- W empik go
Rodzina konfederatów. Obrazek 1, Pan starosta Warecki - ebook
Rodzina konfederatów. Obrazek 1, Pan starosta Warecki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 235 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
część 1
1883.
Drukiem Kornela Piilera.
ibi. Jagieil.
PRZEDMOWA
Najdramatyczniejszym niewątpliwie epizodem historji polskiej, są rozpaczliwe kilkuletnie usiłowania konfederatów Barskich i ich poświęcenia bez granic. Widzimy tam naród, sześćdziesiątkilkoletnim pokojem uśpiony, odwykły od trudów wojennych, nieoględny, rozpojony, którego zguba na zniewieśceniu oparta, może już ułożona była na owym sejmie niemym*) gdzie pierwszy ślad wpływu czynnego północy na sprawy polskie napotykamy, i w który wmówiono, że Polska bezrządem tylko stoi, a który tak był zapomniał orężuej sprawy przodków swoich, że hetmani jego siedzieli na koniach okutych w kajdany…**). Taki To naród, po pół wiekowym letargicznem uśpieniupowstaje naraz jak fenix z popiołów i z szablą w ręku dopomina się podeptanych praw swoich. We wszystkich innych krajach, kiedy pierwiastek u steru rządu będący, wyrodził się to inny silny,
*) Koku 1701 pod laską Sierakowskiego. **) Kitowicza pamiętniki.
nieużyty przychodził do władzy, i dźwigał to co się chyliło do upadku; dla tego od najdawniejszych czasów napotykamy tę fluktuacją między demokracją, a arystokracya. Inaczej było w Polsce; stan pośredni nie liczny, z cudzoziemców lub żydów złożony, różny od krajowców mową, wiarą, pojęciami politycznemi, nawet innemi od nichprawami rządący się, nie mógł i nie powinien był mieć żadnych swobód politycznych, bo był narodem w narodzie, bo nie chciał się zlać z tym ludem na którego ziemi osiadł, a którego pracą bogacił się… Któż więc miał podjąć dzieło odrodzenia?… Dziwnym pojawem, ta sama szlachta co piła i hulała za Sasów, znalazła w sobie dosyć energji, żeby wystąpić tysiącami w obronie wiary i swobód krajowych, dosyć sumienności żeby zrobić ustępstwa na korzyść innych stanów, dosyć sił żywotnych, żeby te uczucia przelać dzieciom swoim.
Ludzie stronni albo zapatrujący się na historją polską pod wpływem obczyzny, nasz stan szlachecki nazywają arystokracją, bez względu na to, że tam gdzie nie było ani tytułów rodowych, ani majoratów, ani senatu dziedzicznego, lub sądów spadkowych., słowem żadnej z atrybucyi arystokratycznych, tam o niej mowy nawet być nie może. Bo jeżeli szlachta polska zdolna była wyjść z uśpienia, i dać dowody energji i poświęcenia, to właśnie dla tego, że nie była arystokracją, że nie kilkadziesiąt rodzin ale miljon obywateli jednoczył węzeł braterski, i co dzień z nową zasługą przybywało nowe ogniwo do tego łańcucha, a myśl chrze-ściańska przewodniczyła i w boju i w radzie. Każdy pierwotny pomysł, zbawienie kraju na celu mający, nie pochodził od magnata, ale od drobnego szlachcica, bo konfederacją Tyszowiecką zawiązał Słuzewski, Barską Pułaski, insurekcją Kościuszko. "W każdym z tycia wypadków walczyły tysiące szlachty, a choć skutek nie uwieńczył ich usiłowań, nie mniej krwią swoją na kartach historji zapisali tę prawdę, że zdolni są ofiar i poświęcenia, i że pojęciem politycznem wyprzedzili wszystkie narody.
Bo kiedy prawość, bezstronność i sumienność były zaletą prywatnego człowieka, to właśnie samolubstwo, bezwzględność i niewiara cechowały korzystnie polityka. A że wierzył w to świat cały, to naigrawano się ze szlachty polskiej, że nigdy korzystać nie chciała z nieprawych nabyć jakie zrobić mogła, że do szaleństwa jak mówili, posuwając poszanowanie cudzej własności, najeżdżającego nawet kraj nieprzyjaciela tylko o sześć mil za granicę rzeczypospolitej gonić dozwoliła; szyderstwem tedy nagrodzono te prawe uczucia, i naśmiewano się z tego czego nie pojęto. Tak było dotąd… Ale dziś kiedy polityką oświeconej Europy zda się kierować myśl chrześciańska, kiedy olbrzymiej wojny zadaniem, nie podboje, ale ustalenie pokoju, dziś się należy oddać dank winny tym, co pierwsi wskazali tę drogę, i przez wieki postępowali na niej. Nikt, pewien jestem, nie marzy dziś o przywileju rodowym, szlachectwo tedy pozostanie wspomnieniem i obowiązkiem nieodradzania się od ojców, dla tych co je posiadają; żeby zaś nie zboczyć z tej drogi, trzeba przykładów, trzeba odgrzebać zpotwarzoną przeszłość, zgromadzić rozwiane po świecie karty historyi naszej i przedstawić charaktery, naśladowania godne, av prawdziwem ich świetle. Szczęściem dla nas, wzięto się oburącz do tej pracy, a ja kimeś instynktem zachowawczym świat czytujący tego dziś żądny, czego przed kilku laty do rąk by wziąć nie chciał; pracą ściśle historyczną zajmuje się dużo znamienitości literackich, ale najprzystępniejszą formą obznajomienia z nią ludzi jest bez wątpienia powieść. Wskazał nam tę drogę autor S o pl i cy, pojął najszczytniej autor Zgody senatorskiej, przygód Benedykta Winnickiego, i Mohorta; cudowne są obrazy litewskie, pełne życia Taj kury, Stanni-ca Hulaj polska i Stepy iKoliszczyzna, nawet mniej poważne utwory, jak Murdellio, Bracia ślubni, i Kasztelanice Lubaczewscy mają swój powab, i chciwe są czytane,.. Cóż to dowodzi? Oto że ludzie u nas p"jęli przecie tę prawdę, że na własnym pierwiastku kształcić się należy, i że av naszej historji są piękności których nie mają inne narody,
Kiedy więc stało się potrzebą gromadzić skarby przyszłości, i ja dorzucam grosz mój do skarbnicy, z tem sumiennem przekonaniem, że może nie nauczę lecz pewnie nie zgorszę. Idzie tedy av świat powiastka moja pod nazwą Rodzina Konfederatów. Pod tym wyrazem nie chcę ja rozumieć stosunków krwi, ale braterstwo pojęć i usiłowań. Rodzin a tedy Konfederatów to całość, Pan starosta Warecki, to pierwszy obrazek; za nim pójdą inne, jeżeli ludzie uznają, że to im się przyda.
1855.
Kto zamiłowany w przeszłości, komu w pamięci snują sie owe energiczne postacie Ojców i Dziadów naszych, kto w myśli rozmawia z nimi, zyje ich życiem, wywołuje z upodobaniem ich cienie: ten spojrzawszy na świat dzisiejszy, z politowaniem widzi, o ile pod względem fizycznym maleje i słabnie ród ludzki. Jest gdzieś w dzieiach Juliusza Cezara, że Gallowie i Cymbry, których wojował, równali się wzrostem Rzymianom, na koniu siedzącym, a Bren ich, idąc obok tryumfalnego wozu Mariusza, głową ramienia jego dotykał. Przy tym niezmiernym wzroście tak był zręczny, że dwanaście koni, w rząd postawionych, przeskakiwał. Tacy to byli dawni mieszkańcy Gallii, a dzisiejsi Francuzi to mają być potomki owych Wielkoludów! A nasze kroniki czyi nie wspominają o niezmiernej sile ojców naszych, o owym, na przykład, Radzimińskim, co najtęższym chłopem rzucał jak piłką, co uzbrojony na koniu wjeżdzał w bramę, chwytał się jej rękoma i podnosił do góry i siebie i konia. Przed laty jeszcze kilkudziesiąt nie byłoz u nas ludzi co podkowy łamali, co wstrzymywali powoź czterokonny, co pili garncami, jedli za dzisiejszych kilku ludzi, i dlatego
Rodzina Konfederatów I.
późnej dożywali starości. Ja jeszcze w dzieciństwie mojem zaznałem takich łudzi!… Jeszcze mi stoją w pamięci owi kresowaci Barszczanie, starzy latami ale młodzi umysłem i energią; owi dawni palestranci, wymowni, personaty, z których każdy w potrzebie kładł pióro a chętnie chwytał za karabelę; owi poważni urzędnicy, obywatele i żołnierze razem, z których każdy dziwną fantazją i oryginalnością odznaczał się. O! napatrzył ja się tych obrazowych postaci w domu dziada mojego. To się nie jednemu z równienników moich przytrafić mogło; nie każden jednak jak ja znalazł się w bliskich stosunkach z człowiekiem, co światły, z wyobraźnią poety, z talentem prawdziwie artystycznym, umiał każdą taką postać zanalizować w rozmowie, a potem dziwnie trafnie przenieść ją na papier. Tym człowiekiem był Jakób Sokołowski, o którego pracach chlubnie wspomina autor Słownika malarzy polskich, a które w niczem nie ustępują najlepszym szkicom Orłowskiego.
Miły to był człowiek ten pan Jakób. W młodości staranne odebrał wychowanie, a potem własna praca i stosunki z ludźmi światowymi i najlepszego towarzystwa dopełniły reszty. Do tego dobry, pobłażliwy; na wesołej jego twarzy uśmiech zawsze igrał, trochę sardoniczny może, chociaż na dowcip jego nikt się użalać nie mogł. Z dziwnym talentem trafiał on podobieństwa i umiał schwycić typ właściwy każdemu. Wiedzieli o tem wszyscy znajomi jego; to też na kim długo spoczęło wesołe oko pana Jakóba, komu się przypatrywał uśmiechając się i garnąc włosy na łysinę, ten już mógł być pewien, że wkrótce figurować będzie w zabawnej jakiejś scenie, ołówkiem lub kredą oddanej.
Szczególnie lubił on rysować zamaszyste postacie naszej szlachty, i tych najwięcej po nim pozostało. Miłował on bardzo przeszłość naszą, mnóstwo dykteryjek z dawnych czasów opowiadał, a każdą z takim doborem wyrazów, właściwych epoce, z takiem podniesieniem miejsca dramatycznego, z tem rządkiem pojęciem du haut comique, jak nazywają Francuzi, że słuchacze nie wiedzieli nie raz, czy śmiać się, czy płakać mają, tak te dwa sprzeczne uczucia owładnęły ich.
Z takiemi przymiotami nie dziw, że pan Jakób był wszędzie pożądanym gościem. Długo też przebywał po różnych, znakomitych domach, potem za granicą, a kiedy osiadł na własnym kawałku ziemi, szczególnie polubił mnie, młodzika wtenczas, i często dnie i tygodnie spędzaliśmy razem.
Raz pamiętam, letnią porą wracaliśmy w nocy z imienin w sąsiedztwie, i rozmawiali o sutem i gościnnem przyjęciu gospodarza. Pan Jakób przypominał, jak pan Chorąży po kilku kielichach wniósł toast 'kochajmy się!* i zwyczajem swoim wylazł na stół i wychylił do dna. Każden z nas za przykładem Chorążego na stole spełniał to zdrowie, aż przyszła kolej na reformata, który imieniem konwentu przyjechał winszować solenizantce. Na nieszczęście nie był on z tych księży, co wzbudzają poszanowanie, ale raczej istny mnich, jakich opisał biskup warmiński w swojej monachomachyi: niski, pękaty, oczy ospałe, czerwone policzki; ochrypłym głosem wykrzyknął:
– Vivat! kochajmy się! I przytykał kielich do ust.
– Na stół księże! na stół! wołali wszyscy, nie przyjmujemy inaczej tego zdrowia.
r
Ksiądz się wzdryga, nalegają biesiadnicy. Nareszcie kilku porywa księdza na ręce; broni się mnich jak może, nie nie nada, dźwigają go; ale kiedy wznieśli do góry, reformat wysunął im się z habitu jak węgorz z swej skóry, a jak stanął na ziemi, śmiech ogólny rozległ się po sali, bo wtenczas dopiero poznali prawdziwą przyczynę oporu mnicha. Przypomnienie tej komicznej sceny wprowadziło w dobry humor pana Jakóba, często zdejmował skórzany kaszkiecik i garnął włosy na łysinę, co było oznaką zadowolenia. Układał jak odrysuje tę scenę, jak ugrupuje wszystkich aktorów, i już raz na tropie, opowiadał o różnych jowialistach, których znał w dzieciństwie swojem, między innemi o onym biskupie Oleckim, który miał pasją wiersze pisać, a mając urazę do pani kasztelanowej chełmskiej za jakiś despekt sejmikowy, napisał na nia satyrę i zakończył temi słowy:
Krucze pióro; praczki, Dam ja niuch tabaczki Zakręci w nosie, Bo Uher w kłosie.
Postscriptum. Karafina z octem.
Miało to znaczyć, że ją tak czarno opisze, że żadna praczka tego nie wypierze; dalej że jej się da we znaki, bo dobra jego dziedziczne Uher, we wszystko obfitują, w końcu, że i karafinka octu nie wywabi jego pisma.
Tak tedy rozmawiając jechaliśmy lasem. Ciemno takie, że ledwie dyszlowe konie dojrzeć można było, nic nie przerywało ciszy letniej nocy, aż kiedy las przerzedzać się począł, parskanie licznych koni i brzęk petów zwróciły nasze uwagę, a po chwili blask światła uderzył oczy nasze, bo na halawie, na którąśmy wjechali, palił się suty ogień, koło niego siedzieli ludzie jacyś w baranich czapkach, obładowane wozy stały rzędem na uboczu, a siedzący przy ogniu śpiewali dumkę jakąś. Kazałem stanąć.
– Co wy za jedni? spytałem.
– Ukraińcy, odrzekł jeden z siedzących przy ogniu.
– Gdzie wy jedziecie? pytałem znowu.
– Do Warszawy, z jagłami i słoniną.
– A macie wy konie na sprzedaż? pytał pan Jakób, który już myślał rysować jakiegoś dlugogrzywnego stepowca i na nim dziarskiego kozaka.
– Jest, jest bat'ku, wołało kilku razem.
– No, kiedy tak, to pamiętajcie; jak przyjedziecie jutro do pierwszej wsi, co jest na gościńcu, dajcie znać do dworu, to może co kupię od was.
– A czyjże ten tabor? spytał skwapliwie pan Jabób. – Bafka Dynowskoho, odrzekli chórem.
– Bądźcie zdrowi, czekamy od was wiadomości.
– Boh z wami, nie zabudem, nie zabudem, wołali Ukraińcy, a my ruszyli ku domowi.
Na drugi dzień rano siedzieliśmy w ganku przy śniadaniu, pan Jakób zabrał się do pracy i popijając kawę, rysował scenę wiwatów. Już na stole stał pan chorąży, mała figurka jego dziwnie trafiona była. Koło stołu kilku dźwiga opasłego mnicha; pan starosta, gospodarz domu, siedzi przy stole, ręce na brzuchu złożone, chustka rozpuszczona, śmieje się do rozpuku; dwóch starych sług starosty stoi koło szafy kredensowej, trzymają się za boki i jeden drugiemu palcem wskazuje mnicha. Co kilka sztrychów, to nowa jakaś postać wyrasta, a ja zajęty cały tym obrazem, oka nie spuszczałem z papieru, i niecierpliwieni śledził każde poruszenie ołówka. Służący podał mi lulkę, odwróciłem się na chwilę żeby ją zapalić, i zaraz oczy zwróciłem na papier. Spojrzę, aż tu ja podobniuteńki, cienki jak szparag, całuję się z opasłym posłem Krasnostawskim, który mnie ciśnie do brzucha. Śmiech mnie pusty ogarnął, a pan Jakób gładząc czuprynę:
– A co Kajesiu, zawołał, i tyś tu, a czy nie podobny?
– Podobny, podobny! wołałem śmiejąc się; na brzuchu pana Krasnostawskiego wyglądam jak pręga na wilczatym koniu.
Ubawiła pana Jakóba moja uwaga; to też i on śmiał się przypatrując się rysunkowi, kiedy wołanie: porom, porom!* zwróciło naszą uwagę. Spojrzeliśmy na rzekę; na brzegu stał kozak na ciemnoszpakowatym koniu, szerokie białe szarawary okrywały siodło i tybinki, prawą ręką wziął się pod boki i potrząsając głową, rozglądał się na wszystkie strony.
– A cóżto za tegi kozak, wołał pan Jakób, trzeba go odrysować.
I jak wyrzekł tak się stało; bo nim pijany przewoźnik dobił do brzegu i powrócił nazad z Ukraińcem, już ten w całym moderunku był na papierze.
– A skądto? spytałem.
– Bafko Dynowski pozdrawlajet was, i czeka ot w tamtym seli; tu wskazał ręką za rzekę.
– Jedźmy! jedź wy! wołał pan Jakób i zaraz kazałem zaprzęgać dla nas, a kozaka uczęstowawszy, wyprawiłem przodem, żeby oznajmił o naszem przybyciu.
Byliśmy na grobli, wiodącej do karczmy gdzie nas czeka? pan Dynowski i ujrzeliśmy przed nią mnóstwo maży, rzędami poustawianych; na podsieniu stał ów kozak, co do nas przyjeżdżał; baranią czapkę trzymał w jednem ręku, druga kręcił osełedce i rozmawiał z kimsiś siedzącym na Iawie. A kiedy bryczka nasza dojeżdżała, wstał ów siedzący, musnął wąs na obie strony, i zdejmując z głowy magierkę okrągłą, podał mi rękę gdym wysiadał, a potem kłaniając mi w kolana: