­wa Bal­bi­nę? – za­py­ta­łem śmia­ło.

Na te sło­wa, ko­bie­ta od­da­ła lich­tarz je­go­mo­ści w oku­la­rach, mó­wiąc roz­ka­zu­ją­co i krót­ko:

– Weź asan i przy­świeć!

Pu­ści­ła klam­kę, a trzę­sąc jesz­cze wię­cej gło­wą, po­de­szła kil­ka kro­ków i sta­nę­ła, mie­rząc mnie od stóp do gło­wy.

Ale tym­cza­sem je­go­mość z lich­ta­rzem za­ga­pił się, wle­pia­jąc we mnie oczy.

– Świeć asan le­piej! – za­wo­ła­ła nie­wia­sta – tu­taj… niech zo­ba­czę kogo Bóg daje?…

Je­go­mość mnie oświe­cił.

Uśmiech­ną­łem się z ory­gi­nal­no­ści po­zy­cyi.

– Wszel­ki duch Pana Boga chwa­li! – to­nem roz­rzew­nio­nym za­wo­ła­ła nie­wia­sta, za­ła­mu­jąc ręce –

czyż­bym się my­li­ła? A toż puł­kow­ni­ku, wy­ka­pa­ny imć hra­bia do­bro­dziej, mój brat ro­dze­nie­niu­teń­ki!

– Nie on, ale syn jego! – za­wo­ła­łem i rzu­ci­łem się do rąk ciot­ki Bal­bi­ny.

Roz­rzew­nie­nie było ogrom­ne; ciot­ka się roz­pła­ka­ła na do­bre, ści­ska­ła i ca­ło­wa­ła.

– Świeć asan i nie gap się! – po­wta­rza­ła do pana w oku­la­rach. – Nie­chno zo­ba­czę… Wy­ka­pa­ny oj­ciec!… jak do­bro­dzie­ja ko­cham – mó­wi­ła, przy­glą­da­jąc mi się i ob­ra­ca­jąc na wszyst­kie stro­ny. – Ot masz, puł­kow­ni­ku! – cią­gnę­ła da­lej ciot­ka Bal­bi­na – nie mó­wi­łam ci, że coś bę­dzie, sko­ro mi się śni­ła kasz­te­la­no­wa? Jak do­bro­dzie­ja ko­cham… wy­ka­pa­ny imć pan hra­bia do­bro­dziej!… No, roz­bierz się, a po­świeć­że, puł­kow­ni­ku, a przy­świeć­że asan!… O! mój naj­droż­szy hra­bia do­bro­dziej… mój bra­ta­nek!… Cóż za nie­spo­dzian­ka!

Ciot­ka cią­gle mó­wi­ła, ob­sy­pu­jąc mnie py­ta­nia­mi, to ła­jąc pana w oku­la­rach, to mnie ca­łu­jąc, to znów szep­ta­jąc z wy­so­kim puł­kow­ni­kiem.

Wresz­cie we­szli­śmy do po­ko­ju, z któ­re­go na moje przy­wi­ta­nie wy­szła ciot­ka Bal­bi­na.

Przy­jem­ne uczu­cie do­bro­by­tu po­wo­li roz­pra­sza­ło mój smu­tek.

Była to duża sala, choć bar­dzo ni­ska, tak ni­ska iż ręką mo­głem do­stać su­fi­tu. W ką­cie stał ogrom­ny ko­min, w któ­re­go wnę­trzu bu­chał we­so­ły ogień.

Na środ­ku sali stał stół, za­sta­wio­ny do­stat­nio do wie­cze­rzy; pa­li­ły się na nim dwie świe­ce, stał i ki­pią­cy sa­mo­war.

Roz­glą­da­łem się.

Na ścia­nach wi­sia­ły czar­ne od po­pstrzeń i wie­ko­we­go pyłu por­tre­ty.

Pod­czas gdy ciot­ka krzą­ta­ła się po­mię­dzy kre­den­sem i sto­łem, ob­cho­dzi­łem te ma­lo­wi­dła.

Sta­ną­łem przed jed­nem, któ­re jesz­cze nie było jed­no­li­tą po­wierzch­nią pyłu, a przed­sta­wia­ło męż­czy­znę w stro­ju woj­sko­wym z cza­sów Księ­stwa.

Ciot­ka Bal­bi­na śle­dzą­ca każ­de moje po­ru­sze­nie, rze­kła:

– To kon­ter­fekt do­bro­dzie­ja.

– Co za do­bro­dziej! – od­par­łem pra­wie ze śmie­chem.

– Pan w oku­la­rach pod­szedł co ry­chło do mnie i szep­nął.

– Pst!… to pan kasz­te­la­nie!

Po tej pierw­szej nie­zręcz­no­ści, po­pro­si­łem mej ciot­ki, by mnie po­zna­ła ze swy­mi go­ść­mi, jak się do­my­śla­łem, owy­mi re­zy­den­ta­mi.

– Cóż zno­wu! – za­wo­ła­ła ciot­ka – ja ci ich, bra­tan­ku, hra­bio do­bro­dzie­ju, przed­sta­wię: ot, nasz puł­kow­nik.

Tu wska­za­ła sie­dzą­ce­go już przy sto­le wy­so­kie­go pana, do któ­re­go pod­sze­dłem. Ciot­ka da­lej cią­gnę­ła.

– Puł­kow­nik imć pan Ra­pal­ski, ja­kiś da­le­ki ko­li­gat do­bro­dzie­ja nie­bosz­czy­ka…

– Bli­ski… bli­ski! – prze­rwał, wsta­jąc puł­kow­nik i po­da­jąc mi rękę – bli­ski… do­bro­dziej­ko kasz­te­la­ni­co­wo, bo mat­ka moja…

– A, daj­że po­kój – prze­rwa­ła ciot­ka – niech bę­dzie i bli­ski, ko­cha­ny puł­kow­ni­ku.

Ob­ró­ci­ła się do mnie i da­lej mó­wi­ła:

– Nie­bosz­czyk do­bro­dziej na jego rę­kach skoń­czył ży­cie… a to… to – tu wska­za­ła mi pana w oku­la­rach, któ­ry się prze­cha­dzał po sali – to… no, asan, za­re­ko­men­duj się, ja­kiś tam fa­mi­liant…

Czem­prę­dzej pod­bie­głem do prze­cha­dza­ją­ce­go się pana, któ­ry po­da­jąc mi rękę, po­waż­nie wy­re­cy­to­wał:

– An­zelm her­bu Śle­pow­ron Go­dziem­ba, ostat­ni po­to­mek kasz­te­la­na wol­brom­skie­go; mat­ka moja Gą­siew­ska, pra­wnucz­ka het­ma­na, ja­kem żyw; żoł­nierz na­po­le­oń­ski, ka­wa­ler "vir­tu­ti mi­li­ta­ri", ja­kem żyw, ka­pi­tan!…

– Hola, pa­nie An­zel­mie! – za­wo­łał puł­kow­nik, prze­ry­wa­jąc ka­pi­ta­no­wi – pro­szę, bar­dzo pro­szę! Przy mnie im­pu­to­wać so­bie ran­gi; co za ka­pi­tan?… Sły­szysz mo­ścia do­bro­dziej­ko… pan An­zelm znów się robi ka­pi­ta­nem! Hola, mo­ści pa­nie! Jak ho­nor ko­cham, tak nie po­zwo­lę!…

Puł­kow­nik wstał i wy­pro­sto­wał się, jak ol­brzym. Pan An­zelm za­pe­rzo­ny, za­czął cho­dzić po sali i raz po raz po­wta­rzał:

– Do­brze, do­brze!… Ja­kem żyw, po­ka­żę do­ku­men­ta… po­ka­żę do­ku­men­ta!…

Jak głu­pi sta­łem w miej­scu, gdzie pan An­zelm urwał swą re­ko­men­da­cyę, i przy "hola" puł­kow­ni­ko­ko­wem, wy­pu­ścił mą rękę.

Nikt na mnie nie zwa­żał, bo puł­kow­nik bar­dzo zi­ry­to­wa­ny cią­gle mó­wił, pan An­zelm jed­no i to samo krzy­czał, a ciot­ka moja mię­dzy nimi sta­ła z za­ło­żo­ne­mi na pier­siach rę­ka­mi i niby zła, niby uśmiech­nię­ta, gło­wa tyl­ko ki­wa­ła.

Ko­micz­na była to sce­na, ja tym­cza­sem ob­ser­wo­wa­łem, nic nie ro­zu­mie­jąc.

Puł­kow­nik za­pe­rzo­ny, rzu­ca­jąc wście­kłe wej­rze­nia na pana An­zel­ma, da­lej mó­wił:

– Jak ho­nor ko­cham, tak już tego za­wie­le, mo­ścia do­bro­dziej­ko!… Pro­szę!… ka­pi­tan… jak ho­nor ko­cham!…

– Po­ka­żę, po­ka­żę… ja­kem żyw, po­ka­żę! – po­wta­rzał go­rącz­ko­wo, mie­rząc salę, pan An­zelm.

Puł­kow­nik gło­śniej jesz­cze za­wo­łał:

– Po­to­mek kasz­te­la­na wol­brom­skie­go? do­brze, choć py­ta­nie, jak ho­nor ko­cham, czy ostat­ni. Uro­dzo­ny z pra­wnucz­ki het­ma­na Gą­siew­skie­go? I to do­brze, mo­ścia do­bro­dziej­ko, choć nikt z nas tam nie był; żoł­nierz na­po­le­oń­ski? do­brze! jesz­cze do­brze! Ka­wa­ler "vir­tu­ti mi­li­ta­ri"? jak ho­nor ko­cham i to do­brze! Ale ka­pi­tan? ka­pi­tan? hola, mo­ści pa­nie An­zel­mie!…

– Mo­ścia do­bro­dziej­ko! – za­wo­łał pan An­zelm, sta­jąc przed moją ciot­ką i gie­stem de­spe­rac­kim wska­zu­jąc na puł­kow­ni­ka – sły­szysz, pani kasz­te­la­ni­co­wej puł­kow­nik mnie in­sul­tu­je pu­blicz­nie! w two­im domu, przy twym bra­tan­ku, mo­ścia kasz­te­la­ni­co­wo!

Ciot­ka ki­wa­ła gło­wą i uśmie­cha­ła się tyl­ko z pod swo­je­go du­że­go nosa.

Puł­kow­nik jesz­cze gło­śniej wo­łał, nie zwa­ża­jąc już na ni­ko­go:

– To mi ka­pi­tan, jak ho­nor ko­cham! Co za śmia­łość! co za bez­czel­ność, tak się re­ko­men­do­wać, jak się nie ma pa­ten­tu!…

– Ja­kem żyw, tak nie wy­trzy­mam – prze­rwał znów pan An­zelm i pod­bie­ga­jąc do mnie, za­wo­łał: – Ja­kem żyw, hra­bio do­bro­dzie­ju, pro­szę mi wie­rzyć, tak po­ka­żę do­ku­ment!

– Kłam­stwo! – krzy­czał puł­kow­nik z za sto­łu.

– Kłam­stwo? – po­wtó­rzył pan An­zelm i czem­prę­dzej ob­ró­cił się do mo­jej ciot­ki, do­da­jąc: – Po raz dru­gi mnie puł­kow­nik in­sul­tu­je!

Wtem strasz­ny za­pa­no­wał za­męt, bo puł­kow­nik pod­biegł z dru­giej stro­ny do mo­jej ciot­ki i obaj za­czę­li się zbli­ska kłó­cić – a w fer­wo­rze, to je­den, to dru­gi chwy­tał ja za rękę, by zy­skać jej po­moc.

Ja śmia­łem się tak, iż za­po­mnia­łem o her­ba­cie i ko­la­cyi, na któ­re nie­cier­pli­wie cze­ka­łem.

Pan An­zelm co chwi­la, w fer­wo­rze kłót­ni, wy­cie­rał nie­bie­skie oku­la­ry, puł­kow­nik co chwi­la pod­no­sił cy­buch, któ­ry nie wiem zkąd się zna­lazł w jego rę­kach.

Kłót­nia, prze­szedł­szy na obce mi te­ry­to­ry­um, choć cią­gle po­wra­ca­ła do tego ka­pi­ta­na, sta­wa­ła się co­raz burz­liw­szą.

Szczę­ściem puł­kow­nik w fer­wo­rze ude­rzył cy­bu­chem w su­fit, któ­re­go wap­no w ma­łych okru­szyn­kach spa­dło na cze­piec mej ciot­ki.

– A! – za­wo­ła­ła do­no­śnie ciot­ka Bal­bi­na, wy­ry­wa­jąc cy­trach z rąk puł­kow­ni­ka – a… mo­ści pa­no­wie.. tego już za­wie­le, jak do­bro­dzie­ja ko­cha­ni!… Do­mi­ni roz­wa­lą te dwa ko­gu­ty!

Wy­pro­sto­wa­ła się, za­rzu­ci­ła pe­le­ryn­kę, pod­nio­sła cy­buch i ude­rzy­ła nim z ło­sko­tem o stół, aż za­dźwię­cza­ło wszyst­ko na nim i jesz­cze do­no­śniej, wi­docz­nie moc­no osta­tecz­nie tem wap­nem roz­draż­nio­na, koń­czy­ła:

– Ka­pi­tan, czy nie ka­pi­tan, puł­kow­nik, czy nie puł­kow­nik, sie­dzieć mi na swo­jem miej­scu!

Obaj re­zy­den­ci opu­ściw­szy uszy, uci­chli i usie­dli przy sto­le.

Nic cie­kaw­sze­go, jak ich obu miny były w tej chwi­li.

Puł­kow­nik nad­ra­biał jak mógł, a pan An­zelm zer­kał­na nie­go z pod oku­la­rów z iro­nicz­nym uśmie­chem.

Obaj sie­dzie­li na­prze­ciw sie­bie.

Ciot­ka da­lej mó­wi­ła już spo­koj­niej:

– Tak mnie kom­pro­mi­to­wać przed go­ściem, mo­ści pa­no­wie!… Jesz­cze­by dom roz­wa­li­li… puł­kow­nik sta­ry taki, a głu­pi!

Puł­kow­nik wes­tchnął tyl­ko, a ciot­ka ob­ró­ci­ła się do pana An­zel­ma:

– Asan daj mi już raz po­kój z tym ka­pi­ta­nem! Jak do­bro­dzie­ja ko­cham, tak mam już dość tego ka­pi­ta­na!

Puł­kow­nik spoj­rzał na pana An­zel­ma, chrząk­nął i uśmiech­nął się.

Za­uwa­ży­ła to moja ciot­ka i czem­prę­dzej do­da­ła:

– Dość mam i… i… puł­kow­ni­ka! My­ślał­by jesz­cze bra­ta­nek, że to ja­kie wo­ja­ki, a to, jak do­bro­dzie­ja ko­cham, dwa sta­re nie­do­łę­gi… nie­wie­dzieć co!

Cio­cia Bal­bi­na jesz­cze zrzę­dzi­ła chwil­kę, z któ­rej sko­rzy­sta­łem, by się tej trój­ce bli­żej przy­pa­trzyć.

Obaj re­zy­den­ci byli zu­peł­nie uspo­ko­je­ni.

Puł­kow­nik ma­łe­mi oczka­mi zer­kał tyl­ko na cy­buch, któ­rym jesz­cze ciot­ka ma­new­ro­wa­ła.

Pan An­zelm zaś przy­pa­try­wał się z roz­pa­czą ja­kąś sa­mo­wa­ro­wi.

Wy­glą­da­li, jak­by byli już daw­no o zwa­dzie do­pie­ro co przed chwi­lą mio­ta­ją­cej nimi, za­po­mnie­li.

Ciot­ka jed­na jesz­cze gde­ra­ła, za­rzu­ca­jąc co chwi­la małą pe­le­ryn­kę, co wi­docz­nie u niej było ge­stem, ozna­cza­ją­cym roz­draż­nie­nie.

Na mnie nikt nie zwa­żał.

Do­pie­ro te­raz mia­łem spo­sob­ność przy­pa­trzeć się sto­ło­wi, któ­ry był na wię­cej osób na­kry­ty.

Cio­cia Bal­bi­na sie­dzia­ła na pierw­szem niby miej­scu. Po le­wej stro­nie mia­ła ogrom­ny sa­mo­war, a za nim pana An­zel­ma; po pra­wej było miej­sce próż­ne, wi­docz­nie dla mnie prze­zna­czo­ne, za któ­rem sie­dział puł­kow­nik.

Da­lej szły trzy, czy czte­ry na­kry­cia.

Chwi­la dłu­ga mil­cze­nia, za­pew­ne okrop­ne­go dla skon­fu­do­wa­nych re­zy­den­tów, by­ła­by Bóg wie jak dłu­go trwa­ła, gdy­by nie sku­tek de­spe­rac­kich spoj­rzeń pana, An­zel­ma na sa­mo­war.

– Nie uwa­ża do­bro­dziej­ka – ode­zwał się do ciot­ki – że her­ba­ta prze­cią­gnie, bo już wię­cej jak siedm­na­ście mi­nut jest na sa­mo­wa­rze.

Puł­kow­nik rzu­cił dzięk­czyn­ne wej­rze­nie na pana An­zel­ma.

Ciot­ka Bal­bi­na się ock­nę­ła.

– Co też o nas po­my­śli bra­ta­nek!… Sia­daj­że, ko­chan­ku… tu­taj, przy mnie… Przy­jeż­dża czło­wiek ze świa­ta, syn mego ro­dzo­nień­kie­go bra­ta, hra­bie­go do­bro­dzie­ja, a ci mu na przy­wi­ta­nie ta­kie wy­pra­wia­ją te­atrum! Sia­daj­że, mój ko­chan­ku… A mu­sisz być głod­nym?…. Prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam za tych… nie­wie­dzieć" co!… wsty­dzi­li­by­ście się!…

Usia­dłem przy ciot­ce i dla nada­nia in­ne­go zwro­tu ca­łej hi­sto­ryi, wrę­czy­łem jej li­sty przy­wie­zio­ne z Kra­ko­wa i wy­re­cy­to­wa­łem wszyst­ko, co mi oj­ciec ka­zał po­wie­dzieć.

Cio­cia Bal­bi­na, u któ­rej po­zio­me trzę­sie­nie gło­wą było ner­wo­wą na­wycz­ką, za­czę­ła sil­niej i prę­dzej nią drgać.

– Li­sty od bra­ta do­bro­dzie­ja? Cie­ka­wam, co też pi­sze… a nie pi­sał już do mnie od śmier­ci nie­bosz­czy­ka do­bro­dzie­ja.

– Lody prze­ła­ma­ne – po­my­śla­łem – do­brze! Obaj re­zy­den­ci śmie­lej sie­dzie­li na stoł­kach. Ciot­ka list wa­ży­ła w rę­kach, wresz­cie go odło­ży­ła.

– Prze­czy­tam dzi­siaj jesz­cze… Mój brat, hra­bia do­bro­dziej! – wes­tchnę­ła głę­bo­ko.

Po­pra­wi­ła cze­piec, uło­ży­ła so­bie pe­le­ryn­kę i za­gad­nę­ła:

– No, sie­dzi­cie, nie­wie­dzieć co! Ko­cha­ny puł­kow­ni­ku, a gdzie wód­ka i na­lew­ki? Bra­ta­nek-by się na­pił!

Ob­li­cza re­zy­den­tów roz­po­go­dzi­ły się. Puł­kow­nik wstał i wkrót­ce po­wró­cił z pię­cio­ma bu­tel­ka­mi na­le­wek i wó­dek.

Tym­cza­sem cio­cia Bal­bi­na za­czę­ła się mnie wy­py­ty­wać o ro­dzin­ne spra­wy.

Py­ta­nia te były jed­ne dziw­niej­sze od dru­gich i na­peł­nia­ły mnie nie­okre­ślo­nem wra­że­niem.

Ciot­ka bo­wiem, jak sta­nę­ła w swych sto­sun­kach ze świa­tem i ro­dzi­ną, tak do­tąd sta­ła.

Py­ta­ła się o cio­cię Mal­cie, czy jesz­cze ład­na, a ta cio­cia Mal­cia mia­ła cór­kę, któ­ra prze­sta­ła być ład­na.

Jed­ne po dru­gich, te py­ta­nia wy­pa­da­ły tak nie­for­tun­nie, lecz to by­najm­niej nie było jej przy­krem.

Pod­czas tego, pan puł­kow­nik wy­pił był do mnie kie­li­szek Na­po­le­onów­ki, ja do pana An­zel­ma i za­ja­da­li­śmy prze­wy­bor­ne prze­ką­ski i wę­dli­ny.

Za­uwa­ży­łem tyl­ko, iż pan An­zelm miał o wie­le lep­szy ape­tyt ode­mnie, któ­ry dnia tego róż­ne prze­by­łem pe­ry­pe­tye.

Jadł, jak ama­tor, za­głę­bio­ny w swym ta­le­rzu, rzu­ca­jąc z pod oku­la­rów naj­róż­niej­sze, to na mnie, to na ciot­kę, to na puł­kow­ni­ka wej­rze­nia.

Ciot­ka jesz­cze się py­ta­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: