Riverdale. Śmierć cheerleaderki - ebook
Riverdale. Śmierć cheerleaderki - ebook
Tego nie zobaczysz w serialu! Oto czwarty tom serii o losach nastolatków zamieszkujących pełne mrocznych tajemnic miasteczko Riverdale… Tym razem wraz z drużyną cheerleaderek The River Vixens wyruszamy za miasto, na weekendowy obóz, gdzie dziewczyny mają pogłębić relacje między sobą i dobrze się bawić. Na miejscu jednak nic nie jest tak, jak miało być – gwałtowna burza udaremnia wszystkie plany, zwiastując najgorsze... Ośrodek, do którego przyjechały, wygląda na opuszczony, a w dodatku niespodziewanie pojawiają się w nim dwie konkurencyjne drużyny. Na obozie zaczynają się dziać dziwne rzeczy, a życie Vixenek jest w niebezpieczeństwie. Betty, Veronica i Cheryl będą musiały same rozwikłać kolejną zagadkę, sprawdzając, czy miejscowe legendy są prawdziwe.. Tylko kto za tym wszystkim stoi?
Tymczasem w Riverdale Archie, Jug i reszta chłopaków postanawiają spędzić wieczór w pubie La Bonne Nuit, grając w pokera. Beztroską atmosferę przerywa zniknięcie wszystkich pieniędzy z kasy. Sprawcą może być każdy. Czy komuś jeszcze można ufać?
W tej tajemniczej i nieprzewidywalnej opowieści wszystkie rozwiązania są prawdopodobne...
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-037-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Riverdale to miasteczko, którego staroświecka urokliwość niemal bije po oczach. Przygodnemu obserwatorowi łatwo przyjdzie założenie, że życie tutaj pełne jest rustykalnego wdzięku i tradycyjnych wartości rodzinnych, cokolwiek by to miało znaczyć. Ale jeśli ktoś zna to miejsce, wie, jak łatwo można dać się zwieść pozorom. Wyobraźcie sobie coś mniej american, a bardziej gothic, a będziecie na właściwym tropie. Co zaś wiemy teraz z niezachwianą pewnością? W naszym miasteczku nie ma odpoczynku – ani chwili, ani odrobiny odpoczynku – nawet dla tych najbardziej strudzonych.
Inne powiedzenie dobrze znane nam wszystkim? To, że „kruszy się złocisty świata zrąb”.
Choć od gimnazjum nie zaglądałem do Outsiderów, ów przejmujący cytat nigdy nie wydał mi się bardziej adekwatny niż tej jesieni, podczas której zaczynaliśmy swój ostatni rok nauki w Liceum Riverdale. Zaiste, doprawdy kruszył się złocisty świata zrąb, jak zawsze i wszędzie. Nigdzie jednak owo stwierdzenie nie brzmiało prawdziwiej niż w naszym zwodniczym miasteczku, gdzie jedyną stałą wartością była zmiana, a jedynymi obiektywnymi faktami – niepewność i chaos.
Niektórzy filozofowie wychwalają zalety zmiany, głosząc pod niebiosa, że brak stabilności wymusza na nas – jako gatunku – ewolucję. Jednak w naszej nie do końca sennej osadzie ci, którzy byli głównymi sprawcami zmian, nie mieli na uwadze cnót, a raczej…
No cóż, przychodzi mi do głowy raczej siedem grzechów głównych.
Niekończąca się sekwencja zmian obejmowała wszelkie, także najbanalniejsze aspekty życia w Riverdale. Pierwszy przykład z brzegu: technicznie rzecz biorąc, nie chodziłem już nawet do tutejszego liceum. Porzuciłem Liceum Riverdale na ostatni rok nauki, pozostawiając je za sobą w kłębach dymu z rury wydechowej motocykla, którego silnik głośnym rykiem obwieszczał mój wyjazd z miasteczka do Stonewall, maleńkiej szkoły z internatem. Gdybym miał ująć to jednym słowem, byłoby to niespodziewane.
Gdy poprzednio wyjeżdżałem z Riverdale, czyniłem to nad wyraz niechętnie, pod presją. Wysłano mnie do Liceum Southside po tym, jak najpierw objęto mnie na siłę programem wychowania w rodzinie zastępczej. Trzeba przyznać, że nie było to jakieś straszne doświadczenie – na Southside odnalazłem się wśród swoich; w kręgu Serpentsów. Po raz pierwszy w życiu pozwoliłem sobie na luksus przyjęcia dziedzictwa, które przypadło mi z racji mojego związku z nimi. (Ostatnio zwiększyliśmy swoją liczebność dzięki nieformalnemu sojuszowi z Pretty Poisons pod wodzą Toni Topaz).
Tym razem porzucałem Liceum Riverdale z wyboru. Nawet jeśli był to wybór trudny, niosący ze sobą konsekwencje – i to zarówno te oczekiwane, jak i te nieprzewidziane. Okazja przyjęcia do Stonewall nadarzyła mi się praktycznie nieproszona. Była jak błyszcząca mosiężna obrączka, którą łapie się na staroświeckiej karuzeli. Chwyciłem więc oburącz, i to z całej siły.
Bo trafienie do Stonewall oznaczało, że może i mnie uda się zostawić po sobie jakieś dziedzictwo, jeśli tylko podążę za swoim marzeniem o zostaniu pisarzem. Stonewall było dla mnie szansą, by znaleźć się w miejscu, w którym będzie się doceniać moją pracę i zachęcać mnie do traktowania jej poważnie. Konieczność zostawienia przyjaciół odbierałem jako niemal fizyczny ból – nie mówiąc o tym, jak ciężko mi było rozdzielić się z Betty – ale uznawałem to za część większego planu, krok ku zostaniu pierwszą osobą z mojej rodziny, która pójdzie na studia.
Kruszył się złocisty świata zrąb – ale co z nowymi horyzontami? Raz na jakiś czas, niewyobrażalnie rzadko, były na wyciągnięcie ręki, jeśli tylko chciało się postawić wszystko na jedną kartę.
To dlatego mówi się o tego typu wyborach „trudna decyzja”, prawda? Bo są trudne. I mają swoje konsekwencje. Starałem się utrzymać pozytywne nastawienie, spodziewać się tego, co najlepsze, nawet jeśli nie byłem gościem wystarczająco wesołym czy radosnym, żeby wprost mieć na to nadzieję. Jeśli wierzyłem w cokolwiek w tym cudacznym, nieprzewidywalnym świecie, to musiałem pozwolić sobie – jakkolwiek, przyznaję, naiwnie – na wiarę, że Betty i ja jesteśmy nierozerwalnie złączeni.
Ale oboje wiedzieliśmy, że tylko czas to pokaże. I mimo że nie przyznawaliśmy się do tego na głos ani nie myśleliśmy o tym cały czas, wiedziałem, że oboje przynajmniej odrobinę się tym martwimy. (Może nawet więcej niż odrobinę – choć gdyby ktoś zapytał mnie wprost, zaprzeczyłbym temu z całą mocą).
Oczywiście Betty w pełni wspierała moją decyzję o przenosinach do Stonewall. Rozumiała, jaka to dla mnie niewiarygodna szansa. Ale myśl o tym, że będziemy daleko od siebie długie dnie czy nawet tygodnie? Jak mogliśmy uniknąć dręczących nas wątpliwości?
W końcu przecież nie chodziło tylko o nas. Zmiana, niosąca ze sobą utajone napięcie i nieuniknione komplikacje, była jak wirus rozpalający krwiobieg naszego miasteczka. Może to przez coś, co tu krąży w powietrzu. Jakiś charakterystyczny tylko dla Riverdale składnik, który z uporem maniaka pochłania i unicestwia wszystko, co stanie mu na drodze: wszelkie dobro, czystość, solidność czy stabilizację.
Żeby nie szukać daleko, team Varchie też próbował akurat uporać się z własnym nieznośnie męczącym wewnętrznym napięciem. Przez cały ostatni rok Archie dostał od życia porządny wycisk, ale udało mu się wyjść ze wszystkiego zwycięsko dzięki hartowi ducha. No i oczywiście także dzięki wsparciu przyjaciół. A Veronica zawsze pierwsza stawała za nim murem, nie było co do tego wątpliwości.
Wątpliwość mieliśmy inną, choć wyrażoną mniej wprost: każde z nas naprawdę przepadało za Archiem i stawiało sobie pytanie, jak mu pomóc w przeżyciu przytłaczającej straty ojca. Wszyscy odczuwaliśmy dotkliwie nieobecność Freda Andrewsa. Nie dało się powiedzieć ani zrobić niczego, co zmniejszyłoby ból naszego przyjaciela. Ale Veronica z determinacją próbowała. Jak każdy i każda z nas.
W typowy dla siebie sposób Archie robił dobrą minę do złej gry: dla uczczenia pamięci ojca zajął się przekształcaniem klubu bokserskiego El Royale w świetlicę dla trudnej młodzieży, starając się zadbać o dzieciaki z sąsiedztwa potrzebujące dobrej duszy, tak jak zadbałby o to jego ojciec. Tak jak dbał o to jego ojciec.
Chyba wszyscy troje martwiliśmy się, że – do pewnego stopnia – Archie po prostu stara się zająć czymś ręce i głowę. Nie było w tym nic złego, zwłaszcza jeśli tego właśnie potrzebował, żeby dać sobie radę. Wiem jednak, że wszyscy chcieliśmy, aby czuł, że może się przed nami otworzyć. Pragnęliśmy być przy nim na wyciągnięcie ręki, dodawać mu otuchy. Ale reszta zależała od niego samego – nieważne, jak ciężko nam było tylko stać obok i przyglądać się jego zmaganiom. Zwłaszcza że mieliśmy także własne problemy.
Jeżeli o mnie konkretnie chodzi, dotyczyły one „czwórki ze Stonewall”.
Czwórki uczniów uznawanych za „zaginionych”. Niezależnie od tego, jak bardzo trywialnie, jak dalece niewystarczająco to wyrażenie brzmiało. Czy serio uważałem, że wystarczy zmienić szkołę i w ten sposób uda mi się wymiksować z rodzinnego miasteczka? Chaos, poczucie utraty i dezorientacja podążały za mną, depcząc mi po piętach. Mogłem wyrwać się z Riverdale, ale nigdy nie udałoby mi się wyrwać Riverdale z siebie.
Co znaczyło, że wszelkie nadzieje, jakie wraz z przyjaciółmi żywiliśmy co do zostania „zwykłymi licealistami”, akurat teraz, przed ostatnim rokiem szkoły, poszły się gonić, odeszły w siną dal. Mrzonka o zwykłym „życiu siedemnastolatków” w jego najbardziej niewinnym wydaniu została zepchnięta na samo dno szuflady, przeklęta przez te same siły, którym nie udawało się utrzymać ciemności na wodzy nawet w trakcie wydarzeń tak pozornie mainstreamowych i dobrodusznych jak szkolne przedstawienie.
Całkiem możliwe, że byliśmy skazani na klęskę.
A jednak część z nas najwyraźniej żywiła w skrytości serca ulotną nadzieję. Nadzieję, że istnieje jeszcze szansa na to, by sprawy miały się inaczej. Lepiej. W końcu przecież wyjechałem. Byłem teraz w Stonewall i stawiałem pierwszy krok na drodze do napisania na nowo scenariusza filmu noir, w którym – chcąc nie chcąc – przyszedłem na świat.
Skoro wyjechałem do Stonewall, to wraz z Betty staraliśmy się grzeszyć raczej nadmiarem niż brakiem wiary w powiedzenie, że o nieobecnych myśli się życzliwiej. Veronica zaś obserwowała z niesłabnącym optymizmem, jak Archie stara się odbudować fundamenty swego świata.
Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
Fakt, trzeba przyznać, że efekty były takie sobie. Nieważne, z jakim zapałem nie rzucalibyśmy się w wir tak zwanych zwykłych zajęć – takich jak męski wieczór pokera czy wspólny wyjazd drużyny cheerleaderek, czyli zajęcia jak z telewizyjnych seriali dla nastolatków – podstępna, właściwa im wszystkim Riverdale-ność wciąż dawała o sobie znać.
Jak szło to znane powiedzenie?
A, prawda: „Definicją szaleństwa jest robienie ciągle tego samego i spodziewanie się różnych rezultatów”.
A jednak proszę bardzo, oto my, ostatnia klasa liceum, próbowaliśmy jeszcze raz być lepsi, być inni, marzyć na większą skalę. Odważaliśmy się wyobrażać sobie świat wykraczający poza wszelkie okropności i destrukcję, poza szczeniackie dysfunkcje miasteczka Riverdale. I losu.
Nie chciałem uznać, że jesteśmy szaleni. Skoro więc nie szaleństwo nas napędzało…? Jedyny wniosek, jaki można było z tego wyciągnąć, to: nadzieja.
Mieliśmy nadzieję, nawet na przekór przytłaczająco zniechęcającemu doświadczeniu. Nawet mimo braku jakichkolwiek realnych powodów do odczuwania czegokolwiek innego niż ostrożny optymizm. Jest takie powiedzenie: „Nadzieja umiera ostatnia”. Wychodziło na to, że moi przyjaciele i ja okazujemy się żywym dowodem na prawdziwość tego twierdzenia.
Chociaż na dobrą sprawę może jednak było to szaleństwo.ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
RIVW METEO (1 min. temu)
Ostrzeżenie o trudnych warunkach pogodowych dla Riverdale i okolicznych miast od chwili bieżącej do niedzieli wieczorem. Meteorolodzy prognozują ulewne deszcze i wiatry o sile huraganu, powiązane z ryzykiem gwałtownych powodzi. Zachęcamy do śledzenia dalszych raportów i doniesień o rozwoju sytuacji. Zależy nam na Państwa bezpieczeństwie!
– RIVW.com i serwisy stowarzyszone
Veronica:
Dzień dobry, Archiekins! Jak się ma mój ulubiony ranny ptaszek?
Archie:
Hej, Ronnie! Wszystko OK. Tylko zmęczony jestem. Do późnej nocy sprzątałem w świetlicy.
Veronica:
Te dzieciaki to farciarze, że mają Ciebie.
Archie:
Może i tak… Żałuję tylko, że nie mogę zrobić więcej.
Archie:
Sorki, nie chciałem Cię dołować. Jednym słowem: wszystko u mnie w porządku. A co u Ciebie?
Veronica:
Mój niezłomny Czerwony Paladyn. Rozumiesz, mam nadzieję, że masz prawo do tego, by czuć się źle.
Veronica:
Nieźle dostałeś w kość. Więc możesz – i powinieneś – radzić sobie z tym po swojemu, w swoim czasie. Nie musisz na mój użytek udawać, że wszystko gra.
Archie:
Wiem, Ronnie. Fantastycznie mnie wspierasz w całej tej historii z moim tatą. Nawet nie wiesz, jak to ogromnie doceniam.
Veronica:
Cóż, jak to sam przed chwilą ująłeś: żałuję tylko, że nie mogę zrobić więcej.
Veronica:
Tymczasem jednak mam pewną sugestię, która może zabrzmi rozpaczliwie nieadekwatnie, ale zawsze trochę lepiej niż „Kto rano wstaje…”.
Veronica:
Idę spotkać się z Betty w barze u Popa na małe co nieco przed początkiem szkoły. Może byś tak dołączył? Wiem, że ogromnie ucieszyłby ją Twój widok. Poza tym minęło naprawdę dużo czasu, odkąd ostatnio wrzucaliśmy na luz jak zwykli licealiści cierpiący na zasłużenie przysługujący ostatnioklasistom spadek motywacji.
Archie:
No chyba tak. Chciałbym móc się przyłączyć. Fajnie by było znowu poczuć się normalnie.
Veronica:
Ale jesteś zajęty?
Archie:
Jestem, fakt.
Veronica:
Świetlica jest już chyba wysprzątana na błysk?
Archie:
Wysprzątana – tak, ale jest milion rzeczy, którymi muszę się tam zająć. Wiesz przecież, jak to jest, sama masz La Bonne Nuit.
Archie:
A odkąd taty nie ma… Próbuję ogarniać także Andrews Construction – wszystkie dostawy drewna i tak dalej. No wiesz, tylko dopóki nie znajdziemy kogoś, kto zająłby się logistyką na potrzeby ekipy budowlańców. A dziś rano mamy całą masę dostaw.
Veronica:
Jasne. To prawda, wiem, jak to jest. I, co też jasne, moim zdaniem idzie Ci genialnie, bo dzięki Tobie i świetlica, i firma budowlana chodzą jak w zegarku. Twój tata na pewno byłby z Ciebie megadumny. Tak samo jak ja.
Archie:
Mam nadzieję. No wiesz, staram się jak mogę.
Veronica:
UDAJE CI SIĘ, Archie. Powtarzam: Idzie. Ci. GENIALNIE.
Veronica:
Ale nie musi iść Ci tak genialnie w pojedynkę. Nie ma NIC, co mogłabym robić, żeby Ci pomóc? Bo w logistyce, nie chwaląc się, jestem całkiem niezła. Daj mi trochę Cię odciążyć. Czy nie to jest właśnie rolą najlepszych dziewczyn?
Veronica:
Byłoby naprawdę szkoda, gdybyśmy dali się zmarnować całemu mojemu doświadczeniu menedżerskiemu z kierowania barem Popa i La Bonne Nuit…
Archie:
Nie!
Archie:
Znaczy, pewnie, masz super doświadczenie. I to strasznie miło z Twojej strony. I oczywiście też idzie Ci genialnie i jesteś fantastyczna. Ale dam sobie radę.
Veronica:
Masz bliskich, którzy chcą Cię wspierać, Archiekins. Ludzi, którzy stoją za Tobą murem, którzy CHCĄ być dla Ciebie oparciem.
Archie:
Ja wiem. Ale na razie wszystko ogarnia mama. Całą tę papierologię. Więc nie muszę Cię tym w najmniejszym stopniu obciążać.
Veronica:
To nie jest żadne obciążenie, Archie. Nigdy tak nie myśl. Jestem stale obok, dzień i noc. Powiedz tylko słowo i daj mi znać, jeśli – a właściwie kiedy – znajdzie się COKOLWIEK, co będę mogła zrobić.
Archie:
Dobrze. I dzięki. Ale naprawdę nie musisz się o mnie martwić, Ronnie. Słowo daję.
Veronica:
To silniejsze ode mnie, Archie. Ale trzymam Cię za słowo.
Archie:
Fajnie. To co… Pewnie do zobaczenia w szkole?
Veronica:
Oczywiście.
BETTY
Można by pewnie uznać, że wobec wszystkich dramatycznych wydarzeń rozgrywających się ostatnio w Riverdale kwestie relacji damsko-męskich figurują dość nisko na naszej liście priorytetów. Fakt, że Jughead i ja będziemy ze sobą na odległość, bladł w cieniu takich rewelacji, jak – och, weźmy pierwszy z brzegu zabawny przykład – to, że moja własna matka jako uśpiony szpieg we współpracy z FBI rozmontowała sektę trudniącą się handlem ludzkimi organami… I że całą operacją dowodził mój dawno zaginiony (i odnaleziony, i ponownie zaginiony) brat przyrodni – równocześnie przyrodni brat mojego chłopaka.
A w naszym miasteczku to był tylko czubek przysłowiowej góry lodowej. Można by sądzić, że zdążyliśmy do tego przywyknąć, że nauczyliśmy się podchodzić do tego typu spraw na luzie. Ale najwyraźniej istnieją rzeczy, które mają zdolność totalnego zaskakiwania nas za każdym razem…
Aby to zrozumieć, wystarczyło tu, w barze Popa, w żółtawym świetle zjadliwie brzęczących świetlówek, rzucić okiem na minę Veroniki. I to jeszcze zanim zdążyła – nad superwczesnoporannymi omletami z serem – opowiedzieć mi w nieznośnie drobnych szczegółach o swojej wymianie esemesów z Archiem, na co starałam się w miarę możliwości nie reagować w żaden widoczny sposób.
– Uśmieszek w esemesie! B, co się ze mną porobiło? – Veronica wzdrygnęła się i upiła nieco kawy parującej z jej kubka. – Myślisz, że jest gdzieś jakiś podręcznik? Przewodnik uczący krok po kroku, w jaki sposób pomóc partnerowi czy partnerce radzić sobie po śmierci kogoś bliskiego? Bo jeśli tak, to sprawdźmy na Glamazonie, może da się go zamówić z dostawą na jutro. Dziewczyno, ja tonę. – Zawiesiła głos, zastanawiając się przez chwilę. – Poprawka: właściwie to Archie tonie. A ja niczego bardziej nie pragnę niż rzucić mu koło ratunkowe. – W jej oczach rozbłysły łzy. – Tyle że za nic nie umiem wymyślić, jak to zrobić.
Uśmiechnęłam się, by dodać jej otuchy.
– Jestem pewna, że idzie ci lepiej, niż ci się wydaje. A co do podręcznika… – Wzruszyłam ramionami. – Po szkole możemy go wygooglować. Musi przecież istnieć coś, co mogłoby się przydać.
– No, ja myślę. Chciałabym wierzyć, że mogę Archiemu zaproponować coś w stylu autentycznej, rzeczywistej pociechy czy emocjonalnego wsparcia. I bywają dni, kiedy udaje mi się wmówić sobie, że faktycznie tak jest. Że pomagam mu przejść tę… beznadziejną drogę cierniową żałoby. Ale potem… – Westchnęła tylko, nie kończąc zdania.
– Ale potem pojawia się niezręcznie optymistyczny uśmieszek w esemesie – dokończyłam za nią, posyłając jej spojrzenie pełne bezwarunkowego zrozumienia. Biorąc pod uwagę, ile podobnie dziwnych, sztucznych zdań sama wymieniłam z Jugheadem, nie musiałam specjalnie wysilać wyobraźni, by wiedzieć, jak się właśnie czuje moja najlepsza przyjaciółka. – Mnie też taka sytuacja nie jest obca.
No bo było tak: matka Jugheada wróciła do Riverdale po swoim pierwszym niespodziewanym wyjeździe po to tylko, żeby tuż pod nosem najbliższych i w tajemnicy przed nimi przejąć miejscowy rynek handlu narkotykami. A potem ponownie wystawić wyżej wspomnianych najbliższych do wiatru. Nie było słów, którymi mogłabym sprawić, by Jughead poczuł się mniej porzucony. Nie było sposobu, żeby go przekonać, jak całkowicie i absolutnie był – jest – kochany. Możecie mi wierzyć – próbowałam.
Veronica dziabnęła widelcem kawałek omleta, po czym odsunęła go na brzeg talerza.
– Z Jugheadem jest równie dziwnie, co?
Uśmiechnęłam się cierpko.
– A jakże. W stu procentach. Co prawda staram się nie być zbyt zaborcza, jeśli chodzi o jego czas, ale oczywiście totalnie panikuję, że jesteśmy daleko od siebie, odkąd uczy się w Stonewall. Było wystarczająco kiepsko, kiedy chodził do Liceum Southside. A teraz? Mieszka w internacie w jakiejś fikuśnej prywatnej szkole w innym mieście!
– Tylko w tygodniu. I wiesz, jak to mówią… o nieobecnych myśli się życzliwiej – zauważyła Veronica, unosząc brwi.
– Ale mówią też: co z oczu, to z serca. – Tym razem to mnie przyszło westchnąć. – Wciąż próbuję sobie uprzytamniać, że to nie jest przecież koniec świata. Stonewall to dla Juga fantastyczna okazja, więc nie mógł jej przepuścić. A co do tego, że kiedy jest w domu, pochłania go życie jego siostry… No wiesz, wyszłabym na jakąś potworzycę, gdybym była zazdrosna o coś takiego.
– A jednak…
– A jednak. – Odłożyłam sztućce na talerz, dając sobie spokój ze śniadaniem. – Dobra, powiem to: chcę go całego tylko dla siebie! – Westchnęłam. – Nie słyszałaś tego. Wygaduję jakieś okropności. No pewnie, doskonale wiem: to dobrze, że Jug dba o JB, gdy nie ma przy niej Gladys. Nie byłby tym Jugheadem, którego kocham, gdyby mniej się martwił o siostrę. Przede wszystkim ona potrzebuje opieki… Na pewno czuje się na maksa porzucona. – Oparłam się łokciami o blat, starannie omijając plamkę zaschniętego syropu klonowego pozostałą po kimś, kto jadł tu przede mną.
Veronica skinęła głową.
– Cóż, bądźmy realistkami: faktycznie ją porzucono. Więc to oczywiste.
– Ale prawda jest taka, że… Jug chyba też potrzebuje tego samego. – Zawiesiłam głos. – Ja wiem, on uwielbia udawać, że jest stoikiem… z totalnym dystansem do wszystkiego, nic go nigdy nie rusza, sama wiesz…
– Wiem, jeszcze jak – zgodziła się Veronica.
– Ale, no cóż… nie jest przecież robotem, tylko nastolatkiem, który też ma uczucia. I którego matka wystawiła do wiatru już drugi raz. A on nie chce o tym mówić. Chce być wyłącznie silny. Dla mnie, dla JB…
Veronica naburmuszyła się.
– O co chodzi tym chłopakom z ich przestarzałymi poglądami na powściągliwość i niewrażliwość?
– Pojęcia nie mam. Przyznaję, trochę mi przez to przykro. Ale wiem, że go to boli, nawet jeśli nie chce tego okazywać. Więc myślę sobie… że dla niego to dobrze, że ma JB, którą może się opiekować. Nawet jeśli to znaczy, że dla mnie zostaje mu mniej czasu.
– Nieszczęścia chodzą parami – zauważyła Veronica.
„Nieszczęścia”. Więc tak to się nazywało.
– No, fakt… ale tu chodzi nawet o coś więcej. Moim zdaniem daje mu to poczucie… bo ja wiem, jakiegoś celu? Ma to sens?
– Absolutnie – potwierdziła Veronica. Ostatni raz spojrzała z wahaniem na śniadanie, a potem odsunęła talerz na bok zupełnie tak samo jak przed chwilą ja. – W tym chyba niewiele się różni od Archiego, który biega w tę i we w tę, zajęty świetlicą i doglądaniem dostaw w firmie budowlanej taty… On też chce być silny. Ale w tych jego smutnych oczach widzę ból. Nie chodzi o utrzymanie firmy ojca – nie tak naprawdę. Raczej o to, że Archie chce utrzymać przy życiu spuściznę po ojcu.
Te słowa trafiły mi do serca. Nie tylko Archie stracił ostatnio tatę. Choć ja spuściznę po moim z przyjemnością zobaczyłabym w grobie razem z jego ciałem.
– Czy można mieć mu to za złe? – zapytałam cicho. – Fred Andrews był jedyny w swoim rodzaju.
– To mało powiedziane. Był jednym z najbardziej kochających i lojalnych ojców, jakich kiedykolwiek miałam zaszczyt znać.
Wiedziałam, że Veronica myśli w tej chwili o spuściźnie po własnym ojcu… i jego rozległej działalności przestępczej.
– Nie mam tego za złe Archiemu, ani trochę – powiedziała tęsknym tonem. – Żałuję tylko, że nie mogę zrobić czegoś więcej, żeby mu faktycznie pomóc. Pocieszające banały… nie na wiele się zdają. Że nie wspomnę o upokarzających emotikonach i LOLsach.
– Wiem, wiem – powiedziałam, równie przybita jak ona. – Naprawdę wiem.
– Zdaję sobie sprawę. – Sięgnęła przez szerokość blatu i pogładziła moją dłoń. – Przynajmniej ty mnie rozumiesz, laska. Co ja bym zrobiła, gdybym nie mogła trochę od czasu do czasu pomendzić swojej najlepszej psiapsiółce?
– Jak to sama przed chwilą powiedziałaś, nieszczęścia faktycznie chodzą parami.
Nie mogłyśmy nie uśmiechnąć się obie na te słowa.
– À propos – ciągnęłam ostrożnie, czując się nagle odrobinę nieswojo – skoro mówimy o rodzinnych spuściznach… – Przekręciłam pytająco głowę w kierunku Veroniki, nie chcąc powiedzieć wprost tego, o czym, jak wiedziałam, myśli.
Uniosła brwi.
– A, chodzi ci o to, jak sobie radzę teraz, kiedy już nie jedno, a oboje moi rodzice przebywają w więzieniu?
– Mam nadzieję, że mogę spytać – dodałam przepraszającym tonem. – No bo wiesz… mój ojciec był Black Hoodem. Więc oczywiście nikogo nie oceniam.
Zbyła mnie machnięciem ręki.
– Oczywiście. I proszę cię. Nie mamy między sobą tajemnic, dobrze wiesz. Poza tym gdybym nie mogła wygadać się przed tobą, pewnie już dawno zbzikowałabym na całego.
– Czyli to znaczy, że… – podsunęłam jej na zachętę.
– Trzymam się jakoś… wiszę na włosku, cieniutkim jak najcieńsza z jedwabnych nitek – odparła. Nie brzmiało to zbyt uspokajająco, ale z drugiej strony, na ile znałam moją V, wewnętrznej siły miała aż w nadmiarze. Poza tym, jak by nie było, nie po raz pierwszy wskakiwała na wysokiego konia, usiłując uporać się ze skutkami podejrzanych machinacji swoich rodziców. Tym razem przyłożyła nawet rękę do ich upadku (co prawda z przewidywalnie niespodziewanym rezultatem).
– Przynajmniej ojca masz z głowy, skoro jest w więzieniu? – zaryzykowałam. Nie byłam pewna, czy pobyt za kratkami może powstrzymać Hirama Lodge’a, ale po cichu na to liczyłam.
– Teoretycznie – przyznała Veronica. – Ale trzeba się będzie jeszcze przekonać, jak – i czy w ogóle – znajduje to zastosowanie w praktyce. Niestety, nie da się ocenić, jak długie są jego ręce i jak daleko sięgają – nawet zza krat.
Ta myśl podziałała na mnie trzeźwiąco. Wyprostowałam plecy, przyciskając je do gąbczastego, winylowego oparcia boksu.
– To nie do przyjęcia, V – powiedziałam, starając się nadać swoim słowom kategoryczny ton. – Sprawy może nie wyglądają ostatnio w naszym miasteczku… różowo, ale przecież to akurat dla nas nic nowego.
– Fakt, chaos zdecydowanie nie jest nam obcy – zgodziła się Veronica.
Wyciągnęła z portmonetki kilka banknotów na pokrycie swojej połowy rachunku, który właśnie kładł na naszym stole – drukiem do spodu – uśmiechnięty Pop.
– Dziewczęta, nie powinnyście aby zbierać się już do szkoły? – zapytał towarzyskim tonem.
– To nasza następna stacja – oświadczyła Veronica. – Liczyłyśmy tylko, że zanim ruszymy w dalszą drogę, uda nam się utopić smutki w jeszcze jednej kropli kofeiny.
– Oczywiście. – Pop ruszył po dzbanek stojący na kuchence za kontuarem, żeby dolać nam kawy do kubków.
– Wspominałaś coś o „nie do przyjęcia” – przypomniała Veronica, pociągnąwszy kolejny zdrowy łyk wzmacniającego kawowego eliksiru.
– Mówiłam, że musimy zrobić coś innego, niż tylko siedzieć z założonymi rękami, użalając się nad swoją bezradnością i tym, że nie możemy pomóc Archiemu i Jugheadowi – ani żadnym innym przyjaciołom ze szkoły, którzy właśnie przechodzą trudne chwile…
– Co oznacza, jak zwykle, wielu z nich.
– Racja. Moim zdaniem mała burza mózgów na temat tego, co mogłybyśmy zrobić, by ich wesprzeć, byłaby… inspirująca. I może przy okazji dałaby się połączyć z odrobiną troski o nas same?
– Mmm, dobry pomysł. Może w niedzielę wieczorem, po tym, jak twój luby powróci do swojej nowej, odciętej od świata jaskini przywilejów rodem z Tajemnej historii.
Jęknęłam.
– Błagam, nawet mi nie przypominaj. – Weekendy z Jugiem zupełnie mi nie wystarczały.
– Przepraszam. Ale masz rację: babski wieczór z odrobiną taktycznego planowania to coś, co zaleciłby nam lekarz. Co byś powiedziała na organiczne maseczki na twarz i seans Legalnej blondynki na nowym zestawie kina domowego? Z dodatkiem babeczek z cukierenki Magnolia dowiezionych przez Smithersa prosto z West Village.
– Hmm. – Zastanowiłam się. – Fakt, nie ma to jak dobra maseczka.
Obydwa nasze telefony zabrzęczały jednocześnie, przesuwając się po blacie z głośnym klekotem. Zanim zdążyłam sięgnąć po moją komórkę, Veronica złapała swoją i spojrzała na ekran. Przeciągnęła palcem po wyświetlaczu, żeby go odblokować.
– Poczekaj zresztą. Możliwe, że plany na babski wieczór trzeba będzie odłożyć. To Cheryl – powiedziała. – Jakiś alert. Esemes do wszystkich Vixenek. Mamy sprawdzić swoją pocztę e-mail.
Zrobiłam adekwatną minę.
– Wysłała nam esemesa z alertem, że napisała do nas e-mail?
– Przecież to Cheryl – powtórzyła z naciskiem Veronica. – Tak szczerze, powinnyśmy pewnie odetchnąć z ulgą, że nie przysłała nam gołębi pocztowych dla wzmocnienia teatralności przekazu.
– Fakt. – Przebiegłam wzrokiem e-mail. – Pisze, że… mamy być w sali gimnastycznej jeszcze przed pierwszą lekcją.
Veronica rzuciła okiem na zegarek marki Swiss błyszczący jej na ręce.
– Czyli w zasadzie już.
– No proszę, a dopiero co narzekałyśmy, że przydałoby się nam coś do zrobienia. – Niestety ogarnęło mnie złe przeczucie, że nie o takie „coś” nam chodziło.
– Na przyszłość musimy zapamiętać jeszcze jedno stare przysłowie – zauważyła Veronica.
– Które?
Uśmiechając się do mnie znacząco, chwyciła swoją torebkę Birkin z wężowej skóry i przewiesiła ją sobie przez rękę.
– „Nie wywołuj Vixenek z lasu”.
– Gdy chodzi o coś, w czym macza palce Cheryl Blossom? – Roześmiałam się. – Raczej niewykonalne.ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ DRUGI
Alice Cooper:
Betty, nie widziałaś gdzieś moich złotych kolczyków? Tych dużych kółek z kwarcem?
Betty:
Nie, a co?
Alice Cooper:
Nie mogę ich nigdzie znaleźć. Coś mi mówi, że będziemy mieli DUŻO relacji o szalejącej burzy, co oznacza DUŻO wejść Twojej mamy na antenę. A w tych kwarcach światła naszego studia TV odbijają się wprost idealnie.
Betty:
Przykro mi, że Ci nie ułatwiam… klęski żywiołowej?
Alice Cooper:
Bardzo śmieszne, Elizabeth.
Betty:
W każdym razie już dawno ich nie widziałam. Mam nadzieję, że je znajdziesz! Porozglądam się za nimi przy okazji. Muszę lecieć na spotkanie Vixens! xo
OD: Cheryl Blossom
DO:
TEMAT: Obowiązkowe zgromadzenie
Witajcie, umiłowane żołnierki,
mam może nie tyle przyjemność, co obowiązek poinformować Was, że tuż przed pierwszą lekcją wszystkie Vixens zbierają się w sali gimnastycznej w związku z pewnym oświadczeniem z ostatniej chwili. Jeżeli do punktualności nie skłoni Was groźba pojawienia się tam mojej osoby, wiedzcie, że wspomniane oświadczenie wyda nasz nowy dyrektor, pan Honey. Nie wątpię, że doda to Waszym krokom rączości.
Jakkolwiek by było, miejcie na uwadze, koleżanki: niniejsza wiadomość e-mail to bynajmniej nie prośba, tylko żądanie.
Widzimy się wkrótce.
– Cheryl
Toni:
Cher – co to za wielkie tajne oświadczenie?
Cheryl:
TeeTee, głuptasie – naprawdę sądzisz, że możesz cieszyć się moimi specjalnymi względami wyłącznie dlatego, że jesteś moją lubą?
Toni:
No, wiesz…
Cheryl:
Bo jeśli tak, to oczywiście masz sto procent racji. Spotkajmy się przy mojej szafce i streszczę Ci wszystko po drodze.
Toni:
Zaraz tam będę.
OD: Dyrektor Honey
DO: Cheryl Blossom
TEMAT: Najnowsza członkini naszej kadry
Dzień dobry, Cheryl.
Nowa trenerka, pani Grappler, nie może się doczekać spotkania z Riverdale Vixens. Liczę, że skontaktowałaś się z dziewczętami i możemy spodziewać się wszystkich w sali gimnastycznej na kwadrans przed pierwszą lekcją? Zakładam, że przybędziecie niezwłocznie. Chcemy przecież jak najserdeczniej powitać panią Grappler w siedzibie Buldogów!
OD: Cheryl Blossom
DO: Dyrektor Honey
TEMAT: RE: Najnowsza członkini naszej kadry
Czuję się urażona, że musiał Pan o to pytać, Panie Dyrektorze. Moje River Vixens zostały zaalarmowane i zawezwane, a wszystkie z zapartym tchem oczekują poznania nowego narybku w rodzinie Buldogów. Jeżeli zaś chodzi o mnie samą, ja na pewno zjawię się na miejscu, żonglując szkarłatnymi pomponami!
Niech się Pan nie turbuje, Panie Dyrektorze. Nie pozwolę, by cokolwiek zakłóciło Pańskie oświadczenie. Będzie to czysta rozkosz, nie inaczej!
CHERYL
– Och, TeeTee… j’adore zapach Elnettu o poranku. Jest taki… orzeźwiający. – Odetchnęłam głęboko, wciągając w nozdrza ostrą antyseptyczną woń lakieru do włosów będącego najwyraźniej ulubionym kosmetykiem stylizacyjnym większości River Vixens. Zabawne, że coś podobno bezzapachowego można jakimś cudem idealnie wyczuwać z odległości piętnastu metrów.
– Faktycznie długo… utrzymuje się w powietrzu. – Toni ostrożnie pociągnęła nosem, wyraźnie mniej ode mnie urzeczona falami przenikającej salę gimnastyczną energii.
Choć dlatego przecież właśnie była odwieczną yin przy moim yang, „Pretty” przy moim „Poison” (a może odwrotnie?), colą przy moim syropie wiśniowym. Można było niezawodnie liczyć, że w obliczu wszelkich nadchodzących zmian Antoinette Topaz zachowa jasność i trzeźwość umysłu… podczas gdy niżej podpisaną – bądźmy szczerzy – cechowała pewna drobniutka skłonność do rzucania się bez wahania w wir absolutnie każdej walki. Razem zachowywałyśmy idealną równowagę.
A tego dnia potrzebowałam jej zrównoważenia, bo dyrektor liceum, pan Honey, szykował się, by zrzucić na moją wesołą drużynę nie lada bombę. Zapewniłam go, że Vixens z zachwytem powitają nowo przybyłą trenerkę cheerleaderek. I liczyłam, że tak właśnie zrobią… dla swojego własnego dobra.
Na szczęście dziewczęta potraktowały moją e-mailową epistołę z należytą powagą; żadna nie spóźniła się nawet o sekundę na nasze zwołane na ostatnią chwilę zgromadzenie. Teraz zaś cała moja drużyna siedziała przycupnięta na składanych trybunach w oczekiwaniu na nowiny, emanując na równi entuzjazmem i niezdecydowaniem.
Dobrze. Jeszcze trochę mogą sobie poczekać. W końcu przecież stopniowanie napięcia ma też swoje zalety.
Gdzieś w wyższych rzędach ktoś znacząco odchrząknął. Spojrzałam w górę. Veronica Lodge, a jakże. Utalentowana Vixenka, obdarzona urodą i umysłowością tylko nieznacznie mniej hojnie niż moi, a mimo to wiecznie będąca mi solą w tak przecież pięknym oku. Chociaż uwielbiam wyzwania, nie da się ukryć, że często uważałam zapał Veroniki za męczący. Zbyt często trzeba jej przypominać, kto tu jest zmysłową szefową.
(Ja, zawsze. Na wypadek gdyby trzeba to było przypomnieć także wam).
– Tak? – zapytałam wyzywająco.
Przewróciła oczami.
– Cheryl, błagam, oszczędź nam tego teatralnego stopniowania napięcia. Wezwałaś nas. My posłusznie przyszłyśmy. Nie możemy po prostu… zacząć?
Zbyłam ją machnięciem ręki.
– Twój entuzjazm nie umyka mej uwadze.
W odpowiedzi Veronica ponownie przewróciła oczami.
– Oczywiście, skoro już wszystkie się zebrałyśmy, bez zbędnej zwłoki przejdę do naszej fascynującej nowiny. – Skinęłam głową Tinie Patel, stojącej dotąd na baczność przy bocznych drzwiach do kantorka trenera, które teraz otworzyła. – Panie dyrektorze, pani Grappler – zapraszamy do nas!
Po trybunach przetoczyła się fala pomruków, gdy z pokoiku wyszedł Honey, a za nim nasza nowa nieustraszona przywódczyni. Honey uśmiechał się, co stanowiło widok dość rzadki u tego na ogół poważnego człowieka. Ale to nie na nim skupiały się cheerleaderki. Wpatrywały się w idącą u jego boku postać, budzącą w nich nieodpartą ciekawość.
Greta Grappler była potężnie zbudowaną kobietą, a każdym krokiem dobitnie podkreślała swój autorytet. Miała posturę Amazonki, silnie umięśnione uda oraz wyraźnie zaznaczone łydki, które uwydatniał teraz jej przemarsz przez salę gimnastyczną. Ubrana była w przepisowy strój trenerski: sportowe szorty podobne do tych, które zakładałyśmy na trening cheerleaderek (choć wiedziałam też, że na nadciągające chłody musiała zaopatrzyć się w parę superdługich spodni dresowych na rozgrzewki – sama pomagałam jej złożyć zamówienie). Jej poliestrowa koszula z przypinanym na guziki kołnierzykiem (znów przepisowa; nic nie dało się na to poradzić, mimo że od wieków – bezskutecznie – lobbowałam za dyskwalifikacją syntetyków) miała niebiesko-złote barwy Buldogów. Ciemne, kręcone włosy trenerki upięte były wysoko na jej głowie w nieruchomy kok. Kiedy dotarła przed trybuny, zlustrowała wzrokiem dziewczęta wbijające w nią pełne entuzjazmu oczy i szeroko machnęła ręką na powitanie. W odpowiedzi (i z niecierpliwej ciekawości) Vixens zaczęły się wiercić na swoich miejscach, wyciągając jedna przez drugą szyje i zdezorientowanym tonem mamrocząc do siebie nawzajem pytania.
Uniosłam dłoń, by zapadła cisza, a zgromadzona za mną drużyna usłuchała.
– Vixens – odezwałam się z uśmiechem – czyż można rozpocząć nowy rok szkolny lepiej niż z nową panią trener?
Ta kwestia wywołała kolejną falę szeptów.
– Tak, to prawda – potwierdziłam, ignorując komentarze. Ciągnęłam w skupieniu: – Pani trener Grappler przybywa do nas z cieplejszych okolic słonecznej Florydy, gdzie w pojedynkę doprowadziła do czołówki ogólnokrajowego rankingu trzy różne drużyny. Jestem przekonana, że z nami – i ku naszej chwale – zrobi to samo.
– Witamy panią z wielką radością – wtrącił dyrektor Honey.
Teraz pani Grappler uniosła dłoń i pomachała nią, rumieniąc się skromnie.
– Dziękuję za tę laurkową prezentację, Cheryl… i powitanie, panie dyrektorze – powiedziała. – Ale wspomnianych zwycięstw bynajmniej nie wywalczyłam w pojedynkę. Pokładam wiarę w wartość wysiłków zespołowych. – Położyła wyraźny nacisk na ostatnie słowo, cedząc je przez zaciśnięte wargi.
– Oczywiście – zgodziłam się. – Ale bez wątpienia to pani wizja legła u podstaw tak licznych sukcesów.
Wzruszyła ramionami, jakby z rezygnacją godziła się na pochlebstwa, nawet jeśli nadal czuła z ich powodu wyraźny dyskomfort.
(Nigdy nie zrozumiem, dlaczego niektórzy ludzie tak bardzo nie lubią robić sobie reklamy. Jeśli nie będziemy umiały orędować za samymi sobą, to – bądźcie łaskawe powiedzieć – kto zechce robić to za nas?).
– Ależ, Cheryl – zaoponowała Veronica – to pomysł zupełnie od czapy. Nie mam nic złego na myśli – dodała, rzucając spojrzenie na panią Grappler. – Oczywiście witam panią jak najserdeczniej, pani trener. – Obróciła się znów w moją stronę. – Jednak jak by emocjonująca ta wiadomość nie była, jest też zaskakująca. Vixens nigdy dotąd nawet nie uczestniczyły w turnieju ogólnokrajowym. – Rozejrzała się po pozostałych członkiniach drużyny, szukając u nich potwierdzenia albo zaprzeczenia. – Prawda?
– Zgadza się – odparła Ginger Lopez, a czarne włosy spięte w elegancki kucyk podrygiwały jej do rytmu potakiwania.
– To dla mnie żadna nowina – warknęłam. – Ale choć systematyczne zajmowanie pierwszego miejsca w rozgrywkach regionalnych było dla nas wszystkich całkiem przyjemnym sukcesem, to mój ostatni rok nauki w tej szkole. Nie wiem, jak wy, szanowne panie, ale ja planuję zakończyć go wystrzałowo. Bycie ważną figurą w małym światku może niektórym z nas całkowicie wystarczać do szczęścia. Ale czemu nie mierzyć wyżej? Wiecie przecież, że świat ma dużo szersze horyzonty.
Obserwowałam grę emocji na twarzy Veroniki, kiedy rozważała moje słowa. Wiedziałam, rzecz jasna, że w ostatnim roku nauki wiele moich drużek wolałoby raczej osiąść na swoich solidnie wymoszczonych laurach niż wytężać siły, by odbyć jeszcze jedną triumfalną rundę finałową. Co do mnie jednak, nawet świadomość, że mam już zapewnione miejsce na upatrzonej uczelni, nie wystarczała, aby mnie zniechęcić czy ostudzić mój zapał. Veronica poza liceum musiała mieć na względzie jeszcze La Bonne Nuit i bar Popa. Mnie też miały wkrótce czekać pozalicealne obowiązki. Ale jako urzędująca królowa Liceum Riverdale nie miałam zamiaru zrzekać się tronu bez wcześniejszego przyozdobienia swojej lśniącej korony kilkoma ostatnimi klejnotami.
Betty nieśmiało wychyliła się naprzód.
– Moim zdaniem to brzmi świetnie! – oświadczyła, uśmiechając się szeroko do pani Grappler. – W zasadzie to V i ja właśnie rozmawiałyśmy przy śniadaniu, że… przez ostatnie kilka lat miałyśmy tu w Riverdale trochę pod górkę. Nowa pani trener, nowe turnieje? To mogłoby być totalnie odjazdowe, no nie? Coś zwykłego, jak u normalnych licealistek. Zasługujemy na to.
– Sama nie ujęłabym tego lepiej, Betty – zauważyłam. – I podoba mi się twój entuzjazm.
W ciągu ostatnich dwóch lat utraciłam mojego ukochanego brata Jay-Jaya dwukrotnie: najpierw dosłownie, kiedy zginął brutalnie zamordowany z ręki naszego własnego ojca i głowy rodziny, a potem ponownie – bardziej symbolicznie, lecz nie mniej boleśnie – kiedy ów cwaniak i domorosły Svengali, Edgar Evernever, wmówił mi za pomocą hipnozy, że Jason wrócił między żywych. (To, czy udało mi się z nim definitywnie pożegnać, to zupełnie inna para wiśniowych botków). A skoro poszybowanie na szczyt ludzkiej piramidy w pogoni za błyszczącym trofeum i idącym z nim w parze tytułem mogło dać mi choćby odrobinę radości… zamierzałam dopiąć swego. Bezapelacyjnie.
– Liczę, że wszystkie wraz ze mną pomożecie pani trener Grappler poczuć się w Riverdale jak u siebie w domu. – Klasnęłam w dłonie, zachęcając do tego samego dziewczęta, i po sali rozszedł się odgłos nierównych oklasków.
Pani Grappler dała krok przed siebie i znowu machnęła ręką, nadal w jakimś stopniu nieśmiało i z rezerwą.
– Pozwólcie mi tylko powiedzieć: ogromnie się cieszę, że tu jestem. Widziałam zapisy wideo waszych występów, więc nie mogę się już doczekać pracy z tak utalentowanymi zawodniczkami. Mam wiele pomysłów na odświeżenie niektórych waszych układów – przez podkręcenie trochę elementów, z których wszystkie jesteście znane, jak najnowocześniejszą choreografią i dodanie jeszcze może kilku dynamicznych sekwencji akrobatycznych. Wiem, że doskonale dacie sobie z tym radę, a co więcej, że wypadniecie wyśmienicie.
Już na samą myśl o nowych superaśnych tańcach do wyćwiczenia przyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie ulegało wątpliwości, że jako Vixens jesteśmy znane z układów wykonywanych podczas przerwy w meczu. A teraz, gdy miała stanąć za nami światowej klasy trenerka? Nasza droga wiodła na sam szczyt, nie było innej opcji. Uchwyciłam spojrzenie Toni, która mrugnęła do mnie z aprobatą.
– Nie krępujcie się wpadać do mojego kantorka, kiedy tylko zechcecie – czy po to, by o coś zapytać, czy choćby po to, by powiedzieć: „Dzień dobry”.
Pan Honey wychylił się w naszą stronę:
– Kiedy tylko zechcecie, pod warunkiem że akurat wtedy nikt nie będzie czekał na was w klasie.
Wszystkie dziewczęta zachichotały z poczucia obowiązku.
– Zdecydowanie tak – zgodziła się pani Grappler, z powagą kiwając głową. – Do trenowania cheerleaderek podchodzę naprawdę serio, ale jest jedna rzecz, którą traktuję jeszcze poważniej: wasze wyniki w nauce. Od moich dziewcząt oczekuję doskonałych rezultatów we wszystkich sferach ich szkolnej działalności. I jestem przeciwna opinii, że zajęcia ponadprogramowe winny mieć pierwszeństwo przed ocenami.
Nawet Veronica musiała zareagować na te słowa uniesieniem brwi. Historycznie rzecz biorąc, nasza szkoła potrafiła odrobinę przypominać tę z serialu Friday Night Lights, w której chłopaki z drużyny futbolowej dostają w sprawach niezwiązanych z futbolem większe fory, niż można by uznać za stosowne. To, że jakikolwiek trener podkreśla na głos wagę dbałości o wyniki w nauce, zdarzało się tak rzadko, że stanowiło miłą odmianę i wręcz zasługiwało na szacunek.
Ujęłam się pod boki.
– A to jeszcze nie wszystko, drogie panie. Liczę, że jesteście gotowe na wyczyszczenie swoich kalendarzy z życia towarzyskiego na najbliższy weekend – o ile w ogóle coś w nich macie, bo może nie powinnam brać tego za pewnik.
– Co będzie w weekend? – zapytała Veronica, nadal sceptycznie nastawiona.
Posłałam jej najbardziej przesłodzony uśmieszek ze swego repertuaru.
– Co zrozumiałe, właśnie miałam wam to zakomunikować. Na najbliższy weekend pani trener zorganizowała dla wszystkich Vixens specjalny wspólny wyjazd do Sweetwater Pines.
Nazwę Sweetwater Pines nosił ośrodek kempingowo-wypoczynkowy położony malowniczo w głębi rozległych lasów Fox Forest o jakieś trzy godziny drogi na północ od Riverdale. Przyciągał głównie przyjezdnych z daleka, którzy mieli mniejszy dostęp do dzikiej przyrody niż my, więc większość młodzieży z Riverdale nie znała go zbyt dobrze – kojarzył się nam raczej ze zjazdem na szosie międzystanowej, mijanym po drodze do wodospadu Niagara czy podobnych turystycznych destynacji.
Wraz z przyswajaniem tej informacji po sali rozeszła się echem kolejna fala dziewczęcych szeptów. Niewątpliwie pomysł wspólnego wyjazdu był o wiele bardziej emocjonujący i obiecywał cheerleaderkom o wiele więcej wrażeń niż wszelkie ich żałosne plany rodem z filmów Johna Hughesa, ale faktycznie zakomunikowano go nam w ostatniej chwili – w końcu był już piątek. To mogłam przyznać.
Na szczególnie zszokowaną wyglądała Betty.
– Cheryl, to świetny pomysł – tu Betty z entuzjazmem zwróciła się do pani Grappler – i normalnie totalnie bym go poparła…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki