- W empik go
Rodzina Newcome’ów tom 1 - ebook
Rodzina Newcome’ów tom 1 - ebook
Epopeja z życia dziewiętnastowiecznej angielskiej burżuazji. Na przestrzeni kilku pokoleń rodzina Newcome staje się cenioną familią bankierów, zdobywa fortunę i pomnaża majątek poprzez aranżowane małżeństwa z przedstawicielami arystokracji. Prywatne uczucia i dążenia jej członków nie mają przy tym większego znaczenia. Ale nawet w najbardziej wyrachowanym rodzie zdarzają się jednostki wrażliwe i stawiające na autentyczne relacje - takie jak szlachetny pułkownik Thomas Newcome oraz jego syn Clive. Ciekawostką jest, że właśnie w tej powieści po raz pierwszy użyto wymyślonego słowa "kapitalizm" w odniesieniu do systemu ekonomicznego. Idealna lektura dla miłośników "Lalki" Bolesława Prusa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-8737-5 |
Rozmiar pliku: | 877 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uwertura, po której kurtyna idzie w górę, odsłaniając chór pijaków.
Kruk, który porwał ser z okna mleczarni, siedział na gałęzi spoglądając z góry na wielką pękatą żabę w kałuży. Żaba wybałuszyła ohydne, wyłupiaste ślepia w sposób widać komiczny dla czarnucha, bo ów przyglądał się płaskonogiemu, oślizgłemu stworowi z ponurym humorem tak właściwym krukom. Opodal żaby pasł się tłusty wół, a kilka jagniąt brykało po łączce albo skubało trawę i jaskry.
Któż to jednak ukazał się na drugim końcu pola? Przecież to pan wilk tak chytrze przebrany w owcze szatki, że nawet jagnięta go nie poznały; ba, jedno z nich (rodzicielkę jego wilk spożył przed chwilą, po czym narzucił na grzbiet jej skórę) podbiegło z ufnością do żarłocznego potwora sądząc, że ma do czynienia ze swą mamusią.
— Chi, chi — powiedział lis, skradając się za żywopłotem, przy którym rosło drzewo, skąd kruk spoglądał na żabę, która wytrzeszczając ślepia, bliska pęknięcia z zazdrości, rechotała obelgi pod adresem wołu. — Cóż za głuptasy z tych jagniąt! Niemądre, niezdarne beksy — nie poznały wilka w owczym runie. To przecież ten sam stary łotr, który na obiad pożarł babcię, a Czerwonego Kapturka połknął na kolację. _Tirez la bobinette et la chevillette cherra._ Chi, chi!
Zbudziła się sowa ukryta w dziupli drzewa.
— Ach, to pan lis — przemówiła. — Nie mogę pana dojrzeć, ale czuję pański zapach! Jedni lubią jagniątka, inni gąski.
— A czcigodna pani przepada za myszkami — odparł lis.
— Jadają je również Chińczycy — rzekła wiekowa dama — a ponadto czytałam — ciągnęła — że bardzo sobie chwalą psy.
— Bodajby do ostatniego wytępili z powierzchni ziemi wszystkie te przeklęte kundle! — warknął lis.
— Czytałam również w podróżniczych księgach, że Francuzi odżywiają się żabami — ciągnęła sowa. — Ach, to ty, koleżanko żabo! Ubiegłej nocy odśpiewałyśmy na dwa głosy wcale niezły koncert.
— Francuzi pożerają moje siostry — zaskrzeczała żaba — za to Anglicy jadają woły... wielkie, ordynarne, ryczące grubym głosem woliska!
— Pewnie, pewnie — przyznała sowa. — Ale słyszałam jeszcze, że Anglicy chętnie żywią się pochlebstwami.
— Któż jednak, czcigodna pani, słyszał kiedy, by pożarli lisa albo sowę? Albo siadali do stołu, by nadziać kruka na widelec? — dodał uprzejmy wyga z ukłonem w stronę starucha, który siedząc na gałęzi trzymał ser w dziobie. — Wszyscy troje jesteśmy uprzywilejowanymi istotami; nigdy nie robią z nas potraw na plugawe orgie ludzkiego obżarstwa.
— Jestem ptakiem mądrości — oznajmiła sowa. — Byłam towarzyszką Pallady-Minerwy. Wizerunek mój zdobi staroegipskie pomniki.
— Widywałem panią także nad wrotami zwyczajnych angielskich stodół — uśmiechnął się lis złośliwie. — Pani jest osobą wielce ukształconą, pani sowo. Ja tam wiem to i owo, ale bynajmniej nie pragnę uchodzić za mędrca. Jestem po prostu światowcem żyjącym z własnego sprytu; ot, takim sobie wiejskim szlachciurą.
— Drwisz pan z ukształcenia — odparła sowa zdobiąc swe poważne oblicze pogardliwym uśmiechem. — Ale ja wiele czytuję nocami.
— Gdy ja zajęty jestem rozszyfrowywaniem kur i kogutów na grzędach — powiedział lis.
— Jaka szkoda, że nie umie pan czytać! Niejednego by się pan dowiedział z przybitej nad moją głową deszczułki.
— A co tam napisane? — zapytał lis.
— W świetle dnia nie dojrzę tego — odparła sowa i ziewnąwszy cofnęła się w głąb dziupli, aby drzemać do wieczora.
— Figę warte te całe hieroglify! — zawołał lis i zerknął w górę, ku siedzącemu na drzewie krukowi. — Nasza flegmatyczna sąsiadka przybiera górne tony! Udaje, że wszystkie rozumy zjadła. A przecież wy, czcigodni panowie krucy, posiadacie stokroć cenniejsze przyrodzone dary niż te napuszone nocne ptaszyska, mrugające po ciemku i nazywające swe hukanie śpiewem. Cóż to za rozkosz słuchać chóru kruków! Dwudziestu czterech braci reguły św. Corvinusa założyło klasztor w sąsiedztwie lasku, w którym często bywam; przecudne zaiste zawodzą pienia. Twierdzę jednak z całą stanowczością, że śpiew ich świątobliwości jest niczym wobec tego, co pan potrafi. Głos pański tak góruje w chórze, że przez czystą miłość muzyki winieneś mnie zaszczycić swym solo!
Podczas tej konwersacji wół szczypał trawę; żaba wpatrywała się w wołu, tak rozwścieczona jego okazałą postawą, że gdyby to było możliwe, oplułaby go jadem albo pękła z samej zazdrości. Małe jagniątko leżało ufnie obok wilka w wełnistych trykotach, który nie nękał jeszcze biedactwa, bo nasycił się niedawno daniem z jego mamusi. Niebawem wilk łysnął ślepiami i pokazał ostre, białe kły; podniósł się, warknął i pomyślał, że chętnie zjadłby jagniątko na wieczerzę.
— Jakie ty masz duże oczki! — beknąło jagniątko z dość zaniepokojoną miną.
— Żeby cię lepiej widzieć, kochaneczku.
— Jakie ty masz wielkie ząbki!
— Żeby cię lepiej...
W tej chwili okropny ryk rozległ się po polu i dreszcz grozy przejął wszystkich obecnych. Ryk ten wydawał osioł, który zdobył jakoś lwią skórę, teraz zaś zbliżał się do żywopłotu, ścigany przez kilku mężczyzn i wyrostków z pałkami oraz strzelbami.
Kiedy wilk w owczych szatach usłyszał głos osła w lwiej skórze, pomyślał, że prawdziwy król puszczy jest w pobliżu, i czmychnął tak szybko, jak tylko pozwalało mu niewygodne przebranie. Kiedy wół usłyszał hałas, okrążył cwałem kałużę i jednym uderzeniem kopyta zmiażdżył żabę, która mu urągała. Kiedy kruk zobaczył nadchodzących ludzi ze strzelbami, niezwłocznie wypuścił ser z dzioba i zerwał się do lotu. Kiedy lis ujrzał spadający ser, skoczył nań bez wahania (znał bowiem głos osła i dobrze wiedział, że charkot ów w niczym nie przypomina ryku króla i władcy), lecz zmierzając do sera, dostał się w żelaza i postradał ogon. Powędrował więc w świat bez kity i od tego czasu dowodził, że noszenie jej wyszło już z mody i że ród lisi czuje się znacznie lepiej bez tej ozdoby.
Tymczasem nadbiegł parobczak z kijem i tak zaczął okładać pana osła, że ów podniósł głośniejszy niż dotychczas ryk. Wilk, któremu owcze runo plątało się pomiędzy nogami, nie mógł szybko umykać, został więc zauważony i zastrzelony przez jednego z myśliwych. Stara, ślepa sowa z łopotem skrzydeł wyleciała z dziupli i przerażona, oszołomiona zgiełkiem, trafiła prosto w twarz jakiegoś wyrostka, który zatłukł ją widłami. Nadszedł rzeźnik i spokojnie zabrał wołu i jagnię, pewien zaś gospodarz, znalazłszy w żelazach lisią kitę, powiesił ją nad swym kominkiem i blagował odtąd, że przyczynił się do śmierci tego lisa.
„Cóż to za pomieszanie starych bajek! Co za maskarada w staromodnych kostiumach! — zawoła krytyk. (Oczyma wyobraźni widzę tego Salomona sprawującego sądy nad nami, autorami, i ćwiartującego naszą dziatwę.) — Jakem sprawiedliwy i mądry, skromny, uczony i pobożny czytałem już dawniej coś bardzo zbliżonego do tych bredni o osłach i lisach! A ten wilk w owczej skórze? To przecież dawny znajomy! Albo lis wiodący dyskurs z krukiem? Wielekroć o nim słyszałem. Oczywiście! To bajki La Fontaine’a ! Postarajmy się o słownik, o te bajki i o encyklopedię, odszukajmy hasło «La Fontaine» i rozprawmy się z tym szalbierzem.
Jak lekceważącym tonem — mógłby Salomon wywodzić dalej — mówi ów autor o naturze ludzkiej! Wszystkie bodaj jego postacie mają przedstawiać nikczemników. Lis to pochlebca. Żaba — symbol bezsilnej zawiści. Wilk w owczym runie — krwiożerczy obłudnik przystrojony w szatki niewinności. Odziany w lwią skórę osioł to szarlatan, który próbuje wzbudzić postrach udając władcę puszczy. (Czy przypadkiem autor dotknięty zasłużoną naganą nie mści się na krytyku ukazując go w podobnej roli? Drwimy sobie z tak impertynenckiego porównania!) Wół jest głupim pospolitakiem, a jedyna niewinna istota w tej moralizatorskiej (i plagiatorskiej) bajdzie to półgłówek — idiotyczne jagnię, które nie potrafi rozpoznać własnej matki.“
Później cnotliwie usposobiony krytyk mógłby zasmakować w podniosłej pisaninie o świętości macierzyńskich uczuć.
Zupełnie słusznie! Jeżeli autorzy drwią, to prawem krytyka jest drwić z autorów i ich drwin. Krytyk musi dowodzić swej wyższości nad pisarzem, bo w przeciwnym wypadku nikt nie będzie dbał o jego opinię i biedak znajdzie się bez środków do życia. A ponadto ma niekiedy rację: opowieści, które czytuję, i nakreślone w nich postacie bywają rzeczywiście znane. Jakie jednak opowieści są nowe? Wszystkie odmiany wszystkich postaci kroczą poprzez wszystkie baśnie: strachajły i samochwały, ofiary i tyrani, matołki i spryciarze, kłapouche osły przybierające lwie pozy, molierowskie świętoszki maskujące się cnotą, kochankowie i ich przeżycia — zaślepienie, szaleństwo i wiara. Czyż pierwszej karty historii ludzkiej nie rozpoczyna kłamstwo i miłość? Bajki opowiadano już na setki lat przed Ezopem i nie ulega wątpliwości, że osioł w lwiej skórze ryczał po hebrajsku, lis-przechera sypał pochlebstwami po etrusku, a wilk w owczym runie kłapał zębami w sanskrycie. Słońce świeci dziś nie inaczej niż w dniu, gdy po raz pierwszy wzeszło, kiedy zaś piszę te słowa, ptaki w koronach drzew powtarzają tę samą nutę, na którą ćwierkają od początku istnienia swego gatunku. Ba! pewien znajomy autora zwiedził ostatnio Świat Nowy, po powrocie zaś skłonił dobrodusznych przyjaciół, by raz na miesiąc wysłuchiwali jego opowieści, z których wynika, że tamtejsze (nieopierzone) ptactwo wielce przypomina swych współbraci z Europy. Nie ma więc zapewne nic nowego pod słońcem i samo słońce nie jest nowe, lecz każdego ranka nowym nam się wydaje, gdy wstajemy, aby pracować, żywić nadzieje, spiskować, śmiać się, walczyć, kochać i cierpieć, dopóki nie nadejdzie noc i spoczynek. Potem zaś budzi się dzień następny, a wraz z nim oczy, które nań patrzą i tak da _capo_.
A więc, za pozwoleniem państwa, mamy rozpocząć opowieść, w której kawki będą nosić pawie pióra i słusznie staną się pośmiewiskiem pawi; w której oddamy pełną sprawiedliwość samym pawiom — przepychowi ich upierzenia, olśniewającym barwom podgardla i okazałym wachlarzom ogonów — czyniąc jednak wyjątek dla ich uroczystego, a niedorzecznie kuśtykającego chodu oraz kakofonii butnych wrzasków. Opowieść, w której zręczne dziewice będą obcinać pazury zakochanym lwom; w której szubrawcy będą niekiedy triumfować, lecz uczciwi ludzie (miejmy nadzieję) odniosą wreszcie zwycięstwo; w której znajdziemy kir i białe weselne kokardy, łzy pod wiankiem z pomarańczowego kwiatu i żarty w żałobnych karocach; w której opiszemy przyjmowane z ukontentowaniem lub bez jarskie obiadki i bankiety z tucznego cielca, którym towarzyszą troski i nienawiść... a obok nich ukażemy poczciwość i prawdziwą przyjaźń! Bynajmniej z tego nie wynika, iż wszyscy ubodzy muszą być poczciwi; znałem ludzi majętnych, lecz uczynnych i zacnych. Bywają wielcy obszarnicy nie uciskający swych dzierżawców, spotyka się czasami biskupów-niehipokrytów, trafiają się liberalni wigowie , a nawet nie wszyscy radykałowie są arystokratami w głębi duszy. Któż jednak słyszał, aby morał poprzedzał bajkę? Dzieci godzą się przyjąć do wiadomości morał wówczas dopiero, gdy nacieszą się bajką. Uważajmy więc, aby czytelnik nie pominął jednego i drugiego i spiesznie wprowadźmy na scenę nasze wilki i jagnięta, lisy i lwy, ryczące osły i gruchające gołąbki, pełne macierzyńskich uczuć kwoki i piejące koguty.
* * *
Były ongiś czasy, kiedy słońce świeciło, zda się, jaśniej niż w tej naszej drugiej połowie dziewiętnastego stulecia, kiedy życie miało bezsprzecznie więcej uroku; kiedy restauracyjne wina odznaczały się przewybornym smakiem, a restauracyjne dania sięgały szczytów sztuki kulinarnej. Czytanie powieści stanowiło wówczas źródło rozkoszy, a dzień ukazania się miesięcznika witano niczym radosne święto; znajomość z Thomsonem, który zamieścił artykuł w tym lub owym czasopiśmie, była zaszczytnym wyróżnieniem, spotkanie zaś z Brownem, autorem ostatniego romansu, przechadzającym się po Hyde Parku (w całej okazałości, z parasolem i z panią Brown) uchodziło za wydarzenie godne zachowania w pamięci do końca życia. Niewiasty owych czasów były tysiąc razy piękniejsze niż współczesne ich siostry, zwłaszcza zaś hurysy teatralne tak czarujące i anielskie, że na ich widok serce biło żywiej i chcąc ujrzeć je po raz wtóry, walczyło się przez pół godziny u drzwi teatru. Krawcy odwiedzali wówczas mieszkanie młodego człowieka i starali się olśnić go fasonami fantazyjnych kamizelek; ów młody człowiek uważał za wskazane zawczasu zaopatrzyć się w okazałą srebrną gotowalnię, aby godnie wystąpić na przyjęcie nie narodzonej jeszcze brody (podobnie jak jednoroczne mężatki przygotowują koronkowe czepeczki i haftują piękne sukienki dla oczekiwanej pociechy). Przejażdżka po parku powozem wynajętym za dziesięć szylingów wydawała się ideałem wykwintnej rozrywki, a obryzganie uniwersyteckiego preceptora błotem spod kół pędzącej przez Regent Street dorożki — szczytem dowcipu i satyry. Największą przyjemnością było spotkać się w hotelu Bedford z Jonesem, wychowankiem Trinity, omówić z nim plany na wieczór w towarzystwie Kinga z Corpus, który zatrzymał się w hotelu Colonnade, i Martina z Trinity Hall , mieszkającego u krewnych na Bloomsbury Square. Potem zjeść obiad w Piazza, zobaczyć Brahama w _Fra Diavolo_ i zakończyć ten wesoły wieczór kolacją i śpiewem w „Grocie Harmonii“.
Otóż w owych dniach mojej młodości zetknąłem się z kilkoma osobami, które mają wystąpić na kartkach tej powieści, i za łaskawym ich zezwoleniem będę im musiał towarzyszyć, dopóki nie zaznajomią się z czytelnikami i samodzielnie nie zdołają ruszyć w dalszą drogę.
Kiedy wspominam te osoby, róże rozkwitają znowu i słowiki śpiewają nad spokojnym Bendemeerem .
Pewnego zatem wieczora wybrałem się do teatru (oczywiście na parter, jak nakazywała ówczesna moda) z kilkoma młodzieńcami w moim wieku. Kiedy wysłuchaliśmy już z zachwytem jednej z najpiękniejszych i najpogodniejszych oper i do łez uśmieli się z farsy — naturalnym porządkiem rzeczy poczuliśmy o północy głód. Ponieważ mieliśmy chęć na grzanki zapiekane z serem i stare, poczciwe śpiewki na trzy głosy, udaliśmy się do „Groty Harmonii“, knajpy prowadzonej przez słynnego wówczas Hoskinsa, do którego znajomych mieliśmy zaszczyt się zaliczać.
Byliśmy tak bardzo zaprzyjaźnieni z panem Hoskinsem, że ów nie zapomniał nigdy powitać nas uprzejmym ukłonem, a kelner John znajdował nam miejsca w pobliżu przewodniczącego wesołego zgromadzenia. Znaliśmy również trzech doskonałych pieśniarzy, którzy niejednokrotnie raczyli się na nasz koszt koniakiem z wodą. Jeden z naszego grona wydał tutaj obiad po egzaminie adwokackim i bawiliśmy się wszyscy nad wyraz ochoczo. Gdzież jesteś dzisiaj, Hoskinsie, nocny ptaku? Może wyśpiewujesz nad Acheronem albo urządzisz popis chórów nad brzegami czarnego Averna ?
Kolejki porteru, _Gawron i wrona_, grzanki zapiekane z serem, _Rycerz Czerwonego Krzyża_, koniak z gorącą wodą (mocny, aż brązowy!), _Żytnie kłosy pokryły się kwieciem_ (żytnie kłosy nie pokrywają się już kwieciem!) — wszystko to, a mówiąc pokrótce wino i śpiew wesoło krążyły dokoła, przy czym, jeśli wolno się tak wyrazić, bisowano zarówno piosenki, jak i puchary. Tak się zdarzyło, że owej nocy było pustawo w „Grocie“, wszyscy więc obecni, znalazłszy się w doborowym gronie, okazywali tym więcej serdeczności i przyjacielskich uczuć. Piosenki należały przeważnie do kategorii sentymentalnych ballad, szczególnie popularnych w czasach, o których mowa.
W pewnej chwili do „Groty“ wkroczył dżentelmen z pociągłą, ogorzałą twarzą i długimi czarnymi wąsami. Miał na sobie bardzo luźne ubranie i niewątpliwie był rzadkim gościem w tym miejscu. Nie widział go widocznie od dawna, bo wyrostkowi, który mu towarzyszył, pokazywał jakieś zmiany, potem zaś, zamówiwszy sherry z wodą, z wielkim zapałem podkręcał wąsa i słuchał muzyki.
Młodociany jego towarzysz rzucił w naszą stronę okiem, zerwał się od stolika, przebiegł salę, skoczył ku mnie z wyciągniętymi rękami i spytał, zarumieniony:
— Czy mnie nie poznajesz?
Był to mały Newcome, mój kolega szkolny. Nie widziałem go od sześciu lat, a więc zdążył tymczasem wyrosnąć na przystojnego, wysokiego młodzika z tymi samymi jasnoniebieskimi oczyma, które patrzyły na mnie z twarzy dziecka.
— A cóż za czort cię tu sprowadził? — zapytałem.
Roześmiał się i zrobił łobuzerską minę.
— Mój ojciec... to jest... mój ojciec chciał tutaj zajrzeć. Właśnie powrócił z Indii. Mówi, że bywali tu niegdyś wszyscy słynni dowcipnisie: pan Sheridan , kapitan Morris , pułkownik Hanger , profesor Porson . Powiedziałem ojcu, jak się nazywasz i że byłeś dla mnie bardzo dobry, kiedy oddano mnie do Smithfield. Rozstałem się już ze szkołą. Będę miał teraz prywatnego nauczyciela. No, i dostałem ślicznego wierzchowca. To znacznie zabawniejsze niż nasze stare Smiffle.
W tej chwili dżentelmen z bujnym zarostem, ojciec Newcome’a, skinął na kelnera, by ów poniósł za nim szklankę sherry z wodą, i wciąż kręcąc wąsa, ruszył przez salkę; kiedy zaś zbliżył się do zajmowanego przez nas stołu, złożył kapeluszem ukłon tak godny i uprzejmy, że nawet sam Hoskins musiał mu się odkłonić. Pieśniarze poszeptali między sobą i spojrzeli jeden na drugiego znad szklanek koniaku z wodą, który sączyli powoli, a ten nieznośny wykpisz, mały Nadab Improwizator (właśnie wszedł do knajpy), zaczął naśladować nieznajomego dżentelmena: charakterystycznym dlań ruchem gładził urojony zarost i w przezabawny sposób wywijał zamaszyście chustką do nosa. Hoskins położył jednak kres tym błazeństwom, bo surowym spojrzeniem skarcił Nadaba, wołając jednocześnie, by panowie zechcieli zamówić trunki, jako że kelner był właśnie w pobliżu, a pan Bellew miał zaintonować nową piosenkę.
Ojciec Newcome’a podszedł tymczasem do mnie i wyciągnął prawicę. Przyznaję, iż zaczerwieniłem się, bo porównałem go już do wspaniałego Harleya w _Krytyku_ i zdążyłem ochrzcić „don Ferolo Wąsatandos“.
Odezwał się jednak głosem tak łagodnym i miłym, a w kordialności jego było tyle szczerej prostoty, że mój śmiech zamilkł, zawstydzony, ustępując miejsca szacunkowi i bardziej przyjaznym uczuciom. W młodym wieku, proszę państwa, wzrusza ludzka życzliwość, która wyrobionemu światowcowi zależnie od sytuacji może podobać się albo nie.
— Słyszałem, że był pan dobry dla mojego syna — powiedział ojciec Newcome’a — każdą zaś okazaną mu uprzejmość uważam za uprzejmość okazaną mnie. Czy wolno koło pana usiąść? I może zechce pan skosztować mojego cygarka?
W ciągu minuty zostaliśmy przyjaciółmi. Młody Newcome przycupnął obok mnie, a naprzeciwko zasiadł jego ojciec, któremu po krótkiej rozmowie przedstawiłem trzech uniwersyteckich kolegów.
— Przybyli tu panowie, żeby popatrzeć na mędrców — rzekł pułkownik. — Czy na sali są jakieś znakomitości? Od trzydziestu pięciu lat nie byłem w kraju, a więc chciałbym teraz zobaczyć wszystko godne widzenia.
King z Corpus (niepoprawny kpiarz) zamierzał właśnie złożyć niesłychanie niski ukłon i wskazać kilku nieznajomych jegomościów jako Rogersa , Hooka , Luttrela itd. Kopnąłem go jednak pod stołem w kostkę i w ten sposób skłoniłem do trzymania języka za zębami.
— _Maxima debetur pueris_ — powiedział Jones (młodzian o niezwykłej delikatności uczuć, który później został duchownym) i na swej karcie wizytowej napisał do Hoskinsa, że w sali znajduje się niedorostek, a także żółtodziób w starszym wieku, piosenki zatem należałoby dobierać rozważnie. Tak też je dobierano. Panny z arystokratycznej pensji mogłyby wejść na salę i nie ucierpieć od niczego prócz zapachu cygarowego dymu i koniaku z wodą. Czemu nie bywa tak zawsze? Jeżeli istnieją obecnie jakieś „Groty Harmonii“, pozwolę sobie zwrócić uwagę panom gospodarzom, że lepsze będą robić interesy, trzymając w ryzach swych śpiewaków. Najgorsi nicponie lubią piękne piosenki i szlachetnieją pod ich wpływem, podobnie jak przyzwoici ludzie. Widok prostodusznego pułkownika i jego upojenia muzyką wart był gwinei. Zapomniawszy o wybitnych osobistościach, które miał nadzieję tu ujrzeć, wpadł w zachwyt nad pieśniarzami.
— To wspaniałe! Doprawdy wspaniałe, Clive! Lepsze niż koncert twojej ciotki z tymi wszystkimi Squallini, co? Często tu będę przychodził. Hej, panie gospodarzu, pozwoli pan zapytać tych panów, czy zechcieliby się czegoś napić? Jak się oni nazywają? — I zwracając się do sąsiada zwierzył się mu: — Przed wyjazdem z kraju niewiele było mi danym słuchać śpiewu oprócz pewnego oratorium. Wtedy jednak usnąłem. Ale to, na Boga, jest równie piękne jak popis Incledona ! — Coraz bardziej ożywiał się nad szklanką sherry z wodą. — Przykro doprawdy patrzeć, jak panowie piją ten mocny koniak — mówił. — Wiele złego świadczy on naszej młodzieży w Indiach.
Pułkownik pomagał wszystkim chórom niezwykle miłym głosem. Z _Barana Derbisty_ śmiał się, aż miło było popatrzeć, kiedy zaś Hoskins zaśpiewał (a śpiewał tę pieśń doskonale) _Starego angielskiego szlachcica_ i miarowym rytmem opisał śmierć owego czcigodnego arystokraty, łzy stoczyły się po policzkach wojaka, który wyciągnął dłoń do gospodarza i przemówił:
— Dziękuję panu za tę pieśń. Przynosi ona zaszczyt rodzajowi ludzkiemu.
Wówczas i Hoskins zaczął płakać.
Następnie młody Nadab (otrzymawszy właściwe napomnienie) przystąpił do swych niezwykłych improwizowanych kupletów, którymi w owym czasie czarował rozmaite widownie. Nie przepuścił nikomu i składał rymy o ważniejszych osobach obecnych na sali: o szpilkach Kinga (miał je rzeczywiście wspaniałe), o czerwonej kamizelce Martina itd. Pułkownik zachwycał się wszystkimi kupletami i na zakończenie każdego ochoczo śpiewał wraz z chórem: „Ritorlderol — ritorlderol — ritorlderolderaj“ (bis). Wreszcie i na niego przyszła kolej, bo Nadab ryknął:
Kiedy przyglądam się temu panu,
Bacznie studiując jego twarz,
Wiem, że to wojak z Hindustanu,
Co przyzna chyba każdy z was.
A ten chłopaczek obok niego,
Kręcone włoski, różowa twarz?
W łóżku winieneś być, kolego.
Przyzna to chyba każdy z was.
Ritorlderol itd.
Śmiejąc się do łez z tego żartu, pułkownik klepał po ramieniu Clive’a, swego młodocianego syna:
— Słyszysz, mój panie, co on o tobie mówi? Bardziej do twarzy byłoby ci w łóżku! Cha-cha-cha! Oj Clive, Clive, synku! Nie, nie! Znamy powiedzonko dwa razy lepsze od tego: „Nie pójdziemy do domu, aż rano, aż będzie dzień!“ Czemu nie mamy... czemu mój syn nie miałby korzystać z niewinnych rozrywek? Ojcu jego zakazywano ich w młodych latach i ta surowość omal nie przywiodła mnie do upadku. Przepraszam. Muszę pomówić z tym młodym człowiekiem. Jak długo żyję, nie widziałem niczego równie zdumiewającego. Jak on się nazywa? Pan Nadab? Panie Nadab, jestem panem oczarowany. Czy wolno prosić, żeby pan zechciał odwiedzić mnie i zjeść ze mną obiad jutro o szóstej? Pułkownik Newcome, łaskawy panie; hotel „Nerot“, przy ulicy Clifford. Zawsze dumny jestem, kiedy zawieram znajomości z ludźmi genialnymi, a pan należy do nich, albo nie nazywam się Newcome.
— To w samej rzeczy zaszczyt dla mnie, panie pułkowniku — powiedział Nadab — a być może, nadejdzie kiedyś dzień, gdy świat śladem pana odda mi sprawiedliwość. Czy mógłbym umieścić nazwisko szanownego pana w rejestrze zamówień na mój zbiorek wierszy?
— Oczywiście, drogi panie — odparł z zapałem pułkownik. — Roześlę je po całych Indiach. Niech pan mnie zapisze na sześć egzemplarzy i z łaski swojej proszę je przynieść jutro, kiedy pan przyjdzie na obiad. Z kolei pan Hoskins zapytał, czy ktoś z dżentelmenów nie zechciałby zaśpiewać solo, i jakież było nasze zdziwienie, gdy sam pułkownik z wielką prostotą zgłosił się na ochotnika. Cała sala przyjęła to radosnym wrzaskiem, tylko Clive Newcome, jak mi się zdawało, spuścił głowę i poczerwieniał niczym piwonia. Współczułem młodzieńcowi, bo wyobraziłem sobie własne wrażenie, gdyby mój stryj, major Pendennis, zaproponował nagle, że w takim miejscu wypróbuje publicznie swe wokalne talenta.
Pułkownik wybrał śpiewkę zatytułowaną _Stare schody w Wapping_ (balladę tak miłą i rzewną, iż niewątpliwie każdy poeta angielski przyznałby się z dumą do jej ojcostwa) i odśpiewał tę oryginalną, uroczą staroangielską piosenkę wyjątkowo przyjemnym głosem w starym, zupełnie dziś zapomnianym stylu Incledona, z trelami i ruladami. Śpiewak włożył duszę i serce w prostą balladę, a wzruszającą prośbę Molly wykonał tak patetycznie, że nawet zawodowcy pomrukiwali i pokasływali ze szczerym uznaniem, żartownisie zaś, którzy na początku występu zamierzali szydzić z pułkownika — pobrzękiwali szklankami i stukali laskami z pełnym szacunku entuzjazmem. Po zakończeniu śpiewki podniósł głowę nawet Clive, który już przedtem, gdy minęło wrażenie pierwszej strofki, z wyrazem miłego zdziwienia zaczął rozglądać się dokoła. Nie muszę chyba wspominać, że cała nasza kompania dodawała nowemu znajomemu ducha i radowała się triumfalnym zakończeniem tej ryzykownej próby. Pułkownik odpowiadał na oklaski ukłonami i bardzo dobrodusznym uśmiechem. Zdawać się mogło, że to doktor Primrose wygłasza kazanie w więzieniu. Było coś wzruszającego w naiwnej poczciwości tego łagodnego i prostodusznego dżentelmena.
Wielki Hoskins, który poczesne brał miejsce pośród wdzięcznie brzmiącego chóru, z przyjemnością dał wyraz uznaniu i wzniósł zdrowie swego gościa we właściwy mu pełen godności sposób.
— Jestem panu szczerze zobowiązany, panie pułkowniku — przemówił Hoskins. — Cała sala winna panu wdzięczność, panie pułkowniku. Za pańskie zdrowie i za pańską pieśń! — uprzejmie skłonił się pułkownikowi znad szklanki koniaku z wodą, z której wysączył odrobinę na cześć swego gościa. — Nie słyszałem tej pieśni w lepszym wykonaniu — dodał łaskawie — od czasów, gdy śpiewał ją Incledon. Był to wielki śpiewak, panie pułkowniku, i mówiąc słowami naszego nieśmiertelnego Szekspira, pozwolę sobie wyrazić pogląd, że rozważywszy wszystko, nie można oczekiwać, by niebawem ktoś mu dorównał.
Pułkownik zarumienił się i z szerokim uśmiechem powiedział do syna:
— Nauczyłem się tej piosenki od Incledona. Czterdzieści lat temu (ach, mój Boże, czterdzieści lat!) wykradłem się Z Gray Friars, aby go posłuchać, a potem brałem za to w skórę, co mi się zresztą należało. Panie Wszechmogący, jak ten czas leci, jak leci!
Wypił resztę sherry z wodą i wygodnie rozsiadł się na krześle. Nie wątpiliśmy, że rozmyśla o swej młodości — o tych złotych, szczęsnych, niezapomnianych dniach.
— Miałem w owym czasie blisko dwadzieścia dwa lata i uważałem się za równie starego... ba! za starszego od pułkownika.
Kiedy pułkownik śpiewał balladę, na salę wszedł, a raczej wtoczył się dżentelmen w wojskowym surducie i drelichowych spodniach nieokreślonej barwy. Niektórzy spośród moich czytelników znają już, być może, nazwisko i osobę tego jegomościa, był to bowiem mój przyjaciel, kapitan Costigan , w stanie zwyczajnym mu o tej porze nocy.
Chwytając się stolików, kapitan dobrnął bez szwanku dla siebie i stojących mu na drodze dzbanów i szklanek do stołu, któryśmy otaczali, i zasiadł obok autora tej opowieści, dawnego swego znajomego. Prawie do taktu wybębnił refren piosenki pułkownika, a patetyczny jej finał powitał powstrzymywaną czkawką i obfitym strumieniem łez:
— Jak-bo-a-tego... to piękna śpiewka — powiedział — nie raz, nie dwa słyszałem, jak śpiewał ją biedny Harry Incledon.
— Wspaniały typ — szepnął niefortunny King z Corpus do swego sąsiada, pułkownika. — Był niegdyś kapitanem w armii lądowej. Nazywamy go generałem. Kapitanie Costigan, napije się pan czegoś?
— Napiję się, jak-bo-a-tego... i teraz ja wam zaśpiewam — odparł kapitan.
Biedny staruszek wziął od przechodzącego kelnera szklankę whisky z wodą, a potem przystroiwszy twarz w okropny uśmiech i wykrzywiając się jak zwykle, gdy popisywał się pikantną piosneczką, zaczął śpiewać.
Ale stary nicpoń, który nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co robi lub mówi, wybrał na nieszczęście jeden z najbardziej nieprzystojnych numerów swego repertuaru; zamiast uwertury wydał pijacki ryk i śmiało ruszył z miejsca. Pod koniec jednak drugiej strofki pułkownik zerwał się, nacisnął cylinder, chwycił laskę i spojrzał tak groźnie, jak gdyby gotował się do walki z walecznym wojownikiem hinduskim.
— Milczeć! — zagrzmiał wielkim głosem.
— Słuchajcie! Słuchajcie! — krzyknęli jacyś dowcipnisie przy dalszym stoliku.
— Jazda, Costigan, jazda! — odezwali się inni.
— Jazda!!! — zawołał pułkownik dygocącym z gniewu tenorem. — Czy ktoś z panów powiedział: „Jazda“? Czy mężczyzna, na którego czeka w domu żona i siostry albo dzieci, mówi „Jazda!“ słuchając tak plugawych słów? Jak pan śmie mienić się dżentelmenem i chwalić się, że jest królewskim oficerem, a zarazem wchódzić między chrześcijan, pośród ludzi honoru, aby truć uszy młodzieży swym grzesznym bełkotem.
— A czemu sprowadzasz tu młodzież, staruszku? — ozwały się głosy oponentów.
— Czemu? Ponieważ sądziłem, że znajdę tu towarzystwo dżentelmenów — odparł oburzony pułkownik. — Ponieważ nie przypuszczałem nigdy, by grono Anglików mogło pozwolić człowiekowi, i to staremu człowiekowi, na takie upodlenie. Wstyd, stary nicponiu! Wracaj lepiej do domu i kładź się spać, ty posiwiały grzeszniku! Ja zaś bynajmniej nie żałuję, że syn mój zobaczył chociaż raz w życiu, do jakiego poniżenia, hańby i niesławy przywodzi ludzi opilstwo i whisky. Nie trzeba reszty, mój panie! Niech diabli wezmą resztę! — zawołał zwracając się do zdumionego kelnera. — Weź te drobne i trzymaj, aż drugi raz zobaczysz mnie w tej norze, co nie nastąpi nigdy. Nigdy! na Boga!
Zgorszony dżentelmen zawiesił laskę na ramieniu, obrzucił gniewnym wzrokiem grono przerażonych hulaków i wyszedł poprzedzając swego syna.
Clive miał raczej niemądrą minę, lecz obawiam się, że reszta towarzystwa wyglądała na jeszcze większych głupców.
— _Aussi que diable venait-il faire dans cette galère_? — powiedział King z Corpus do Jonesa z Trinity. Jones wzruszył ramionami tak, jak gdyby go zabolały, bo ta wzniesiona laska pułkownika spadła niejako na grzbiety wszystkich obecnych na sali.ROZDZIAŁ CZWARTY
Autor i jego bohater odnawiają znajomość.
Gdybyśmy mieli opisywać dzieje młodości nie tylko bohatera powieści, lecz również jego ojca, nigdy nie wyszlibyśmy w tej biografii z dziecinnego pokoju. Babka dorosłego mężczyzny może wspominać tkliwie i z lubością chłopięce wybryki ukochanej pociechy i objawy jej młodocianych talentów — czy wolno nam jednak nudzić łaskawych czytelników dziecięcą paplaniną i wystąpić przed audytorium czcigodnego brytyjskiego społeczeństwa w roli starej niewiasty? Wspomnienia z dni wczesnej młodości człowieka są interesujące tylko dla kilku osób na całym świecie: dla rodziców, którzy go hodowali; później, niekiedy, dla kochającej żony i dziatek; zawsze zaś i w pierwszym rzędzie dla niego samego, gdyż — bez względu na obecne powodzenia lub nieszczęścia, wiek, stan zdrowia, troski, sławę lub zawody życiowe — każdemu są drogie niezatarte obrazy pierwszych smutków, radości i przyjaźni. Niechaj więc wolno mi będzie opowiedzieć o dzieciństwie pana Clive’a Newcome’a, którego dziejów jestem kronikarzem, tyle tylko, ile potrzeba dla zrozumienia pewnych cech jego charakteru i przyczyn takiego, a nie innego kierunku jego kariery życiowej.
Jakkolwiek kolegowaliśmy w szkole, nasza znajomość w tym przybytku wiedzy, gdzie zetknęliśmy się po raz pierwszy, była nader krótkotrwała i przelotna. Mały Newcome był o sześć lat młodszy od swego obecnego biografa, a taka różnica wieku pomiędzy uczniami szkoły publicznej wyklucza wszelką zażyłość. „Nowy“ — malec w krótkich spodeńkach — pozostaje na równie poufałej stopie z ubranym w ogoniasty fraczek uczniem klas wyższych jak młody podchorąży z dowódcą gwardii konnej albo początkujący adwokat z prezesem Królewskiego Sądu Najwyższego. Znaliśmy się z domu — jak to się mawiało u nas w szkole — a pewne, dalekie zresztą, stosunki łączyły nasze rodziny. Wuj Newcome’a, wielebny Karol Honeyman — wielce utalentowany kaznodzieja i proboszcz kaplicy Lady Whittlesea przy Denmark Street w dzielnicy Mayfair (który w roku 182... po feriach Bożego Narodzenia przyprowadził chłopca do szkoły Gray Friars) — wygłosiwszy piękną i subtelną mówkę polecił go mej trosce i pieczy. Mój stryj, major Pendennis, dzierżawił przez pewien czas ławkę w kaplicy tego złotoustego i popularnego kaznodziei i podobnie jak wielu przedstawicieli eleganckiego świata, darzył go szczerym uznaniem, które podzielałem we wczesnej młodości, co później uległo jednak zmianie na skutek bardziej dojrzałego sądu.
Pan Honeyman powiedział mi pełnym respektu tonem, iż ojciec jego małego siostrzeńca, pułkownik Tomasz Newcome, kawaler orderu łaźni, jest jednym z najdzielniejszych i najwybitniejszych oficerów w dywizji bengalskiej Kompanii Indii Wschodnich , stryjowie zaś (przyrodni bracia pułkownika) — Hobson Newcome Esquire z Bryanstone Square i dóbr Marble Head oraz sir Brian Newcome z Newcome i Park Lane — są znanymi bankierami, współwłaścicielami firmy Bracia Hobson i Newcome. „Nazwiska ich — mówił pan Honeyman, który kwiecistą oracją zdobił najzwyklejsze nawet wydarzenia — to miana dwóch patrycjuszów tego najbogatszego na świecie grodu i jednego przynajmniej (jeśli nie dwóch) przywódców arystokracji skupionej wokół tronu najbardziej światłego i najwykwintniejszego z europejskich władców.“ Obiecałem panu Honeymanowi, że uczynię dla malca wszystko, co w mojej mocy, i pan Honeyman pożegnał się z siostrzeńcem w równie górnolotnych słowach, a dobywszy z kieszeni zieloną (bardzo chudą) kieskę, wygrzebał z niej kwotę dwóch szylingów i sześciu pensów i ofiarował ją dziecku, które przyjęło dar z błyskiem ironii w niebieskich oczach.
Tego samego dnia po lekcjach spotkałem swego małego _protégé,_ który w pobliżu sklepiku ze słodyczami opychał się malinowymi ciastkami.
— Nie powinieneś, mój panie, wyrzucać na ciastka i limoniadę wszystkich pieniędzy ofiarowanych ci przez wuja — powiedziałem (zapewne już w tak młodym wieku miałem pewne zdolności satyryczne).
Urwis otarł z ust malinową konfiturę i odrzekł:
— To nie ma znaczenia, proszę pana. Mam znacznie więcej.
— Ile? — zapytał wielki inkwizytor stosując się do formułki przesłuchania nowego ucznia: „Jak się nazywasz? Co robi twój ojciec? Ile masz pieniędzy?“
Malec wydobył z kieszeni garść suwerenów, która mogłaby wzbudzić zazdrość w sercu najdoroślejszego nawet dżentelmena spośród uczącej się młodzieży.
— Stryj Hobson dał mi dwa — wyjaśnił. — Ciotka Hobson jeden... nie! ciotka Hobsonowa dała mi trzydzieści szylingów. Stryj Newcome dał mi trzy funty, a ciotka Anna funta i pięć szylingów. Ciotka Honeyman przysłała mi w liście dziesięć szylingów, a Ethel chciała dać mi funta, ale nie przyjąłem. Widzisz, Ethel jest młodsza ode mnie, a ja mam i tak aż za dużo.
— Kto to jest Ethel? — zapytał senior, uśmiechając się z tych naiwnych młodzieńczych wyznań.
— Moja kuzynka — odparł mały Newcome — córka ciotki Anny. Jest tam Ethel i Alicja, a ciotka Anna chciała nazwać malutką Boadicea , tylko stryj się nie zgodził. Jest także Barnes i Egbert, i mały Alfred, ale on się nie liczy, bo to, widzisz, jeszcze prawie niemowlę. Egbert był razem ze mną w szkole Timpany’ego, a od półrocza idzie do Eton . Jest starszy ode mnie, ale łatwo dam mu radę.
— Ile lat ma Egbert? — z uśmiechem pytał senior.
— Dziesięć. Ja mam dziewięć, a Ethel siedem — odparł pucołowaty mały bohater i głęboko zanurzywszy ręce w kieszenie spodenek, zaczął pobrzękiwać wszystkimi ukrytymi tam suwerenami.
Poradziłem mu, żeby uczynił ze mnie swego bankiera, toteż zatrzymawszy jedną z wielu sztuk złota wręczył mi pozostałe, z których zresztą korzystał później swobodnie i podejmował je aż do wyczerpania całego zapasu. Godziny zajęć seniorów i juniorów były różne w owych czasach i malcy opuszczali klasę na pół godziny przed zakończeniem lekcji w piątej i szóstej. Mój ubrany w szafirową bluzę malec z poczciwą czworokątną twarzą, białymi włosami i jasnoniebieskimi oczyma często czekał na mnie przed drzwiami klasy. Wiedziałem wówczas, że przyszedł z czekiem do swojego banku. Niebawem jedno z ładnych, błękitnych oczu zniknęło, a na miejscu jego pojawił się czarny siniak. Jak się okazało, mały Newcome odbył spotkanie na pięści z olbrzymem swojej klasy i pokonał go w tej walce. „Zbiłem go na kwaśne jabłko, i tyle!“ — mówił upojony zwycięstwem, kiedy zaś zapytałem, co było przyczyną sprzeczki, wyjaśnił mocnym głosem, że Wolf Minor (jego przeciwnik) znęcał się nad małym chłopcem, on zaś (rosły Newcome) nie mógł na to patrzeć spokojnie.
Opuszczając szkołę serdecznie pożegnałem i poleciłem opiece boskiej walecznego młodzieńca, który pozostał na razie w Gray Friars, gdzie rozpoczął zaledwie karierę i związane z nią przeżycia. Spotkaliśmy się dopiero wtedy, gdy byłem już młodym prawnikiem zajmującym własny apartament w Temple , w miejscu i w sposób wyżej już opisany.
Bezwstydny postępek biednego Costigana zakończył jednak to spotkanie dawnych kolegów szkolnych tak nagle i niemiło, iż nie spodziewałem się ujrzeć więcej Clive’a, w żadnym zaś razie nie liczyłem na kontynuowanie znajomości ze zgorszonym wojakiem z Indii Wschodnich, który w takim wzburzeniu opuścił naszą kompanię. Ale następnego rana, zaraz po pierwszym śniadaniu, ktoś zastukał do drzwi mojego apartamentu i mój dependent zameldował: „Pułkownik Newcome i pan Newcome.“
Być może współlokator apartamentu przy Lamb Court w Temple zawstydził się nieco usłyszawszy nazwisko gości, gdyż był tego dnia równie zapracowany jak poprzedniego wieczora — paliłem bowiem cygaro nad płachtą „Timesa“. Iluż młodych ludzi zamieszkałych w Temple pali po śniadaniu cygara czytając „Timesa“? Mój przyjaciel i towarzysz owych dni (jak zresztą i wszystkich innych dni) pan Jerzy Warrington zajęty był swą krótką fajeczką i nie stropił się bynajmniej przybyciem gości; przypuszczać należy, że nie stropiłby się również, gdyby do pokoju wkroczył niespodziewanie sam arcybiskup Canterbury.
Mały Clive rozglądał się ciekawie po naszym dziwacznym mieszkaniu, a pułkownik serdecznie uścisnął mi rękę. Wszelkie ślady wczorajszego gniewu zniknęły z jego ogorzałej twarzy, która jaśniała tylko przyjacielskim uśmiechem. Ojciec, podobnie jak syn, wodził wzrokiem po staroświeckim pokoju oglądając brudne firanki, ściany, szafy biblioteczne, istne śmietnisko szpalt do korekty i pomazanych rękopisów, książek nadesłanych do recenzji, pustych butelek po wodzie sodowej, pudełek po cygarach i nie wiadomo czego.
— Wczoraj wieczorem wpadłem w pasję — powiedział pułkownik — kiedy jednak ochłonąłem z rana, uznałem za święty obowiązek złożyć wizytę i przeprosić pana Pendennisa za mój wybryk. Zachowanie tego starego pijanicy, kapitana... jakże-się-tam-nazywa?... było tak odrażające, że nie mogłem ścierpieć, aby Clive przez jedną choćby chwilę przebywał w takim towarzystwie. Wyszedłem więc, chociaż nie podziękowałem słowem ani nie życzyłem dobrej nocy staremu przyjacielowi syna. Panie Pendennis, winienem panu uścisk dłoni za wczorajszy wieczór.
Pułkownik był na tyle łaskaw, że powiedziawszy te słowa, po raz drugi podał mi prawicę.
— A więc to, proszę pana, jest siedziba Muz? — ciągnął nasz gość. — Bardzo dobrze znam pańskie utwory. Clive co miesiąc przysyłał mi „Pall Mall Gazette“.
— Stale czytywaliśmy ją w Smiffle — wtrącił Clive — bo cieszy się poparciem panów z Gray Friars.
Należy tu wyjaśnić, że „Smiffle“ to pieszczotliwe zdrobnienie Smithfield, wielkiego targowiska bydła położonego w pobliżu naszego przybytku wiedzy, któremu młódź kształcona w tych starych, pocysterskich murach często żartem nadaje nazwę sąsiedniego rynku.
— Clive co miesiąc przysyłał mi „Gazette“, a pański romans _Walter Lorraine_ czytałem na statku, kiedy płynąłem w dół rzeki do Kalkuty.
— Czy nieśmiertelne utwory Pena pojawiają się nawet na pokładach bengalskich dżonek? Czy wiatr rozsiewa ich kartki wzdłuż żółtych wybrzeży Jumny? — zapytał Warrington, ów sceptyk pozbawiony szacunku dla płodów współczesnych mu genialnych twórców.
— W Kalkucie dałem pańską książkę pani Timmins — podjął pułkownik prostodusznie. — Spodziewam się, że o niej pan słyszał. To jedna z najelegantszych niewiast w całych Indiach. Była oczarowana pańskim dziełem, a mogę pana zapewnić, że pani Timmins nie zachwyca się byle jaką pisaniną — dodał z miną znawcy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.