- W empik go
Rezydenci: Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości - ebook
Rezydenci: Opowiadania i nowele z niedawnej przeszłości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 291 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tegoż samego autora wyszły następujące dzieła:
……………………Rs. kop.
Dzisiejsze małżeństwa… 1 tom 1 " 80
Jeszcze małżeństwa… 1… 1 " 80
Wilma… 1… 1 " 80
Hrabia – Starosta… 2… 3 " 60
Jędrzek… 1… 1 " 20
Linoskoczka… 1… 2 " 40
Wczorajsi, Serya I… 1… 1 " 50
Wczorajsi, Serya II. 1896… 1 " 1 50
Nokturn Szopena… 1 " 1 20
Tajemnica V pułku węg… huz… 1… 1 " 20
Z różnych pułków.. 2… 2 " 40
Nera Pollacca, 1895… 1 " 2 –
Swat, 1895… 1… 2 " 80
Hrabina, 1895… 1 " 2 –
Aktork?, 1895… 1 " 2 –
Przy naszych dworach, 1895… 1 " 2 –
High – life – Doktor, 1896… 1 " 2 –
Pod prasą:
Wczorajsi, Serya III.
To i owo.
Ostatni.
Ze Starżów pani Appelstein.
Czarada.
Odrębna istota.
Skład główny u G. Centnerszwera,
Warszawa, Marszałkowska 143.
Wincenty Hr. Łoś.PRZEDMOWA I DEDYKACYA.
Rezydenci! Znałem ich kilku, w mojem dzieciństwie i pierwszej młodości. Niedobitki tej całej znikłej, niezmiernie sympatycznej sfery społecznej, zapewne jeszcze gdzie się znajdują, w jakim starym dworze, który przechował nasze tradycye, zwyczaj i obyczaj.
Im tedy poświęcam tę pracę, w której niejeden mój rówiennik dziś jeszcze znajdzie z pewnością, mniej lub więcej wierną podobiznę, jednego z przyjaciół i sympatycznych świadków swej młodości.
Stosunki, jakie wyrodziła walka o byt, idąca ręka w rękę z parą i elektrycznością, wytępiły całą falangę ludzi, pod wieloma etycznemi względami od nas wyższych, choćby tylko tym jednym rysem charakterów, pozwalającym im żyć dla innych, nie dla siebie wyłącznie. Rezydenci! Należą oni już do nigdy niepowrotnej przeszłości.
Ale pozostanie po nich tem sympatyczniejsze, im odleglejsze i cichsze, jak ich żywoty, wspomnienie.
Wincenty hr. Łoś.
Ożarów, d. 20 Kwietnia 1895.REZYDENT MOJEJ CIOTKI.
Jakże go doskonale pamiętam!…. Ale – zacznijmy od początku… Było to lat temu wiele.
Liczyłem wtedy lat dziewiętnaście, gdy rodzice moi wysłali mnie z pod Krakowa do ciotki mej, pani Balbiny, mieszkającej gdzieś za światem, na krańcach Królestwa, wśród bagien i jezior powiatu augustowskiego.
Tej ciotki nie znałem, a jechałem do niej z ważnym listem.
Słyszałem tylko dużo o niej od mego ojca, który ją uważał za największego "babę-oryginała" pod słońcem.
Wyszedłszy bowiem za mąż w roku 21-ym za właściciela Kołodziejówki, leżącej w owych augustowskich bagnach, nie wychyliła więcej nosa z tej wioski.
Owdowiała od lat niepamiętnych, raz na rok pisała do swego brata a mego rodzica, list na grubym papierze, zaczynający się od słów: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Jaśnie Wielmożny Hrabio IMĆ Panie Dobrodzieju i ukochany bracie!"
Po tym tytule szły serdeczne, choć tym samym stylem ułożone, powinszowania imienin.
Od roku 21-go nikogo ze swej rodziny nie widziała, bo ojciec mój nie chciał odbywać tej podróży, a ona ani myślała opuszczać Kołodziejówki.
Wiedziałem dalej, że była bezdzietną, niegdyś bardzo piękną; wiedziałem, że Kołodziejówka liczyła kilka tysięcy morgów, z których, jak mój ojciec żartował, całym rocznym dochodem był karaś, piskorz i bekas.
Jakiś nawet szlachcic z jej okolicy zabłąkał się raz w Krakowie i opowiedział memu ojcu, że pani Balbina grubą ma gotówkę, którą trzyma w żelaznej skrzyni, w lamusie.
Opowiedział dużo oryginalnych szczegółów o jej życiu, o jej dwóch rezydentach, ojej gospodarce, co wszystko bardzo ubawiło mego ojca, ale bynajmniej nie zachęciło do odwiedzenia siostry, ani jej żelaznej skrzyni.
Na mojej młodej imaginacyi, ta ciotka Balbina, mieszkająca gdzieś… żywiąca się karasiami i bekasami, zbierająca pieniądze w lamusie, niepospolite robiła wrażenie.
Prawie się też uradowałem, gdy mi ojciec wręczył plik papierów i polecił bezzwłocznie puścić się w drogę do ciotki Balbiny.
Papiery dotyczyły ważnych interesów, których treści zaledwie się domyślałem, a ojciec polecił mi tylko serdeczne ucałowanie swej siostry.
Po kilkunastodniowej podróży, po różnych etapach w wioskach Galicyi i Królestwa, pewnego pochmurnego wieczora listopadowego dojechałem do Kołodziejówki.
Dwa małe koniki najęte w ostatniem miasteczku, zaledwie się wlokły, wyciągając nogi z rozrobionego błota.
A pejzaż dziwnie był smutny i monotonny. Jak dziś, pamiętam tę chwilę, w której woźnica jakby się obudził, machnął batem i obracając się do mnie, wyrzekł:
– Ot i Kołodziejówka.
Ocknąłem się zmęczony tą mozolną drogą, a więcej jeszcze smutkiem widoku, dokoła się roztaczającego.
Mgła gęsta spadała z pochmurnego nieba.
Dokoła równina falowata pól pooranych, poprzerzynanych mokremi łąkami i kępiastemi bagnami.
Gdzieniegdzie rosła brzoza karłowata lub sosna mała i cienka, jak suchotnica.
Gdzieniegdzie sterczał krzyż dębowy, stary i pochylony, zgniły i przełamany.
Wrona rzadko nademną zakrakała, a dolatywał nas tylko głos smutny miłośnika błot, a nieznanego mi dotąd, derkacza.
A tłem tego smutnego pejzażu były we mgle pogrążone, wstęgi jasne rozsianych gęsto wód i jezior, lub wśród nich sterczące i gołe już topole, i wspanialsze od nich olchy i osiki.
A Kołodziejówka? Cóż za smutna siedziba!
Nad odnogą ginącego za pagórkiem jeziora, czy nad wezbraną wodą łąk, jakby w błocie prawie, wyrosły topole i olchy, tworząc otoczenie domostwa, którego sześć kominów wypuszczało gęsty i powolny dym.
To był dwór.
Droga prowadziła wprost do niego przez groblę. Na grobli stał pochylony młyn; za nim na prawo wieś, której chaty zdawały się co chwila wsiąkać w błoto.
Jeszcze niżej tej kępy drzew, jakby niżej jeszcze od tego domu, którego tylko białe kominy widziałem, stały prawie w wodzie budynki gospodarskie.
Jakieś drewniane, brunatne, niezgrabne, pochylone i słomą kryte rudery, wsiąkały widocznie od lat niepamiętnych w te odwieczne błota.
Nieopisany smutek mnie ogarnął.
Ja, co się wychowałem w wesołej nadwiślańskiej okolicy, której tłem były Karpaty, a pejzażem przecudne i wesołe, po pagórkach się pnące pałace i dwory, nie miałem pojęcia o tych dzikich siedzibach derkaczy.
Właśnie jeden z nich zaderkał wśród topól, jakby z przestrachem na widok wlokącej się po grobli bryki.
Żuraw ciągle będący w robocie, przeraźliwie we wsi skrzypiał, gęsi, jak na Kapitolu, zwoływały się na noc z kęp i błot, a brykę naszą mijały chude krowy, z mozołem wyciągające nogi ze strasznego błota.
Okropne było to wszystko.
Jak dziś, pamiętam ten nieokreślony smutek ogarniający mnie całego, jak to przejmujące wilgotne błot powietrze, które przenikało do szpiku kości.
Ale mimo to z zadowolnieniem spoglądałem na kominy dymiące, bo one były dowodem, że w tym domu żył ktoś, jadł i pił i grzał się przy kominie.
Po długiej podróży, mimo najsmutniejszych wrażeń, z radością zbliżałem się do siedziby ciotki Balbiny, gdzie miałem zastać ognisko domowe i może… z radością być przyjętym.
Tej cioci Balbiny byłem, w miarę zbliżania się, coraz ciekawszy.
Wreszcie dowlokła się moja bryka przed dwór.
Był to długi dom o ośmiu oknach od frontu, o wysokim dachu, z gankiem wspartym na czterech murowanych słupach i zapadłym w ziemię.
Odpowiadał całości i przypominał mi dziwnie illustracye do historyi naszych dawnych czasów.
Naprzeciw niego stała podobna, lecz jeszcze starsza budowla, która w ziemię widocznie więcej wsiąkać miała czasu, bo okna jej równały się prawie z poziomem.
O tyle znałem nasz dawny kraj, aby poznać w tym budynku stary dwór, przemieniony na kuchnię i mieszkania dla czeladzi.
Kilku parobków i kilka dziewek wybiegło z sieni jej rudery, by się przypatrzyć rzadko tu widocznie zajeżdżającemu gościowi.
Równocześnie, gdym otulony w futro, z trudnością wydobywał się z zapadniętego siedzenia bryki, uchyliły się drzwi główne we dworze.
Jakaś męska głowa, w niebieskich okularach i siwa, wyjrzała i zaraz drzwi się przymknęły.
Tymczasem byłem już na ganku.
Wewnątrz domostwa słyszałem ruch, zamykanie drzwi, głosy, ale nikt naprzeciw mnie nie wychodził.
Czyżby ciocia Balbina była niegościnną?
Ale z dymem rozchodzącym się po podwórzu, doleciał mnie zapach-cebuli i kartofelków przysmażanych.
Śmiało otworzyłem ciężkie podwoje, a potknąwszy się na progu, wpadłem w sień, leżąca o jaki łokieć niżej od poziomu podwórza i ganku.
W tej sieni było ciemno, bo i na dworze dobrze się zmierzchało.
Stałem chwilkę, namyślając się co dalej robić?
Wtem otworzyły się drzwi na prawo, buchnęło światło i przedstawił mi się obraz, jakiego nigdy nie zapomnę – jaki teraz, po tylu latach, najdokładniej widzę.
We drzwiach, trzymając w jednej ręce klamkę, w drugiej świecę w srebrnym lichtarzu, stała kobieta, wysoka, chuda, wyrazistej i przyjemnej twarzy.
Miała na sobie spódnicę wąską czerwoną, w czarne kropki i długi granatowy sukienny żupanik z pelerynką, a na głowie ogromny muślinowy czepiec biały z dużą kokardą, z pod którego wyglądały dwa pukle siwych włosów.
Za nią, już w drugim pokoju, stało dwóch mężczyzn, którzy przyglądali mi się z ciekawością – jeden przez jej ramię, drugi z przeciwnej strony.
Widzę te dwie głowy.
Jedna siwa, o niebieskich okularach, stara, rumiana i pełna, o wygolonej twarzy, z maleńkim wąsikiem.
Druga, również nie młoda, przewyższała jeszcze głowę kobiety i nadzwyczaj była typową, ze swemi białemi włosami, dużym nosem i podstrzyżonemi wąsami.
Przez chwilę zdało mi się, że czytam jakiś niewydany tom Chodźki.
Niewiasta nerwowo głowa trzęsła i bystro mi się przypatrywała.
– Czy zastaję w domu panią kasztelanicowa Balbinę? – zapytałem śmiało.
Na te słowa, kobieta oddała lichtarz jegomości w okularach, mówiąc rozkazująco i krótko:
– Weź asan i przyświeć!
Puściła klamkę, a trzęsąc jeszcze więcej głową, podeszła kilka kroków i stanęła, mierząc mnie od stóp do głowy.
Ale tymczasem jegomość z lichtarzem zagapił się, wlepiając we mnie oczy.
– Świeć asan lepiej! – zawołała niewiasta – tutaj… niech zobaczę kogo Bóg daje?…
Jegomość mnie oświecił.
Uśmiechnąłem się z oryginalności pozycyi.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – tonem rozrzewnionym zawołała niewiasta, załamując ręce –
czyżbym się myliła? A toż pułkowniku, wykapany imć hrabia dobrodziej, mój brat rodzenieniuteńki!
– Nie on, ale syn jego! – zawołałem i rzuciłem się do rąk ciotki Balbiny.
Rozrzewnienie było ogromne; ciotka się rozpłakała na dobre, ściskała i całowała.
– Świeć asan i nie gap się! – powtarzała do pana w okularach. – Niechno zobaczę… Wykapany ojciec!… jak dobrodzieja kocham – mówiła, przyglądając mi się i obracając na wszystkie strony. – Ot masz, pułkowniku! – ciągnęła dalej ciotka Balbina – nie mówiłam ci, że coś będzie, skoro mi się śniła kasztelanowa? Jak dobrodzieja kocham… wykapany imć pan hrabia dobrodziej!… No, rozbierz się, a poświećże, pułkowniku, a przyświećże asan!… O! mój najdroższy hrabia dobrodziej… mój bratanek!… Cóż za niespodzianka!
Ciotka ciągle mówiła, obsypując mnie pytaniami, to łając pana w okularach, to mnie całując, to znów szeptając z wysokim pułkownikiem.
Wreszcie weszliśmy do pokoju, z którego na moje przywitanie wyszła ciotka Balbina.
Przyjemne uczucie dobrobytu powoli rozpraszało mój smutek.
Była to duża sala, choć bardzo niska, tak niska iż ręką mogłem dostać sufitu. W kącie stał ogromny komin, w którego wnętrzu buchał wesoły ogień.
Na środku sali stał stół, zastawiony dostatnio do wieczerzy; paliły się na nim dwie świece, stał i kipiący samowar.
Rozglądałem się.
Na ścianach wisiały czarne od popstrzeń i wiekowego pyłu portrety.
Podczas gdy ciotka krzątała się pomiędzy kredensem i stołem, obchodziłem te malowidła.
Stanąłem przed jednem, które jeszcze nie było jednolitą powierzchnią pyłu, a przedstawiało mężczyznę w stroju wojskowym z czasów Księstwa.
Ciotka Balbina śledząca każde moje poruszenie, rzekła:
– To konterfekt dobrodzieja.
– Co za dobrodziej! – odparłem prawie ze śmiechem.
– Pan w okularach podszedł co rychło do mnie i szepnął.
– Pst!… to pan kasztelanie!
Po tej pierwszej niezręczności, poprosiłem mej ciotki, by mnie poznała ze swymi gośćmi, jak się domyślałem, owymi rezydentami.
– Cóż znowu! – zawołała ciotka – ja ci ich, bratanku, hrabio dobrodzieju, przedstawię: ot, nasz pułkownik.
Tu wskazała siedzącego już przy stole wysokiego pana, do którego podszedłem. Ciotka dalej ciągnęła.
– Pułkownik imć pan Rapalski, jakiś daleki koligat dobrodzieja nieboszczyka…
– Bliski… bliski! – przerwał, wstając pułkownik i podając mi rękę – bliski… dobrodziejko kasztelanicowo, bo matka moja…
– A, dajże pokój – przerwała ciotka – niech będzie i bliski, kochany pułkowniku.
Obróciła się do mnie i dalej mówiła:
– Nieboszczyk dobrodziej na jego rękach skończył życie… a to… to – tu wskazała mi pana w okularach, który się przechadzał po sali – to… no, asan, zarekomenduj się, jakiś tam familiant…
Czemprędzej podbiegłem do przechadzającego się pana, który podając mi rękę, poważnie wyrecytował:
– Anzelm herbu Ślepowron Godziemba, ostatni potomek kasztelana wolbromskiego; matka moja Gąsiewska, prawnuczka hetmana, jakem żyw; żołnierz napoleoński, kawaler "virtuti militari", jakem żyw, kapitan!…
– Hola, panie Anzelmie! – zawołał pułkownik, przerywając kapitanowi – proszę, bardzo proszę! Przy mnie imputować sobie rangi; co za kapitan?… Słyszysz mościa dobrodziejko… pan Anzelm znów się robi kapitanem! Hola, mości panie! Jak honor kocham, tak nie pozwolę!…
Pułkownik wstał i wyprostował się, jak olbrzym. Pan Anzelm zaperzony, zaczął chodzić po sali i raz po raz powtarzał:
– Dobrze, dobrze!… Jakem żyw, pokażę dokumenta… pokażę dokumenta!…
Jak głupi stałem w miejscu, gdzie pan Anzelm urwał swą rekomendacyę, i przy "hola" pułkownikokowem, wypuścił mą rękę.
Nikt na mnie nie zważał, bo pułkownik bardzo zirytowany ciągle mówił, pan Anzelm jedno i to samo krzyczał, a ciotka moja między nimi stała z założonemi na piersiach rękami i niby zła, niby uśmiechnięta, głowa tylko kiwała.
Komiczna była to scena, ja tymczasem obserwowałem, nic nie rozumiejąc.
Pułkownik zaperzony, rzucając wściekłe wejrzenia na pana Anzelma, dalej mówił:
– Jak honor kocham, tak już tego zawiele, mościa dobrodziejko!… Proszę!… kapitan… jak honor kocham!…
– Pokażę, pokażę… jakem żyw, pokażę! – powtarzał gorączkowo, mierząc salę, pan Anzelm.
Pułkownik głośniej jeszcze zawołał:
– Potomek kasztelana wolbromskiego? dobrze, choć pytanie, jak honor kocham, czy ostatni. Urodzony z prawnuczki hetmana Gąsiewskiego? I to dobrze, mościa dobrodziejko, choć nikt z nas tam nie był; żołnierz napoleoński? dobrze! jeszcze dobrze! Kawaler "virtuti militari"? jak honor kocham i to dobrze! Ale kapitan? kapitan? hola, mości panie Anzelmie!…
– Mościa dobrodziejko! – zawołał pan Anzelm, stając przed moją ciotką i giestem desperackim wskazując na pułkownika – słyszysz, pani kasztelanicowej pułkownik mnie insultuje publicznie! w twoim domu, przy twym bratanku, mościa kasztelanicowo!
Ciotka kiwała głową i uśmiechała się tylko z pod swojego dużego nosa.
Pułkownik jeszcze głośniej wołał, nie zważając już na nikogo:
– To mi kapitan, jak honor kocham! Co za śmiałość! co za bezczelność, tak się rekomendować, jak się nie ma patentu!…
– Jakem żyw, tak nie wytrzymam – przerwał znów pan Anzelm i podbiegając do mnie, zawołał: – Jakem żyw, hrabio dobrodzieju, proszę mi wierzyć, tak pokażę dokument!
– Kłamstwo! – krzyczał pułkownik z za stołu.
– Kłamstwo? – powtórzył pan Anzelm i czemprędzej obrócił się do mojej ciotki, dodając: – Po raz drugi mnie pułkownik insultuje!
Wtem straszny zapanował zamęt, bo pułkownik podbiegł z drugiej strony do mojej ciotki i obaj zaczęli się zbliska kłócić – a w ferworze, to jeden, to drugi chwytał ja za rękę, by zyskać jej pomoc.
Ja śmiałem się tak, iż zapomniałem o herbacie i kolacyi, na które niecierpliwie czekałem.
Pan Anzelm co chwila, w ferworze kłótni, wycierał niebieskie okulary, pułkownik co chwila podnosił cybuch, który nie wiem zkąd się znalazł w jego rękach.
Kłótnia, przeszedłszy na obce mi terytoryum, choć ciągle powracała do tego kapitana, stawała się coraz burzliwszą.
Szczęściem pułkownik w ferworze uderzył cybuchem w sufit, którego wapno w małych okruszynkach spadło na czepiec mej ciotki.
– A! – zawołała donośnie ciotka Balbina, wyrywając cytrach z rąk pułkownika – a… mości panowie.. tego już zawiele, jak dobrodzieja kochani!… Domini rozwalą te dwa koguty!
Wyprostowała się, zarzuciła pelerynkę, podniosła cybuch i uderzyła nim z łoskotem o stół, aż zadźwięczało wszystko na nim i jeszcze donośniej, widocznie mocno ostatecznie tem wapnem rozdrażniona, kończyła:
– Kapitan, czy nie kapitan, pułkownik, czy nie pułkownik, siedzieć mi na swojem miejscu!
Obaj rezydenci opuściwszy uszy, ucichli i usiedli przy stole.
Nic ciekawszego, jak ich obu miny były w tej chwili.
Pułkownik nadrabiał jak mógł, a pan Anzelm zerkałna niego z pod okularów z ironicznym uśmiechem.
Obaj siedzieli naprzeciw siebie.
Ciotka dalej mówiła już spokojniej:
– Tak mnie kompromitować przed gościem, mości panowie!… Jeszczeby dom rozwalili… pułkownik stary taki, a głupi!
Pułkownik westchnął tylko, a ciotka obróciła się do pana Anzelma:
– Asan daj mi już raz pokój z tym kapitanem! Jak dobrodzieja kocham, tak mam już dość tego kapitana!
Pułkownik spojrzał na pana Anzelma, chrząknął i uśmiechnął się.
Zauważyła to moja ciotka i czemprędzej dodała:
– Dość mam i… i… pułkownika! Myślałby jeszcze bratanek, że to jakie wojaki, a to, jak dobrodzieja kocham, dwa stare niedołęgi… niewiedzieć co!
Ciocia Balbina jeszcze zrzędziła chwilkę, z której skorzystałem, by się tej trójce bliżej przypatrzyć.
Obaj rezydenci byli zupełnie uspokojeni.
Pułkownik małemi oczkami zerkał tylko na cybuch, którym jeszcze ciotka manewrowała.
Pan Anzelm zaś przypatrywał się z rozpaczą jakąś samowarowi.
Wyglądali, jakby byli już dawno o zwadzie dopiero co przed chwilą miotającej nimi, zapomnieli.
Ciotka jedna jeszcze gderała, zarzucając co chwila małą pelerynkę, co widocznie u niej było gestem, oznaczającym rozdrażnienie.
Na mnie nikt nie zważał.
Dopiero teraz miałem sposobność przypatrzeć się stołowi, który był na więcej osób nakryty.
Ciocia Balbina siedziała na pierwszem niby miejscu. Po lewej stronie miała ogromny samowar, a za nim pana Anzelma; po prawej było miejsce próżne, widocznie dla mnie przeznaczone, za którem siedział pułkownik.
Dalej szły trzy, czy cztery nakrycia.
Chwila długa milczenia, zapewne okropnego dla skonfudowanych rezydentów, byłaby Bóg wie jak długo trwała, gdyby nie skutek desperackich spojrzeń pana, Anzelma na samowar.
– Nie uważa dobrodziejka – odezwał się do ciotki – że herbata przeciągnie, bo już więcej jak siedmnaście minut jest na samowarze.
Pułkownik rzucił dziękczynne wejrzenie na pana Anzelma.
Ciotka Balbina się ocknęła.
– Co też o nas pomyśli bratanek!… Siadajże, kochanku… tutaj, przy mnie… Przyjeżdża człowiek ze świata, syn mego rodzonieńkiego brata, hrabiego dobrodzieja, a ci mu na przywitanie takie wyprawiają teatrum! Siadajże, mój kochanku… A musisz być głodnym?…. Przepraszam, bardzo przepraszam za tych… niewiedzieć" co!… wstydzilibyście się!…
Usiadłem przy ciotce i dla nadania innego zwrotu całej historyi, wręczyłem jej listy przywiezione z Krakowa i wyrecytowałem wszystko, co mi ojciec kazał powiedzieć.
Ciocia Balbina, u której poziome trzęsienie głową było nerwową nawyczką, zaczęła silniej i prędzej nią drgać.
– Listy od brata dobrodzieja? Ciekawam, co też pisze… a nie pisał już do mnie od śmierci nieboszczyka dobrodzieja.
– Lody przełamane – pomyślałem – dobrze! Obaj rezydenci śmielej siedzieli na stołkach. Ciotka list ważyła w rękach, wreszcie go odłożyła.
– Przeczytam dzisiaj jeszcze… Mój brat, hrabia dobrodziej! – westchnęła głęboko.
Poprawiła czepiec, ułożyła sobie pelerynkę i zagadnęła:
– No, siedzicie, niewiedzieć co! Kochany pułkowniku, a gdzie wódka i nalewki? Bratanek-by się napił!
Oblicza rezydentów rozpogodziły się. Pułkownik wstał i wkrótce powrócił z pięcioma butelkami nalewek i wódek.
Tymczasem ciocia Balbina zaczęła się mnie wypytywać o rodzinne sprawy.
Pytania te były jedne dziwniejsze od drugich i napełniały mnie nieokreślonem wrażeniem.
Ciotka bowiem, jak stanęła w swych stosunkach ze światem i rodziną, tak dotąd stała.
Pytała się o ciocię Malcie, czy jeszcze ładna, a ta ciocia Malcia miała córkę, która przestała być ładna.
Jedne po drugich, te pytania wypadały tak niefortunnie, lecz to bynajmniej nie było jej przykrem.
Podczas tego, pan pułkownik wypił był do mnie kieliszek Napoleonówki, ja do pana Anzelma i zajadaliśmy przewyborne przekąski i wędliny.
Zauważyłem tylko, iż pan Anzelm miał o wiele lepszy apetyt odemnie, który dnia tego różne przebyłem perypetye.
Jadł, jak amator, zagłębiony w swym talerzu, rzucając z pod okularów najróżniejsze, to na mnie, to na ciotkę, to na pułkownika wejrzenia.
Ciotka jeszcze się pytała: