- W empik go
Ród Rodrigandów. Ku Mapimi - ebook
Ród Rodrigandów. Ku Mapimi - ebook
Karol May znów zabiera nas do Meksyku, gdzie doktor Sternau i Unger z pomocą Bawolego Czoła unikają zasadzki przygotowanej przez podstępnego i żądnego bogactw Cortejo. Dalsze wydarzenia rozgrywają się błyskawicznie: banda opryszków zostaje rozgromiona, kolejne napaści – udaremnione. Jednak to nie koniec przygód doktora Sternaua, które czekają go w drodze do kamiennej piramidy.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-263-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podróżowali bez służącego i bez przewodnika. Za drogowskaz służyła im mapa Meksyku. Choć żaden z nikt nigdy nie odbył tej drogi, nie zbłądzili ani razu.
Dzielił ich może dzień jazdy od hacjendy. Przemierzali właśnie równinę, na której gdzieniegdzie rosły kępy zarośli. Sternau – najbardziej doświadczony uczestnik wyprawy – zwracał uwagę na każde pomięte źdźbło, na każdą nadłamaną gałąź, na każdy kamyk, który mu się wydawał podejrzany. Długi czas jechali w milczeniu. Nagle Sternau zwrócił się do towarzyszy:
– Nie odwracajcie głowy ani w prawo, ani w lewo, patrzcie uważnie wprost, na ten gęsty krzak mydłodrzewu, tam na prawo od wody.
– Co zobaczyłeś? – zapytał Mariano.
– Człowieka na czatach. On leży, a za nim stoi koń.
– Nic nie widzę.
Unger również wytężał wzrok, ale na próżno.
– Wierzcie mi – powiedział Sternau – tam naprawdę ktoś jest. Ale nie macie mojego doświadczenia, by w tej gęstwinie dojrzeć człowieka i konia. Kiedy wezmę strzelbę do ręki, zróbcie to samo, ale nie strzelajcie, dopóki ja nie zacznę.
Jechali dalej, aż dotarli do zarośli. Sternau raptownie zatrzymał konia, zdjął szybkim ruchem strzelbę z ramienia i wycelował w kierunku krzaków. Unger i Mariano sekundowali mu skwapliwie.
– Hola, mój panie, czego tam szukasz na ziemi? – zawołał Sternau.
Rozległ się krótki, rubaszny śmiech, potem dały się słyszeć słowa:
– Co was to obchodzi?
– Nawet bardzo – odparł Sternau. – Bądź pan posłuszny i wyłaź z krzaków.
– Dobrze, okażę wam tę grzeczność.
Poruszyło się w zaroślach. Wyszedł z nich człowiek okryty szczelnie bawolą skórą. Twarz jego wskazywała pochodzenie indiańskie, ubranie jednak podobne było do stroju, który przywdziewali zwykli łowcy bawołów. Uzbrojony w strzelbę i nóż, wyglądał na śmiałka, który by się diabła nie uląkł. Gdy wyszedł zza krzaków, koń ruszył za nim.
Nieznajomy obrzucił naszą grupkę badawczym spojrzeniem i powiedział:
– Nieźle sobie poczynacie, seniores. Można by przypuszczać, żeście zaznajomieni z prerią.
Sternau zrozumiał natychmiast, o co mu chodzi, ale Mariano zapytał:
– Dlaczego?
– Bo udawaliście, ze mnie nie widzicie, aż nagle przyłożyliście strzelby do oka.
– To, ze przyczaił się pan w gęstwinie, wydało nam się podejrzane – rzekł Sternau. – Co tam senior robił?
– Czekałem.
– Na kogo?
– Nie wiem. Może na was.
Sternau ściągnął brwi.
– Nie czas na głupie żarty.
– Racja. Ale musicie mi wpierw powiedzieć, dokąd zdążacie.
– Do hacjendy del Erina.
– W takim razie na was czekałem.
– Wynika stąd, że o naszym przybyciu wiedziano i wysłano seniora naprzeciw.
– Coś w tym rodzaju. Polując wczoraj w górach na bawołu, odkryłem w drodze powrotnej podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i natrafiłem na gromadę białych, którzy leżeli obok siebie i głośno rozmawiali. Podsłuchałem, co mówili. Z ich słów wynikało, że chcą schwytać jeźdźców podążających z Meksyku do hacjendy del Erina. Wyruszyłem natychmiast, by ostrzec tych ludzi.
Sternau podał mu rękę.
– Prawy z pana człowiek, dziękuję. Może senior być spokojny, to my właśnie jedziemy do hacjendy. Ilu ludzi naradzało się nad schwytaniem nas?
– Dwunastu.
– Chciałbym pogadać sobie z nimi. Ale nie ma sensu narażać się na niebezpieczeństwo.
– Oczywiście – powiedział nieznajomy nie bez ironii.
– Dokąd pan jedzie? – zapytał Sternau, puszczając tę uwagę mimo uszu.
– Do hacjendy. Czy mam was tam poprowadzić?
– Bardzo proszę.
– Więc jedźmy.
Dosiadł konia i ruszył na czele. Według indiańskiego zwyczaju pochylił się na pędzącym koniu, by wypatrzyć każdy ślad na ziemi. Wieczorem, gdy trzeba było urządzić nocleg, okazał się tak doświadczony i zręczny jak preriowiec najwyższej klasy. Zaproszony przez naszą trójkę, przyłączył się do posiłku, wypalił również papierosa, gdy jednak zaproponowano mu łyk rumu, odmówił. Ze względu na grożące niebezpieczeństwo nie rozpalono ogniska, rozmawiano więc po ciemku.
– Czy zna pan mieszkańców hacjendy – zapytał Sternau przewodnika.
– Oczywiście.
– Kogo tam zastaniemy?
– Przede wszystkim seniora Arbelleza, hacjendera, senioritę Emmę, jego córkę, seniorę Hermoyes, wreszcie pewnego myśliwego, któremu odjęło rozum. Ponadto jest tam czeladź oraz czterdziestu vaquerów i cibolerów.
– Należy senior zapewne do cibolerów?
– Nie, jestem wolnym Miksteką.
– Miksteką? W takim razie musi senior znać Mokashi-tayissa, wodza zwanego Bawolim Czołem.
– Znam go.
– Gdzie jest teraz?
– Raz tu, raz tam, dokąd go zapędzi Wielki Duch. Gdzie słyszeliście o nim?
– Imię jego słynie szeroko, nawet za wielkim morzem.
– Rad będzie, gdy się o tym dowie. Jak mam was nazywać, seniores?
– Ja jestem Sternau, ten senior to Mariano, tamten Unger. A pan?
– Miksteką. To wystarczy.
Udali się na spoczynek. Każdy pełnił po kolei nocną służbę. Następnego ranka wyruszyli w drogę. Około południa ujrzeli przed sobą hacjendę. Miksteka zatrzymał się i wskazał ręką.
– Oto hacjenda del Erina, teraz już do niej traficie.
– Czy nie pojedzie pan z nami? – zapytał Sternau.
– Nie, moja droga prowadzi do lasu. Bądźcie zdrowi.
Spiął konia ostrogą i pocwałował na lewo. Sternau, Unger i Mariano podjechali ku bramie.
Na pukanie Sternaua zjawił się jeden z vaquerów z pytaniem, czego chcą.
– Czy senior Arbellez w domu?
– Tak.
– Powiedz mu, że przybyli doń goście z Meksyku.
– Jesteście sami, czy nadjedzie was więcej?
– Jesteśmy sami.
– Otworzę więc bramę.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.