Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rilbelthilion - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rilbelthilion - ebook

Podobno wszystkie drogi prowadzą do Rilbelthil. Hirszam z Runtirii jest potomkiem zniesławionych Szatrumów, uznawanych za popleczników Goga. Jego dłoń brzydzi się dotykiem zimnego metalu, a jednak to właśnie jemu Arendela z Teuli powierza swój miecz i tajemnicę. Okradziony i oszukany, znajduje wiernego sojusznika w osobie królewskiej córki. Podobno połączyło ich coś więcej niż miłość do koni, ale o tym nie mówią rycerskie romanse, o tym zabroniono rozmawiać. Dlaczego? Czas poznać prawdę i wyciąć kłamstwa z korzeniami. Rilbelthilion. V część TOLQUENTY. WYSPY ODNALEZIONYCH OPOWIEŚCI czeka na Waszą uwagę.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788395612374
Rozmiar pliku: 1 020 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1
TYMCZASEM W STOLICY…

Tego grodu, wzniesionego w rozległej kotlinie, u styku Kristalgoru z Andurasem, oddalonego o sto mil na wschód od Aldamiriath, próżno by szukać na mapach z czasów Wielkiej Wyprawy, a trzeba zaznaczyć, że większość map, jakimi posługiwano się w Mitlandii pochodziła właśnie z tego okresu. Wtedy to kartografowie prześcigali się w wyznaczaniu nowych szlaków, nadawaniu im nazw (najczęściej pochodzących od własnych imion) i nanoszeniu ich na papier i płótno.

Decyzję o budowie Rilbelthil podjęto sto lat później. Jej zleceniodawcą był obecny władca Amarion, spadkobierca Wielkiego Króla Artamiona. Wydany przez niego dekret o przeniesieniu siedziby podyktowany był prawdopodobnie względami strategicznymi. Nie sposób było bowiem zarządzać tak rozległym terytorium jak królestwo Aderdanii z jednego wysuniętego na północny-wschód ośrodka władzy, jakim dotychczas był Miraglad. Ten historyczny gród, będący dotąd centrum kulturalnego i politycznego życia, oddzielony był od Andurii pasmem gór Muiratanas, co utrudniało komunikację pomiędzy obiema krainami. Spełniał on swą funkcję, jaką było zarządzanie „Małą Aderdanią” – czyli terenami obecnej Eruvii, Lasarenii, Gertirionu, Hadanu i Kardonii, ale wraz z poszerzeniem granic o nowe dziedziny, należało usprawnić administrowanie.

Nazwa ufundowanego przez Amariona grodu, oznaczała w niektórych dialektach tyle co Blask Boskiej Chwały, często jednak przez mieszkańców Andurii, gród ten nazywany był po prostu stolicą; nieoficjalnie – gdyż miasto Rilbelthil nie posiadało jeszcze praw stołecznych. Arvokanie z okolic Aldamiriath podzielali pogląd Fabia Fairginta, słusznie obawiając się tak bliskiego sąsiedztwa rosłych ludzi; z czasem jednak ośmielili się, zwłaszcza, że wprowadzony przez Artamiona zakaz przekraczania granic Starej i Nowej Arvokanii działał tylko w jedną stronę, to jest w stosunku do przybyszów z zewnątrz. Arvokanom wolno było podróżować bez przeszkód po całej Mitlandii, zachowując daleko idącą ekskluzywność własnej krainy, jaką nie mogły się cieszyć inne plemiona. I tak, liczne rzesze goblanów zaczęły ściągać na północne zbocze Aldamiriath, w okolice ujścia Tobruiny, nie mogąc dopuścić, by przedstawicieli ich plemienia zabrakło na zbliżającej się ceremonii, związanej z oficjalnym nadaniem Rilbelthil praw stołecznych. Można wręcz zacząć mówić o pewnego rodzaju ruchu pielgrzymkowym na tej trasie, a ponieważ goblanie lubili planować wszystkie szczegóły swego pobytu poza miejscem zamieszkania, dlatego zaczęły powstawać biura podróży, oferujące pomoc w przeprawie, ekwipunek, lokum, wikt i najdogodniejsze miejsca obserwacyjne. Szyldy owych biur, takie jak: ‘OBIEŻYŚWIAT”, lub ‘TAM I Z POWROTEM’, zaczęły wyrastać na przedmurzach stolicy, jak grzyby w bukońskim lesie. Niewielkie tylko zamieszanie wśród pielgrzymów wprowadziła wiadomość o nieobecności królewny Estelli. Zaczęły nawet krążyć słuchy, że ceremonia bez jej udziału może się nie odbyć.

*

– Zaczynam myśleć, że wizja dotycząca przekazania władzy naszym dzieciom prędko się nie ziści – przyznał król Amarion, stając naprzeciw okna swojej komnaty i wpatrując się w widoczny z daleka zarys Wieżowych Wierchów. – Faramion i Estella nie dorośli jeszcze do sprawowania rządów, a mnie ta korona zaczyna już ciążyć.

– Nie mam podobnych obaw. – Rohanna uspokajała go, nie przerywając swej pracy. – Ilumentar nie bez powodu obdarzył nas bliźniętami. Kardonia i Anduria – dwie krainy Aderdanii w rękach bliźniąt. Ten los jest im pisany.

– Do Święta Pełni pozostał zaledwie tydzień – przypomniał jej Amarion.

– Fale pielgrzymów pod murami nie pozwalają o tym zapomnieć. – Rohannę zdumiał fakt, że mąż przypomina jej o czymś tak oczywistym.

– Dlaczego więc tylko jedno z mych dzieci zdaje się o tym pamiętać?

–Trzydzieści lat to dla Aderdainów wiek wręcz dziecięcy, daj im trochę czasu – uspokajała go.

– Mój ojciec przyjął koronę w wieku trzydziestu trzech lat.

– Owszem, ale oboje wiemy w jakich okolicznościach. Jego ojciec został bestialsko zamordowany i nie było nikogo, kto mógłby wziąć na siebie tak wielką odpowiedzialność, jak odbudowa wojennych zniszczeń. Na szczęście jego spadkobiercy nie muszą już walczyć o władzę. Ten czas minął wraz z upadkiem Goga. Dlatego przestań się niepokoić. Historia uwieczni cię jako władcę, który usprawnił zarządzanie królestwem. Zaś co do tych dwojga, to nie muszą się spieszyć z koronacją, a to dlatego, że jesteś w pełni sił i nie ma sensu dzielić jednej korony na dwie głowy.

– Wystarczy. – Eldarion łagodnie ujął dłońmi diadem swej małżonki; nie był on wykonany z kruszcu, lecz upleciony z jej jasnych warkoczy. – Przekonałaś mnie. Dorównujesz mądrością Mittom, lecz przewyższasz ich zdolnością argumentacji – dodał z uśmiechem.

– Pozwól, że coś ci pokażę, królu. – Przerwała pracę, pokazując mężowi jej efekty. Przesiadywała przy warsztacie tkackim całymi dniami, wplatając między krosna, złote nitki swych włosów. – To drzewo genealogiczne naszej rodziny. Jego korzenie sięgają zaledwie trzech pokoleń wstecz, lecz moim obserwacjom nie potrzeba więcej. Spójrz…

Król zagłębił wzrok w krętych liniach. Konary drzew także przypominały kształtem korony, a korzenie – na wzór podziemnych rzek – łączyły się dzięki wspólnym dopływom. Jedną parę drzew tworzyli: Artamion i Aerendela; drugą – Arrowinia i Farael. Któż, prócz Ilumentara mógłby się spodziewać, że losy tych dwóch rodów zostaną wplecione w jeden warkocz historii? Arrowinia, dzielna wojowniczka Gallopingów, musiała wyrzec się swej miłości do Artamiona, którego przeznaczenie zrosło się z imieniem Zorzy Elegrimów. Farael musiał uciekać ze spustoszonego miasta bez nadziei na powrót. Los wywyższył jednak tę parę, stawiając ją niemalże na równi z parą królewską.

– Tak – przyznał Amarion, przerywając wywód królowej. – Wywyższył ich dając im taką wnuczkę jak ty. Oby tylko ta linia nie skończyła się na nas… – dodał złowróżbnie i opuścił komnatę, nie chcąc wyjawiać żonie powodów swych posępnych wizji.

*

Tymczasem, promień słońca odbił się od solidnej, metalowej powierzchni szyldu biura podróży ‘O RZUT KAMIENIEM’, którego właściciel założył właśnie ręce za głowę, po czym – oparłszy plecy o krzesło i położywszy stopy na blacie biurka – rozsmakował się w błogiej ciszy poranka.

– Interesik się kręci – pomyślał z zadowoleniem, wkładając palce do kieszeni swej pasiastej kamizelki i wyciągając z niej zgrabną, drewnianą fajkę. – Cacko – pyknął, wypuszczając dymek, który zmienił się w mały, kształtny obłoczek i wymsknął się przez otwartą okiennicę.

– Yhk, yhk… Witaj Waldi. – W okrągłym oknie pojawiła się właśnie kaszląca, ruda głowa listonosza. – Masz tu nowe zamówienia: Gobetlin… jedno, Bukon… dwa, są trzy z Brandyhallu. O, nawet Wieżowe Wierchy. – Gwizdnął, przeglądając pocztę, po czym białe i żółte koperty upadły jak liście na stolik Waldiego.

– Zalakowane? – Zdziwił się Waldi. – Myślałem, że już je wszystkie otworzyłeś…

– O, wybacz… Jeszcze jedna rezerwacja z Wieżowych. – Głowa listonosza po raz kolejny pojawiła się w oknie, po czym zniknęła z trzaskiem pękającej belki wozu pocztowego.

– Żyjesz, Berni? – Tym razem to Waldi wychylił się przez okno swej nory.

– Życiem bym tego nie nazwał, ale jak na zmarłego to za bardzo boli. – Berni pozbierał swoje pogruchotane kości z ziemi, starając się nie pomylić ich z połamanymi belkami wozu.

– Hm… Może to ci wynagrodzi szkodę. – Waldi rzucił mu złociutką monetę.

– Adinar? – zdziwił się Berni.

– No co, w końcu żyjemy w stolicy… No, prawie, powiedzmy, że na przedmieściach. – Waldi uściślił z fałszywą skromnością i zamknął za sobą zieloną okiennicę. Gdy jednak stukot kopyt pocztowego kuca i chrzęst kół wozu zaczął się oddalać, uchylił je ponownie, by wpuścić nieco światła do swego wygodnego gabinetu na przedmurzach miasta. Musiał przecież odpowiedzieć na zamówienia: Honey Hood z Bukonu, pojedynczy pokój z wygodnym łóżkiem i najlepiej z widokiem na zamek, łącznie trzy doby, oczywiście ze śniadaniem i to koniecznie do łóżka. – No cóż… Zrobi się – mruknął nieco zafrasowany. W tym momencie wypada dodać, że Waldniel Podbramek był właścicielem biura podróży i zacisznego pensjonatu o nazwie „Podgrodzisko”, mieszczącego się w tej samej norze. Trudno było jednak nazwać zwykłą norą tą usytuowaną nad brzegiem Rilu posiadłość z dwudziestoma siedmioma jak dotąd pokojami dla gości, obszerną jadalnią, ogrodem ze studnią, stajnią dla kucy i punktem widokowym na wierzchołku pagórka. Wzniesienie to, na którym i w którym usytuowana była posiadłość Waldniela, tworzyło niejako naturalną granicę oddzielającą arvokańskie włości od ‘reszty świata’. W dali rozciągała się rozległa, górska kotlina, zwana przez niektórych Rilbelthil. Panna Wygodnicka nie przesadziła zatem ze swymi wymaganiami. Najlepiej byłoby jednak, gdyby sama zechciała podnieść swój leniwy zadek z łóżka i wdrapać się na szczyt pagórka, skąd można było podziwiać całą panoramę stolicy. A trzeba przyznać, że ceny tutaj naprawdę nie były wygórowane: tylko pół adinara za dobę, lub cały za pełne wyżywienie. Dla wycieczek zorganizowanych i noclegowiczów pozostających dłużej niż dziesięć dni, przewidziany był specjalny rabat. Choć – prawdę powiedziawszy – Waldi nie przepadał za wycieczkami, musiał na ten czas zatrudniać kucharkę, praczkę i sprzątaczkę, a to nie kalkulowało się zupełnie. No i był jeszcze jeden mankament – Podgrodzisko położone było o dwie mile od centrum Rilbethil. Tylko rzut kamieniem, bagatelka – dla kogoś kto potrafi daleko rzucać. Większość gości posiadała zresztą własne kuce, a piesi pielgrzymi mogli zawsze pożyczyć wierzchowca ze stajni Waldniela. Jednym zdaniem – był to trafny rzut kamieniem, by rozpocząć przebudowę własnej norki jednocześnie z rozbudową stolicy. – Waldi ocknął się z zadumy i wrócił do przeglądania zamówień. – Luk Marmit, Wieżowe Wierchy… Nie znam goblanina. – Tim Gryzipiórek z Wieżowych… – Waldi próbował sobie przypomnieć skąd znał to nazwisko… – Tim Gryzipiórek… Czy to nie ten wścibski pisarzyna z _Wieści Lesistanu_?

Ledwie zdążył wypowiedzieć to imię na głos, gdy stukanie do drzwi potwierdziło jego najgorsze przypuszczenia.

– Witaj Waldi – drzwi skrzypnęły wpuszczając do środka mniej więcej czterdziestoletniego goblanina o falujących włosach koloru miedzi, jasnej twarzy, na której gościło coś pomiędzy dalekowzrocznym zamyśleniem, a ciętym i bystrym ‘tu i teraz’. Szara koszula o podwiniętych do łokci rękawach i rozpięta kamizelka charakteryzowały jego strój, a szczupła i wyprostowana sylwetka wskazywała na energiczny styl bycia; podwinięte ponad kostki spodnie i plecak na ramionach podkreślały wolność i niezależność. Jednak – zdaniem Waldiego – sposób, w który się zjawił, wskazywał przede wszystkim na jego nieobliczalność.

– Nie przywykłeś czekać na zaproszenie, co Tim? – Waldi odłożył na bok swój monokl i zmrużył oko, podnosząc wzrok znad sterty listów.

– A mówią, że to ja bywam cyniczny – zaśmiał się Tim. – Zostaw te papiery Waldi, mała przerwa dobrze ci zrobi. Inaczej całkiem stracisz wzrok w tej… norze. – To powiedziawszy rozejrzał się nieco po wnętrzu biura. – Wygodnie się urządziłeś – przyznał. – Nie wiem, kiedy ja się dorobię własnego gabinetu, ale prawdę mówiąc, praca w terenie bardziej mi służy.

– Właśnie czytałem twoje zamówienie. Zapowiedziałeś się dopiero na jutro. – Waldi wstał, by uścisnąć dłoń gościa. Być może ‘wścibski’ i w dodatku ‘pismak’, ale siedem adinarów gotówką za tygodniowy pobyt w pensjonacie to suma nie do pogardzenia. Poza tym, sądząc po zakurzonych stopach, kuca to on nie miał, więc może uda się jeszcze podbić cenę…

– Wyobraź sobie, praca pismaka nie jest taka zła. Dostałem specjalną akredytację na czas ceremonii. Wydawnictwo pokrywa wszystkie koszty – skłamał. – Sądziłem, że droga zajmie mi nieco więcej czasu, a tu… Niespodzianka!

– Taak, to trzeba będzie doliczyć jeszcze jedną ‘niespodziewaną’ noc na koszt wydawnictwa. – Waldi odruchowo zatarł ręce, co nie uszło bystrej uwadze Tima. – A skoro już płacą, to może byś tak wynajął kucyka, żeby nie chodzić pieszo, zaoszczędzisz w ten sposób sporo czasu – zaproponował usłużnie Waldi.

– Pomyślę nad twoją ofertą – Tim poklepał go po ramieniu – ale i ja mam dla ciebie propozycję. Brwi Waldiego uniosły się w oczekiwaniu. – Dasz mi krótki wywiad, nic wielkiego, w ten sposób wypromujesz swój interes, a ja będę miał gotową ‘zapchajdziurę’ do kolejnego wydania… Jeśli Fabio wznowi pracę wydawnictwa – pomyślał, nie wypowiadając tego na głos.

– No wiesz… – Waldi kiwnął głową raz w lewo raz w prawo, jakby ważył właśnie słowa Tima i przeliczał je na monety. – Ja też pomyślę nad twoją ofertą – zaśmiał się wymijająco.

– No to umowa – stwierdził energicznie Tim, zrzucając z ramion swój podróżny worek, po czym z nieodłącznym notesem w ręku i jednym z firmowych ołówków Fabia, rozparł się na krześle przy biurku Waldiego. – Rozumiem, że nie należysz do tych czarnowidzów, którzy upatrują w sąsiedztwie rosłych ludzi kresu cywilizacji Arvokanów?

– Nnno nnnie…. – Gospodarz burknął, zaskoczony tym nagłym pytaniem.

– A może własny interes jest ważniejszy niż interes plemienia, co Waldi?

– Nnno wiesz? – Przesłuchiwany napuszył się nieco, to pytanie zabrzmiało bowiem dość impertynencko.

– Dooobrze, a ilu rodaków zgłosiło do tej pory chęć uczestnictwa w ceremonii?

– Nie ujawniam takich szczegółów – odparł Waldi.

– Właściciel zasłania się tajemnicą handlową – zapisał Tim, a rozmówca chrząknął znacząco ‘yhm’. – To mamy na tyle… – Tim podrapał się po czuprynie i zatknął ołówek za swe spiczaste ucho.

– Rozumiem, że w zamian za promocję mogę pożyczyć twojego kuca. – Stwierdził wstając zza biurka i chowając skrzętnie notatki. – Świetny gabinet, stary – klepnął po ramieniu oniemiałego ze zdumienia Waldiego – ale czas iść w teren. – Stwierdziwszy to, uśmiechnął się szelmowsko błyskając uzębieniem. – A, byłbym zapomniał, nie wiem czy wrócę dziś na noc, więc nie doliczaj tego do rachunku. Nie powtarzaj nikomu – tu ściszył poufale głos – ale Fabio to straszny dusigrosz, zupełnie jak ty… – Zaśmiał się pełną piersią zatrzaskując za sobą drzwi.

– Nie znoszę tego typa – mruknął Waldi. – Zawsze się trafi taki jeden na całe plemię. Gdyby nie te adinary... – Sapnął, siadając przy biurku i natychmiast wypisał elegancki rachunek na adres wydawnictwa.

*

Szare wieżyce Rilbelthil lśniące w słońcu poranka, wyglądały z daleka niczym przedłużenie łańcucha Kristalgoru. Taki też był zamysł budowniczych. Otoczyć miasto grzbietami gór i okryć szarą chustą morza, jak magicznym płaszczem, który upodabnia noszącą go postać do skały, kory drzewa, lub lustra rzeki, czyniąc ją niewidzialną dla ścigających ją oczu. Przed kim Amarion pragnął ukryć swą nową siedzibę? Tego nie wiedział ani Tim Gryzipiórek, ani inni podziwiający ów widok wędrowcy. Gdyby jednak król chciał znaleźć sobie kryjówkę, nie robiłby tyle szumu z powodu zbliżającej się ceremonii. Nieregularność rozrzuconych jak skały wieżyc nie była więc przypadkowa. W rzeczywistości przypominały one diadem z nieoszlifowanego szarego kamienia. Kilkupoziomowe kaskady wodne napełniały fosy, ciągnące się poniżej murów. Całość urzekała swą niewymuszoną naturalnością, noszącą wyraźne cechy architektury Mittów. Szara harmonia dzikiej enklawy, a jednak doszlifowana do najmniejszego kamyczka. Pozorny brak wykończenia, dający poczucie skromności i piękna. Czyżby król pragnął odtworzyć w tym miejscu drugie Miraglad?Dziwne, nazwa kazała się spodziewać złota i przepychu, podniosłości i patosu, a nie tak wymownej prostoty. Timowi przyszło na myśl, że zamiast opisywać widok stolicy, zręczniej byłoby skrobnąć niewielką rycinę na pierwszą stronę gazety. Znalazł więc cienisty zakątek, pełen paproci i leśnego mchu, doskonały zarówno dla jego zmęczonych stóp, jak i dla towarzyszącego mu kuca ze stajni Waldiego. Wyjął swój przybornik i usiadł na ziemi, opierając się o kamień. Nie zdążył jednak nakreślić planu oddalonego o rzut kamieniem miasta, gdy wtem…

– No patrzcie państwo, jaka mała ta Mitlandia, Robin Brandy! Witam goblanina! Tim zatknął za ucho ołówek kreślarski z inicjałami _WWW_ i rozpostarł ramiona w powitalnym geście. Niestety, podróżny, który wjeżdżał właśnie pod górę na swym objuczonym kucu nie wydawał się zachwycony spotkaniem. Zbladł i zamarł z wrażenia, bąknąwszy tylko niemrawo pod nosem: – Tim…?

– Mógłbyś chociaż udawać, że się cieszysz na mój widok. – Tim podniósł się energicznie z ziemi, ale podróżny nie zeskoczył nawet z grzbietu swego wierzchowca, by go powitać. – Dostałeś urlop na udział w ceremonii? – Tim nie dawał za wygraną.

– A ty… Tim? – Podróżny nieśmiało odbił piłeczkę.

– Nnie… Wiesz, ja tu jestem, że tak powiem, służbowo. No, ale gadaj jak się tu znalazłeś. – Klepnął kuca po grzbiecie, omal nie strącając pokaźnego pakunku.

– Powiem ci pod warunkiem, że nie użyjesz tego w artykule. – Jego właściciel poluzował nieco niewidzialne lejce krępujące jego własną krtań i ciało.

– Musiałbyś coś najpierw przeskrobać, żeby się w nim znaleźć. – Tim szelmowsko zmrużył oko, ale to, co powiedział wcale nie uspokoiło wystraszonego goblanina, który spiął kuca dając mu znak do odjazdu. – Wybacz Tim, ale muszę się trochę przespać po podróży…

– A gdzie się zatrzymałeś, jeśli można… Tylko nie mów, że ‘o rzut kamieniem’ stąd?! Po tych słowach Robin Brandy nie tylko zbladł, ale wręcz zzieleniał.

– Pytam, bo może byśmy tak na piwko skoczyli wieczorem? – Krzyknął w ślad za nim Tim, ale nie uzyskał odpowiedzi. Obeszło go to jednak tyle, co zeszłoroczne _Wieści_. Usiadł z powrotem na miękkim mchu, opierając się o znacznie mniej wygodny kamień i wrócił do szkicowania północnej obręczy muru, nie zdając sobie sprawy z faktu, że właśnie tego dnia, przy tej właśnie bramie miasta pełnił wartę niejaki Glowinger Starszy, zwany tak w odróżnieniu od Glowingera Młodszego, który miał lada dzień przyjść na świat – o ile nie przyszłoby mu do głowy okazać się dziewczynką – oraz imć Gordion Rombastion, który miał już po czubek hełmu słuchania o domniemanych zaletach nienarodzonego jeszcze bohatera. Trudno powiedzieć, dlaczego Tim rozpoczął swój szkic właśnie od północnej bramy. Być może dlatego, że każdy gryzipiórek jego pokroju chce być zawsze w centrum zdarzeń, a Tim po prostu miał nosa i sensację wyczuwał na trzy mile.

*

– Spójrz na tego rumaka. – Stwierdził do swego kompana Glowinger, wpatrując się w czarny, ruchomy kształt po drugiej stronie fosy, zbliżający się powoli po wąskiej kładce zwodzonego mostu.

– Piękne, dostojne zwierzę – ocenił okiem znawcy Gordion.

– Bez wątpienia – przyznał Glowinger. – Tylko dlaczego błąka się samotnie?

– Na dzikiego nie wygląda… Zwłaszcza, że jest objuczony.

– Właśnie, widzisz ten kształt przewieszony przez grzbiet? Wygląda jakby wiózł nieprzytomnego jeźdźca…

– Długowłosy ten jeździec i ta suknia kolcza też przydługa – zakpił Gordion, pozostawiając wyciągnięcie reszty wniosków kompanowi.

– Słuchaj Gordion, boję się, że to znak. To chyba będzie dziewczyna…

*

Książę Faramion pomału otworzył drzwi do jednej z komnat gościnnych w północnej wieży zamku. W podłużnym zwierciadle zawieszonym na ścianie wąskiego korytarzyka, prowadzącego do sypialni, ujrzał odbicie dziewczyny, zatopionej w śnieżnej pościeli. Nie chciał jej budzić. Widocznie potrzebowała więcej czasu, by odzyskać siły. Zagadka czarnego rumaka nurtowała go jednak do tego stopnia, że postanowił rozejrzeć się nieco po jej sypialni. Na haku, wbitym w ścianę korytarzyka, wisiała obszerna, skórzana sakwa. Przełamując wewnętrzny opór, zajrzał do wnętrza, gdzie wśród podróżnych szpargałów, namacał dłonią cienki zeszyt w miękkiej oprawie. Chociaż nie czuł się najlepiej grzebiąc w cudzych sprawach, coś mówiło mu, że właśnie w tych zapiskach odnajdzie klucz do rozwiązania zagadki tajemniczej nieznajomej i jej wierzchowca. – Ostatecznie, zawsze mogę to odnieść, a jeśli wcześniej zauważy brak, powiem, że zgubiła to jadąc do zamku, a ja przyszedłem osobiście, by oddać jej zgubę – pomyślał i od razu zdał sobie sprawę z niedorzeczności własnych tłumaczeń.

Dziewczyna nie spała. Zaniepokojona obecnością nieznanego mężczyzny, zeskoczyła z łóżka i skryła się pod nim, jak pies.

– Rozumiem, że nie chce pani rozmawiać – chrząknął, zbity z tropu. – W takim razie pójdę…

Powiedziawszy to, zawrócił w stronę korytarzyka i nacisnął klamkę, udając, że opuszcza pokój. Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem jej wzroku, śpiesznym ruchem zdjął z haka sakwę, chcąc odłożyć na miejsce skradziony zeszyt, ale zawahał się, po czym zatknął go sobie z tyłu za pasek i przykrył go płaszczem. Nie wiedzieć czemu, w ostatniej chwili przyszło mu na myśl, że zeszyt może być bardziej potrzebny jemu niż jej, ale zanim odważył się go wyjąć, odwrócił się i spojrzał w stronę dziewczyny. Obserwowała go spod łóżka.

– Więc jednak, zmieniła pani zdanie… – Zaczął się jąkać, postępując w jej stronę. Nie wiedział, że zagięty płaszcz odsłaniał grzbiet zeszytu wciśniętego za pas. Po chwili zorientował się, że badawczy wzrok dziewczyny utkwiony jest nie w niego, lecz w coś poza nim… Lustro. Zdradziło go odbicie oszustwa, które popełnił. W dodatku, odwracając się do niej tyłem, nie pozostawił jej wątpliwości. Mogła ujrzeć dowód zbrodni nie tylko w ramie.

– Pomyślałem, że nie będą pani teraz potrzebne te zapiski – odezwał się speszony, próbując załagodzić sytuację. – Gdyby zechciała mi je pani pożyczyć… Może rzuciłoby to nowe światło na naszą znajomość. – Czuł, że plącze się jeszcze bardziej, podczas gdy dziewczyna zakrzywiła palce, próbując wbić paznokcie w twardą, marmurową posadzkę i zaczęła warczeć – porównanie do psa było więc uzasadnione.

Był to jednak pies o bardzo niespotykanym kolorze oczu. Faramion nawet nie potrafił go nazwać, było to coś między barwą indygo i ametystu, intensywnością lśnienia dorównujące światłu Nethestela.

– Już dobrze, rozumiem, że mam sobie pójść. – Wystraszony jej reakcją zaczął wycofywać się w stronę drzwi. – Odkładam zeszyt na miejsce – zadeklarował solennie, lecz tuż przed ponownym dotknięciem sakwy, zadrżała mu ręka.

Warczenie zmieniło się w szczekanie. Pomyślał, że dziewczynie zależało bardziej na tym, co zostało w sakwie, niż na tym, co trzymał w ręku. Zacisnął zeszyt w dłoni i opuścił komnatę.

– Nie sądziłem, że będzie to takie trudne. – Odetchnął przywarłszy plecami do drzwi, lecz nie poczuł ulgi. Ten zeszyt był zbyt lekki by oszacować jego ciężar w dłoniach, lecz na sercu ciążył mu bardziej niż tonowy cokół. – Zamiast oddać to, co zabrałem za pierwszym razem, ukradłem to ponownie… – Dodał do rachunku swych win kolejną.

Szczekanie przeszło w wycie i skomlenie, po czym ustało zupełnie. Usłyszał jej kroki w korytarzu… Z biciem serca w piersi i skórzanym zeszytem w dłoni uciekł spod drzwi dziewczyny. Nigdy dotąd nie czuł się jak złodziej i nawet jeśli rzeczywiście miał zamiar oddać ‘pożyczoną’ rzecz, to raz wykradzionej tajemnicy zwrócić już nie zdoła…

Przecinanie lśniących korytarzy i schodów zamku, które dotąd nie przysparzało mu trudności, tym razem wydało mu się nieznośną katorgą. Każda sekunda, która oddalała go od poznania tajemnicy, dłużyła się w nieskończoność.

Wreszcie. Faramion wszedł zdecydowanym krokiem do swego pokoju, odsłaniając połę płaszcza i wyjmując zza paska zeszyt w czarnej oprawie. – Sądząc po ilości stron przeczytanie go nie powinno mi zająć więcej niż jedną noc – pomyślał, opadając na łóżko. Okładka zeszytu okazała się trudniejsza do otwarcia niż drzwi o mosiężnym zamku, a to za sprawą wewnętrznych skrupułów, silniejszych niż zawiasy i skoble. W końcu jednak przezwyciężył tę słabość, otwierając zeszyt na pierwszej stronie. Słowa, nakreślone na czele wyglądały bardziej na robotę drwala, niż pisarza, a styl i znajomość prawideł mittarinu1 były tak zaskakujące, jakby posługiwał się nimi cudzoziemiec. Zaiste, autor musiał nim być, imię Hirszam nie należało bowiem do powszechnych w tych stronach.

*

Tymczasem Szirien, zbliżyła się powoli do zawieszonego na ścianie zwierciadła. Ujrzawszy w nim swe odbicie, przywarła ze strachem do przeciwległej ściany. Nie przeraził jej jednak widok blizn na twarzy, które znacznie zmalały, po prostu... Po prostu nigdy wcześniej nie widziała tak wyraźnie własnego oblicza. Zazwyczaj przyglądała mu się w ruchomej tafli wody, lub w wyszorowanych w piasku garnkach zielarki, a teraz… Zasklepiona rana na lewym policzku przypominała coś w rodzaju mapy. Gdyby tylko dało się z niej wyczytać sens drogi, nie tylko jej kierunek i dotychczasowy przebieg...

------------------------------------------------------------------------

1 Zunifikowany język Mittów i Arów.ROZDZIAŁ 2
PODRÓŻ HIRSZAMA WŁÓCZĘGI

DZIEŃ, MIESIĄC, ROK…

Wyruszyłem z Nelentiliath, mitycznej krainy Galdringów, na rumaku starego Bormina. Może prawdą jest com słyszał i Bormin odszedł w późnej jesieni swego życia, ale rumak musiał być nowym nabytkiem. To zwierzę polubiło mnie od chwili, gdy tylko zbliżyłem twarz do jego pyska; mógłbym też powiedzieć: gdy tylko zbliżyłem swój pysk do jego twarzy i nikt by nie odczuł różnicy. Rącze zeń konisko, doskonale ułożone, najlepszy jeździec nie powstydziłby się takiego wierzchowca. Nazwałem go Galopem i chyba nie miał nic przeciwko temu. Zwietrzył mnie na odległość. Mądre zwierzęta same wybierają tych, których będą nosić na swych grzbietach. Zresztą, Bormin służył temu samemu królowi, a teraz ja mam być kontynuatorem jego przerwanej misji. Dotąd podróżowałem pieszo i nie mam wielkiego doświadczenia w jeździectwie, ale myślę, że Galop jest mym czterokopytnym przeznaczeniem. Gdy wyrzekłem te słowa prosto do postawionego w szpic ucha, wczepiając się w czarną grzywę rumaka, ten zwrócił pysk w moją stronę i zarżał. Wiem, że się ze mną zgodził.

– Trzeba przyznać, że królowa trzyma się świetnie jak na swoje trzysta lat. – Powiedziałem niby od niechcenia, bo prócz jednej pary nastawionych końskich uszu nie miałem żadnej innej, której mógłbym się zwierzać. Galop zarżał. – Co mówisz, przyjacielu? Chcesz mi zwrócić uwagę, że prawdziwy mężczyzna nie powinien wypominać wieku kobiecie, nawet jeśli jest tylko nieokrzesanym leśnym włóczęgą? Masz rację, druhu, ale nie jestem aż tak nieokrzesany jak ci się zdaje. Lubię książki, a jeśli mężczyźnie do czegokolwiek potrzebna jest żona, to chciałbym, by była taka, jak ona. Mam na myśli królową, oczywiście. Pozwól, że nadal będę ją tak nazywał, choć ty pewnie wolałbyś tą obecną, mam rację? Jest przecież z Gallopingów.

Galop nie potwierdził moich przypuszczeń, ale wydawał się udobruchany. – Wracając do Aerendeli, to przesadziłem trochę z tym wiekiem. Była przecież tylko trzynaście lat starsza od Draugora.

Galop zrzucił mnie na ziemię. – Co robisz? Twoje szczęście, że upadłem na trawę!

Galop zbliżył swą twarz do mego pyska i zaczął lizać mnie po nim, jak najczulszy pies. – Wiem, że masz poczucie humoru, stary – powiedziałem, patrząc w mądre oczy zwierzęcia. – Po co mi żona, skoro mam ciebie?

Po tych czułościach Galop złapał mnie szczękami za płaszcz i podniósł z ziemi. Jest mądrzejszy niż mogłem przypuszczać. Wyjąłem mapę z podróżnego worka. Czeka nas długa droga, przyjacielu, a najpiękniejsze w niej jest to, że nie mamy bladego pojęcia, co nam przyniesie. Wskoczyłem na grzbiet Galopa z mocnym postanowieniem, by nie spadać z niego pod byle pozorem, choć muszę przyznać, że mój zadek, przyzwyczajony do pieszej wędrówki, nie czuł się w siodle najlepiej.

DZIEŃ TEN I TEN, TEGO I TEGO MIESIĄCA

Ponieważ jadę przez cały dzień, a nocą jestem zbyt zmęczony by sięgnąć po pióro, moja narracja z podróży jest dosyć skąpa. Poza tym, warunki nie zawsze pozwalają na rozpalenie ogniska, przy którego świetle litery nie zlewałyby się w jedną poziomą linię, zdolną co najwyżej opisać morski horyzont. Postanowiłem jednak zapisywać wszelkie ważniejsze spostrzeżenia, a także notować postój w każdym z miast, które wymieniłem wcześniej. Podróż w dół rzeki jest dla nas korzystna. Antarilia nie tylko wskazuje kierunek drogi, lepiej od najbardziej doświadczonego przewodnika; nie tylko dostarcza wody pitnej i jadła, lepiej od najbardziej zapobiegliwego kucharza, ale też przysparza wielu niezapomnianych widoków i wrażeń, które czynią podróż mniej monotonną. Niestety, miną co najmniej dwa dni zanim do niej dotrzemy.

Dziś zatrzymaliśmy się na Cierniowych Polach. Galop zaczął sprawować się jakoś dziwnie. Zwracał nozdrza w stronę stepu, wietrząc coś i niespokojnie strzygąc uszami. – Chyba nie jesteśmy w stanie wojny z Gallopingami, co? – Spytałem, ale nie uzyskałem wyczerpującej odpowiedzi. Zamiast tego, poczułem, jak ziemia trzęsie się pode mną. Myślałem, że za chwilę rozstąpi się grunt, a ja znajdę się w czeluściach podziemnego orczego grodu. Nic takiego się nie stało. Ujrzałem za to stado dzikich koni, pędzące wprost na nas. Na szczęście ich celem nie było stratowanie nas, lecz dotarcie do wodopoju, który był tuż za nami. Galop wybiegł im naprzeciw i stanął samotnie wśród stepu wyczekując spotkania. Konie utworzyły zwarty krąg, biorąc go w pętlę. A on? On stanął na tylnych nogach, wydając ryk z piersi. Konie przerwały cwał. Pył opadł z powrotem na ziemię, a krąg się zacieśnił. Ogier, wyglądający na przywódcę, wyszedł Galopowi naprzeciw. On także był ciemnej maści, lecz jego grzywa i ogon były płomiennej barwy; tylko rozległa łata, przecinająca pierś, raziła wzrok bielą. Podszedł powoli, stając z godnością naprzeciw Galopa i wtedy stała się rzecz niezwykła: oba rumaki oplotły się szyjami, kładąc głowy na swych karkach, jak przyjaciele po długiej rozłące. Zwierzęta powoli zbliżyły się do wodopoju. Stałem na ugiętych nogach i nie bardzo wiedziałem, jak się zachować, ale bez obaw, zlekceważyły mnie. W końcu to one były władcami tych stepów, cóż miałby je obchodzić jakiś włóczęga. Gdy już nasyciły pragnienie, pozostawiając trochę wody na dnie, może ciut więcej niż w kałuży, odeszły majestatycznie, powiewając proporcami swych bujnych ogonów. Błyskawica zatrzymał się jeszcze na chwilę, by spojrzeć na Galopa, tak jakby chciał zapytać, czy na pewno nie chce się przyłączyć, ale on przezwyciężył zew natury i pozostał ze mną. Byłem prawie wzruszony, a na pewno dumny.

DZIEŃ TEN I TAMTEN TEGO SAMEGO MIESIĄCA…

Po dwóch dniach spędzonych w skalnych ostępach Karmagoru, dotarliśmy pod Muilin. To nazwa ostatniego wzniesienia w tym łańcuchu, którego nazwa oznacza tyle, co… (muszę sprawdzić w słowniku). Nie wiem, co mnie podkusiło by wspiąć się pod górę, poza ukrytym pragnieniem, by ujrzeć linię brzegową Morza Szar. Podobno przy dobrej pogodzie było to możliwe. Niestety, gdy tylko wdrapałem się na szczyt, niebo jak na złość zasnuło się chmurami. Muilin nie jest niebosiężnym szczytem, a jednak mieszanka chmur i mgieł sprawiła, że przez chwilę poczułem się jak w niebie. Nie wiem, czy Galop podzielał moje odczucia, ale nie mogłem wymagać zbyt wiele. Już samo to, że zmusiłem go do wspinaczki, próbując zmienić konia w kozicę, było wystarczającym powodem, by mieć mnie dość.

Gdzieś w dole rozciągał się Targardzki Wąwóz. Mógłbym znaleźć się tam błyskawicznie, gdyby Galop zrzucił mnie ze skały… Na szczęście nie próbował. Wyglądało na to, że utknęliśmy we mgle. Przy takiej aurze, droga w dół zbocza była zbyt ryzykowna. Wszystkim co nam pozostało było naprzemienne słuchanie śpiewu Nimrelf i grzmotu Gebira, dwóch wodospadów Nelentiliath. Swoją drogą, nie mam pojęcia jaki jest trzeci, a przecież – o ile mi wiadomo – nazwa _Nelentiliath_, znaczy tyle, co Trzy Wodospady, nie dwa. Miałem naprawdę dużo czasu, by o tym rozmyślać, bo mgła nie chciała odpuścić. Wszystkim, co mogłem w niej dostrzec, były moje dłonie i nozdrza Galopa. Spożytkowałem ten czas robiąc zapiski i wertując słowniki w poszukiwaniu znaczenia nazwy _Muilin_. Jeśli miały tu pozostać moje szczątki, to chciałem przynajmniej wiedzieć czemu, a miałem podstawy przypuszczać, że wyjaśnienie tkwi w nazwie. Niestety, na razie musiała ona pozostać zagadką, bo zrobiło się tak ciemno, że przestałem rozróżniać litery.

Myślałem o misji, którą zleciła mi Aerendela. Stary Bormin musiał ją porządnie zaniepokoić doniesieniami o odrodzeniu Drzewa Zła i tajemniczej sekcie Mororn. W jego relacji przewijało się imię Dunaghor – Władca Mroku, a ja miałem ustalić do kogo należało to miano. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem dając się uwikłać w tę sprawę. Zależało mi wyłącznie na pomocy w przełożeniu _Szarej Księgi_ na runearic. Tymczasem zostałem obarczony nie tylko tajemnicą Bormina, lecz także tym niewygodnym pakunkiem, który Galop dźwiga na grzbiecie.

Noc. Z Galopem zaczęło się coś dziać i to coś mocno mnie niepokoiło. Wydawało mi się, że cierpi, a mówiąc bardziej dosadnie – rzęził, jak w agonii. – Hej stary, nie rób mi tego. Nie chodzi o drogę, poradzę sobie jakoś, ale przyzwyczaiłem się do ciebie, druhu – przekonywałem, licząc na to, że zrozumie.

Nie wiem, jak długo to trwało. Górskie granie odbijały jęki Galopa ze zdwojoną siłą, a ja nie mogłem zrobić nic więcej, jak tylko być przy nim. Zacząłem się obwiniać, wszak kiepski ze mnie strażnik, jeździec i tłumacz fatalny, ale jeszcze gorszy przyjaciel... Galop uspokoił się nieco. Usnąłem na chwilę. Po przebudzeniu zauważyłem małe płetwy, wystające z jego boków. Narośle zaczęły się powiększać, aż wreszcie osiągnęły rozmiar dorodnych skrzydeł. Od początku wiedziałem, że Galop nie jest zwyczajnym wierzchowcem, ale nie miałem pojęcia, że jest Skrzydłaczem. Jego cierpienie było spowodowane przemianą. Zmęczone zwierzę przestało jęczeć. Klęknęło przede mną zachęcając, bym siadł mu na grzbiecie.

– Nie mogę cię wykorzystywać, jesteś zbyt zmęczony. – Próbowałem okazać mu współczucie, lecz Galop zarżał niespokojnie, chcąc mnie ponaglić i złapał zębami za moje odzienie. – Niech będzie, skoro udźwignąłeś mnie wcześniej, to może i teraz... Tylko nie rozbij się o skały w ciemnościach. No dobrze, nic nie mówiłem, winienem ufać mądrzejszemu.

Przylgnąłem do muskularnej szyi i wczepiłem się mocno w jego grzywę, ale to nie dało mi pewności. Z obawy przed zsunięciem się z korpusu zwierzęcia, przytwierdziłem się do niego linami. Czułem jego puls. Czarna sierść zlewała się z kolorem nocy. Nieliczne gwiazdy sprawiły, że nie tonęliśmy całkiem w ciemnościach. Zrozumiałem. Galop chciał wzlecieć do góry pod osłoną nocy, by nie przyciągać niczyjej uwagi. Rozpędził się i gnał, póki starczyło mu gruntu pod kopytami, po czym uderzył w skałę ogromnymi płatami skrzydeł i wzbił się do lotu.

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: