Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Robinson Kruzo: Jego życia losy, doświadczenia i przypadki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Robinson Kruzo: Jego życia losy, doświadczenia i przypadki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 333 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

SKŁON­NOŚĆ PO­DRÓŻ­NI­CZA RO­BIN­SO­NA. – ZO­STAŃ W KRA­JU I OD­ŻY­WIAJ SIĘ NA­LE­ŻY­CIE. – NIE­PO­SŁU­SZEŃ­STWO I SKRU­CHA RO­BIN­SO­NA. – JEGO LEK­KO­MYŚL­NOŚĆ. – BU­RZA I ROZ­BI­CIE OKRĘ­TU. – RO­BIN­SON ZO­STA­JE WŁA­ŚCI­CIE­LEM PLAN­TA­CJI.

Uro­dzi­łem się roku Pań­skie­go 1632, w an­giel­skiem mie­ście Jor­ku. Mi­mo­to mógł­bym się nie­mal zwać Niem­cem, al­bo­wiem oj­ciec mój po­cho­dził z Bre­my i w póź­nym do­pie­ro wie­ku osiadł w An­gl­ji.

Mat­ka moja, An­giel­ka, no­si­ła ro­do­we na­zwi­sko Ro­bin­son, ja zaś, oby­cza­jem an­giel­skim, otrzy­ma­łem je przy chrzcie św. za imię. Oj­ciec mój zwał się Kreut­zner, prze­to i ja by­łem wła­ści­wie Ro­bin­so­nem Kreut­zne­rem, ale An­gli­cy, nie mo­gąc nig­dy wy­mó­wić tego wy­ra­zu nie­miec­kie­go, zwa­li mego ojca: Mi­ster Cru­zoe, tak że w koń­cu cała ro­dzi­na przy­bra­ła to na­zwi­sko.

W ten spo­sób zo­sta­łem osta­tecz­nie Ro­bin­so­nem Cru­zoe (wy­ma­wiać na­le­ży Kru­zo, a nie Kru­zoe).

Ro­dzi­ce moi mie­li oprócz mnie jesz­cze dwuch sy­nów i jed­ną cór­kę. Naj­star­szy słu­żył jako ofi­cer w jed­nym z an­giel­skich puł­ków i zgi­nął pod Dun­kier­ką w bi­twie z Hisz­pa­na­mi. Młod­szy brat mój wy­ru­szył na ob­czy­znę i prze­padł bez wie­ści.

Mnie, naj­młod­sze­go, ro­dzi­ce sta­ra­li się jak naj­dłu­żej za­trzy­mać w domu. Oj­ciec mój był kup­cem, ale na sta­rość wy­co­fał się z in­te­re­sów, a chcąc ze mnie zro­bić uczo­ne­go, dał mi wy­kształ­ce­nie, ja­kie tyl­ko osią­gnąć było moż­na w na­szem mie­ście. Ato­li na­uka nie nę­ci­ła mnie wca­le. Prze­ciw­nie, rad­bym był ru­szyć w sze­ro­ki świat, na­pa­trzeć się lu­dziom i kra­jom, oraz za­znać wsze­la­kich przy­gód.

Te moje pla­ny i ma­rze­nia spra­wia­ły dużo przy­kro­ści ojcu. Był to człek mą­dry i roz­waż­ny, i wie­dział le­piej niż ja sam, co dla mnie naj­lep­sze.

Pew­ne­go dnia we­zwał mnie do sie­bie i rzekł ła­god­nie i życz­li­wie:

"Dro­gi synu, skąd­że ci się bio­rą te my­śli i dą­że­nia awan­tur­ni­cze? Czyż mam i cie­bie utra­cić, jak utra­ci­łem bra­ci two­ich? Zo­stań w domu, gdzie ja i mat­ka trosz­czy­my się o cie­bie, gdzie masz przy­ja­ciół i zna­jo­mych, go­to­wych do wszel­kiej po­mo­cy, któ­rzy cię po­prą nie­za­wod­nie, gdy raz już obie­rzesz ja­kiś za­wód, ku wła­snej ko­rzy­ści i za­szczy­to­wi oraz ku po­żyt­ko­wi spo­łe­czeń­stwa i po­cie­sze ro­dzi­ny. Szczę­ścia na ob­czyź­nie szu­ka­ją ci jeno, któ­rzy ni­cze­go nie spo­dzie­wa­ją się w oj­czyź­nie albo stra­ci­li do­brą opin­ję u lu­dzi. Przy­zna­ję, że cza­sem przed­się­bior­czość du­cha wy­ga­nia w sze­ro­ki świat mło­dzień­ca, któ­re­mu na za­go­nie ro­dzin­nym za cia­sno, i mło­dzie­niec taki zisz­cza nie­raz am­bit­ne pla­ny swo­je. Ale to rze­czy nie dla cie­bie, mój synu. Prze­zna­cze­niem twem jest po­zo­stać na sze­ro­kim go­ściń­cu ży­cia, któ­ry naj­pew­niej wie­dzie do szczę­ścia. Po­zo­stań tedy w kra­ju i od­ży­wiaj się na­le­ży­cie. Je­śli już nie zo­sta­niesz uczo­nym, to masz do­syć zdol­no­ści, aby być do­brym kup­cem, bo chy­ba nie uzna­jesz sta­nu ojca, sta­nu ku­piec­kie­go, za zbyt ni­ski dla sie­bie. "

Temi i in­ne­mi jesz­cze sło­wy prze­ma­wiał do mnie oj­ciec, ja zaś na­bra­łem prze­ko­na­nia, że ma słusz­ność i po­sta­no­wi­łem usłu­chać go. Ale po kil­ku już dniach wra­że­nie nauk ojca pierz­chło, i ją­łem na nowo snuć ma­rze­nia, uno­szą­ce mnie da­le­ko za lądy i mo­rza, ku ta­jem­ni­czym i nę­cą­cym da­lom świa­ta.

Sko­rzy­staw­szy z wy­jąt­ko­wo ser­decz­nej chwi­li, pod­czas roz­mo­wy z mat­ką, po­wie­dzia­łem jej, że nie mogę w ża­den spo­sób opę­dzić się my­śli wy­ru­sze­nia na mo­rze, że za­kaz ojca uczy­nił mnie nie­szczę­śli­wym, a po­ku­sa może na­wet spra­wić, że wy­ja­dę bez jego ze­zwo­le­nia. Do­da­łem, że ma­jąc lat ośm­na­ście za sta­ry już je­stem, by wstą­pić do prak­ty­ki ku­piec­kiej, że zaś uczo­nym nie zo­sta­nę, prze­to naj­le­piej bę­dzie je­śli po­wol­ny swej skłon­no­ści ru­szę w dro­gę. Pro­si­łem mat­ki, by mi wy­ro­bi­ła u ojca ze­zwo­le­nie na małą prób­ną po­dróż. Je­śli pierw­sza wy­pra­wa na mo­rze nie zi­ści mo­ich na­dziei, to zre­zy­gnu­ję z dal­szych, wró­cę do domu i zdwo­jo­ną pil­no­ścią na­gro­dzę czas stra­co­ny.

Ale mat­ka za­pa­try­wa­ła się na spra­wę tak samo jak oj­ciec i z całą po­wa­gą od­mó­wi­ła swe­go wsta­wien­nic­twa. Mi­mo­to po­wtó­rzy­ła po­tem ojcu me sło­wa, ja zaś usły­sza­łem, jak od­rzekł wzdy­cha­jąc cięż­ko:

"Nie­szczę­sny to chło­piec! Mógł­by być tak szczę­śli­wy, zo­sta­jąc z nami. Gdy ru­szy w po­dróż, zo­sta­nie naj­nędz­niej­szem pod słoń­cem stwo­rze­niem… Nie, za nic na to nie ze­zwo­lę!"

Mi­nął zno­wu rok. Oj­ciec i mat­ka na­le­ga­li, bym ob­rał ja­kiś okre­ślo­ny za­wód, ja jed­nak głu­chy by­łem na ich ser­decz­ne na­po­mnie­nia i wresz­cie za­wrza­łem gnie­wem z po­wo­du tego opo­ru prze­ciw mo­jej woli.

Pew­ne­go dnia pod­ją­łem małą wy­ciecz­kę do mia­sta por­to­we­go Hull, od­le­głe­go parę jeno mil od Jor­ku. Tu spa­ce­ro­wa­łem po przy­sta­ni, tę­sk­nie spo­glą­da­jąc na roz­licz­ne małe i wiel­kie okrę­ty, przy­by­łe z ob­cych kra­jów, lub spo­so­bią­ce się do od­jaz­du w świat da­le­ki. Wszę­dzie po­wie­wa­ły fla­gi róż­no­barw­ne, a ogo­rza­li ma­ry­na­rze pra­co­wa­li, śpie­wa­jąc.

– Ach! – wes­tchną­łem. – Cze­muż ja tego sa­me­go uczy­nić nie mogę! Ach, cze­muż mi nie wol­no ru­szyć w ra­do­sny, sło­necz­ny świat!

Na­gle czy­jaś dłoń spo­czę­ła mi na ra­mie­niu, a obej­rzaw­szy się uj­rza­łem ko­le­gę szkol­ne­go tuż przy so­bie. Po­zdro­wił mnie ser­decz­nie, spy­tał co ro­bię w Hul­lu i po­wie­dział, że okręt jego ojca stoi tu na ko­twi­cy, na­za­jutrz zaś ru­sza do Lon­dy­nu. Zna­jąc jesz­cze ze szko­ły me skłon­no­ści ma­ry­nar­skie za­pro­po­no­wał, bym siadł na ich okręt i wraz z nim od­był tę po­dróż, któ­ra nic mnie kosz­to­wać nie bę­dzie.

Po­ku­sie tej oprzeć się nie by­łem w sta­nie.

Nie my­śląc o ro­dzi­cach, nie za­wia­da­mia­jąc ich na­wet o za­mia­rze, nie ba­cząc zgo­ła na skut­ki tego nie­roz­sąd­ne­go, lek­ko­myśl­ne­go i bun­tow­ni­cze­go po­stęp­ku, wsia­dłem dnia 1 wrze­śnia na od­pły­wa­ją­cy do Lon­dy­nu okręt.

Za­praw­dę, nig­dy chy­ba wcze­śniej nie za­czę­ła się nie­do­la mło­de­go awan­tur­ni­ka i nie trwa­ła dłu­żej od mo­jej.

Za­le­d­wo okręt wy­pły­nął z rze­ki Hum­be­ra i zna­lazł się na peł­nem mo­rzu, za­czął dąć gwał­tow­ny wi­cher, wzbu­rza­ją­cy mo­rze do głę­bi. Nie­ba­wem za­pa­dłem cięż­ko na mor­ską cho­ro­bę, a jed­no­cze­śnie ogar­nął mnie wiel­ki strach.

Po­zna­łem te­raz całą szka­ra­dę mego po­stęp­ku i po­wie­dzia­łem so­bie, że opusz­cza­jąc po­ta­jem­nie i nie­wdzięcz­nie ro­dzi­ców, w peł­ni za­słu­gu­ję na naj­cięż­szą karę nie­ba. Wspo­mnia­łem wszyst­kie ich proś­by i na­po­mnie­nia, a wy­rzu­ty su­mie­nia drę­czy­ły mnie na rów­ni z cho­ro­bą.

Ile razy nad­pły­wa­ła zie­lo­na, pie­ni­sta fala, są­dzi­łem, że po­chło­nie okręt, a ile­kroć zjeż­dża­li­śmy z grzbie­tu bał­wa­na w głąb, pew­ny by­łem śmier­ci w tej ot­chła­ni. By­łem no­wi­cju­szem i nie mia­łem wy­obra­że­nia o tem wszyst­kiem.

Tar­ga­ny roz­pa­czą uczy­ni­łem ślub, że nie do­tknę już sto­pą po­kła­du, je­śli Bóg po­zwo­li mi do­stać się szczę­śli­wie na ląd sta­ły, że wró­cę co prę­dzej do ojca i uczy­nię wszyst­ko, co roz­ka­że. Te­raz po­zna­łem, że sze­ro­ki go­ści­niec ży­cia, któ­rym za­wsze kro­czył, to dro­ga naj­lep­sza, naj­pew­niej­sza. O ile mo­głem za­pa­mię­tać, oj­ciec wiódł za­wsze ży­wot wy­god­ny, miły i nie był nig­dy na­ra­żo­ny na bu­rze. Do­staw­szy się na ląd po­wró­cę, my­śla­łem, nie­zwłocz­nie do domu, niby syn mar­no­traw­ny, o któ­rym wspo­mi­na Bi­bl­ja.

Te roz­sąd­ne my­śli trwa­ły jed­nak­że tyl­ko tak dłu­go, jak dłu­go hu­cza­ła bu­rza. Dnia na­stęp­ne­go wró­ci­ła po­go­da, wiatr ustał, a wie­czór na­stał ci­chy i pięk­ny. Mo­rze lśni­ło, ża­gle le­d­wo wzdy­mał lek­ki wiatr, a za­chód słoń­ca był tak cud­ny, że nig­dy chy­ba nie wi­dzia­łem po­dob­ne­go.

– Jak się czu­jesz, Ro­bin­so­nie? – spy­tał mnie ko­le­ga szkol­ny, wi­dząc, że wy­cho­dzę na po­kład. – Już ci le­piej… nie­praw­daż? Pew­nie ba­łeś się tro­chę, gdy­śmy tej nocy mie­li peł­no wia­tru w czap­ce?

– Wia­tru w czap­ce? – zdzi­wi­łem się. – Co mó­wisz? Wszak to był strasz­li­wy or­kan!

– Or­kan? Ha… ha… mój dro­gi, or­kan wy­glą­da cał­kiem in­a­czej. Ma­jąc do­bry sta­tek pod no­ga­mi i na­le­ży­tą prze­strzeń w koło sie­bie, nic so­bie nie ro­bi­my z ta­kie­go wie­trzy­ku. Za­raz wi­dać, że je­steś szczu­rem lą­do­wym. Chodź­że, łyk­nie­my so­bie po jed­nym, a za­raz o wszyst­kiem za­po­mnisz.

Usłu­cha­łem go i, w isto­cie, nie­ba­wem za­po­mnia­łem przy szklan­ce nie­tyl­ko o prze­by­tych przy­go­dach, ale tak­że o wszyst­kich do­brych po­sta­no­wie­niach.

Przez na­stęp­nych pięć dni pa­no­wa­ła po­go­da, a ży­cie na po­kła­dzie po­do­ba­ło mi się nie­zmier­nie. Ale Opatrz­ność mia­ła dla mnie jed­ną jesz­cze pró­bę i to tak strasz­li­wą, że naj­za­twar­dzial­szy zbrod­niarz nie mógł­by lek­ce­wa­żyć jej do­nio­sło­ści, oraz cu­dow­no­ści oca­le­nia z pew­nej już za­tra­ty.

Szó­ste­go dnia po­dró­ży sta­nę­li­śmy na ko­twi­cy w przy­sta­ni Yar­mo­uth. Od cza­su owej bu­rzy wiatr był za sła­by, lub też prze­ciw­ny, a i te­raz wiał od ty­go­dnia z po­łu­dnio­we­go za­cho­du, tak że nie dało się wpły­nąć w ko­ry­to Ta­mi­zy. W przy­sta­ni ze­bra­ło się dużo jesz­cze in­nych stat­ków, a wszyst­kie cze­ka­ły na wiatr po­myśl­ny, by do­trzeć do Lon­dy­nu.

Po kil­ku dniach po­wia­ło istot­nie raź­niej, a po­tem na­wet sil­nie. Ale przy­stań w Yar­mo­uth mia­ła sła­wę bez­pie­czeń­stwa, a na­sza lina ko­twicz­na była nowa, prze­to za­ło­ga nie zwra­ca­ła uwa­gi na po­myśl­ny wiatr i spę­dza­ła czas na próż­no­wa­niu i we­so­łej za­ba­wie, gdyż w cza­sie ta­kie­go sta­nu po­go­dy usta­je za­zwy­czaj pra­ca na okrę­cie.Ósme­go jed­nak dnia wi­cher wzrósł tak da­le­ce w siłę, że zwo­ła­no całą za­ło­gę, by zdjąć na po­kład sztan­gi, jak zwą się prze­dłu­że­nia dol­ne masz­tów, w celu zmniej­sze­nia ko­ły­sa­nia stat­ku. Oko­ło po­łu­dnia fala była taka, że okręt za­pa­dał rufą głę­bo­ko, a ogrom­ne masy wody prze­le­wa­ły się po po­kła­dzie. Ka­pi­ta­na ogar­nął nie­po­kój, czy aby skut­kiem tego nie pęk­nie lina ko­twicz­na, ka­zał więc spu­ścić dru­gą ko­twi­cę.

Bu­rza ro­sła z każ­dą chwi­lą, a ja spo­strze­głem strach i nie­po­kój na twa­rzach za­ło­gi. Ka­pi­tan nie mógł usie­dzieć w ka­ju­cie, bie­gał tu i tam z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią, czy­niąc wszyst­ko, co mo­gło oca­lić sta­tek, ale miał sła­bą bar­dzo na­dzie­ję.

– Niech nas Bóg chro­ni! – mruk­nął, prze­bie­ga­jąc koło mo­jej ka­bi­ny. – Je­ste­śmy zgu­bie­ni!

Le­głem ci­cho na po­sła­niu. Nie spo­sób opi­sać, co się ze mną dzia­ło. Są­dzi­łem, żem prze­trwał co naj­gor­sze, a tu sło­wa ka­pi­ta­na prze­ję­ły mnie stra­chem śmier­tel­nym. Po chwi­li wy­sze­dłem na po­kład i ro­zej­rza­łem się. Boże wiel­ki, cóż za wi­dok ude­rzył me oczy! Bał­wa­ny wiel­ko­ści ogrom­nych gór to­czy­ły się ze wszyst­kich stron, a co kil­ka mi­nut je­den z nich wa­lił z hu­kiem gro­mu na nasz po­kład. W chwi­lach, kie­dy mo­głem do­strzec coś po­przez roz­pry­sku­ją­cą się wodę, wi­dzia­łem nie­opi­sa­ne znisz­cze­nie. Mnó­stwo okrę­tów mia­ło te­raz od­rą­ba­ne masz­ty, nie­któ­re ze­rwa­ły się z ko­twic i pę­dzi­ły bez ra­tun­ku w stro­nę peł­ne­go mo­rza, zaś ze słów na­szej za­ło­gi wy­wnio­sko­wa­łem, że sto­ją­cy tuż obok nas sta­tek za­to­nął z całą za­ło­gą i ła­dun­kiem.

Wie­czo­rem przy­szli do ka­pi­ta­na ster­nik i pi­lot i po­pro­si­li o po­zwo­le­nie ścię­cia masz­tu przed­nie­go. Nie chciał on się zra­zu zgo­dzić, ale uległ w koń­cu przed­sta­wie­niom pi­lo­ta. Od­rą­ba­no maszt przed­ni, ale przez to zo­stał tak da­le­ce osła­bio­ny maszt głów­ny, że go tak­że od­rą­bać mu­sia­no.

Trud­no opi­sać stan nasz. Mimo, że upły­nę­ło od dnia tego lat wie­le, pa­mię­tam, iż myśl o sprze­nie­wie­rze­niu się mym do­brym po­sta­no­wie­niom drę­czy­ła mnie wów­czas wię­cej, niż oba­wa śmier­ci.

Nie przy­pusz­cza­łem, by bu­rza mia­ła wzro­snąć jesz­cze, a jed­nak tak się sta­ło. Cze­goś po­dob­ne­go nie pa­mię­ta­li naj­star­si ma­ry­na­rze na­szej za­ło­gi.

Okręt nasz był do­sko­na­le i sil­nie zbu­do­wa­ny, ale ła­du­nek jego, na­der cięż­ki, bu­dził oba­wę, że mo­że­my lada chwi­la za­to­nąć. Ka­pi­tan i pi­lot, oraz kil­ku ma­szy­ni­stów uczy­ni­li te­raz coś, co się rzad­ko zda­rza na stat­ku, mia­no­wi­cie, za­czę­li go­rą­co bła­gać Boga o oca­le­nie.

Oko­ło pół­no­cy ro­ze­szła się wieść, że sta­tek ma dziu­rę i pod po­kła­dem woda do­się­ga czte­rech stóp. Wszy­scy ru­szy­li do pomp, a ja do­zna­łem ta­kie­go wstrzą­su, że pa­dłem na po­sła­nie wpół omdla­ły. Ale przy­wró­co­no mi ry­chło przy­tom­ność, mó­wiąc, że do­tąd mo­głem nie brać się do żad­nej ro­bo­ty, te­raz jed­nak­że mu­szę pom­po­wać jak każ­dy, co pew­nie po­tra­fię. Po­sze­dłem tedy na po­kład i ją­łem pom­po­wać co sił. Pod­czas tej pra­cy ka­zał ka­pi­tan dać strzał ar­mat­ni. Był to sy­gnał ostrze­gaw­czy dla kil­ku okrę­tów wę­glo­wych, któ­re prze­ciąw­szy liny ko­twicz­ne sta­ra­ły się do­stać na peł­ne mo­rze i nie­dość szyb­ko ro­bi­ły nam miej­sce wol­ne. Nie wie­dząc co to zna­czy, po­my­śla­łem po strza­le, że się na­sze­mu stat­ko­wi przy­da­rzy­ło coś strasz­ne­go. Prze­nik­nął mnie lo­do­wa­ty dreszcz i pa­dłem bez zmy­słów. Ma­ry­na­rze nie zwró­ci­li na mnie uwa­gi, ktoś inny za­jął moje miej­sce, a są­dząc, że umar­łem, od­su­nął mnie nogą na bok. Po dłu­gim do­pie­ro cza­sie od­zy­ska­łem przy­tom­ność.

Mimo pom­po­wa­nia woda pod­no­si­ła się co­raz wy­żej. Bu­rza ze­lża­ła co­praw­da tro­chę, ale ja­snem było już, że okręt nie utrzy­ma się dłu­go na po­wierzch­ni. Ka­pi­tan ka­zał da­wać strza­ły, skut­kiem cze­go sto­ją­cy opo­dal na ko­twi­cy sta­tek wy­słał nam łódź ra­tun­ko­wą. Dziel­na jej za­ło­ga po­ło­ży­ła na sza­li ży­cie, by do­trzeć do nas po wzbu­rzo­nych fa­lach, po­nie­waż się jed­nak oka­za­ło nie­moż­li­wem przy­bi­cie do boku okrę­tu, rzu­ci­li­śmy z wiel­kim tru­dem linę i przy­cią­gnę­li łódź pod rufę, czy­li tyl­ną część stat­ku. Po­tem z wiel­kiem nie­bez­pie­czeń­stwem spu­ści­li­śmy się na dół. Trud­no było na­wet my­śleć o prze­pły­nię­ciu na sta­tek przy ta­kim sta­nie mo­rza, prze­to po­sta­no­wio­no wpę­dzić łódź na mie­li­znę. Ka­pi­tan przy­obie­cał za­ło­dze peł­ne od­szko­do­wa­nie na wy­pa­dek, gdy­by łódź od­nio­sła ja­kieś uszko­dze­nie.

W kwa­drans za­le­d­wo po wej­ściu do ło­dzi uj­rze­li­śmy, jak nasz pięk­ny okręt idzie na dno.

Zbli­ża­li­śmy się zwol­na do lądu i nie­ba­wem uj­rze­li­śmy na wy­brze­żu mnó­stwo bie­ga­ją­cych żywo lu­dzi, któ­rzy usi­ło­wa­li przyjść nam z po­mo­cą. Zna­la­zła się ato­li osło­nio­na od wia­tru za­to­ka, uła­twia­ją­ca wy­lą­do­wa­nie, i nie­ba­wem sto­py na­sze do­tknę­ły sta­łe­go lądu. Ru­szy­li­śmy do Yar­mo­uth i jako bied­ne roz­bit­ki do­zna­li­śmy ze stro­ny władz i lud­no­ści jak naj­życz­liw­sze­go przy­ję­cia. Dano nam do­bre kwa­te­ry i na­wet za­opa­trzo­no w pie­nią­dze na dro­gę do Hul­lu, lub Lon­dy­nu.

Cała moja nie­do­la skoń­czy­ła­by się, gdy­bym miał ro­zum i wró­cił do Hul­lu, a stam­tąd do domu. Ale los mój gnał mnie co­raz to da­lej tak żem się nie mógł oprzeć.

Ko­le­ga szkol­ny, syn wła­ści­cie­la okrę­tu, któ­ry mnie sku­sił do po­dró­ży, miał te­raz gor­szą jesz­cze ode mnie minę. Przez dwa dni po­by­tu w Yar­mo­uth nie wi­dzia­łem go, gdyż za­kwa­te­ro­wa­no nas w in­nych do­mach, gdy­śmy się jed­nak spo­tka­li, spoj­rzał na mnie smęt­nie. Opo­wie­dział swe­mu ojcu, kim wła­ści­wie je­stem i wy­znał, że tę po­dróż pod­ją­łem jeno na pró­bę.

"Mło­dzień­cze! – po­wie­dział do mnie z wiel­ką po­wa­gą wła­ści­ciel okrę­tu. – Po­wi­nie­neś to, co za­szło, uznać za ostrze­że­nie, oraz wy­raź­ny znak Opatrz­no­ści i wy­rzec się na za­wsze za­wo­du że­glar­skie­go, do cze­go nie je­steś stwo­rzo­ny. "

"Pa­nie! – spy­ta­łem, – czyż ta ka­ta­stro­fa skło­ni pana do za­prze­sta­nia mor­skich po­dró­ży?"

"Ze mną inna spra­wa! – po­wie­dział. – Że­glar­stwo jest mym za­wo­dem, a więc tak­że obo­wiąz­kiem. Ty jed­nak, mło­dzień­cze, pod­ją­łeś jaz­dę prób­ną i do­zna­łeś przed­sma­ku tego, co cię cze­ka w przy­szło­ści, gdy­byś trwał da­lej w upo­rze. Może być na­wet, że całe nie­szczę­ście wy­wo­ła­ła twa obec­ność na po­kła­dzie! Któż je­steś, mło­dzień­cze, i co cię skie­ro­wa­ło na mo­rze?"

Opo­wie­dzia­łem cały prze­bieg spra­wy.

"Czem­że zgrze­szy­łem, że mnie Bóg po­ka­rał ta­kim in­tru­zem, ta­kim nie­szczę­śni­kiem na okrę­cie! – za­wo­łał wy­słu­chaw­szy mnie. – Za ty­siąc fun­tów szter­lin­gów nie zgo­dził­bym się na­wet sta­nąć z tobą, mło­dzień­cze, na jed­nym po­kła­dzie!"

Po chwi­li jed­nak uspo­ko­ił się i za­le­cił mi, bym wra­cał do ojca, gdyż naj­wi­docz­niej moje skłon­no­ści że­glar­skie nie po­do­ba­ją się nie­bu.

"Bądź pew­ny, mło­dzień­cze, – za­koń­czył, – że je­śli nie we – żmiesz so­bie do ser­ca tego zna­ku Opatrz­no­ści, to, gdzie­kol­wiek się zwró­cisz, na­tra­fisz na nie­szczę­ście i roz­cza­ro­wa­nie, jak ci to prze­po­wie­dział oj­ciec twój!"

Roz­sta­li­śmy się i już go wię­cej nie spo­tka­łem. Ale rady, ja­kich mi udzie­lił, były da­rem­ne.

Ma­jąc tro­chę pie­nię­dzy po­je­cha­łem lą­do­wą dro­gą do Lon­dy­nu, a przez cały czas wa­ha­łem się, czy nie le­piej by­ło­by wra­cać do domu.

Uczy­nił­bym to był jak naj­chęt­niej, ale było mi wstyd, za­rów­no są­sia­dów i zna­jo­mych, jak też ojca i mat­ki. Tak to bywa z nie­roz­sąd­ny­mi. Nie wsty­dzą się ro­bić źle, a od­trą­ca ich skru­cha, nie mają od­wa­gi za­wró­cić z błęd­nej dro­gi i wy­znać swe­go prze­wi­nie­nia.

Przy­byw­szy do Lon­dy­nu wy­szu­ka­łem so­bie nie­ba­wem okręt, któ­ry od­pły­wał ku wy­brze­żom Gwi­nei w Afry­ce.

Gdy­bym miał tyle bo­daj roz­sąd­ku, by przy­jąć miej­sce pro­ste­go ma­ry­na­rza, to pra­cu­jąc usil­nie wy­uczył­bym się był przy­najm­niej do­sko­na­le za­wo­du że­glar­skie­go i do­szedł kie­dyś do sta­no­wi­ska ster­ni­ka albo na­wet i ka­pi­ta­na. Ale czu­jąc grosz w kie­sze­ni, trwa­łem da­lej w upo­rze i, gra­jąc rolę pana, nie ty­ka­ją­ce­go żad­nej ro­bo­ty na po­kła­dzie, nie na­uczy­łem się też ni­cze­go.

Po­sia­da­łem wów­czas czter­dzie­ści fun­tów szter­lin­gów, któ­re mi przy­sła­li krew­ni, upro­sze­ni li­stem wy­sła­nym z Lon­dy­nu. Pew­ny je­stem jed­nak, że więk­szą część tej sumy do­star­czy­ła mat­ka moja.

Idąc za radą wła­ści­cie­la okrę­tu, czło­wie­ka bar­dzo za­cne­go, na­by­łem za te pie­nią­dze róż­nych dro­bia­zgów, uży­wa­nych w han­dlu za­mien­nym z mu­rzy­na­mi, i no­tu­ję tu za­raz, że po­dróż mia­ła prze­bieg po­myśl­ny, oraz że wró­ci­łem do Lon­dy­nu z zy­skiem trzy­stu fun­tów szter­lin­gów w po­sta­ci zło­te­go prosz­ku.

Zo­sta­łem tedy han­dla­rzem gwi­nej­skim i upra­wia­łem to przez lat kil­ka z co­raz więk­szem po­wo­dze­niem, gdy mnie zaś losy za­pę­dzi­ły do Bra­zyl­ji, ku­pi­łem tam ta­nio pięk­ną plan­ta­cję. Dość dłu­go cią­gną­łem z niej nie­złe zy­ski, aż razu pew­ne­go ule­głem no­mo­wie dru­gie­go plan­ta­to­ra, i przy­spo­so­biw­szy so­bie okręt w celu spro­wa­dze­nia z Afry­ki nie­wol­ni­ków, po­trzeb­nych nam do ro­bo­ty na na­szych po­lach trzci­ny cu­kro­wej.ROZ­DZIAŁ DRU­GI

RO­BIN­SON JE­DZIE KU­PO­WAĆ NIE­WOL­NI­KÓW I ROZ­BI­JA SIĘ PO RAZ DRU­GI Z OKRĘ­TEM. CU­DOW­NE OCE­LE­NIE. – PIERW­SZA NOC NA NIE­ZNA­NEM WY­BRZE­ŻU. – RO­BIN­SON DO­SIĘ­GA WPŁAW OKRĘ­TU I BU­DU­JE TRA­TWĘ. – NA­BIE­RA PEW­NO­ŚCI, ŻE ZNAJ­DU­JE SIĘ NA WY­SPIE. – MA­GA­ZYN ZA­PA­SÓW RO­BIN­SO­NA.

Dnia pierw­sze­go wrze­śnia R. P. 1659 wstą­pi­łem na po­kład okrę­tu, w ósmą rocz­ni­cę dnia, w któ­rym opu­ści­łem w Hul­lu ojca i mat­kę i lek­ko­myśl­niem ru­szył na oślep w sze­ro­ki świat.

Okręt nasz miał sto dwa­dzie­ścia tonn po­jem­no­ści, po­sia­dał sześć ar­mat i li­czył prócz ka­pi­ta­na, mnie i chłop­ca ka­ju­to­we­go, czter­na­stu lu­dzi za­ło­gi. Ła­du­nek nasz sta­no­wi­ły pa­cior­ki szkla­ne, musz­le, zwier­cia­deł­ka ręcz­ne, noże, no­życz­ki, sie­kie­ry i inne po­dob­ne przed­mio­ty bar­dzo po­płat­ne w han­dlu z mu­rzy­na­mi.Że­glo­wa­li­śmy ku pół­no­cy wzdłuż wy­brze­ży Bra­zyl­ji, po­tem zaś, osią­gnąw­szy dzie­sią­ty sto­pień pół­noc­nej sze­ro­ko­ści, mie­li­śmy skie­ro­wać się wprost ku Afry­ce. Po­go­da była pięk­na, ale upał pa­no­wał wiel­ki. Do­tarł­szy do przy­ląd­ku San Au­gu­sti­no, skie­ro­wa­li­śmy okręt na peł­ne mo­rze, i ląd znikł nam nie­ba­wem z oczu. Po dwu­na­stu dniach mi­nę­li­śmy rów­nik i zna­leź­li­śmy się mniej wię­cej na siód­mym stop­niu sze­ro­ko­ści pół­noc­nej, gdy po­wiał strasz­li­wy tor­na­do, czy­li trą­ba po­wietrz­na i od­rzu­cił nas da­le­ko z dro­gi ob­ra­nej.

Bu­rza nad­cią­gnę­ła zra­zu od po­łu­dnio­we­go wscho­du, po­tem ru­nął wi­chr od pół­noc­ne­go za­cho­du. Po­tę­ga trą­by po­wietrz­nej była taka, że zre­zy­gno­waw­szy z wy­sił­ków że­glo­wa­nia da­li­śmy się wi­chrom pę­dzić bez­wol­nie. Trwa­ło to przez wie­le dni, każ­de­go zaś ran­ka są­dzi­li­śmy, że nie do­cze­ka­my wie­czo­ru. Fale spłu­ka­ły z po­kła­du dwu ma­ry­na­rzy i chłop­ca ka­ju­to­we­go, któ­rzy za­to­nę­li.

Dwu­na­ste­go dnia bu­rza nie­co zma­la­ła, a ka­pi­tan stwier­dził za­po­mo­cą ob­ser­wa­cji słoń­ca, że je­ste­śmy mniej wię­cej na je­de­na­stym stop­niu pół­noc­nej sze­ro­ko­ści, a więc na wy­so­ko­ści Gu­ja­ny, po­wy­żej Ama­zon­ki, nie­da­le­ko uj­ścia rze­ki Ori­no­ko. Za­czę­li­śmy ra­dzić co na­le­ży czy­nić, gdyż okręt po­niósł uszko­dze­nia. Ka­pi­tan są­dził., że naj­le­piej wró­cić do Bra­zyl­ji.

Nie zgo­dzi­łem się na to i za­pro­po­no­wa­łem jaz­dę do wysp Bor­ba­dos, do któ­rych spo­dzie­wa­li­śmy się do­trzeć w cią­gu dni pięt­na­stu. Zmie­niw­szy tedy kie­ru­nek po­że­glo­wa­li­śmy w stro­nę pół­noc­no­za­chod­nią, by zna­leźć po­moc na jed­nej z wysp In­dji za­chod­nich. Ale los in­a­czej zrzą­dził.

Le­d­wo­śmy prze­by­li ka­wa­łek dro­gi w tym kie­run­ku, za­hu­cza­ła po­now­nie bu­rza i po­nio­sła nas tak da­le­ko na za­chód, że mniej ba­li­śmy się te­raz za­to­nię­cia na peł­nem mo­rzu, niż roz­bi­cia o nie­zna­ne wy­brze­że i zje­dze­nia przez lu­do­żer­ców.

Wśród tej nie­do­li roz­le­gło się pew­ne­go ran­ka wo­ła­nie: Ląd! Wy­bie­gli­śmy na po­kład, by zo­ba­czyć, gdzie je­ste­śmy, jed­no­cze­śnie ato­li okręt do­znał ta­kie­go wstrzą­śnie­nia, że za­trzesz­czał w wią­za­niach. Wpa­dli­śmy na ławę piasz­czy­stą, sta­tek nasz sta­nął na­gle, a bał­wa­ny prze­le­cia­ły po po­kła­dzie z taką mocą, że le­d­wo­śmy ujść zdo­ła­li przed za­to­nię­ciem.

Nie spo­sób opi­sać prze­ra­że­nia za­ło­gi. Nie wie­dzie­li­śmy, czy je­ste­śmy przy wy­spie, lub sta­łym lą­dzie, na­to­miast nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że je­śli bu­rza nie usta­nie ry­chło, okręt nasz roz­pad­nie się na ka­wał­ki. Wci­śnię­ci w róż­ne kąty dla ochro­ny przed fa­la­mi, spo­glą­da­li­śmy na sie­bie bla­dzi, cze­ka­jąc go­dzi­ny śmier­ci.

Jed­na­ko­woż okręt wy­trzy­mał dłu­żej, niż to było do prze­wi­dze­nia i ka­pi­tan stwier­dził na­ko­niec, że wiatr przy­ci­cha.

Nie mo­gąc stat­ku uwol­nić z mie­li­zny, chcie­li­śmy ura­to­wać przy­najm­niej sa­mych sie­bie. Łódź, wi­szą­ca u rufy, zo­sta­ła daw­no już roz­trza­ska­na, mie­li­śmy ato­li dru­gą, więk­szą, i tę wła­śnie uda­ło się, po wie­lu tru­dach, szczę­śli­wie spu­ścić na wodę.

Nie bio­rąc ze sobą ni­cze­go, we­szli­śmy ja­ke­śmy sta­li w wą­tły sta­te­czek, któ­re­mu lada chwi­la gro­zi­ło roz­bi­cie o ścia­ny okrę­tu. Po nad­ludz­kich wprost wy­sił­kach zdo­ła­li­śmy od­bić od stat­ku, i wśród usta­wicz­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa po­pły­nę­li­śmy w je­de­na­stu, zda­jąc się na wolę fal i ła­skę bożą.

Po­ło­że­nie było strasz­ne, wie­dzie­li­śmy bo­wiem, że wśród ta­kiej bu­rzy, otwar­ta bar­ka nie utrzy­ma się dłu­go na po­wierzch­ni, a gdy­by­śmy na­wet zdo­ła­li do­trzeć do lądu, to nie­za­wod­nie łódź na­sza roz­trza­ska się o ska­ły nad­brzeż­ne, tak że w jed­nym i dru­gim wy­pad­ku śmierć nam za­gra­ża nie­chyb­na. Mimo wszyst­ko, po­le­ciw­szy du­sze Bogu, wio­sło­wa­li­śmy dziel­nie w stro­nę wy­brze­ża.

Je­dy­ną na­szą na­dzie­ją było, że może znaj­dzie­my za­to­kę osło­nio­ną od wia­tru, lub uj­ście rze­ki i po spo­koj­niej­szych wo­dach do­trze­my do lądu.

Za­le­d­wo jed­nak upły­nę­li­śmy pół­to­rej mili mor­skiej, wznio­sła się poza nami ogrom­na, jak góra, ścia­na wody i za­czę­ła nas ści­gać. Ucie­ka­li­śmy niby ja­gnię przed lwem, ale po­twór do­się­gnął nas, i nim zdo­ła­li­śmy ze­brać zmy­sły, łódź zo­sta­ła prze­wró­co­na, a ja uczu­łem, że za­pa­dam w nie­zmier­ną głę­bię.

By­łem wy­śmie­ni­tym pły­wa­kiem, ale cóż mi to mo­gło po­móc w tym ra­zie. Wir po­rwał mnie na dół, po­tem zgo­ła bez wy­sił­ku z mej stro­ny pchnął ku lą­do­wi. Fala od­pły­nę­ła, ja zaś zo­sta­łem na pia­sku. Na­po­ły osza­la­ły po­sia­da­łem jed­nak jesz­cze tyle przy­tom­no­ści, żem za­uwa­żył, iż ląd był bliż­szy, niż są­dzi­łem. Ze­rwaw­szy się na nogi za­czą­łem co sił pę­dzić w głąb lądu, by mnie nie za­bra­ła po­wra­ca­ją­ca fala. Da­rem­nie! Nie­przy­ja­ciel szyb­szy był nie­rów­nie ode mnie. Uj­rza­łem za sobą nową górę, któ­ra do­pę­dzi­ła bez­bron­ne­go i za­to­pi­ła, na ja­kieś dwa­dzie­ścia stóp wy­so­kim słu­pem wody. Nie – od­por­na moc po­cią­gnę­ła mnie szyb­ko w prze­paść, i już za­czą­łem tra­cić zmy­sły, wie­dząc jeno tyle, że umie­ram, gdy na­gle uczu­łem, iż idę w górę, a za chwi­lę gło­wa moja i ręce wy­nu­rzy­ły się z wody. Ode­tchną­łem głę­bo­ko i na­bra­łem tro­chę otu­chy. Nowy bał­wan za­niósł mnie na ląd, uczu­łem po­now­nie zie­mię pod no­ga­mi, zno­wu, jak przed­tem, za­czą­łem ucie­kać i zno­wu prze­go­ni­ła mnie fala, za­gar­nia­jąc ze sobą. Wy­chy­liw­szy się na po­wierzch­nię spo­strze­głem, że mnie prąd nie­sie z sza­lo­ną szyb­ko­ścią ku zę­ba­tej ska­le, ster­czą­cej czar­no z po­śród śnież­no­bia­łej pia­ny. Po­my­śla­łem jesz­cze, że tu bę­dzie mój grób, wes­tchną­łem do Boga… po­tem zaś otrzy­ma­łem strasz­li­wy cios, tak że stra­ci­łem przy­tom­ność.

Przy­szedł­szy do sie­bie za­uwa­ży­łem, że leżę wy­so­ko na ska­le. Fale cof­nę­ły się da­le­ko, ale za­czę­ły wła­śnie spo­so­bić nowy na­pad. Zna­jąc już ich gwał­tow­ność i chy­żość, chwy­ci­łem z ca­łej siły obu­rącz cy­pel skal­ny, by nie zo­stać spłu­ka­ny. Na­stą­pił za­lew, po­kry­ła mnie zie­lo­na­wa grzy­wa, ale trzy­ma­jąc się roz­pacz­li­wie, zdo­ła­łem ujść za­gła­dy. W chwi­li, gdym mógł chwy­cić od­dech, zla­złem spiesz­nie na dół i za­czą­łem biedz jak sza­lo­ny w głąb wy­brze­ża, wzno­szą­ce­go się dość stro­mo tuż za ska­łą. Do­tarł­szy tam, gdzie nie się­ga­ło już mo­rze, usia­dłem w tra­wie.

Zo­sta­łem oca­lo­ny i zło­ży­łem z ca­łe­go ser­ca go­rą­cą po­dzię­kę Bogu. Po­my­śla­łem o to­wa­rzy­szach mo­ich, któ­rzy po­to­nę­li za­pew­ne, gdyż nie do­strze­głem już nig­dy ich śla­du, z wy­jąt­kiem trzech ka­pe­lu­szy zna­le­zio­nych po­tem na brze­gu i dwu trze­wi­ków z dwu róż­nych par.

Da­le­ko, po­śród spie­nio­ne­go mo­rza, wid­niał roz­bi­ty okręt, ale był tak od­le­gły, że le­d­wo go do­strzec mo­głem przez bia­ła­wą mgłę wod­ną. Wiel­ki Boże! Ja­kim­że spo­so­bem zdo­ła­łem przez taką prze­strzeń do­stać się na ląd?

Ra­do­wa­ło mnie nie­zmier­nie oca­le­nie, ale by­łem w strasz­nem po­ło­że­niu. Prze­mo­czo­ny na­wskroś, nie mia­łem in­nej odzie­ży, ani je­dze­nia, ani pi­cia, ani też bro­ni, któ­ra­by mi po­zwo­li­ła ubić zwie­rzy­nę na po­si­łek, czy obro­nić się przed na­past­ni­kiem. Zna­la­złem w kie­sze­ni nóż, faj­kę i tro­chę mo­kre­go ty­to­niu. Ta bez­sil­ność prze­po­iła mnie taką roz­pa­czą, żem się ze­rwał i za­czą­łem bie­gać po brze­gu jak sza­lo­ny.

Nad­cho­dzi­ła noc, ja zaś ją­łem roz­my­ślać, co bę­dzie, je­śli znaj­du­ją się tu dra­pież­ne zwie­rzę­ta, wy­cho­dzą­ce nocą na łów.

Nie ma­jąc wy­bo­ru, wdra­pa­łem się na gru­be drze­wo, sto­ją­ce w po­bli­żu, by oby­cza­jem pta­ków prze­no­co­wać po­śród ga­łę­zi. Przed­tem jesz­cze wy­cią­łem gru­bą pał­kę dla obro­ny, usa­do­wi­łem się jak mo­głem naj­wy­god­niej i zmę­czo­ny strasz­li­wie za­pa­dłem za­raz w głę­bo­ki sen.

Gdym się zbu­dził, dzień był już ja­sny, bu­rza Zci­chła i mo­rze od­zy­ska­ło nie­co spo­ko­ju. Spo­strze­głem z wiel­kiem zdu­mie­niem, że przy­pływ pod­niósł okręt z ła­wi­cy i pod­czas nocy za­pę­dził go w po­bli­że ska­ły, któ­rej za­wdzię­cza­łem swo­je oca­le­nie. Okręt stał pro­sto i spo­koj­nie, mnie zaś ogar­nę­ło pra­gnie­nie do­tar­cia doń, ce­lem za­bra­nia po­trzeb­nych mi nie­odzow­nie przed­mio­tów.

Zla­złem co­prę­dzej z drze­wa i za­raz spo­strze­głem le­żą­cą opo­dal na brze­gu łódź. Po­śpie­szy­łem ku niej, ale za­stą­pi­ła mi dro­gę woda tak sze­ro­ko roz­la­na, żem nie mógł prze­kro­czyć tej prze­szko­dy. Wró­ci­łem tedy i za­czą­łem roz­my­ślać, w jaki spo­sób mógł­bym się do­stać na okręt.

Oko­ło po­łu­dnia mo­rze przy­bra­ło zu­peł­nie spo­koj­ny wy­gląd i z po­wo­du od­pły­wu od­sło­ni­ło tak znacz­ny szmat lądu, że mo­głem do­trzeć pie­szo do okrę­tu na od­le­głość ćwierć mili an­giel­skiej.

Prze­jął mnie ból, przy­szło mi bo­wiem na myśl, że zo­sta­jąc na po­kła­dzie, wszy­scy to­wa­rzy­sze moi oca­le­li­by, a los mój w ich gro­nie był­by cał­kiem inny. Roz­wa­ża­nia te jed­nak były da­rem­ne, prze­to nie wie­le my­śląc zrzu­ci­łem odzież i po­pły­ną­łem do okrę­tu. Ścia­ny jego były gład­kie i ster­cza­ły pio­no­wo z wody, tak że zra­zu stra­ci­łem na­dzie­ję do­sta­nia się na po­kład. Po chwi­li jed­nak do­strze­głem zwi­sa­ją­cy z bur­ty ka­wa­łek liny. Chwy­ciw­szy go, wy­gra­mo­li­łem się na okręt.

Tkwił on w ła­wi­cy pia­sku w ten spo­sób, że dziób jego był pod wodą, a cała część tyl­na ster­cza­ła w górę. Tej na­der szczę­śli­wej oko­licz­no­ści za­wdzię­czać na­le­ża­ło, że ko­mo­ry ma­ga­zy­no­we pozo – sta­ły su­che. Wśli­zgną­łem się tam i czu­jąc głód, na­peł­ni­łem kie­sze­nie spodni odłam­ka­mi su­cha­ra i po­chła­nia­łem je, pro­wa­dząc da­lej po­szu­ki­wa­nia. Bra­kło mi te­raz jeno czół­na, by prze­wieść na ląd przed­mio­ty, któ­re so­bie po­sta­no­wi­łem przy­własz­czyć.

Sama chęć nie mo­gła tu­taj star­czyć, prze­to mu­sia­łem jąć się pra­cy. Na po­kła­dzie było kil­ka za­pa­so­wych reji i sztang, któ­re mi się nada­ły, uru­cho­mi­łem je tedy i z wiel­kim wy­sił­kiem spu­ści­łem poza po­kład, zwią­zaw­szy li­na­mi, by nie od­pły­nę­ły z falą. Po­tem zsze­dłem na dół, zwią­za­łem jed­nę przy dru­giej, tak że utwo­rzy­ły tra­twę, po­tem na­kry­łem je de­ska­mi w po­przek i mo­głem już po ca­łej po­wierzch­ni swo­bod­nie cho­dzić. Ale tra­twa była jesz­cze zbyt lek­ka, by unieść więk­szy ła­du­nek, po­prze­ci­na­łem tedy piłą cie­siel­ską na trzy czę­ści le­żą­ce na po­kła­dzie dłu­gie bel­ki masz­to­we i po nie­sły­cha­nych wy­sił­kach uzu­peł­ni­łem nie­mi mą tra­twę. Nig­dy przed­tem nie był­bym zdol­ny wy­ko­nać ta­kiej nie­sły­cha­nej pra­cy, ale w nie­do­li czło­wiek po­zna­je wła­sne siły i uczy się z nich ko­rzy­stać.

Tra­twa była te­raz dość sil­na, za­czą­łem tedy ła­do­wa­nie. Na­sam­przód umie­ści­łem na niej trzy skrzy­nie ma­ry­nar­skie, wy­sy­paw­szy ich za­war­tość. W jed­ną z nich wło­ży­łem su­cha­ry, ryż, trzy wiel­kie sery ho­len­der­skie, pięć ka­wa­łów su­szo­nej ko­zi­ny i reszt­kę mie­sza­ni­ny róż­ne­go ziar­na, któ­rem na po­kła­dzie kar­mio­no kury. Była to prze­waż­nie psze­ni­ca i ryż, ale po­tem za­uwa­ży­łem z wiel­kiem roz­cza­ro­wa­niem, że do­bra­ły się do tego szczu­ry i część zja­dły, a część znisz­czy­ły. Za­ję­ty tą pra­cą, spo­strze­głem jed­nak, że na­stą­pił przy­pływ, a po­zo­sta­wio­ne na brze­gu sur­dut, ka­mi­zel­kę i ko­szu­lę za­bra­ła woda. Za­czą­łem tedy szu­kać odzie­ży i zna­la­złem spo­rą jej ilość. Bra­łem jed­nak na­ra­zie jeno naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy, głów­nie zaś na­rzę­dzia, któ­re po­sta­no­wi­łem za­wieźć na ląd. Po dłu­giem szu­ka­niu od­na­la­złem skrzy­nię cie­śli peł­ną na­rzę­dzi. Był to dla mnie skarb więk­szy, niż gdy­bym od­krył ła­du­nek zło­ta wy­peł­nia­ją­cy cały okręt.

Na­stęp­nie zwró­ci­łem uwa­gę na broń i amu­ni­cję. Wie­dzia­łem, że są w ka­ju­cie dwie do­bre strzel­by na ptac­two i dwa pi­sto­le­ty. Za­bez­pie­czy­łem je tedy przedew­szyst­kiem, wraz z kil­ku peł­ny­mi pro­chu ro­ga­mi, wor­kiem śru­tu i kul, oraz dwo­ma dłu­gie­mi, ostre­mi szpa – dar­ni. Wie­dzia­łem rów­nież, że są na okrę­cie trzy becz­ki pro­chu. Po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach zna­la­złem je w głę­bi, dwie były su­che, trze­cia ato­li prze­mo­kła. Umie­ściw­szy na tra­twie te dwie becz­ki, oraz broń, uzna­łem, że ła­du­nek jest do­sta­tecz­ny. Za­raz jed­nak sta­nę­ło przedem­ną py­ta­nie w jaki spo­sób zdo­łam do­trzeć z tem wszyst­kiem do lądu, nie po­sia­da­jąc wio­seł, ni ża­gla, wo­bec cze­go naj­lżej­szy po­dmuch wia­tru mógł te moję skar­by wy­pę­dzić na peł­ne mo­rze i za­to­pić.

Trzy oko­licz­no­ści do­da­wa­ły mi jed­nak otu­chy. Mo­rze było gład­kie jak zwier­cia­dło, na­stał wła­śnie przy­pływ, pę­dzą­cy wodę ku lą­do­wi, a po trze­cie mia­łem wiatr z tyłu. Zna­la­złem jesz­cze na po­kła­dzie kil­ka krót­kich, po­ła­ma­nych żer­dzi, do­daw­szy więc jesz­cze do ła­dun­ku dwie piły, sie­kie­ry i młot, ru­szy­łem od­waż­nie w dro­gę. Wszyst­ko po­szło wy­śmie­ni­cie, za­uwa­ży­łem też, że prąd nie­sie mnie tuż obok miej­sca, gdzie po raz pierw­szy wy­lą­do­wa­łem. To mi dało na­dzie­ję, że od­kry­ję uj­ście stru­mie­nia, lub rze­ki, w któ­re wdzie­ra się fala mor­ska pod­czas przy­pły­wu i w ten spo­sób na­tra­fję na przy­stań.

Nie omy­li­łem się. Po krót­kiej chwi­li zo­ba­czy­łem roz­pa­dli­nę wy­brze­ża, w któ­rą wpa­da­ła szyb­kim prą­dem woda mor­ska. Sta­ra­łem się też, ile mo­głem, utrzy­mać tra­twę na środ­ku tego pasa.

Te­raz jed­nak omal nie zda­rzy­ło mi się po­now­ne roz­bi­cie, któ­re­by do resz­ty po­grą­ży­ło całą mą na­dzie­ję i zła­ma­ło mi ser­ce. Nie zna­łem głę­bo­ko­ści wody, to też tra­twa wpa­dła jed­ną stro­ną na ła­wi­cę pia­sku, dru­ga zaś za­nu­rzy­ła się w wodę. Cały mój dro­go­cen­ny ła­du­nek był­by się ze­su­nął, gdy­bym nie pod­parł skrzy­ni z ca­łej siły ple­ca­mi.

W ta­kiej po­zy­cji sta­łem prze­szło pół go­dzi­ny, aż woda się pod­nio­sła i oswo­bo­dzi­ła tra­twę. Ru­szy­łem da­lej, i ku wiel­kiej ra­do­ści uj­rza­łem uj­ście nie­wiel­kiej rzecz­ki.

Nie chcąc się dać za­pę­dzić zbyt da­le­ko w ko­ry­to, ją­łem wy­pa­try­wać przy­sta­ni i nie­ba­wem od­kry­łem po pra­wej stro­nie małą za­to­kę, w któ­rą wpro­wa­dzi­łem z tru­dem swą tra­twę, ima­jąc się róż­nych sztu­czek. Pod­pły­ną­łem jak naj­bli­żej spa­dzi­ste­go brze­gu, ale nie chcąc po raz dru­gi na­ra­żać ła­dun­ku, osa­dzi­łem mój sta­tek na ko­twi­cy, wbi­ja­jąc z przo­du i z tyłu żer­dzie w pia­sek. Po­tem cze­ka­łem cier­pli­wie na od­pływ, któ­ry też osa­dził na su­chym grun­cie tra­tew i ła­du­nek.

Trze­ba było te­raz zba­dać oko­li­cę, ce­lem zna­le­zie­nia bez­piecz­ne­go miej­sca dla sie­bie i swych ru­cho­mo­ści. Nie wie­dzia­łem, gdzie je­stem, na wy­spie, czy lą­dzie sta­łym, nie wie­dzia­łem też, czy miesz­ka­ją tu lu­dzie i czy mam się oba­wiać dzi­kich zwie­rząt. W od­le­gło­ści nie­speł­na mili an­giel­skiej le­ża­ło stro­me wzgó­rze, poza niem zaś sze­reg in­nych, w kie­run­ku pół­noc­nym. Uzbro­jo­ny w strzel­bę, pi­sto­let i za­braw­szy róg z pro­chem, wsze­dłem nie bez trud­no­ści na szczyt. Stąd jed­nem spoj­rze­niem ogar­ną­łem swe po­ło­że­nie. By­łem na wy­spie po­śród peł­ne­go mo­rza! Kę­dyś, w dali spo­strze­głem kil­ka skał, zaś w kie­run­ku za­chod­nim, jak mi się wy­da­ło dwie jesz­cze małe wy­spy. I na­tem ko­niec.

We­dle wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa wy­spa była bez­lud­na, a tak­że nie do­strze­głem zwie­rząt dra­pież­nych, jeno ogrom­ne sta­da, nie­zna­ne­go mi zgo­ła ptac­twa. Wra­ca­jąc za­strze­li­łem wiel­kie­go pta­ka, sie­dzą­ce­go na drze­wie u skra­ju lasu. Mój strzał był pew­nie pierw­szym, jaki od stwo­rze­nia świa­ta padł na tej wy­spie. Na jego od­głos pod­nio­sły się wo­kół z, la­sów ist­ne chma­ry pta­ków, wrzesz­czą­cych prze­raź­li­wie. Za­strze­lo­ny prze­ze mnie mu­siał to być, są­dząc po szpo­nach i za­krzy­wio­nym dzio­bie, ja­kiś ja­strząb nie­zna­ne­go mi ga­tun­ku, a mię­so jego cuch­nę­ło brzyd­ko i nie było ja­dal­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: