- W empik go
Ród Rodrigandów. Walka o Meksyk - ebook
Ród Rodrigandów. Walka o Meksyk - ebook
Dalszy ciąg przygód z serii „Ród Rodrigandów”. Na ratunek mieszkańcom hacjendy del Erina spieszy Czarny Gerard, który udaremnia zamach. Następnie, pod nieobecność Hilario, razem z Kurtem i Sępim Dziobem uwalniają z klasztoru della Barbara bohaterów i odpierają atak bandytów. Kurt rusza na pomoc znajdującemu się w niebezpieczeństwie cesarzowi.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-351-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działania wojenne przeniosły się na południe, życie na hacjendzie del Erina wróciło więc do normy. Pedro Arbellez siedział przy oknie i obserwował bydło pasące się na pobliskim pastwisku.
Stary hacjendero wyzdrowiał już, odzyskał spokój i równowagę, ale na jego twarzy gościł smutek. Ciężko przeżywał ból i przygnębienie córki spowodowane utratą męża.
W pewnej chwili ujrzał kilku jeźdźców zbliżających się od północy. Na przedzie jechało dwóch mężczyzn i kobieta, z tyłu jakiś człowiek poganiał konie dźwigające bagaże.
– Kto to może być? – zapytał Arbellez Marię Hermoyes, krzątającą się po pokoju.
– Zaraz się dowiemy. Zmierzają w naszym kierunku i wkrótce tu będą.
Jeźdźcy raźno wjechali przez bramę na podwórze. Jakież było zdziwienie Arbelleza na widok Pirnera i jaka radość Emmy, gdy ujrzała swą kuzynkę Rezedillę i Czarnego Gerarda, którego darzyła sympatią.
Przywitawszy się serdecznie, zasiedli przy stole i wzajemnie zaczęli sobie opowiadać o wszystkim, co się wydarzyło po wyjeździe Emmy z Guadalupe. Goście spodziewali się zastać tutaj Sternaua i jego przyjaciół. Zmartwili się srodze, gdy usłyszeli, że doktor z towarzyszami znowu zaginął.
– Czy zrobiono wszystko, aby ich odszukać? – spytał Gerard.
– Tak – odparł Arbellez – ale bezskutecznie. Sam Juarez posłał na zwiady Sępiego Dzioba. Sławny traper wrócił jednak z niczym. Znalazł wprawdzie ślad i podążył za nim do Santa Jaga; ale tam wszystko się urwało.
– Hm. Więc udali się do Santa Jaga? To już coś. Trzeba jeszcze raz zacząć od początku.
– Kto miałby się tym zająć?
– Oczywiście ktoś, kto się zna na tropieniu. Ja więc wyruszę.
– Ty?! – krzyknął Pirnero. – Nie! Nie chcę, aby mój zięć narażał się na takie niebezpieczeństwo!
– W takim fazie ci których kochamy, muszą zginąć. Pirnero się speszył.
– Niech to diabli wezmą! Ale masz rację, Gerardzie. Trzeba ich koniecznie odnaleźć. A tak się cieszyłem, że mam wreszcie zięcia! Co ty na to, Rezedillo?
Wszyscy spojrzeli na dziewczynę.
– Narzeczona moja jest dobra i dzielna... Pogładziła go po ręce.
– Oczywiście, że zgadzam się, kochany. Czuję, że właśnie tobie uda się ich odnaleźć. Jedź w imię Boże, tylko przyrzeknij, że będziesz bardzo ostrożny!
– Nie bój się o mnie! Teraz mam ciebie, mam dla kogo żyć i stale będę o tym pamiętał.
– Mówi jakby czytał z książki – mruknął Pirnero. – Jeżeli Rezedilla mu ufa, dlaczego ja nie miałbym? Kiedy odjeżdżasz, mój zięciu?
– Dziś za późno, zapadła już noc, więc jutro o świcie. Wezmę dwóch vaquerów, przez których będę kontaktował się z wami. A teraz chodźmy już spać.
Arbellez ulokował, go w jednej z gościnnych izb na piętrze. Zostawszy sam, Gerard zaczął obmyślać plan działania. Zgasił światło i otworzył okno. Patrzył na niebo usiane gwiazdami. Wtem wydało mu się, że usłyszał jakiś szmer. Uważnie zaczął obserwować podwórze. Gdy spojrzał w dół, spostrzegł, że ktoś wszedł przez okno do pomieszczenia znajdującego się pod jego pokojem. Może to jakiś vaquero wracał od służącej? – pomyślał. Nie – zreflektował się. Zbyt wiele niespodzianek zaszło w tym domu, aby się można zadowolić tym przypuszczeniem.
– Kto tam?! – krzyknął.
Jakaś postać szybko przebiegła dziedziniec i skierowała się w stronę parkanu. – Stój, bo strzelam!
Uciekający nie zatrzymał się. Gerard błyskawicznie chwycił swą zawsze nabitą strzelbę i wycelował w zbiega. W słabym świetle gwiazd nie widział go dokładnie, orientował się tylko, w jakim zmierza kierunku. Wystrzelił kilkakrotnie raz za razem, ale chybił. I to może się przytrafić najlepszemu strzelcowi.
Nie mógł pozwolić, by człowiek uciekł. W okamgnieniu zatknął za pas rewolwer i nóż, przywiązał lasso do nogi łóżka i ześlizgnął się po nim na podwórze. Przesadził płot i zaczął nasłuchiwać.
Po chwili w pobliżu, na lewo od siebie, usłyszał parskanie konia. Cicho jak kot pobiegł w tamtą stronę. Nie zdążył jednak. Po paru sekundach rozległ się tętent. Ten, którego chciał pochwycić, mknął już pełnym galopem.
Gerard zatrzymał się. Popełniłby wielki błąd, gdyby teraz po ciemku szukał śladów tamtego i jego wierzchowca. Mógłby je zatrzeć własnymi nogami. Przeskoczył pilot w innym miejscu niż przed chwilą, wrócił na dziedziniec i zmierzał do frontowego wejścia.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Zapalono światła. Jakiś vaquero wybiegł mu naprzeciw.
– Ach, senior Gerard, niepokoją się o pana. Myślą, że pana zabito.
– Jak najprędzej można obudzić i zwołać całą służbę?
– Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Wystarczy uderzyć i wszyscy zjawią się natychmiast.
Po chwili w jadalni zgromadziła się służba i domownicy. Większość miała latarki. Gerard opowiedział, co zaszło.
– Co się mieści pod moim pokojem? – zapytał hacjendera.
– Kuchnia.
– Wszyscy vaquerzy mieszkają w tym budynku?
– Nie. Większość śpi przy trzodach.
– Czy służąca nocuje w kuchni?
– Nie – odpowiedziała Maria Hermoyes. – Kuchnia jest w nocy zamknięta. Klucz mam przy sobie.
– Okno było otwarte?
– Tak. Zawsze jest lekko uchylone.
– Trzeba przede wszystkim sprawdzić, czy drzwi do kuchni są w dalszym ciągu zamknięte.
I tak też było. Nie otworzyli ich, tylko przeszli do sieni i frontowymi drzwiami przedostali się na podwórze. Zapalono latarnie. W ich blasku Gerard zaczął dokładnie badać ziemię pod oknem kuchennym. Była nieco rozmiękła, bo służba niekiedy wylewała przez nie wodę. Ujrzał wyraźne ślady stóp. Jakiś człowiek niewątpliwie tą drogą wchodził do kuchni i z niej wychodził.
– To nie vaquero – stwierdził Gerard. – Intruz miał niewielkie stopy i nosił delikatne obuwie. Później odrysuję ich kształt na papierze. Może mi się przydać. No, nic tu już po nas. Chodźmy do kuchni!
Polecił, by dobrze ją oświetlono, po czym wraz z domownikami dokładnie przeszukał wszystkie kąty, piec, meble. Potem poprosił Marię Hermoyes, by sprawdziła, czy nie zginęło. Stara kobieta po chwili oświadczyła, że nie zauważyła nic podejrzanego.
– Nie rozumiem – powiedziała – czego tu szukał ten człowiek.
– Mam nadzieję, że zaraz się dowiemy. Kto wyszedł z kuchni ostatni, seniorita?
– Ja.
– Czy opuszczając ją miała pani w ręku jakąś butelkę?
– Nie.
Gerard schylił się i podniósł mały korek, leżący na ziemi obok niskiego kotła z wodą. Maria chciała go wziąć do ręki i obejrzeć, ale Gerard nie pozwolił.
– Nigdy za dużo ostrożności! Niech pani mu się przyjrzy ale nie dotyka.
– Nie mamy takiej flaszeczki.
– Hm – mruknął Gerard. – Jest wilgotny. Dałbym głowę, że jeszcze przed paroma minutami zatykał butelkę. Ten, kto tu był, zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł znaleźć w ciemności.
– Po co mu była ta butelka? – zdziwił się Arbellez. – Nic z tego nie pojmuję.
– Na pewno rozwiążemy zagadkę – zapewnił traper. Podszedł do okna. – Nie ulega wątpliwości, że nasz nieproszony gość wszedł tędy. Na parapecie zostało jeszcze trochę wilgotnej ziemi. – Oświetlił latarką podłogę obok kotła z wodą. – Tu również leży grudka lepkiego błota. Senior Arbellez, jaki stąd wniosek?
– Że ten typ kręcił się koło kotła.
– Oczywiście! I tu przecież zgubił korek. Można więc sądzić, że w kuchni otworzył butelkę. Zachodzą dwie ewentualności. Po pierwsze: obcy człowiek wchodzi w nocy do cudzej kuchni, aby napełnić małą flaszeczkę wodą z kotła. Co pan na to? – zwrócił się do Arbelleza.
– Zupełnie nielogiczne. Na podwórzu jest wody pod dostatkiem.
– A więc po drugie: obcy człowiek wkrada się do cudzej kuchni z pełną flaszeczką, której zawartość wlewa do kotła...
– Na Boga, to całkiem prawdopodobne! – zawołał Arbellez. – Co mogła zawierać buteleczka?
– Przyjrzałem się dobrze wodzie w kotle. Seniorita, czy gotowano w nim coś tłustego?
– Nie. W tym kotle nie gotuje się żadnych potraw. Służy wyłącznie do podgrzewania wody i codziennie jest myty. Wczoraj nawet kazałam go wyszorować piaskiem i napełnić świeżą wodą źródlaną.
– Na powierzchni pływają drobne oczka tłuszczu.
– Trucizna?! – wykrzyknął przerażony Arbellez. – Przyprowadźcie tę starą, głuchą sukę i przynieście dwa króliki.
Za chwilę powrócili do kuchni ze zwierzętami. Umoczono w wodzie małe kawałki chleba i dano je zwierzętom. Organizm królików zareagował błyskawicznie: po dwóch minutach oba zdechły. Zaraz potem – jakby gwałtownie czymś uderzona – padła suka.
– Trucizna, naprawdę trucizna! – rozległy się przerażone głosy.
– Niestety – potwierdził Gerard. – To chyba sok trującej rośliny, którą Indianie z Kalifornii nazywają menel-bale, czyli liść śmierci. Słyszałem nieraz o straszliwym jej działaniu.
– Mój Boże, co za okropność! – zawołała Maria Hermoyes. – Ktoś z nas miał być otruty!
– Ktoś? – traper pokręcił głową. – Myli się seniorita! Jeśli się wlewa truciznę do kotła, z którego wszyscy czerpią wodę, szykuje się śmierć wszystkim.
Zrobiło się bardzo cicho i smutno. Milczenie przerwał Arbellez. Mówił z trudem:
– Bogu niech będą dzięki, że pan jest z nami. Gdyby nie pana doświadczenie i niezwykła przenikliwość, nie doczekalibyśmy jutrzejszego dnia. To straszne! Ale komu mogło zależeć na zabiciu nas wszystkich?
Gerard wzruszył ramionami.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.