- W empik go
Richter - ebook
Richter - ebook
Co ukrywamy przed światem?
Paweł Porwoł jest stomatologiem i współwłaścicielem dobrze prosperującej firmy. Nie może narzekać na brak pieniędzy, cieszy się szacunkiem oraz zaufaniem znajomych. W Warszawie uchodzi za jednego z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Nikt nie wie, że pod maską pewnego siebie człowieka sukcesu Porwoł skrywa swoją prawdziwą twarz – oblicze maltretowanego w dzieciństwie dziecka.
W tamtym tragicznym czasie jedyne wsparcie dla Pawła stanowił Richter. Przyjaciel, który… znacznie różnił się od rówieśników chłopca, ale skutecznie pomagał mu zmierzyć się z bolesną rzeczywistością.
Paweł nie wie, że już wkrótce spotka Richtera ponownie. I to w najmniej spodziewanych okolicznościach.
Siłą wepchnął mnie na hamak i zawinął brzegi brudnego materiału, mocno wiążąc mnie sznurem. Czułem się, jakby ktoś owinął mnie w kokon. Mogłem tylko wykręcać ciało, ale nie sposób było się z tego wyrwać. Pierwszy cios spadł brutalnie na plecy. Zawyłem z bólu, który jak gorąca lawa rozlał się po całym ciele. Ojciec zaczął mnie bić czymś, co przypominało kabel, taki, który zasila żelazko. Drugi raz uderzył mnie w ramiona i coś, co było twardym zakończeniem, boleśnie zraniło mnie w twarz i nos. Natychmiast zacząłem obficie krwawić. Kolejne uderzenia były niewyobrażalne. Krzyczałem, charcząc i wołając o pomoc, ale przecież nikt nie mógł mnie usłyszeć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-215-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Pokochaj to dziecko
Którego nie lubisz boleśnie
Się wstydzisz, je widząc
W znajomym głosie i geście
W złym czasie i miejscu
Pokochaj to dziecko niechciane
To w tobie, to małe
Wymownie tak przemilczane”
Mikromusic, _Pokochaj to dziecko_
Rok 1981, Górny Śląsk
Piłka uderzyła w szybę, rozbijając ją w drobny mak. Nie mogła trafić w parapet, ramę czy mur poniżej okna. Po prostu pech. Tak było zawsze. Kuchenne okno rozbite w dzień odpustu na wsi w Bojszowach.
– _Pieroński gizdzie. Jo ci dom szpilić mi pod łoknym._ – Pierwsza wybiegła babcia, no bo kto inny, ale to nie było najgorsze.
– Cholerny gówniarzu! – Zabrzmiało już dużo groźnej.
Jako drugi wybiegł na werandę mój ojciec – Wiktor Porwoł. Głowa rodziny, chluba rodu Porwołów. Nadsztygar Porwoł. Wszyscy się go bali, rządził twardą ręką zarówno w domu, jak i na _grubie._ Już widziałem w jego oczach gniew, zaciskające się palce na pasku, którego melodię słyszałem wiele razy. Na końcu tego pochodu biegła mama – Maria Porwoł, zdominowana przez ojca i zawsze przestraszona tym, że odejdzie do innej. Czułem już zbliżającą się nieuchronnie awanturę, której finał znałem doskonale, gdy nagle pojawił się dziadek.
_– A co wyście zgupli czy co? Długo tak bydziecie lotać? O co wom się rozchodzi, że synek klupnoł balom w szyba? Poć sam Paulek, pojadymy kajś, coś ci pokoża. A wy, baby, wypucujcie tyn bajzel, a jo to potym wyrychtuja_ – wyrzucił z siebie zdecydowanym głosem dziadek.
Wszyscy w tym pochodzie się zatrzymali. Z dziadkiem nikt w spór raczej nie chciał wchodzić. Z Marianem Bujokiem się nie dyskutuje. Ojciec jeszcze coś chciał dodać, ale ostatecznie machnął ręką, a mama odetchnęła z ulgą. Nigdy nie potrafiła stanąć w mojej obronie.
Pojechaliśmy „komarkiem” dziadka. To zawsze była dla mnie niesamowita przygoda. Jechaliśmy polnymi drogami, w czerwcowe popołudnie, prawie nikogo nie spotykając po drodze. Pogoda była piękna. Ptaki zrywały się do lotu przestraszone hałasem silnika. Siedząc z tyłu, trzymałem się jego męskiego, mocnego ciała. Czasem pokazywał mi blizny na plecach i nogach. Zawsze milczał, gdy pytałem, co się stało. Jego twarz wówczas tężała, robiła się taka zacięta. Szybko się jednak uspokajał. Nie pozwalał takim emocjom zawładnąć sobą. Dziadek pachniał tym charakterystycznym zapachem starszych ludzi, których ciała nosiły w sobie pamięć ich długiego życia. Gdy zaglądałem do ich szaf z ubraniami w pokoju południowym, przenosiłem się myślami do innych czasów, okoliczności i smaków. Ten zapach mieszał się też z dymem papierosowym. Dziadek palił prawie cały czas.
Po lewej mijaliśmy las, aż w końcu zatrzymaliśmy się na łące, na której znajdowało się dziwne wzniesienie porośnięte krzewami.
– Widzisz, Paweł… – Gdy byliśmy sami, dziadek zawsze mówił do mnie po polsku, czasem tylko wrzucał jakieś śląskie słowa. – To jest miejsce, gdzie kiedyś zawaliła się karczma. Tutaj schodziły się różnego rodzaju szumowiny i typy spod ciemnej gwiazdy. To nie było dobre miejsce. Dawno, dawno temu przechodził tędy ksiądz, niosąc Najświętszy Sakrament. Wszyscy byli tak zajęci zabawą i hulankami, że nikt nawet tego nie zauważył. Nikt nie wyszedł pokłonić się Panu Jezusowi, a to jest niewybaczalne. Jeszcze tego samego wieczoru cała karczma i wszyscy, którzy w niej byli, zapadli się do piekła. Teraz czasem można spotkać samego diabła, jak w nocy tutaj spaceruje. Podobno ktoś, jadąc tędy późnym wieczorem, natrafił na samotnego mężczyznę na drodze. Nie miał butów, tylko czarcie kopyta.
– I co było dalej? – spytałem zaciekawiony.
– To było dawno, ale jadąc kiedyś nad ranem, słyszałem dochodzący z tych krzaków cichy płacz dziecka. Podobno było w tej karczmie przed zawaleniem. Zostawiła je jakaś wyrodna matka i uciekła. Nie miałem odwagi tam podejść i pojechałem dalej.
– Dziadku, żartujesz. To tylko taka legenda – zaprotestowałem. – Ja już nie wierzę w takie bajki.
– Widzisz, Pawełku, w życiu są takie sytuacje, które trudno wyjaśnić. Ja nie kończyłem takich szkół, jak twój tata. Dla mnie nie wszystko musi być naukowo udowodnione. Na wojnie, gdy byłem w niewoli, widziałem straszne zdarzenia. Może ta wiara we wszystko, co uduchowione, pozwoliła mi przetrwać?
– Nigdy mi o tej wojnie nie opowiadałeś. Może trochę dzisiaj?
– Nie, syneczku. Może kiedy będziesz starszy. Wracajmy do domu. Już na pewno wszystkim przeszły nerwy i pojedziemy na odpust. Pamiętasz? Jak zawsze się cieszysz. _Kupia ci bonbonów. No poć sam już. Jadymy._
– Dziadku, ja już jestem nastolatkiem. Słodycze lubię, ale wolałbym postrzelać na strzelnicy.
– _No ja, richtig. Som niy wiym, kiedy to wszysko tak wartko minyło. Mogymy strzylać. Mosz oko do tego, ja?_
– Będę próbował, ale chciałbym cię poprosić, opowiedz mi trochę o wojnie.
– Paweł, to są brutalne wspomnienia – powiedział bardzo poważnie i spojrzał w stronę lasu nieobecnym, zaciętym wzrokiem. – Naprawdę chcesz?
– Jeżeli to jest dla ciebie takie trudne, to może nie dzisiaj… – Trochę straciłem pewność siebie. Chciałem już coś powiedzieć, zmieniając temat, ale dziadek zaczął mówić, powoli i z rozwagą dobierając słowa.
– Paweł, urodziłem się tutaj. Na Górnym Śląsku, na tej wsi. Zawsze czułem się Ślązakiem. W czasie wojny dostałem się do niewoli niemieckiej i wysłano mnie na roboty przymusowe do Niemiec. Pracowałem w fabryce produkującej sprzęt wojenny. Byliśmy źle traktowani, niedożywieni, ale nikt nad nami się brutalnie nie znęcał. To był trudny czas, kiedy nie wiedziałem, czy przeżyję i czy w ogóle wrócę do Polski. Gdy skończyła się wojna, wróciłem do kraju. To, czego teraz uczysz się na historii, to nie jest prawda. My jesteśmy zniewoleni przez Związek Sowiecki. Po wojnie siłą chciano nam narzucić socjalizm. Mocno skonfliktowałem się z lokalnymi partyjnymi władzami. Byłem kilkukrotnie aresztowany. Zanim trafiłem do niewoli, służyłem w Armii Krajowej, a to im się bardzo nie podobało. Po wojnie zostałem oskarżony o szpiegostwo i zesłany na Sybir. Tam warunki były nieludzkie. Musiałem pracować w kopalni, do której chodziliśmy trzy kilometry każdego dnia bez żadnych wolnych dni. Wyobraź sobie zimę, mróz, który sięga nawet czterdziestu stopni. Nie było takich dróg, jak teraz mamy, i nikt ich nie odśnieżał. Wszystko musieliśmy robić sami. Ta droga prowadziła między ogromnymi zwałami śniegu. Pracowaliśmy po szesnaście godzin dziennie, a mniej więcej w połowie takiej zmiany tracisz poczucie czasu. Gdy wracaliśmy do stołówki z powybijanymi szybami, dostawaliśmy jakąś śmierdzącą breję i zamarznięty chleb. Ludzie umierali masowo z wycieńczenia, byli bici i katowani. W kopalni zdarzały się bez przerwy wypadki. Nikt nie dbał o bezpieczeństwo. Nie wiem, jak dałem radę to wszystko wytrzymać. Myślę, że to młodość. Miałem silny organizm. Kiedyś byłem bliski śmierci, kiedy zawalił się chodnik w kopalni.
– Dziadku, może wystarczy na dzisiaj – przerwałem. – Innym razem mi jeszcze opowiesz.
Jak na złość „komarek” nie chciał ruszyć i trochę zajęło nam czasu, aby go uruchomić. Lubiłem patrzeć, jak dziadek gładzi silnik, mówi do niego i coś sprawdza. Te wszystkie koła zębate, przewody i mechanizmy były dla mnie fascynujące. Marzyłem o tym, aby to wszystko tak rozumieć. Móc usiąść na tym motorowerze i samemu pojechać gdzieś w dal.
– _Pawełek, jadymy! –_ Dziadek wyrwał mnie z zamyślenia.
Gdy zobaczyłem z oddali dom dziadków, znowu przypomniało mi się zdarzenie z rana. Wyprawa do zapadniętej karczmy tak mnie pochłonęła, że o tym zupełnie zapomniałem. Dziadek to od razu wyczuł.
– Co, boisz się? – zapytał.
– Tak. Z ojcem nie ma żartów i mocno mnie bije – powiedziałem.
– Nie, Paweł. Ja mu na to nie pozwolę. Zobaczysz. Wszyscy idziemy na odpust i nikt nikogo nie będzie bił.
– Ja wiem, ale kiedy ciebie nie ma, jest inaczej. Jestem sam, a mama tylko płacze, ale mnie nie broni.
Wchodząc do domu dziadków, usłyszałem spierającego się ojca z wujkiem Rufinem. O stłuczonej szybie nikt już nie pamiętał.
– Rufin – pytał mój ojciec – to co ty chcesz robić? Akceptować to, co dzieje się w tym kraju?
– A co ja mogę zrobić? Wiktor, ja jestem tylko zwykłym nauczycielem matematyki w podstawówce w Bieruniu Starym. Jaki ja mam wpływ na cokolwiek?
– Kurwa, a właśnie, że masz! – wypalił ojciec. – Brak reakcji jest akceptacją i jeżeli każdy będzie tak myślał, to zawsze będziemy mieli ten beznadziejny syf, który jest wokół nas. Po co kończyłeś studia, Rufin, no po co? Ile my wszyscy zarabiamy, jak żyjemy?
– No, Wiktor, kto jak kto, ale ty nie powinieneś narzekać. Pensja górnicza, sklepy za „żółtymi firankami” i wszystkie te wasze przywileje.
– I myślisz, że dam sobie tym gębę zamknąć? – Widać było, że ojciec coraz bardziej się irytuje. – Rufin, ty jesteś wykształconym człowiekiem. Co masz po dziesięciu latach pracy? Wciąż czekasz na przydział mieszkania. Ty nie masz żadnych szans w szkole, a Ania cały czas jest w kolejce na Fiacie. Dzieci chodzą już do szkoły. Ile chcesz mieszkać u teściów?
– A co, źle mi tam? – spytał bez przekonania wujek Rufin.
– Ania, a co ty o tym myślisz? – zwrócił się do cioci ojciec.
– Wiktor, a co ja tam mam do myślenia? W sklepach nie ma nic. Ledwo nam starcza od pierwszego do ostatniego. Ty masz czas, żeby się buntować, a my to wszystko musimy jakoś utrzymać. Spójrz na naszego starego malucha. Wymaga remontu, dzieci nam rosną. Nie mam czasu na to twoje buntowanie się. A co będzie, jak stracisz pracę?
– Ja nie mówię, żeby się w głupi sposób podłożyć – dodał już spokojnie ojciec. – Takich jak wy jest wielu. Wiem, że nam z Marysią żyje się trochę lepiej, ale jaki my mamy punkt odniesienia. Jak żyją ludzie w _Rajchu_? No jak? My wszyscy jesteśmy biedakami. Co chcemy zostawić naszym dzieciom? Zacofanie, wstyd, biedę i puste półki?
– _Wiktorku_ – wtrąciła się babcia. – _Jo ci chca coś pedzieć. Jo wiym, że u mie ni ma szkół, jo ino roz była w Krakowie, jak my ze starym przyjechali łoboczyć kaj miyszkosz i jak ci się zyje tam w tych akademikach. Godom ci, synek, zobocz, jak my kiedyś zyli. Wojna była, niy było blank nic. Terozki mosz robota, jo wiym, w sklepach niy ma za wiela, ale nikt głodny niy łazi. Podumej sie o tym._
– Oj, mamo – skrzywił się ojciec – ale my mamy myśleć o przyszłości. Ja rozumiem, że było wam ciężko, bardzo ciężko. Świat jednak poszedł mocno do przodu.
– Marysia – nagle zwrócił się do mamy – a może my powinniśmy wyjechać na Zachód, rzucić to wszystko w cholerę? Tam też potrzebują fachowców.
Mama w takich chwilach natychmiast miała łzy w oczach. Nie wyobrażała sobie wyjazdu z Polski. Dodatkowo jej płochliwa natura doszukiwała się we wszystkim, co nowe, samych niebezpiecznych sytuacji. Każdy obcy był podejrzany. Każdy coś ukrywał. Nigdy tego nie umiałem zrozumieć. Taka piękna kobieta. Te jej wielkie brązowe oczy jak dwa żywe węgielki. Gdzie tylko się pojawiała, natychmiast zwracała na siebie uwagę mężczyzn i przyciągała pełne złości spojrzenia zazdrosnych żon. Jej długie kręcone włosy opadały na ramiona i plecy, tworząc niczym wodospad zjawiskowe wręcz wrażenie. Nie była wysoka, ale gdy zakładała szpilki i idąc, miarowo stukała nimi o chodnik, robiła piorunujące wrażenie. A zatem skąd ten lęk, ta wieczna obawa i rozedrganie, że coś może się wydarzyć? Ciągłe oczekiwanie na cios od życia?
– _Ludkowie mili_ – rzucił dziadek, wchodząc odświętnie ubrany – _idymy na odpust. Biercie sie, niy ma co. Bajtle, zostowcie te klamory i idymy._
To był nasz odwieczny rytuał. Po obiedzie wszyscy szli razem: Bujoki, Porwołowie i Tomalkowie. Ojciec, wychodząc z mamą, zawsze zachowywał się inaczej niż w domu. Był taki ujmujący, uśmiechnięty i troskliwy. Ktoś patrzący na to z boku, mógł powiedzieć, że to była idealna para. No, i ja idący z nimi. Ojciec trzymał mnie, obejmując ramieniem. Ta jego dłoń zawsze mnie parzyła. Była jak uścisk imadła, jak kleszcze trzymające z ogromną siłą. Musiałem zawsze się uśmiechać, wypełniając idealny obrazek rodzinny.
– Co ci jest, Pawełku? Nie cieszysz się? – Z tym przyklejonym uśmiechem zadawał to pytanie, które zawsze brzmiało jak rysowanie prętem po szybie. – Idziemy na odpust.
– Chodź, porozmawiaj przez chwilę z dziadkiem. – Podchodząc do nas, dziadek wyciągnął do mnie rękę. Ojciec niechętnie oddał mnie teściowi, przecież to tak idealnie wyglądało. On, Wiktor, żona Maria i ich pierworodny Paweł. Jakoś ten drugi, wymarzony syn nie chciał się pojawić na świecie, co burzyło perfekcyjne plany ojca. On, jego dwóch synów stojących na fotografii przy fotelu, na którym siedzi głowa rodziny – pan Wiktor Porwoł – to byłoby dopełnieniem perfekcyjnego wizerunku.
Mijaliśmy po drodze szereg kwadratowych domów wybudowanych z tego, co akurat udało się zdobyć. Na parapetach okien stały donice z pięknymi pelargoniami. Ich czerwony kolor kontrastował z odbijającym się w czystych szybach słońcem. Każdy chciał jakoś szczególnie podkreślić, że to dzisiaj właśnie jest odpust. Pięknie zadbane ogrodowe klomby kwiatów i kwitnących krzewów, chociaż latem dodawały tej szarości blasku. Na niektórych posesjach stały samochody, na które z zazdrością spoglądali przechodnie idący lub wracający z kościoła. Nasza warszawa stojąca na podjeździe u dziadków wzbudzała szczególne zainteresowanie. Auto Porwołów – każdy nam go zazdrościł. Czasem ktoś zatrzymywał się przed furtką, aby porozmawiać z ojcem o tych wszystkich samochodowych szczegółach.
– Paweł, co byś chciał sobie kupić? – zapytał dziadek.
– Jest taki pistolet na korki, będziemy z niego strzelać – odpowiedziałem. – No i kapiszony, żeby zrobić dużo hałasu.
– A może kupimy coś innego? Po co ci pistolet? – Dziadek nie dawał za wygraną. – Chciałeś postrzelać na strzelnicy?
– Tym razem bez militarnych zabawek – wtrąciła się mama.
– Ale mamo! – zaprotestowałem, widząc, że jeden z kuzynów już depcze korek, który wybucha mu pod butem.
– Niech ma – powiedział ojciec i mimo protestów mamy kupił mi pistolet.
Mama spojrzała na mnie karcącym wzrokiem, ale nie powiedziała ani słowa. Raczej rzadko przeciwstawiała się woli ojca. W parku zaczęła grać orkiestra i pierwsze pary ruszyły do tańca, który mama uwielbiała. Ojca też długo nie trzeba było zachęcać i tak zostaliśmy sami z moim kuzynem. Piotr Tomalka był ode mnie o dwa lata starszy i nigdy nie potrafił usiedzieć spokojnie.
– Paweł – mrugnął porozumiewawczo do mnie – byłem w warsztacie dziadka. Zobacz, co mam w plecaku.
Delikatnie rozpiął suwak i pokazał mi butelkę.
– Co tam masz? – zapytałem, widząc jego dziwną minę.
– Chodź, mam pomysł i tak nas nikt nie widzi. Zobacz, rodzice tańczą, dziadkowie poszli na piwo, a my możemy poszaleć. To denaturat. Wiesz, co to jest? – zapytał, wstając, i ruszył w kierunku zabudowań graniczących z parkiem.
Udałem się za nim, przechodząc między ludźmi, którzy siedzieli na ławkach; później minęliśmy plac zabaw i przeskoczyliśmy przez płot. Lądując na trawie, zahaczyłem o wystający drut i rozerwałem dolną część nogawki.
– A niech to, znowu mama będzie miała pretensje – powiedziałem pod nosem.
– Chodź, nie marudź – rzucił Piotrek, zbliżając się do starej szopy.
Kiedy byliśmy już poza zasięgiem wzroku dorosłych, wylał część fioletowej cieczy na starą szmatę i podpalił. Całość natychmiast zajęła się ogniem, powodując u mojego kuzyna dzikie okrzyki radości. Gdzieś w dali zaczął wściekle ujadać pies, ale nikt go nie słyszał.
– Chodź, wejdziemy do tej starej szopy. Zobaczymy, co tam jest.
– A co robimy z tą szmatą? – Nie dawałem za wygraną, ponieważ pomysł wchodzenia do szopy w ogóle mi się nie podobał.
– Rzuć ją tutaj, obok, niech się wypali. – Piotrek skinął głową i pchnął mnie pierwszego do przodu.
Stara szopa była cała z drewna. Mocno podniszczona, może nawet groziło jej zawalenie. Nie widziałem jednak żadnych tablic ostrzegawczych, więc weszliśmy, rozglądając się, czy nikt nas nie obserwuje. W środku było czuć zapach wilgoci, starych desek, smarów i siana. Po lewej stronie stał traktor, który był w połowie pozbawiony części. Połowę silnika przykrywał stary koc, który w kilku miejscach miał dziury wygryzione przez myszy. Piotrek, wchodząc, zamknął za nami drzwi, które mocno przywarły do ściany. Na pierwszy rzut oka było widać, że nikt dawno tutaj nie zaglądał. Przez szpary w dachu wpadało trochę światła, ale po zamknięciu drzwi zrobiło się dosyć ciemno.
– Może znowu podpalimy jakąś starą szmatę? – zapytałem. – Coś będziemy widzieli. Nie wiadomo, co jeszcze możemy w tej szopie znaleźć.
– Nie widzę nic, co by mogło się nadawać. Poszukaj tam! – Piotrek, wskazał starą szafę, której nie zauważyłem w pierwszej chwili. Zajrzyj do środka.
– Chodź ze mną. Nie wiem, czy dam radę otworzyć. Wydaje się, że jest zamknięta na klucz – stwierdziłem, drapiąc się niepewnie po policzku.
Szafa rzeczywiście była zamknięta i nie daliśmy rady sforsować drzwi. Był to solidnie zbudowany mebel. To dziwne, że nikt się tym nie interesował. Byliśmy jeszcze bardziej tym zaintrygowani.
– Potrzebujemy jakiegoś łomu lub solidnego pręta. Na pewno tu coś musi być – powiedziałem, przewracając jednocześnie kilka narzędzi, które stały oparte o ścianę. To spowodowało chmurę kurzu, która wzbiła się w powietrze, tworząc z pojedynczymi promieniami słońca efekt leniwie unoszącego się dymu.
– Paweł, patrz pod nogi. Tu może być rozbite szkło albo jakieś ostre blachy. Mam! – krzyknął Piotrek. Zobaczyłem, jak owija jakąś starą koszulę wokół trzonka od łopaty, zawiązując całość drutem.
– Jesteś pewny, że tutaj to bezpieczne? – zapytałem.
– A co może się stać? Mamy pochodnię. Polejemy denaturatem i zapalimy. Będzie nam łatwiej otworzyć szafę. Nie wiadomo, co możemy tam znaleźć. Zobacz, jakie to proste. Pięknie się pali i teraz sporo widać w tej ciemnej oborze.
– Spójrz – powiedziałem. – Tam, na tym drewnianym słupie, wiszą jakieś pogrzebacze do pieca. Może tym uda nam się podważyć drzwi?
– Spróbujmy.
Piotrek skierował się z płonącą pochodnią do miejsca, które wskazałem, potykając się niebezpiecznie o stojące stare wiadra.
– Uważaj – syknąłem. Jeżeli się z tym przewrócisz, to wszystko się zapali.
– Wiem, wiem. Nie panikuj. Chodź, dobieramy się do szafy. – Ucieszył się, trzymając w ręce narzędzie, które miało nam pomóc wyważyć drzwi. – Masz, trzymaj i poświeć mi, a ja spróbuję otworzyć te drzwi.
Piotrek położył plecak i zaczął podważać listwę, która po chwili odpadła, ale drzwi wciąż ani nie drgnęły. Z pochodni kapały drobne, wypalone części szmaty. Po kilku minutach drzwi zaczęły powoli ustępować, aż w końcu otworzyły się z hukiem. Ze środka wysypały się stare książki, gazety i albumy ze zdjęciami, przewracając nas i butelkę z denaturatem. Pochodnia wypadła mi z ręki, a ogień podpalił to wszystko w kilka sekund. Na początku w tym całym rozgardiaszu nie zauważyłem, że Piotrek się nie rusza. Drzwi szafy wyleciały z zawiasów, raniąc go mocno w głowę. Tymczasem ostry dym zaczął coraz bardziej utrudniać mi oddychanie. Widziałem, jak na traktorze zapala się stary koc i ogień przenosi się na ścianę. Fala gorąca była nie do zniesienia, wszystko wokół zaczęło wirować. Przecież to niemożliwe, aby ogień rozprzestrzeniał się tak szybko. Nie potrafiłem złapać oddechu. Resztkami sił starałem się przeciągnąć Piotrka w kierunku drzwi szopy. Brnąc na kolanach, boleśnie rozciąłem sobie nogę o wystający gwóźdź. Przeszywający ból trochę mnie otrzeźwił. Gorączkowo zacząłem się zastanawiać, co zrobić. Czy zostawić Piotrka i biec po pomoc? Czy spróbować go wyciągnąć z tego piekła? Co robić? Co robić? Bałem się, że jeżeli go zostawię, to nigdy nie ujrzę go żywego. Ściana za traktorem była już cała w ogniu. Płomienie zaczęły przenosić się na dach. Panikowałem. Krzyczałem. Płakałem, ale nie przestałem go ciągnąć w kierunku wyjścia. W pewnym momencie otworzył oczy. Z lewej strony nad jego uchem bardzo mocno płynęła krew. Spojrzał na mnie, trzymając się kurczowo mojej dłoni.
– Paweł, nie zostawiaj mnie – wycharczał i znowu stracił przytomność.
Do wyjścia zostało mi już niewiele. Czułem, jak tracę siły i tlą mi się włosy na głowie. Ostatnimi resztkami instynktu przetrwania dotarłem do drzwi, ciągnąc Piotrka za sobą. Nacisnąłem drzwi szopy, ale były zablokowane. Ktoś krzyczał moje imię po drugiej stronie. Spróbowałem jeszcze raz, ale tylko grad iskier spadł mi na głowę. Nie miałem już sił, piszczało mi w uszach, czułem metaliczny smak w ustach. Każda część mojego ciała prawie się gotowała, wtedy zawalił się dach. Płonąca belka z trzaskiem spadła mi na nogi i zapadła ciemność.
***
Krople wody rytmicznie uderzały o bliżej nieokreślony przedmiot. Wszędzie unosił się trudny do zniesienia smród starych śmieci i ścieków. Szedłem po kolana w szlamie, po lewej stronie mijając kanał, z którego wypływał co jakiś czas martwy szczur. Przed sobą widziałem ledwo dostrzegalne schody. Przyspieszyłem, ale im bardziej starałem się to zrobić, tym wolniej stawiałem każdy krok. Tunel, którym szedłem, coraz bardziej wypełniał się cuchnącą wodą, omal się w niej nie zanurzyłem, potykając się o zardzewiałą rurę, która wystawała z boku. Byłem już zanurzony do połowy ciała, gdy stanąłem na pierwszym stopniu schodów. Stara, zbutwiała konstrukcja niebezpiecznie zaskrzypiała, jakby chciała zbuntować się przeciw intruzowi, który zakłóca jej skazaną na zniszczenie egzystencję. Do końca pozostała mi jeszcze połowa drogi, gdy wszedłem na kolejne stopnie. W tym momencie cztery następne z hukiem oderwały się od całości i spadły w dół na łopatki wentylatora. Wcześniej go nie zauważyłem. Nie patrzałem w ogóle w tamtym kierunku, skupiając się tylko na tym, aby bezpiecznie przejść i nie spaść z tej ledwo trzymającej się konstrukcji. Pode mną zionęła spora dziura. Czy mam się cofnąć? Ale w tej mrocznej plątaninie korytarzy droga do coraz bardziej widocznego wyjścia wydawała się jedynym rozsądnym kierunkiem. Lewa poręcz wyglądała bardzo słabo, ale postanowiłem zaryzykować. Delikatnie wspiąłem się na najpewniej prezentującą się część, ale całość niemiłosiernie zaczęła zgrzytać, próbując mi wytłumaczyć, że zaraz wszystko się zawali. Przesuwałem się centymetr po centymetrze, wszystko wydawało mi się spowolnione jak we śnie. Krople brudnego potu zaczęły mi spływać po twarzy. Krzyknąłem, gdy jedna z belek oderwała się nieznacznie od reszty poręczy. Gdy wreszcie stanąłem na kolejnych stopniach, czułem, jak lepka koszula opina mi plecy i ramiona. Jeszcze kilka kroków i stanąłem u wejścia do pomieszczenia, które wyglądało jak łaźnia w kopalni. Wszystko było bardzo zniszczone. Na podłodze walały się resztki gruzu, pomieszane z rozbitymi butelkami i starymi gazetami. Z sufitu zwisały łańcuchy, które kiedyś służyły do suszenia ubrań, ale teraz wisiało na nich coś, czego nie mogłem rozpoznać. Na jednej ze ścian były namalowane jakieś znaki, stały tam zniszczone metalowe szafki, zakrywając prawie całość. Na podłodze leżały zniszczone dziwne chodaki, w których ktoś połączył drutem zerwane części, aby można było jeszcze w nich chodzić. Miałem wrażenie, że były tu już dziesiątki lat. Z góry dochodził zgrzyt łańcuchów, jakby ktoś ciągnął za sobą ciężką kulę. Początkowo sądziłem, że nie ma żadnych wyższych kondygnacji, ale jeżeli to, co słyszałem, nie było tylko złudzeniem, to musiało istnieć jakieś przejście. W pewnym momencie wyczułem powiew świeżego powietrza w tej zatęchłej norze. Rzeczywiście za jednym z betonowych słupów znajdowała się metalowa drabina, po której wszedłem na górę. Hałas kojarzący mi się z przesuwanymi łańcuchami był coraz bardziej wyraźny. Zobaczyłem dziwnie znajomą sylwetkę mężczyzny, który stał plecami do mnie. W prawej ręce trzymał łańcuch, podobny do tych, które wisiały w łaźni poniżej. Powoli zaczął obracać się w moją stronę. Gdy dotarło do mnie, kim jest, nie mogłem ruszyć się z miejsca.
– Jesteś! – rzucił z furią w głosie. – Czekałem tutaj na ciebie. Teraz sobie porozmawiamy.
Doskoczył do mnie tak szybko, że nie wykonałem żadnego ruchu. Złapał mnie swoim żelaznym uściskiem i pchnął do przodu.
– Znasz już mój nowy hamak dyscypliny? – zapytał.
Byłem zbyt roztrzęsiony, aby odpowiedzieć.
– Odpowiadaj, gdy pytam! – ryknął jak rozjuszone zwierzę, po czym uderzył mnie z całej siły w twarz. Przewróciłem się natychmiast na stertę gruzu, metalowych puszek po farbach i papy.
– Nie chcesz rozmawiać? Twoja sprawa.
Wykręcił mi boleśnie rękę i pociągnął w kierunku starych metalowych łóżek. Nie miałem żadnych szans, aby się uwolnić. Ledwo idąc do przodu, starałem się nie upaść. Wydawało mi się, że widzę za oknem sylwetkę innej osoby, która spacerowała na dziedzińcu, ale może to wszystko było tylko wytworem mojej wyobraźni.
– Wchodź tutaj i kładź się na brzuchu – wycedził przez zaciśnięte zęby ojciec.
– Ale co chcesz mi zrobić?
– Nauczyć cię dyscypliny. Właź i nie pogarszaj sprawy.
Siłą wepchnął mnie na hamak i zawinął brzegi brudnego materiału, mocno wiążąc mnie sznurem. Czułem się, jakby ktoś owinął mnie w kokon. Mogłem tylko wykręcać ciało, ale nie sposób było się z tego wyrwać. Pierwszy cios spadł brutalnie na plecy. Zawyłem z bólu, który jak gorąca lawa rozlał się po całym ciele. Ojciec zaczął mnie bić czymś, co przypominało kabel, taki, który zasila żelazko. Drugi raz uderzył mnie w ramiona i coś, co było twardym zakończeniem, boleśnie zraniło mnie w twarz i nos. Natychmiast zacząłem obficie krwawić. Kolejne uderzenia były niewyobrażalne. Krzyczałem, charcząc i wołając o pomoc, ale przecież nikt nie mógł mnie usłyszeć.
– To jest mój hamak dyscypliny. Każdy niepokorny gówniarz powinien tego doświadczyć! – wołał w szale ojciec.
Mogłem sobie tylko wyobrazić jego twarz. Wykrzywioną gniewem i wściekłością. Kim trzeba być, aby tak znęcać się nad swoim dzieckiem? W imię dyscypliny i rodzicielskiej troski? Fizyczny ból nie był najgorszy. Najbardziej bolało mnie to, że byłem bezsilny. Nie mogłem nic zrobić. Nagle zobaczyłem całą scenę z perspektywy bocznego obserwatora. Miałem wrażenie, że zostawiam to miejsce. W hamaku wiło się ciało katowanego nastolatka. Kapała krew, która mieszała się z brudem na podłodze. Kolejne ciosy spadały już wszędzie.
– Paweł, Pawełku – słyszałem głos mojej mamy, dochodził gdzieś z daleka. – Otwiera oczy. Budzi się. Pomocy, lekarza. Potrzebujemy lekarza! – zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
Oprócz mamy, u której widziałem radość, rozpacz ustępującą zaskoczeniu i niedowierzanie, zobaczyłem salę szpitalną, w której zapach lizolu od razu był mocno wyczuwalny. Za oknem padał deszcz i krople wystukiwały rytmicznie swoją melodię o parapet. Następnie zobaczyłem, że obie nogi mam w gipsie na wyciągu. Cała górna część mojego ciała bardzo mnie bolała, czułem piekące swędzenie.
Do sali wbiegł lekarz z pielęgniarką. Spojrzał na mnie i powiedział bardzo spokojnie:
– Paweł, jak się czujesz? Możesz mówić? Wiesz, gdzie jesteś?
– Tak, nie pamiętam, co się stało, ale widzę mamę i jestem w szpitalu – odpowiedziałem słabym głosem.
– Świetnie, zadam ci jeszcze kilka pytań i później zabierzemy cię na badania.
– Ale co się stało, dlaczego tutaj jestem? – zapytałem powoli.
– Pawełku, mieliście wypadek. Ledwo was wyciągnięto z płonącej stodoły – odpowiedziała przez łzy mama.
– Mieliśmy? To kto był jeszcze ze mną? – zapytałem zaskoczony.
Widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć. Walczy z czymś w środku. W końcu usiadła na brzegu łóżka i wyszeptała.
– Piotruś nie żyje. Byliście razem w tych płomieniach. Zmarł w karetce w drodze do szpitala.