Richard Bonett. Pożądanie - ebook
Richard Bonett. Pożądanie - ebook
Skryta, cicha i spokojna baristka, Nanette, ma dwadzieścia osiem lat i ze wszystkich sił stara się odgrodzić od przeszłości. Cztery lata temu przeżyła bolesną tragedię i zawód. Przeprowadziła się do Desmond i teraz z uporem tworzy nową siebie – pogodną pracownicę kawiarni. Pracuje całymi dniami, prowadzi zajęcia Klubu Książki Młodzieżowej oraz uczęszcza na sesje psychologiczno-terapeutyczne. Pewnego dnia podczas zajęć w bibliotece poznaje tajemniczego Richarda Bonetta. Ten podziwiany i pożądany psycholog, marzenie tysięcy kobiet, skrywa w sobie wiele tajemnic. Richard zaczyna wprowadzać Nanette w świat gry zmysłów, o którym nigdy wcześniej nie śmiała nawet pomyśleć. W tej grze specyficzną rolę odgrywają używane przez niego dziwne atrybuty: od aksamitnej opaski na oczy po skórzany pasek, od zimnej cegły po mahoniowe biurko. Ognisty romans Nanette i Richarda ma w sobie wszystko to co najlepsze: seks, namiętność, pożądanie, nieustępliwość, ale i sekrety, które mogą zniszczyć wszystko.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67024-74-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co to za żarty?
To nie dzieje się naprawdę.
Nie może się dziać naprawdę!
Zacisnęłam z całej siły dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie i przeszłam przez niewielki korytarz do otwartej części gabinetu o wytartym parkiecie, podniszczonych meblach i ścianą z dwoma niewielkimi oknami, za którymi rozciągała się panorama Desmond1. Przez szyby przebijała się soczysta zieleń pobliskich dębów, skąpana w letnim słońcu. Nie mogłam niestety tego teraz podziwiać, ponieważ wbiłam wzrok w szarą koszulę okrywającą wąskie męskie ramiona.
– Doktorze?
Serce zabiło mi mocniej, kiedy zamiast zareagować na moje wołanie, on nadal stał na tle jednego z okien, z rękami w kieszeniach sztruksowych spodni.
– Doktorze?
John Coller odwrócił nieśpiesznie głowę i popatrzył na mnie znudzonym wzrokiem. John Coller, który od ponad roku starał się postawić mi trafną diagnozę.
– Usiądź, proszę. – Wskazał jeden z foteli naprzeciwko biurka, ani przez chwilę nie kryjąc niechęci do dzisiejszego spotkania. Zupełnie mu się nie dziwiłam. Sama miałam ochotę spędzić ten ranek na czymś przyjemniejszym.
Pokręciłam głową, nie ruszając się z miejsca. Nie byłam w stanie nawet drgnąć. W mojej głowie w dalszym ciągu rozbrzmiewały słowa, wypowiedziane przez niego kilka minut temu.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu. Jego podłużne zmarszczki na czole zupełnie nie pasujące do łagodnych rysów twarzy, zdradzały bitwę z myślami. Wyglądał tak, jakby miał mi zbyt wiele do powiedzenia i wiedział, że niezdolna byłabym udźwignąć ciężar jego słów. Normalnie byłoby to dla mnie czymś pochlebnym, jednak nie teraz. W tym momencie każde ułożone przez niego zdanie sprowadzało się do jednego.
Zawiodłam. Kolejny raz zawiodłam.
Po dłuższej chwili milczenia, Coller zasiadł za swoim biurkiem, a ja w dalszym ciągu stałam w tym samym miejscu i doskonale wiedziałam, co przyjdzie mi za chwilę usłyszeć.
– Nanette – zaczął spokojnie – spotykamy się od roku. Opowiedziałaś mi swoją historię, a ja podjąłem się twojego leczenia. – Westchnął ciężko, splótł dłonie i położył przed sobą. – Niestety muszę przyznać, że poległem. I choć przychodzi mi to z ogromnym trudem, wyznaję, że nie jestem w stanie wyleczyć pacjenta, który w żaden sposób ze mną nie współpracuje.
Jego słowa były niczym solidny cios wymierzony prosto w twarz. W ułamku sekundy poczułam powracające siły życiowe, a narastający gniew stał się tak silny, że wykonałam kilka chwiejnych kroków w tył, przez co wylądowałam na podniszczonym fotelu.
– Nie współpracuję? – Te słowa wydarły się z moich ust piskiem, przepychając ciążącą w gardle gulę.
– Próbowałem już wszystkich metod. Nawet tych drastycznych. Jednak ty nadal nie jesteś w stanie pojąć powagi własnego problemu.
Zacisnęłam mocniej dłonie. Czy on właśnie powiedział, że jestem głupia?
– Nie rozumiem. Myślałam, że robię postępy – szepnęłam. Złość poczęła mieszać się z okropnym żalem. Śmiało mogłam rzec, że doznałam paskudnej goryczy rozczarowania.
Skinął nieznacznie głową, przez co nie wiedziałam, czy zgadzał się ze mną, czy zaprzeczał.
Cholera!
Co ja tu w ogóle robiłam?
Już samym absurdalnym pomysłem było odwiedzenie tej przeklętej przychodni w celu zapisania się do psychologa, a teraz po tak długim czasie on po prostu oznajmił mi, że moje leczenie nie miało żadnego sensu?
I pozbywa się mnie jak zwykłego śmiecia? Nic nieznaczącego śmiecia?
Zaklęłam w duchu i poderwałam się na równe nogi.
– Panie Coller, czy ja dobrze rozumiem? Pan ze mnie rezygnuje?
Westchnął głośno, podnosząc się z miejsca.
– Nanette, nie rozumiesz…
– Pan ze mnie rezygnuje? – powtórzyłam, łudząc się, że nie dosłyszał.
– Po prostu nie jestem w stanie…
– Ależ oczywiście! – przerwałam mu, rozkładając ręce. – Wyznałam panu cały swój ból i cierpienie, po części zaufałam. Zaufałam! Zaufałam, a teraz adieu! – wrzasnęłam tak głośno, że zapewne słychać mnie było na korytarzu. Jednak teraz zupełnie się tym nie przejmowałam. W tym momencie miałam gdzieś te wszystkie dobre maniery dosadnie wpajane mi od dzieciństwa przez rodziców. Miałam gdzieś, jak to odbierze. Czułam się zdradzona. Kolejny już raz.
Doktor uniósł głowę, przybierając jedną z tych swoich min typu: postaraj się to zrozumieć Nanette.
– Uspokój się. Nie panujesz nad emocjami. – Starał się mnie uspokoić, choć w tym momencie nie miało to najmniejszego sensu. Moje ciało drżało z niepohamowanej złości. Byłam tak wściekła, że gdybym się na niego rzuciła, po tym starym gabinecie rozchodziłoby się echo łamanego karku.
– Ja nie panuję nad emocjami? Właśnie dostałam solidnego kopa!
Ponownie westchnął, splatając palce na karku.
– Przez wszystkie nasze spotkania starałem ci się wytłumaczyć, że nie potrafisz zapanować nad tym, co narasta w twojej głowie. Zbyt mocno przywiązujesz się do ludzi. Za bardzo reagujesz emocjonalnie, Nanette. Nie jestem już w stanie pracować nad twoim wyleczeniem.
Zaśmiałam się nerwowo, choć zupełnie nie było mi do śmiechu.
Zaczynałam zachowywać się jak poważnie psychicznie chora osoba.
A ja taka nie byłam! Chyba nie byłam…
– A może pan nigdy do tego nie dążył? – Oplotłam się rękami w pasie tak, jakbym chciała się od niego odizolować. Stworzyć wokół siebie pewnego rodzaju mur, którego on nie będzie w stanie przebić.
A co, jeżeli faktycznie tak było i John Coller nigdy nie zamierzał mnie wyleczyć? Tylko przeciągał spotkania, licząc na kolejne łatwo zarobione pieniądze?
Pokręcił głową, po czym sięgnął do kieszeni i położył na brzegu biurka niewielki skrawek papieru.
– Nie jestem podłym człowiekiem i nie zamierzam zostawić cię w tak słabym położeniu psychicznym. Wiem, przez co przechodzisz i jak wiele cię to kosztuje, dlatego chciałem polecić ci spotkania grupowe, gdzie zajmują się takimi przypadkami jak ty.
Takimi przypadkami jak ja? Przypadkami? To wszystko zaczynało brzmieć jak kiepska telenowela. Jak można porównać człowieka do rzeczy?
– Jakimi przypadkami?
Odwrócił wzrok. A więc to tak… Dla niego byłam tylko kolejnym przypadkiem? Na domiar złego tak ciężkim, że nie był w stanie sobie z tym poradzić?
W tym momencie wymiana zdań, jaką prowadziliśmy, sięgnęła dna.
– Ciężkimi. – Wypuścił powietrze, po czym przesunął palcami po kawałku bordowego papieru. – Mam już czterdzieści trzy lata i nie jestem w stanie zrozumieć wszystkiego tak, jak powinienem. A tutaj przyda się ktoś ze świeżym spojrzeniem na świat i jego problemy.
Pokiwałam głową bez zastanowienia. Było mi już obojętne, jakie słowa padały z jego ust. I tak słyszałam tylko to, co chciałam. Zawiodłam, kolejny raz zawiodłam.
Doktor wyprostował się, po czym podszedł do mnie, uśmiechając się niepewnie. Nagle począł zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Jakby to, co przed chwilą zostało wypowiedziane, nie miało dla niego żadnego znaczenia i nie miał w sobie za grosz człowieczeństwa.
– Cóż, to był bardzo przejmujący rok. – Wyciągnął dłoń w geście pożegnania. Nie uścisnęłam jej, a jedynie spojrzałam na niego niepewnie, w dalszym ciągu miałam nadzieję, że za chwilę oznajmi mi, że to jeden z jego mało zabawnych żartów.
To żart. On przecież tylko sobie ze mnie żartuje…
– I nie obawiaj się, obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Wszystko, co zostało powiedziane w tym gabinecie, pozostanie między nami.
– Nie zdecyduję się na kolejne terapie grupowe – wtrąciłam niespodziewanie, pocierając nos. Cofnęłam się. – Nie lubię tych miejsc.
To przecież oczywiste. Przecież doskonale wiedział, jakie miałam zdanie o tych wszystkich spotkaniach i ludziach, którzy w gruncie rzeczy mieli podobne problemy, jednak nie wyściubiali nosa poza bańkę, w której tkwili.
– Jeśli jednak zdecydujesz się rozpocząć dalsze leczenie, będziesz zaczynała od początku. Na fotel innego terapeuty trafisz z czystą kartą, która pozwoli mu poznać cię na swój sposób.
– Wątpię doktorze, by ktokolwiek zdołał zrozumieć mój ból. Skoro pan nie dokonał tego przez rok, nikt tego nie dźwignie.
– To jest właśnie cała Nanette Stone. Negatywnie nastawiona do świata kobieta. – Mruknął niby żartem, otwierając przede mną drzwi. – Aaa, i nie zawracaj sobie głowy papierami. Załatwię wszystko w rejestracji – dodał, wkładając mi w dłoń wizytówkę, po czym dosłownie wypchnął mnie na korytarz.
Zastygłam w miejscu. Gdyby to było możliwe, śmiało mogłabym rzec, że niemal czułam, jak zapadałam się pod ziemię. Mieszało się we mnie tyle emocji naraz, że nie zdolna byłam ich zliczyć. Jednak to złość, bezsilność i rozczarowanie najgłośniej odbijały się echem w ciele.
Zawiodłam. Kolejny raz zawiodłam: samą siebie, lekarza, Anett, Dylana.
Walcząc z silną pokusą wykrzyczenia na głos jak bardzo było mi źle, ponownie objęłam się rękami i szybkim krokiem ruszyłam do wyjścia. Niemal biegłam w stronę drzwi, nie zatrzymując się nawet wtedy, kiedy recepcjonistka wołała za mną z pytaniem o datę następnej wizyty. Wypadłam na zewnątrz zdyszana.
Byłam beznadziejna. Zawiodłam. Kolejny raz zawiodłam.
***
– Nanette?
Podskoczyłam przestraszona i upuściłam opasły tom, który właśnie czytałam. Książka upadła na podłogę, wydając z siebie głośny huk niezadowolenia. Przyłożyłam dłoń do galopującego serca, z trudem przełknęłam ślinę i spojrzałam na zasłaniającą usta przyjaciółkę. Kobieta miała ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem.
– Litości… – jęknęłam. – Jestem pewna, że któregoś dnia dostanę przez ciebie zawału serca.
Anett Moriss przewróciła teatralnie oczami, poprawiając piramidę książek, którą obejmowała. Próbowała załagodzić moje poirytowanie powalającym uśmiechem i trzepotem długich rzęs, okalających lazurowy błękit oczu. I udało jej się. Za każdym razem, kiedy znajdowała się w pobliżu, podziwiałam jej urodę. Smukła, długonoga, słomkowa blondynka. Anett zdecydowanie kwalifikowała się do tej grupy kobiet, które niezależnie od samopoczucia zawsze prezentowały się pięknie.
– Wyluzuj, Nanette. – Przeciągnęła w zabawny sposób moje imię. – Muszę odłożyć książki i zejść do piwnicy. Poradzisz sobie?
Pokiwałam głową.
Wraz z jej odejściem schyliłam się po książkę, ale zanim odłożyłam ją na miejsce, zagięłam lekko stronę, by móc w wolnej chwili wrócić do przepełnionego erotyzmem życia Piper. Wyszłam zza regału, rozejrzałam się po sali kawiarni, w której kilka osób rozsiadło się na welurowych bordowych kanapach, dając się pochłonąć wybranej lekturze, przy której popijali ciepłe napoje przegotowane przeze mnie i Anett.
W niewielkiej kawiarni Rosa wybudowanej przy głośnej ulicy Desmond Way, panował wyjątkowy harmider. Stojąc za barem, napotkałam szczery uśmiech sześćdziesięcioletniego siwego wdowca, przychodzącego przejrzeć czasopisma o golfie w towarzystwie gorzkiej Earl Grey. Po jego odwiedzinach drewniany stolik aż lepił się od blado czarnych kółeczek ze spodka filiżanki, ale nie miałam mu tego za złe. Staruszek nie stanowił dla kawiarni problemu, a jego zawsze dobre słowa były w stanie rozgonić nawet najciemniejsze chmury. Odwzajemniłam uśmiech i zabrałam się za przygotowanie gorącej czekolady dla szarookiej kobiety, będącej już grubo po czterdziestce.
Dzięki temu, że moje miejsce pracy znajdowało się naprzeciwko dużego okna, mogłam nieustannie podziwiać widok ciasno upchanych samochodów na pobliskiej jezdni, które znikały szybko, pobudzając wzrok swoimi najrozmaitszymi barwami, oraz kształtami. Co chwilę jakiś bezpański kundel przebiegał chaotycznie przez jezdnię, przebijając sznur pędzących przed siebie pojazdów. Jednak najbardziej w tym wszystkim fascynujące było to, że mieszkańcy tej mieściny zupełnie nie zwracali na to uwagi. Nawet nie drgnęli, kiedy w ostatniej chwili psisko wbiegało na ulicę, niemal wpadając pod któryś z nadjeżdżających pojazdów, podczas gdy ja zaciskałam powieki za gładką taflą przybrudzonej kurzem szyby.
Desmond było dla mnie zupełnie nowym życiem. Szansą na doznanie czegoś spokojnego. Miałam nadzieję, że któregoś dnia zdołam całkowicie zapaść się w tym mieście, dać się pochłonąć jego urokowi. Prawdę mówiąc, miałam własne mieszkanie oraz świetną posadę baristy, ale w dalszym ciągu czułam się tu jak chwilowy gość.
Polerując delikatną porcelanową filiżankę, wychyliłam się przez ladę, by upewnić się czy nikt nie miał ochoty na dolewkę czegoś ciepłego. Chwilowo wszyscy byli zaspokojeni i pogrążeni w lekturach. Potrząsnęłam głową, rozganiając negatywne myśli i ponownie skupiłam się na dokładnym wycieraniu filiżanek. Czekało mnie przynajmniej dziesięciominutowe pełne skupienie, a potem będę mogła zabrać się za zamówienia.
Gdy byłam w połowie wpisywania na tablecie nowych zamówień, w kawiarni zrobiło się nieco ciszej, co oznaczało, że zbliżały się godziny poobiednie, w których przybywało do nas mniej ludzi. Uniosłam głowę i dostrzegłam młodą dziewczynę. Przyłapałam ją na tym, że mi się przygląda. W takich momentach jak ten żałowałam, że pracowałam za barem. Cholernie żałowałam też, że nie byłam przeciętnej urody kobietą, a mój wygląd przyciągał zbyt wiele zaciekawionych spojrzeń.
Kobieta straciła mną zainteresowanie i zabrała się teraz za dokładne oględziny zawartości swego kubka. Opuściłam głowę i ponownie pochyliłam się nad tabletem, jednak po kilku minutach zostałam brutalnie oderwana od pracy przez roztrzęsioną nastolatkę cicho proszącą o mocny napar rumiankowy. Dziewczyna była wyraźnie zdenerwowana i wyczerpana. Podałam jej kubek z gorącym napojem i uśmiechnęłam się lekko, jakby miało jej to w jakikolwiek sposób pomóc.
Opadłam ciężko na drewniany hoker za barem i zabrałam się w końcu za dokończenie zamówienia. Jednak nie mogłam się skupić. Wszystko przez podejrzanie ściszone głosy w kawiarni i nieprzyjemnie twardy kawałek kartonu, który boleśnie wbijał się w moje udo. Odchyliłam się do tyłu i wyciągnęłam z kieszeni spódnicy karteczkę. Na bordowym tle widniał adres kliniki, w której odbywały się zajęcia grupowe. Zajęcia grupowe, na które Coller chciał, abym się udała. Dla mnie jednak nie miało to najmniejszego sensu. Znów zmuszona byłabym siedzieć tam tygodniami z nadzieją, że lekarz zlituje się nade mą i zrozumie cały ból.
A co potem? A potem się otworzę, ukażę cierpienie i zaufam tylko po to, by po kolejnym roku usłyszeć, że dalsze leczenie nie ma sensu.
– Panno Stone?
Słysząc nad sobą znienawidzony ostatnio głos, poderwałam się gwałtownie do góry i odgarnęłam z twarzy niesforne loki.
– Tak? – zapiszczałam, patrząc na niezadowoloną twarz Paula Quince’a, mojego szefa. Starszy mężczyzna, będący już sporo po pięćdziesiątce, poprawił przy szyi bordowy krawat, po czym wyprostował się niczym struna i popatrzył na mnie spod przymrużonych powiek.
– Czy ukończyła już pani zamówienie? – Jego pytanie jeszcze bardziej zacisnęło pętle na mym kołatającym sercu.
Wypuściłam głośno powietrze i potrząsnęłam głową.
– Przepraszam, ale jeszcze nie miałam…
Przerwałam w połowie zdania i podskoczyłam, przestraszona odgłosem zamykanych z głośnym trzaskiem drzwi wejściowych.
Quince równie przestraszony obrócił się gwałtownie, cmokając z niezadowolenia.
– Młodzież. Przeklęte pokolenie dwudziestego pierwszego wieku, które nie poszanuje niczego – wysyczał złowieszczo przez zęby, po czym odwrócił się na pięcie i z kwaśną miną pozostawił mnie w spokoju. Odprowadziłam go wzrokiem, a kiedy minął Anett zaśmiałam się cicho, widząc jej środkowy palec, wycelowany w stronę przygarbionych pleców szefa.
***
O ile w ciągu ośmiu godzin pracy udało mi się zapomnieć o nieprzyjemnej utracie terapeuty, który choć przez chwilę starał się mi pomóc, tak podczas zajęć Klubu Książki Młodzieżowej nie mogłam się skupić na niczym innym, niż kolejne cholerne niepowodzenie.
Przesunęłam wzrokiem po dziesięcioosobowej grupie nastolatków, biorących udział w zajęciach, które prowadziłam w każdy wtorek po godzinach pracy w Bibliotece Regionalnej. Większa część z nich obszernie notowała moje wypowiedzi, a ci mniej zainteresowani siedzieli z nosami w telefonach, ale dziś mi to nie przeszkadzało. Książki i zajęcia w bibliotece były moim drugim hobby, lecz teraz zdawały się nie nieść niczego pouczającego.
– Przede wszystkim jest to powieść o nieszczęśliwej miłości. Główny bohater zakochał się bez pamięci w kobiecie, która obiecała swoją rękę innemu mężczyźnie. Werter doskonale zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będzie miał Lotty tylko dla siebie, ponieważ cenił i szanował Alberta. Nie chciał wkraczać pomiędzy przyjaciela, a jego narzeczoną. Wszelkie nakazy moralne, jak i te etyczne, związały Werterowi ręce. Pozostało mu tylko cierpieć wewnętrzne katusze – wyrecytowałam bez emocji, obserwując zaciekawione spojrzenia.
– Nie zgodzę się.
Uniosłam wzrok na zajmującą jeden ze stolików Loren, która szybko wertowała strony starej książki. Odłożyłam notes i niechętnie wsłuchałam się w jej słowa, wiedząc, że dziewczyna zawsze dogłębnie wnikała w każde zdanie powieści, dzięki czemu widziała więcej niż pozostali. Uwielbiałam ją, ponieważ tak bardzo przypominałam mi siebie, kiedy byłam w jej wieku. Nastolatkę chłonącą wiedzę niczym gąbka. Jednak obawiałam się, że dzisiejszą niechęcią mogłam ją do siebie zrazić.
– Powieść nie mówi tylko o cierpieniu, ale też o szczęściu. Werter ma wiele do powiedzenia na ten temat, pani Nanette. Przecież w swoich listach pisze, że jak tylko udało mu się osiągnąć szczęście, za jego rogiem czyhała rozpacz. – Zamilkła na chwilę, wertując szybko książkę. – W liście z osiemnastego sierpnia, tysiąc siedemset siedemdziesiątego pierwszego roku bohater napisał: „O, czemuż tak się dziać musi, że to, co stanowi szczęście człowieka, przemienia się w krynicę jego niedoli?” – zacytowała, po czym spojrzała na mnie, wyczekując reakcji.
Wiedziałam, że w końcu odnajdzie ten fragment. Choć łudziłam się, że choć raz może być inaczej.
Przełknęłam ciężko ślinę. Cóż mogłam powiedzieć?
– Świetnie Loren – zmusiłam się do uśmiechu – gratuluję. Czy ktoś jeszcze chciałby się wypowiedzieć? – Spojrzałam na pozostałych. W sali zapadła cisza.
Poważnie? Nikt nie ma nic więcej do powiedzenia? O dziwo ogarnęła mnie złość.
Rozumiem, że był dopiero wtorek, godzina dziewiętnasta, a dzieciaki żyły jeszcze weekendem, ale jak można nie powiedzieć choć zdania na temat tak pięknej powieści, jak Cierpienia młodego Wertera?
Błagam… Choć wy mnie nie dołujcie. Westchnęłam głośno, zamknęłam książkę i w tym momencie na sali rozbrzmiał męski, głęboki głos:
– Skoro poruszona została ta problematyka, z chęcią wypowiem się o problemie rodzinnym, jaki obejmuje powieść.
Zaskoczona rozejrzałam się szybko dookoła. W rogu sali dostrzegłam nieproszonego gościa opierającego się biodrem o regał z książkami.
– Przepraszam was na chwilę – zwróciłam się do dzieciaków i czując lekkie poirytowanie bezprawnym wtargnięciem do biblioteki, podeszłam do intruza z dłońmi mocno zaciśniętymi w pięści.
Czy ludzie nie potrafią czytać? Przecież na drzwiach widnieje kartka z informacją o organizowanych zajęciach.
– Przepraszam, ale biblioteka od godziny dziewiętnastej do dwudziestej trzydzieści dostępna jest dla osób biorących udział w zajęciach Klubu Książki Młodzieżowej – wyszeptałam, stając naprzeciwko wysokiego mężczyzny schowanego w półmroku. Półmroku, ponieważ zapalone światła nad stolikami nastolatków tylko po części docierały w kąt, w którym stał. Mężczyzna, o ile dobrze dojrzałam, skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
– Zapytała pani, czy ktoś zechciałby się jeszcze wypowiedzieć – odparł, ignorując moje upomnienie. – Jestem gotów…
– Proszę pana o opuszczenie budynku! – przerwałam mu w połowie zdania. Widocznie mu się to nie spodobało. Niespodziewanie zrobił krok w przód i stanął na tyle blisko mnie, że poczułam zapach jego perfum. Limetka i trawa cytrynowa, jak się nie myliłam. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że jest o wiele wyższy, niż mi się wydawało. Przy moich stu sześćdziesięciu czterech centymetrach, wyglądał jak olbrzym. Jego twarz nadal pozostawała w ciemności, przez co w dalszym ciągu nie mogłam jej dostrzec. Zaczynało mnie to irytować. Zacisnęłam dłonie tak mocno, że aż syknęłam, kiedy paznokcie wbiły się w ich wewnętrzną stronę.
– Nie lubię, kiedy ktoś mi przerywa – wyszeptał. W tonie jego głosu dało się wyczuć zdenerwowanie, które było dla mnie oznaką wycofania się. Na samą myśl o niebezpieczeństwie mój puls przyspieszył.
– Proszę opuścić budynek – wyszeptałam, z trudem wypowiadając słowa.
Bałam się, ale właściwie czego? Przecież nie zrobiłby mi nic na oczach tych wszystkich dzieciaków. Nie podjąłby się tak nieprzemyślanego kroku.
A może podjąłby?
Podszedł bliżej i pochylił się. Kiedy odległość między naszymi ustami zmniejszyła się do zaledwie kilku centymetrów poczułam ciarki na całym ciele i zadrżałam. Był zbyt blisko! Za blisko!
Czułam, jak moje plecy oblewa zimny pot. Nieznajomy zamknął oczy i bezwstydnie zaciągnął się głośno moim zapachem. Mruknął przyjemnie i otwierając powieki wyszeptał:
– Opuszczę to pomieszczenie, ale zanim to uczynię, mam coś dla ciebie.
Zamarłam. W jednej sekundzie zapomniałam, jak funkcjonują płuca i nos, a także, że nadmiar śliny zebrany w jamie ustnej powinno się przełykać, aby uniknąć krępującego wycieku. Czułam się jak sparaliżowana, a to wszystko uczyniła zieleń. Zimna, przenikająca mnie na wylot zieleń, w której czaił się niebezpieczny mrok. Mówi się, że oczy są odzwierciedleniem duszy. Jeśli to prawda, to od tego mężczyzny lepiej trzymać się z daleka.
Dmuchnął lekko na moją twarz, pozostawiając na skórze mieszankę mięty i tytoniu, którego szczerze nienawidziłam. Jednak w tym momencie połączenie tych zapachów wydawało się nad wyraz znośne.
– Coś dla mnie? – Przesunęłam wzrokiem po idealnie wyprofilowanej jak u kobiety, ciemnej brwi, unoszącej się w górę. Jego specyficzna uroda i akcent pozwolił mi ocenić, że nie był tutejszy. Może pochodził z Włoch? Francji, albo Hiszpanii?
– Owszem – wyszeptał, kiedy moje oczy spoczęły na wydatnych namiętnych ustach o lekkim odcieniu różu. Podczas mojego chwilowego zamyślenia nieznajomy wycofał się do tyłu, po czym wręczył mi papierowe białe pudełko.
– Przyniosłem w podarku dla biblioteki wybitne dzieła, które wypalają się, stojąc na moich regałach.
Przyniosłem wybitne dzieła? Po prostu wybitne dzieła?
Przed chwilą miałam wrażenie, że chce mnie zamordować…
Przyglądał mi się tak intensywnie, jakby już w myślach rozczłonkowywał moje ciało.
Potrząsnęłam głową, wiedząc, że moje myśli to wynik zbyt dużej liczby przeczytanych kryminałów. Skarciłam się przygryzieniem języka, pochwyciłam pudełko, nieświadomie kładąc ręce na skórzane rękawiczki, w jakie odziane były duże dłonie nieznajomego. Przez ich chropowaty materiał poczułam ciepło, niebezpiecznie drażniące wewnętrzną stronę mych dłoni. To chwilowe niedopatrzenie niemal wywróciło mój żołądek na drugą stronę. Roztrzęsiona szybko cofnęłam ręce, odwracając wzrok.
– Wybitne dzieła – powtórzył, przypominając o swoim istnieniu. – Rozmawiałem przez telefon z Robertem Weaksem, powiedział mi, że mam dostarczyć pakunek Jen Der. Jak mniemam to pani?
I w jednej chwili wszystko stało się jasne. Mężczyzna przywiózł książki, o których Jen wspominała mi przed rozpoczęciem zajęć. Jak mogłam pomyśleć, że ma dla mnie jakiś podarunek?
– Jen musiała pilnie wyjść. Przekażę jej pakunek – wyjaśniłam. – Bardzo pana przepraszam, ale śpieszę się, trwają zajęcia – przypomniałam szybko i odwróciłam się w stronę obserwujących nas z zainteresowaniem dzieciaków.
– Naturalnie. A więc proszę – wyszeptał, zrobił krok w przód i włożył karton w moje dłonie. Kiedy cofał ręce, musnął delikatnie palcami kawałek mojej nagiej piersi, odkrytej przez połę rozpiętej koszuli. Kolejny raz zesztywniałam, wstrzymując powietrze, a wtedy on odwrócił się na pięcie i odszedł bez pożegnania.
Stałam w miejscu, jeszcze przez chwilę próbowałam uspokoić oddech, a kiedy mi się to udało, potrząsając głową, wróciłam do prowadzenia zajęć.
***
W drodze do domu wyjątkowo wybrałam dłuższą trasę, by móc pooddychać świeżym wieczornym powietrzem. Szłam parkiem Heron, wzdłuż oświetlonej ścieżki, rozkoszując się ciszą i spokojem tego miejsca. Wiedziałam, że jeśli przyspieszę kroku, za chwilę dam się porwać głośnej i przepełnionej ulicy Clevel St. przy której mieściły się stare i fascynujące blokowiska. To właśnie w jednym z nich kupiłam mieszkanie.
Desmond podbiło moje serce tego samego dnia, kiedy pierwszy raz podeszwa mojego buta dotknęła tutejszego chodnika.
Niepewnie wysiadałam z samolotu z ogromną walizką na kółkach, w której miałam kilka kompletów ubrań, dokumenty i laptopa. Cały mój dobytek. Drżałam ze zdenerwowania i obawy, iż sobie nie poradzę. Jednak okazało się inaczej. Choć to wydarzenie miało miejsce cztery lata temu, w dalszym ciągu wydawało mi się, jakbym dopiero wczoraj wprowadziła się do niewielkiego dwupokojowego mieszkania. Może i różniło się diametralnie wielkością od domku, w którym mieszkałam wcześniej, ale było moje i z daleka od tego przeklętego Miles City.
Desmond to niewielkie i każdego dnia tętniące życiem miasto, z masą wysokich i nowoczesnych budynków. Ale to nie tylko bogactwo i przepych, a ogromna skarbnica starych kamieniczek, cudownie zielonych parków, a przede wszystkim ludzi, którzy nie interesują się cudzym życiem.
Westchnęłam i wsunęłam dłonie w kieszenie kurtki. Wieczór o dziwo był chłodny, a silny wiatr zapowiadał zbliżającą się ulewę. Otuliłam się ciaśniej apaszką i przeszłam na drugą stronę ulicy. Przy wtórze głośnego grzmotu buntującego się nieba weszłam do klatki, a następnie wbiegłam szybko po schodach na drugie piętro. Zamknęłam za sobą drzwi i uśmiechnęłam się na widok łaszącego się do moich stóp czarnego persa.
– Cześć mały, masz ochotę coś przekąsić? – zapytałam, odkładając torebkę na stolik. Kocisko w ramach odpowiedzi szybko przeciskało się między moimi nogami, pomiaukując głośno. – Nie wierzę, że aż tak bardzo doskwiera ci głód – zaśmiałam się, zdejmując buty. – Jestem pewna, że opróżniłeś miskę jakąś godzinę temu – dodałam, gasząc światło w przedpokoju.
Kocisko miauknęło głośno, po czym pobiegło w stronę kuchni. Siadło naprzeciwko lodówki i czekało, aż mu coś rzucę. Wyciągnęłam kocie jedzenia w niewielkiej puszce, otworzyłam ją i postawiłam mu na kafelkach. Natychmiast przystąpił do konsumpcji. Moją kolacją była duża paczka Lays’ów paprykowych, którymi się wręcz po raz kolejny opychałam, wiedząc, że pół nocy spędzę na piciu herbaty miętowej na ból brzucha.
Chrzanić to! Miałam za sobą zbyt długi i dziwny dzień. Czułam się zmęczona i pobudzona jednocześnie.
Straciłam lekarza i nie przyznałam się do tego Anett.
Miałam dziwne odwiedziny. A może ten mężczyzna od pudełka z książkami faktycznie był jakimś zboczeńcem albo psychopatą? Jeśli tak, trzeba mu przyznać, że odstawił bardzo imponujące przedstawienie. Ta niewzruszona mina. Czegoś takiego przecież nie można zrobić na zawołanie. Moje serce przyspieszyło i nagle ogarnęła mnie przeraźliwa panika, to straszne uczucie tak często mi towarzyszące.
Zawód, ból, cierpienie i rozczarowanie. Być może to tylko wytwór mojej wyobraźni, a może prawda?
Głośne miauczenie sprowadziło mnie do rzeczywistości i krzesła, na które wskoczył Rush. Kocisko włożyło głowę do paczki chipsów i wyciągnęło jednego. Chrupał go, pomrukując z zadowolenia.
– I co mały? Ty też masz gdzieś ból brzucha? – Podrapałam kota po grzbiecie. W ramach odpowiedzi przewrócił się na plecy, domagając się pieszczot. – Rush, ty leniu. – Mimo przygnębienia zaśmiałam się, głaszcząc jego wypukły miękki brzuszek.
------------------------------------------------------------------------
1 Desmond to fikcyjne miasto, położone na północnym końcu jeziora Sammamish, w stanie Waszyngton.