Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rodzina Orskich. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rodzina Orskich. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA.

I.

Za­cznie­my od prze­szło­ści.

Jak naj­star­si lu­dzie za­pa­mię­ta­ją, w jed­nej z oko­lic na­sze­go kra­ju miesz­ka­ły trzy ro­dzi­ny, od nie­pa­mięt­nych wi­dać cza­sów w tych stro­nach osia­dłe, gdyż na­zwi­ska na­wet przy­bra­ły od dzie­dzicz­nych po­sia­dło­ści, któ­re są­sia­do­wa­ły z sobą. Były to ro­dzi­ny Kru­si­czów, Or­skich i Pra­stów.

Nie­zmier­nie cie­ka­wą książ­kę stwo­rzyć­by moż­na, gdy­by komu cier­pli­wo­ści i cza­su do szpe­ra­nia po ak­tach są­dów i po ar­chi­wach do­mo­wych star­czy­ło, i gdy­by wy­obraź­nia pi­szą­ce­go z prze­two­rzo­nych już i prze­szłych w le­gen­dę po­dań daw­niej­szych cza­sów umia­ła wskrze­sić i przed­sta­wić dzie­je sto­sun­ków są­siedz­kich tych trzech do­mów, któ­rych tra­dy­cyj­nem, z ojca aa syna prze­ka­zy­wa­niem za­da­niem było utrzy­mać w ca­ło­ści i nie­po­dziel­no­ści ro­dzi­nue gniaz­da, i prze­wo­dzić w po­wie­cie nad wszyst­ki­mi, a głów­nie nad naj­bliż­szy­mi są­sia­da­mi.

Sto­sun­ki są­siedz­kie wszę­dzie i za­wsze są sto­sun­ka­mi in­te­re­sów, któ­re rzad­ko koło sie­bie cho­dzić mogą, aże­by so­bie wza­jem nie na­stę­po­wa­ły na nogi. To też trze­ba­by mieć w gło­wie i w pa­mię­ci, albo od­grze­bać i od­gad­nąć wiel­kie mnó­stwo dziś już za­po­mnia­nych szcze­gó­łów, żeby się po­rwać na ogó­ło­we na­wet wy­li­cze­nie, ile to tam było pro­ce­sów i za­tar­gów, przez ile in­stan­cji każ­da ze spraw prze­cho­dzi­ła, ile lat – na­wet ile po­ko­leń trwać mo­gła; ile znów razy dłu­go­trwa­łe wa­śnie na chwi­lo­wą za­mie­nia­ły się zgo­dę, ja­kie ukła­dy po­prze­dza­ły ten krót­ki spo­kój, ja­kie oko­licz­no­ści go zry­wa­ły.

Nie bę­dzie­my się po­ry­wa­li na tę pra­cę, któ­ra­by się stać mu­sia­ła hi­stor­ją do­mo­wą ca­łe­go po­wia­tu przez ciąg dwóch stu­le­ci z okła­dem. Do­syć nam wie­dzieć, że Orek, Kru­si­ce i Pra­st­ćwek były sie­dli­ska­mi trzech ro­dów, któ­rych na­czel­ni­cy za naj­wyż­szą so­bie po­czy­ty­wa­li am­bi­cję pierw­szeń­stwo i przo­do­wa­nie w ob­rę­bie jed­ne­go po­wia­tu.

Hi­stor­ja kra­ju nie za­pi­sa­ła, żeby kto­kol­wiek z lu­dzi no­szą­cych te na­zwi­ska po­my­ślał o wy­stą­pie­niu na ob­szer­niej­szą sfe­rę w sto­li­cy, na ja­kim m-zę­dzie ko­ron­nym, lub się­gał w boju po za­szczy­ty wo­dza. Przy­czy­na tego była do­syć ja­sna. Każ­dy, nim o szer­szej dzia­łal­no­ści po­my­ślał, mu­siał się wprzód po­sta­wić sil­nie i wy­so­ko w po­wie­cie; a gdy któ­ry już do­piął tego celu, wte­dy mu­siał na nim po­prze­stać, gdyż za­moż­ni i wpły­wo­wi są­sie­dzi – cho­ciaż po­ko­na­ni chwi­lo­wo – cią­gle mu na miej­scu za­gra­ża­li i krzy­żo­wa­li jego dal­sze pla­ny, co im było tem ła­twiej, że po­ło­że­nie je­ogra­ficz­ne po­wia­tu, w któ­rym miesz­ka­li – n.i krań­cu kra­ju – czy­ni­ło bar­dzo trud­nem pil­no­wa­nie in­te­re­sów miej­sco­wych dla tych, któ­rych am­bi­cja do sto­li­cy po­cią­ga­ła.

Taką była ogól­na cha­rak­te­ry­sty­ka tych pa­ra­fjal­nych dzie­jów, z któ­rych zresz­tą pew­ne tyl­ko szcze­gó­ły po­trzeb­ne będą do zro­zu­mie­nia na­szej po­wie­ści.

Daw­na tra­dy­cja, prze­cho­wa­na za­rów­no w ro­dzie Kru­si­czów i Or­skich, twier­dzi­ła, że pier­wiast­ko­we po­sia­dło­ści jed­nych i dru­gich do jed­nej na­le­ża­ły ro­dzi­ny, i inne wów­czas no­si­ły na­zwi­sko. Ro­dzi­na owa wy­ga­sła bar­dzo daw­no w lin­ji męz­kiej, a po­zo­sta­ły tyl­ko dwie cór­ki, któ­rych mę­żo­wie po­dzie­li­li mię­dzy sobą ich do­bra, przy­łą­cza­jąc je do swych nie­wiel­kich nie­gdyś wio­sek, Kru­sic i Or­ska. Dwór, po­zo­sta­ły po ojcu obu ostat­nich dzie­dzi­czek, roz­sy­pał się z cza­sem w zwa­li­ska, a wnet po­tem, po­dzie­lo­na wio­ska stra­ci­ła na­wet na­zwi­sko, i czę­ści przy­łą­czo­ne do są­sied­nich do­min­jów za­czę­ły jed­no z nie­mi no­sić mia­no.

To wspo­mnie­nie fa­mi­lij­ne, je­że­li mia­ło jaki wpływ na losy i ko­le­je obu ro­dów, to chy­ba ten, że Kru­si­czo­wie i Or­scy jesz­cze bar­dziej ry­wa­li­zo­wa­li z sobą, niż jed­ni i dru­dzy z Pra­sta­mi.

An­ta­go­nizm ich wza­jem­ny miał się za­cząć jesz­cze za owych cza­sów, kie­dy dzie­dzic Kru­sic z dzie­dzi­cem Or­ska byli mę­ża­mi dwóch sióstr ro­dzo­nych. Już wte­dy po­dob­no obie stro­ny uwa­ża­ły się za po­krzyw­dzo­ne po­dzia­łem, już wte­dy za­czę­ły się spo­ry gra­nicz­ne i pro­ce­sa; wte­dy po­czą­tek wzię­ło współ­za­wod­nic­two w ubie­ga­niu się o wpły­wy, przy­jaźń, zna­cze­nie i po­wa­gę w po­wie­cie.

Jak zwy­kle bywa, że, gdy trzej to­czą wal­kę z sobą, dwaj mu­szą się jed­no­czyć prze­ciw jed­ne­mu, tak też i tu­taj, w an­ta­go­ni­zmie Kru­si­czów z Or­ski­mi, Pra­sto­wie naj­czę­ściej by­wa­li to jed­nych to dru­gich sprzy­mie­rzeń­ca­mi. Rzad­kie i tyl­ko chwi­lo­we by­wa­ły przy­kła­dy, że dwa rody, ma­ją­ce cząst­kę krwi wspól­nej, ko­ali­zo­wa­ły się prze­ciw ob­ce­mu; i to też głów­nie było przy­czy­ną, że Pra­sto­wie – w po­cząt­kach mie­niem i wpły­wem naj­mniej zna­czą­cy, cze­go na­wet zdrob­nia­ła na­zwa ich dzie­dzic­twa do­wo­dzi­ła – wkrót­ce i Or­skim i Kru­si­czom do­rów­na­li, tak pod jed­nym jak pod dru­gim wzglę­dem.

w wal­ce in­te­re­sów pry­wat­nych bywa tak cza­sem, jak w po­li­tycz­nych za­tar­gach. Dwaj po­ten­ta­ci gieł­do­wi czy dwaj mo­ca­rze wal­czą, z sobą, gdyż ich in­te­re­sa czy am­bi­cje skrzy­żo­wa­ły się i je­den dru­gie­mu za­wa­dza. Siły ich są rów­ne z po­cząt­ku, wal­ka by­ła­by trud­na i dłu­ga. Je­den – prze­bie­glej­szy, – chcąc so­bie za­pew­nić zwy­cięz­two, przy­bie­ra w po­moc trze­cie­go, któ­re­go środ­ki ma­ter­jal­ne lub siła mo­ral­na nic­by nie zna­czy­ła sama przez się, lecz zna­czy wie­le do­da­na do po­tę­gi, i jak-bądź drob­na, sza­lę prze­wa­ża na tę stro­nę, na któ­rą pa­dła. Aże­by zy­skać tę po­moc, aże­by pod­nieść jej zna­cze­nie, aby swo-bod­niej­sze­mi a więc dziel­niej­sze­mi uczy­nić jej ru­chy, ten, kto jej uży­wa, udzie­la jej cząst­kę swo­ich za­so­bów, swo­jej po­tę­gi, lub choć­by tyl­ko uro­ku ra­zem od­nie­sio­ne­go zwy­cięz­twa. Drob­ny sprzy­mie­rze­niec ro­śnie w zna­cze­nie, w siłę. Z cza­sem, gdy po chwi­lo­wej zgo­dzie przyj­dzie do no­we­go boju mię­dzy tymi, co z sobą wal­czy­li po­przed­nio, już mu oni obaj ofia­ru­ją przy­mie­rze, a on wy­bie­ra to, któ­re mu ła­twiej i pew­niej­szy zysk przy­nie­sie. Tym spo­so­bem dwie ście­ra­ją­ce się siły słab­ną w star­ciu na ko­rzyść trze­ciej i nic nie giu­ie, tyl­ko się prze­ra­dza.

Ta­kim mniej wię­cej był wzrost ma­jąt­ku i zna­cze­nia Pra­stów, któ­rzy po pew­nym cza­sie już nie o za­ufa­nie Or­skich lub Kru­si­czów i pod­pie­ra­nie ich swym wpły­wem, lecz o pierw­szeń­stwo przed jed­ny­mi i dru­gi­mi, ku­sić się po­czę­li.

Jak to naj­czę­ściej w hi­stor­jach ro­dzin za­uwa­żyć moż­na, każ­dy z tych ro­dów miał w swo­im cha­rak­te­rze ce­chy dzie­dzicz­ne. Przy­sło­wie o ku­rach ro­dem czu­ba­tych spraw­dza­ło się na nich z do­syć rzad­kie­mi wy­jąt­ka­mi

Ce­chą ich wspól­ną była da­le­ko po­su­nię­ta am­bi­cja ro­do­wa, chęć przo­do­wa­nia i wyż­szo­ści nad wszyst­kie­mi. Am­bi­cja ta jed­nak in­a­czej w każ­dej ob­ja­wia­ła się ro­dzi­nie.

U Kru­si­czów i Or­skich było ro­dza­jem fa­mi­lij­ne­go do­gma­tu prze­cho­wa­nie dóbr nie­po­dziel­nych w swo­jem imie­niu; Pra­sto-wie zaś sie­dzie­li na miej­scu wię­cej dla tego, że ich tam trzy­ma­ło po­wo­dze­nie, jak dla przy­wią­za­nia do gniaz­da. Że Pra-stó­wek zo­stał nie­roz­dziel­nym i nie prze­szedł w inne ręce, lecz że owszem co­raz no­we­mi za­okrą­glał się przy­le­gło­ścia­mi, było to ra­czej rze­czą przy­pad­ku niż usi­ło­wa­nia ze stro­ny dzie­dzi­ców, któ­rzy, o ile wia­do­mo, nig­dy w tym celu nie na­ra­ża­li się na ta­kie ofia­ry, na ja­kie nie­kie­dy ska­zu­ją się ro­dzi­ny, aby ma­ją­tek zo­stał nie­po­dziel­nym. U nich naj­czę­ściej syn brał wszyst­ko po ojcu, dla­te­go, że wię­cej dzie­ci nie było, lub gdy miał do spła­ce­nia je­dy­ne­go bra­ta albo je­dy­ną sio­strę, przy­cho­dzi­ło mu to ła­two przy po­mo­cy go­tów­ki po­zo­sta­łej po ro­dzi­cach lub za od­prze­da­niem cząst­ki przez przod­ków do­ku­pio­nych grun­tów.

Gra­ni­ce dóbr zmie­nia­ły się tym spo­so­bem nie­raz, ale ca­łość zo­sta­wa­ła ca­ło­ścią. Kru­si­czo­wie i Or­scy prze­ciw­nie z wiel­kim nie­kie­dy tru­dem oca­lać mu­sie­li do­bra swo­je od fa­mi­lij­ne­go dzia­łu. Nie­jed­na Kru-si­czów­na, nie­jed­na Or­ska, za­mknąć mu­sia­ła w klasz­to­rze lata mło­de, pod­czas gdy młod­si bra­cia albo rów­nież w sta­nie du­chow­nym szu­ka­li chle­ba, albo pusz­cza­li się w świat szu­kać awan­tur i losu. Z tych ostat­nich ża­den ja­koś nie miał szczę­ścia. Po­świę­ce­ni wi­do­kom ro­dzi­ny, nie po­tra­fi­li ua świe­cie zdo­być so­bie tego, co im wy­dzie­ra­ła oba­wa ro­dzi­ców, drżą­cych na myśl, że któ­ry z ich wnu­ków wyjść może na drob­ne­go szla­chet­kę; i gi­nę­li mar­nie, nie­raz bez wie­ści, tak że ża­den nie stał się pro­to­pla­stą młod­szej lin­ji swo­je­go rodu. Fa­tal­ność chcia­ła za­wsze, żeby ofia­ra zło­żo­na na oł­ta­rzu szla­chec­kiej dumy była zu­peł­ną ofia­rą luni po­dob­nie wy­dzie­dzi­cze­ni dla uie­roz­dra-bia­nia for­tu­ny do­bi­ja­ją się cza­sem sła­wy; o młod­szych Kru­si­czach i Or­skich nie czy­ta­li­śmy nig­dzie w dzie­jach..

Z tego co­śmy po­wie­dzie­li już wi­dać, że Pra­sto­wie byli go­spo­dar­niej­si i rząd­niej­si za­zwy­czaj, niż obie są­sia­du­ją­ce z nimi ro­dzi­ny. Mie­nie ich ro­sło szyb­ko i nie po­trze­bo­wa­li po­świę­cać młod­szych dzie­ci, aby choć je­den pier­wo­rod­ny za­cho­wał ma­ją­tek i zna­cze­nie. Praw­da, że do ich wzro­stu ma­jąt­ko­we­go przy­czy­nia­ło się to szcze­gól­nie, iż na za­tar­gach są­siedz­kich Kru­si­czów z Or­ski­mi po­tra­fi­li zręcz­nie ko­rzy­stać; za­wsze jed­nak wy­znać na­le­ży, że na­wet bez wzglę­du na tę oko­licz­ność ani Kru­si­czo­wie ani Or­scy nie do­rów­ny­wa­li im pod wzglę­dem zdol­no­ści w przy­spa­rza­niu mie­nia

Or­scy, syn po ojcu, lu­dzie do­bre­go ser­ca ale sła­bej gło­wy, ruj­no­wa­li się mar­no­traw­stwem, wy­sta­wą, pre­ten­sja­mi do pań­stwa, i je­że­li mie­niu ich, naj­czę­ściej ob­dłu­żo­ne, po­zo­sta­ło dłu­go w ich ro­dzi­nie, to dla­te­go tyl­ko, że im się ja­koś szczę­ści­ło, do­pi­sy­wy­ła gle­ba, uda­wa­ły naj­nie­bez­piecz­niej­sze spe­ku­la­cje, na ja­kie się nie­raz nie­roz­waż­nie pusz­cza­li; a głów­nie dla­te­go, że dzie­dzicz­na pięk­ność po­sta­wy, miłe obej­ście, pe­wien urok imie­nia wresz­cie, za­wsze da­wał sy­no­wi bo­ga­tem oże­nie­niem się wy­na­gro­dzić to, co oj­ciec roz­rzut­no­ścią utra­cił.

Kru­si­czo­wie, lu­dzie pod­stęp­ni, chyl­rzy, pie­nia­cze za­wo­ła­ni, in­try­gan­ci, przy tych wszyst­kich wa­dach tak wła­ści­wych u ro­bią­cych ma­ją­tek „ nie mo­gli go jed­nak bar­dzo po­mna­żać, bo im i szczę­ście nie za­wsze sprzy­ja­ło, i na pro­ce­sa, na naj­dzik­szych nie­raz pre­ten­sjach opar­te, ruj­no­wać się mu­sie­li, i mał­żeń­stwa im się nie wio­dły, może przez to, że przy pie­niac­kiej żył­ce nie­raz w ta­kie wcho­dzi­li związ­ki, gdzio obok ma­lej albo żad­nej for­tu­ny był w spe­ran­dzie ma­ją­tek wiel­ki, ale zo­sta­ją­cy w pro­ce­sie, któ­ry po dłu­gich la­tach pa­le­stranc­kich usi­ło­wań wy­gry­wa­ła wresz­cie stro­na prze­ciw­na.

Na dość dłu­go przed cza­sem, w któ­rym się po­wieść na­sza za­czy­na, róż­ne po­wyż­szo oko­licz­no­ści do­pro­wa­dzi­ły trzech są­sia­dów do ta­kiej rów­no­wa­gi pod wzglę­dem ma­jąt­ku i wpły­wu, że kto­by chciał ob­li­czyć, któ­ry z nich miał pra­wo do pierw­szeń­stwa przed in­ne­mi, mu­siał­by chy­ba co do ma­jąt­ku po­mie­rzyć i otak­so­wać grun­ta, ob­li­czyć wszyst­kie pas­sy­wa i dla prze­ko­na­nia się o sta­nie ak­ty­wów spe­ne­tro­wać szka­tu­ły i osza­co­wać kosz­tow­no­ści każ­de­go; a co do wpły­wu zwo­łać całą oko­li­cę na gło­so­wa­nie po­wszech­ne i po – ra­cho­wać stron­ni­ków każ­de­go domu, pa­mię­ta­jąc o tem, o czem się w gło­so­wa­niach zwy­kle za­po­mi­na: że głos wy­bor­czy jest tak­że gło­sem, to jest do­no­śniej­szym albo słab­szym być może, i że nie­raz szczu­pły chór sil­nych gło­sów nad ca­łym za­stę­pem drob­nych pi­sków i chry­pek pa­nu­je i wszel­kie im zna­cze­nie od­bie­ra.

II.

Po­zo­sta­je nam jesz­cze do opo­wie­dze­nia je­den ustęp z owych przed­hi­sto­rycz­nych dla na­szej po­wie­ści cza­sów.

W epo­ce tej zu­peł­nej rów­no­wa­gi ma­jąt­ko­wej i wpły­wo­wej trzech ry­wa­li­zu­ją­cych z sobą po­ten­ta­tów po­wia­to­wych, dzie­dzi­cem Or­ska był Je­rzy Or­ski, czło­wiek po­sia­da­ją­cy w wy­so­kim stop­niu dzie­dzicz­ne wady i przy­mio­ty ro­dzi­ny.

Jak­by umyśl­nie dla utrzy­ma­nia przez czas. dłuż­szy na jed­nym stop­niu zna­cze­nia trzech są­siedz­kich do­mów, los tym ra­zem tak zrzą­dził, że Je­rzy Or­ski nie po­trze­bo­wał się oba­wiać o to, że jego mie­nie po­dzie­lo­nem być mo­gło po jego śmier­ci. Miał tyl­ko jed­ne­go syna, któ­re­go się do cze­kał już w wie­ku doj­rza­łym, i gdy mat­ka jego, w kil­ka lat po wy­da­niu go na świat umar­ła, nie przy­szła mu by­najm­niej myśl po­wtór­ne­go oże­nie­nia, lecz cały się po­świę­cił wy­cho­wa­niu dzie­dzi­ca swe­go imie­nia, ma­ją­ce­go po nim zo­stać pia­stu­nem chlu­by ro­do­wej Or­skich i straż­ni­kiem ich po­wia­to­we­go zna­cze­nia.

Po­świę­cił się wy­cho­wa­niu syna, jest to wy­ra­że­nie ma­ją­ce tyle zna­czeń ilu jest lu­dzi, o któ­rych po­wie­dzia­nem być może. Czem jest czło­wiek sam, tem jest wy­cho­wa­nie, ja­kie dać może swe­mu dziec­ku. Sto­pień jego ukształ­ce­nia książ­ko­we­go jest tu rze­czą pod­rzęd­ną, na­wet stan ma­jąt­ko­wy zna­czy nie­wie­le. Cha­rak­ter jest pod­sta­wą wszyst­kie­go, na­uka jest to ziar­no, któ­re od­po­wied­nio do gle­by, na któ­rej jest upra­wia­nem, roz­ma­ite, nie­raz zu­peł­nie do sie­bie nie­po­dob­ne wy­da­je owo­ce.

Je­rzy Or­ski cho­ciaż się wy­łącz­nie po­świę­cił swe­mu sy­no­wi, cho­ciaż go cią­gle miał na oczach, a na­wet wła­śnie dla­te­go, że tak było, mógł mu tyl­ko prze­ka­zać swo­je wła­sne za­le­ty i wady, uczy­nić go­tem, czem był sam, jak­kol­wiek mu się zda­wa­ło, że da­le­ko świet­niej­sze swe­mu je­dy­na­ko­wi losy go­tu­je i że go zdol­niej­szym od sie­bie do ich dźwi­gnię­cia uczy­nić po­tra­fi.

– Syn mój, – mó­wił do sie­bie, – zaj­dzie da­lej niż ja za­sze­dłem. Imię Or­skich wyj­dzie za gra­ni­cę po­wia­tu, w któ­rym od tak daw­na było za­mknię­te. On zro­bi to, cze­go ja zro­bić nie mo­głem. Moi ro­dzi­ce wię­cej byli za­ję­ci sobą niż mną i to jest przy­czy­ną, żem ni­cze­go nie do­ka­zał na świe­cie; ja żyję wię­cej sy­nem niż sobą, więc jemu le­piej po­wieść się musi.

Ro­zu­mo­wa­nie zda­je się było sil­ne, lecz przy­szłość nie przy­zna­ła mu tej słusz­no­ści, jaką mia­ło za sobą po­zor­nie.

Pra­gnąc otwo­rzyć swe­mu je­dy­na­ko­wi dro­gę do szer­szej kar­je­ry niż ta, któ­ra do­tąd wszyst­kich Or­skich była dą­że­niem, Je­rzy, Or­ski po­sta­no­wił wy­kształ­cić go od­po­wied­nio, i zo­sta­wia­jąc za­wsze przy so­bie głów­ny kie­ru­nek wy­cho­wa­nia, oto­czył go gro­nem na­uczy­cie­li i gu­wer­ne­rów, nie­ko­niecz­nie har­mo­nij­nie do­bra­nych, i któ­rym nad­to, w mia­rę swych po­jęć i nie­za­do­wo­le­nia z otrzy­ma­nych re­zul­ta­tów, co­raz inne pra­wi­dła po­stę­po­wa­nia prze­pi­sy­wał. Przy ta­kim kie­run­ku nie­po­dob­na było, na­tu­ral­nie, spo­dzie­wać się wiel­kich ze stro­ny je­dy­na­ka po­stę­pów: w naj­lep­szym ra­zie z tego ro­dza­ju szko­ły mógł wyjść z gło­wą wy­ła­do­wa­ną całą en­cy­klo­pe­dją wia­do­mo­ści, bez na­le­ży­te­go sys­te­mu i ładu, prze­peł­nio­ną pod jed­nym wzglę­dem, pu­stą pod wie­lo­ma in­ne­mi.

by­ło­by tak za­pew­ne, gdy­by Mi­chał Or­ski, ów je­dy­nak, oka­zy­wał żywą chęć do nauk i zdol­no­ści od­po­wied­nie do ko­rzy­sta­nia z umy­sło­wej kar­mi jaką mu po­da­wa­no; lecz tak pod jed­nym jak pod dru­gim wzglę­dem wie­le po­zo­sta­wa­ło do ży­cze­nia. Dzie­dzic imie­nia Or­skich nie do­szedł jesz­cze do dzie­sią­te­go roku ży­cia, a już się do­wie­dział, nie­wia­do­mo zkąd, czy też so­bie wy­ro­zu­mo­wał, że kie­dy jest Or­skim, to mu na­uka nie tak bar­dzo po­trzeb­na, jak oj­ciec i na­uczy­cie­le są­dzi­li. Zda­nie to, wy­spe­ku­lo­wa­ne wła­snym ro­zu­mem czy też za­ały­sza­tie gdzie­kol­wiek, nie mo­gło wpły­nąć zba­wien­nie na jego chęć do nauk, a może było wy­pły­wem już przy­ro­dzo­nej do pra­cy umy­sło­wej nie­chę­ci. Co do zdol­no­ści, tych Mi­chał­ko­wi nie bra­ko­wa­ło, do ko­nia, do wszel­kich ćwi­czeń wy­ma­ga­ją­cych zręcz­no­ści i siły cia­ła; lecz sil­nie zbu­do­wa­ny i zdrów ma-ter­jal­nie, umy­sło­wo był sła­bym i bar­dzo umie­jęt­ne­go i oględ­ne­go po­trze­bo­wał pro­wa­dze­nia.

Wszyst­ko to nie­ma­łe­go kło­po­tu na­ba­wia­ło ojca, któ­ry je­dy­na­ko­wi swe­mu już za­wcza­su świet­ną rolę w dzie­jach kra­jo­wych prze­zna­czał. Za cza­sów Je­rze­go Or­skie­go po­wszech­ném w szko­łach było prze­ko­na­nie, że nie­chęć ucznia do na­uki jest tyl­ko wy­pły­wem jego złej woli; o tém, żeby po­cho­dzić mo­gła albo z nie­udol­no­ści wro­dzo­nej uczą­ce­go się, albo z błęd­ne­go pe­da­go­gicz­ne­go kie­run­ku ob­ra­ne­go przez na­uczy­cie­li, nie­bar­dzo jesz­cze wów­czas wie­dzia­no. Nie­uc­two było skut­kiem upo­ru, a na upór zna­no tyl­ko jed­no le­kar­stwo, za­pi­sa­ne w słyn­nych wier­szach o Du­chu świę­tym na ostat­ni­éj stro­ni­cy ele­men­ta­rza.

Nic wie­dząc jak in­a­czej po­ra­dzić z sy­nem, Je­rzy Or­ski chwy­cił się tego uni­wer­sal­ne­go środ­ka na prze­ła­ma­nie jego wstrę­tu do książ­ki, i za­le­cił na­uczy­cie­lom naj­su­row­sze z nim po­stę­po­wa­nie.

Był to śro­dek jak naj­go­rzéj wy­bra­ny. Al­ln­dy Or­ski po­sia­dał wro­dzo­ne zresz­tą w ca­łym ro­dzie Or­skich uczu­cie nie­pod­le­gło­ści. Gdy)y się wi­dział przy­mu­sza­nym do przy­ję­cia rze­czy, któ­ra dla nie­go była naj­po­żą­dań­szą, jż przez to samo, żc go przy­mu­sza­no, rzecz ta sta­ła­by się dla nie­go nie­mi­łą i wstręt­ną. Z wzro­stem su­ro­wo­ści rósł upór, aż na­resz­cie oj­ciec mu­siał so­bie wy­tłó­ma­czyć, że na tej dro­dze nie­da­le­ko zaj­dzie i że trze­ba zmie­nić po­stę­po­wa­nie.

Uczy­nił to bez żalu, owszem z przy­jem­no­ścią, raz dla­te­go, że środ­ki przy­mu­su, ja­kich uży­wał wzglę­dem syna, były prze­ciw­ne jego uspo­so­bie­niu ła­god­ne­mu z na­tu­ry, a po­wtó­re dla­te­go, że jak wszy­scy Or­scy z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie, miał zwy­czaj wszyst­ko so­bie na do­bre tłó­ma­czyć, i tak też upór jcdy­uaka na­uczy­cie­lom jego wy­tłó­ma­czył.

– Ten chło­piec ma cha­rak­ter, – mó­wił do nich, – bę­dzie z nie­go czło­wiek co się zo­wie, zaj­dzie da­lej niż wszy­scy Or­scy. Nie­la­da sztu­ki do­ka­że, kto na nim co siłą wy­mo­że. Da radę lep­szym, niż Kru­si­czo­wie albo Pra­sty. Bę­dzie z nie­go kie­dyś po­cie­cha!….

Na­uczy­cie­le otrzy­ma­li zle­ce­nie po­stę­po­wa­nia ze swym uczniem ła­god­nie. Nic wol­no go było przy­mu­szać do książ­ki in­a­czej, jak obiet­ni­cą przy­jem­no­stek i przy­smacz­ków od­po­wied­nich jego wie­ko­wi, in­a­czej ka­rać jak na­po­mnie­niem, od­wo­ła­niem się do jego wła­sne­go uzna­nia albo uczu­cia.

Ta re­for­ma nie­lep­sze od­nio­sła skut­ki. Je­dy­nak wo­lał się obejść bez przy­jem­no­stek i przy­smacz­ków, niż je ku­po­wać pra­cą i zmu­sza­niem się do za­jęć, któ­re mu się zda­wa­ły nie­przy­jem­ne. Na­po­mnie­nia ro­bi­ły ua nim wra­że­nie, od­wo­ły­wa­nia się do jogo uczuć znaj­do­wa­ły w nim od­dźwięk, było to jed­nak wra­że­nie tyl­ko chwi­lo­we, od­dźwięk któ­ry nikł szyb­ko, mło­dy chło­piec za­po­mi­nał o tem co sły­szał, za­le­d­wie sło­wa mó­wią­ce­go dźwię­czeć mu w uszach prze­sta­ły, i choć pod­czas re­pry­men­dy ro­bił so­bie w du­szy po­sta­no­wie­nie nie­na­ra­ża­nia się na nią wię­cej, nie wziął się jed­nak ani razu sil­niej i ener­gicz­niej do pra­cy.

Oj­ciec nie­dłu­go się prze­ko­nał, że i ta dro­ga mało war­ta, i za­czął my­śleć nad ob­ra­niem in­nej, ale już nie wie­dział ja­kiej się chwy­cić, więc się tyl­ko po­cie­szał w swo­im kło­po­cie i to nie­po­wo­dze­nie tłó-ma­cząc na do­bre.

– Ho! ho! – mó­wił – nie­la­da czło­wiek bę­dzie z mo­je­go chłop­ca. Nam wszyst­kim, jal( Or­scy Or­skic­mi, kto­kol­wiek się przy­li­znl, to miał od nas co chciał. By-iśniy lu­dzie mię­kie­go ser­ca, ja­jecz­ni­ca lu­dzie i ba­sta. To też nas sku­bał kto gdzie mógł, a Pra­sto­wie i Kru­siczc naj­wię­cej. Oj! nie by­li­by oni tak wy­ro­śli ani jed­ni ani dru­dzy, gdy­by Or­scy byli ta­kie­mi jak Mi­cha­łek!… Bij go, twar­dy jak ska­ła, nie ustra­szysz go i nio zła­miesz, proś go.

har­tow­ny jak stal, nie da się ugiąć, zro­bi swo­je. Ma cha­rak­ter!….

– Za­wsze jed­nak – od­zy­wał się na to pół­gło­sem któ­ry z na­uczy­cie­li – nie jest to z nim naj­lep­sze, że go ani proś­bą ani groź­bą do książ­ki nie na­pę­dzisz…

To i praw­da – przy­zna­wał oj­ciec z mniej­szém już za­do­wo­le­niem z je­dy­na­ka – ten chło­piec jak­by chciał wy­raź­nie, żeby nie jego do ksią­żek, lecz książ­ki na­pę­dzać do nie­go.

– Był­by to w isto­cie wy­bor­ny spo­sób, tyl­ko jak się do tego wziąć?….

– No, no, nic troszcz się wasz­mość – za­my­kał na­ra­dę sta­ry Or­ski – spo­sób się znaj­dzie, już ja so­bie nad tem po­my­ślę. Dziec­ko z ta­kim cha­rak­te­rem stwo­rzo­ne jest na czło­wie­ka gło­śne­go na cały kraj… znaj­dę ja dro­gę, któ­rę­dy go tam po­pro­wa­dzić.

Na­uczy­ciel za­mil­kał, do­peł­nił bo­wiem swe­go obo­wiąz­ku, gdyż zwró­cił uwa­gę ojca, że o synu my­śleć po­trze­ba, a oj­ciec de­cy­zją swo­ją brał na sie­bie cię­żar ob my­śle­nia co było po­trzeb­nem, i pre­cep­to­ra od cię­ża­ru me­dy­to­wa­nia, nad tem coby po­cząć z je­dy­na­kiem, uwal­niał.

Ta­kie roz­mo­wy po­wta­rza­ły się do­syć czę­sto. Je­rzy Or­ski nie znaj­do­wał obie­ca­ne­go spo­so­bu, na­uczy­cie­le da­lej sta­ra­li się wpły­wać na swe­go ucznia obiet­ni­ca­mi na­gród, któ­re nie skut­ko­wa­ły, i na­po­mnie­nia­mi, któ­re co­raz mniej­sze ro­bi­ły na je­dy­na­ku wra­że­nie, dla­te­go, że już za­czy­na­ły po­wsze­dnieć.

Je­rzy Or­ski znał tyl­ko dwa spo­so­by kie­ro­wa­nia mło­dzie­ży: su­ro­wość i ła­god­ność. Jak na epo­kę, w któ­rej pierw­sza me­to­da była pra­wi­dłem a dru­ga wy­jąt­kiem, było i to już wie­le, że znał i pra­wi­dło i wy­ją­tek, gdy inni o wy­jąt­ku nie mie­li wy­obra­że­nia, a na­wet uwa­ża­li go za wio­dą­cy mło­de du­sze do zgu­by wiecz­nej i po­tę­pie­nia, któ­rem im wy­raź­nie ostat­nia stro­ni­ca ele­men­ta­rza gro­zi­ła.

Ale tego nie było do­syć w wy­pad­ku, gdzie i wy­ją­tek i za­sa­da na nic się nie zda­ły. Trze­ba było coś no­we­go wy­my­śleć i nad tem ła­mał so­bie gło­wę Je­rzy Or­ski.

– Gdy­bym skom­bi­no­wał tak jed­no z dru­giem mó­wił do sie­bie – ła­god­ność z su­ro­wo­ścią, różcz­kę Du­cha świę­te­go z obiet­ni­cą pier­ni­ka lub prze­chadz­ki, mo­że­by się to na co zda­ło. Trze­ba­by wte­dy pro­sić: „ucz się chłop­cze,” a jak nie usłu­cha proś­by, uka­rać… Ba! a po­tem co?… zno­wu pro­sić?…, toby było dzie­cin­ne, i no­lens vo­lens trze­ba by­ło­by po­wró­cić (lo su­ro­wo­ści, któ­ra z tym chłop­cem na nic, jak się już o tem prze­ko­na­łem. Więc może ka­rać, a jak kara nie po­mo­że, pro­sić… Ua! ależ to jesz­cze śmiesz­niej­sze!

Ile razy po­my­ślał o skom­bi­no­wa­néj me­to­dzie, za­wsze wpa­dał w to błęd­ne kół­ko, co mu jed­nak nie prze­szka­dza­ło, gdy na­uczy­cie­le żą­da­li od nie­go po­le­ce­nia, jak mają po­stę­po­wać, żeby je­dy­nak więk­sze ro­bił po­stę­py, od­po­wia­dać z ca­łem prze­ko­na­niem:

– Ob­my­ślę ja to nie­dłu­go, ob­my­ślę.. Temu chłop­cu prze­zna­czo­no uświet­nić imię

Or­skich, Już ja wam mó­wię, że go to nie mi­nie.

Za­ufa­ny w przy­szłej wiel­ko­ści je­dy­na­ka, Je­rzy Or­ski nie był­by za­pew­ne nig­dy wy­my­ślił owe­go środ­ka, któ­ry tak na­pew­no obie­cy­wał, gdy­by mu go nie na­strę­czył przy­pa­dek.

III.

Jed­ne­go dnia Je­rzy Or­ski sie­dział w swej dwor­skiej kan­ce­lar­ji, z pa­nem Pio­trem Szu-mił­łą, któ­ry oprócz obo­wiąz­ków na­uczy­cie­la, ma­ją­ce­go obznaj­mić je­dy­na­ka z ta­jem­ni­ca­mi tal)licz­ki Py­ta­go­re­sa i my­ste-rja­mi czte­rech dzia­łań, trud­nił się tak­że z urzę­du całą ra­chun­ko­wo­ścią go­spo­dar­ską Or­ska; a na­wet to ostat­nie za­ję­cie było je­dy­nem jego za­ję­ciem na ser­jo, gdyż z mło­dym Or­skim od cza­su przy­ję­cia sys­te­mu ła­god­no­ści było da­le­ko wię­cej re­kre­acji niż na­uki.

Win­ni­śmy tu do­dać na­wia­sem, że pan Piotr Szu­mił­ło, cho­ciaż po dłu­gich usi­ło­wa­niach nie po­tra­fił do­ka­zać tego, żeby jego uczeń wie­dział na pew­no ile jest sie­dem razy dzie­więć, po­sia­dał da­le­ko wię­cej na­uki, niż do tak skrom­ne­go za­wo­du po­trze­ba mu było. Był ma­te­ma­ty­kiem za­wo­ła­nym i mógł­by uczyć wy­bor­nie swe­go przed­mio­tu, gdy­by tra­fił na ucznia, któ­ry­by się nie zra­ził jego pe­dan­ty­zmem.

Dla mło­de­go Or­skie­go trze­ba było na­ukę przed­sta­wiać w for­mie ży­wej, uroz­ma­ico­nej, po­cią­ga­ją­cej, prak­tycz­nej. Szu-miił­ło tego nio ro­zu­miał. Dla nie­go bez for­mu­łek przy­ję­tych w wy­kła­dzie przez mi­strzów, na­uka wca­le nie ist­nia­ła, i dla­te­go z mło­dym Or­skim nie mógł nic zro-' bić, choć lu­bił mó­wić przed oj­cem, że byle uczeń jego po­znał grun­tow­nie pierw­sze za­sa­dy na­uki, to już z nim po­tem ła­two pój­dzie i wszel­kich dal­szych wy­kła­dów, na­wet de re­vo­lu­tio­ni­bus or­bium ce-le­stium we­dług Ko­per­ni­ka, z za­mi­ło­wa­niem słu­chać bę­dzie.

Otoż przy pra­cy nad ra­chun­ka­mi, któ­rą wła­śnie dzie­dzic z na­uczy­cie­lem byli za­ję­ci, za­szła po­trze­ba spraw­dze­nia ile kor­cy zbo­ża wy­młó­co­ne­go znaj­do­wa­ło się jesz­cze na spi­chrzu w Or­sku, i w tym celu trze­ba było za­wo­łać eko­no­ma Kor­ka, żeby zdał spra­wę z tego, co miał u sie­bie pod klu­czem.

Po­sła­no na fol­wark na­tych­miast i w kwa­drans może po­tem uka­zał się w kan­ce­lar­ji dwu­na­sto­let­ni mniej wię­cej chło­pak, sta­nął nie­śmia­ło w pro­gu i czap­ką skło­nił się do zie­mi.

– Cze­muż oj­ciec nie przy­szedł? – za­py­tał Or­ski.

Chło­piec ob­ja­śnił, że oj­ciec jego wy­je­chał w pań­skim in­te­re­sie, lecz że mat­ka go przy­sła­ła, żeby na za­py­ta­nie pań­skie od­po­wie­dział.

– Więc ty wiesz, ile ja­kie­go zbo­ża na spi­chrzu?

– Wiem pro­szę ja­śnie pana.

– Na pa­mięć… mo­żesz się po­my­lić… my po­trze­bu­je­my do­kład­nie wie­dzieć, żeby się prze­ko­nać czy się to z ra­chun­ka­mi zga­dza.

– O! ja się nie omy­lę, pro­szę ja­sne­go pana, na­zna­czy­łem so­bie.

Eko­no­mo­wie i kar­bo­wi pro­wa­dzą zwy­kle swo­je ra­chun­ki na ki­jach, zwa­nych kar­ba­mi; Szu­mił­ło pew­ny był, że chło­piec z kar­bów chce od­po­wia­dać, więc rzekł do nie­go:

– No, to idź po kar­by.

– Ja mam tu na­zna­czo­ne, – od­rzekł chło­pak wy­cią­ga­jąc z za­na­drza za­tłusz­czo­ną kart­kę.

Ma­te­ma­tyk spoj­rzał na nie­go zdzi­wio­ny, i za­py­tał:

– To ty umiesz pi­sać?….

– Nie, pro­szę ła­ski pana, ja so­bie tak zna­czę jak umiem.

Zdzi­wie­nie pro­fe­so­ra ta­blicz­ki mno­że­nia i astro­nom­ji po­więk­szy­ło się jesz­cze bar­dziej. Chciał już po­wie­dzieć, ja­ki­ém to szczę­ściem dla na­uczy­cie­la był­by uczeń, któ­ry bez na­uki uinió ra­cho­wać, a ja­kiem nie­szczę­ściem jest taki, któ­re­go mimo wy­si­leń na­uczy­ciel­skich nic na­uczyć nie moż­na; ale ugryzł się w ję­zyk, na myśl, że ta­kiem ode­zwa­niem się mógł­by so­bie na­ra­zić chle­bo­daw­cę, i rzekł tyl­ko:

– No, to dyk­tuj, zo­ba­czym czy się zga­dza.. Psze­ni­cy?

Chło­pak szyb­ko z swej kart­ki za­czął li­czyć pół­gło­sem;

– Je­den… dwa… pięć… je­de­na­ście…. dwa­dzie­ścia trzy…

I rzekł gło­śno:

– Czter­dzie­ści sie­dem, pro­szę ła­ski pana.

Zdzi­wie­nie Szn­mił­ły nio mia­ło pra­wie gra­nic, nie mógł się wstrzy­mać od mru­cze­nia:

– Je­den, dwa, pięć, je­de­na­ście… jak on to ra­chu­je, cie­ka­wym… kto go tego na­uczył?….

Zaj­rzał do książ­ki, cy­fra była zgod­ną.

– Czter­dzie­ści sie­dem, po­win­no być czter­dzie­ści sie­dem w isto­cie. Tyl­ko… ale mniej­sza o to!…. żyta ile?

Chło­pak znów za­czął re­cy­to­wać cy­fry w nie­zro­zu­mia­łym dla Szu­mił­ły po­stę­pie:

– Je­den, dwa, pięć, dzie­sięć, dwa­dzie­ścia je­den, czter­dzie­ści dwa, osiem­dzie­siąt pięć, pro­szę ła­ski pana.

Szu­mił­ło aż pod­sko­czył na krze­śle.

– Tak! tak! –za­wo­łał, nie mo­gąc się już po­wstrzy­mać,–jak on li­czy? to nie­po­ję­te!….

Ha­mu­jąc jed­nak swo­ją cie­ka­wość na­uko­wą, przez wzgląd na obec­ność Or­skie­go, nie za­brał się do eg­za­mi­no­wa­nia chłop­ca, cho­ciaż go wiel­ka bra­ła chęt­ka.

– Da­lej, owsa? – za­py­tał, cie­ka­wie przy­słu­chu­jąc się ra­chun­ko­wi.

– Je­den… dwa… pięć… je­de­na­ście… sto dwa­dzie­ścia trzy.

– Jęcz­mie­nia?…

– Je­den… dwa… czte­ry… dzie­więć… osiem­na­ście.

Ra­chu­nek był jak naj­zgod­niej­szy, bar­dzo to mało jed­nak ob­cho­dzi­ło Szu­mił­łę; jemu szło tyl­ko o sys­te­mat, jaki so­bie przy­jął syn eko­mo­ma do zna­cze­nia liczb. Nie­zwa­ża­jąc więc już, że tym spo­so­bem pana od dal­szej pra­cy nad ra­chun­ka­mi od­ry­wa, za­wo­łał na chłop­ca:

– Slu­chaj­no Jaś­ku, po­każ mi tę kart­kę.

– I! pro­szę ła­ski pana, – od­rzekł na to chło­pak, – pan tam tego wca­le nie doj­dzie, ja to so­bie tak wy­my­śli­łem,

– Nic nie szko­dzi, da­waj, – rzekł Szu­mił­ło, któ­re­go ar­gu­ment, uży­ty przez chłop­ca, nie­tyl­ko nie prze­ko­ny­wał, lecz jesz­cze bar­dziej za­cie­ka­wił.

Mło­dy Ko­rek wy­raź­nie nie miał ocho­ty swo­ich re­je­strów po­ka­zy­wać oczom pro­fa­na.

– A nie dam, – rzekł cho­wa­jąc kart­kę w za­na­drze.

.Je­rzy Or­ski nie do­my­ślał się wca­le, o co Szu­mil­le cho­dzić mo­gło. Zda­wa­ło mu się, że ma­te­ma­tyk do­strzegł ja­kąś nie­do­kład­ność w po­da­wa­nej ilo­ści owsa i jęcz­mie­nia. Wi­dział przy tem, ze chło­pak nie słu­cha roz­ka­zu i cho­wa kart­kę, któ­rą mu po­ka­zać ka­za­no. Opór ten roz­gnie­wał go.

– Da­waj za­raz, – krzyk­nął groź­nie na chłop­ca.

Chło­piec prze­lęk­nio­ny wy­do­był kart­kę z za­pa­zu­chy i nie­śmia­ło po­dał ją panu.

Dzie­dzic Or­ska mi­mo­wol­nie spoj­rzał na im­pro­wi­zo­wa­ne re­ge­stra eko­nom­skie­go syna, spoj­rzał i nie ro­zu­miał ich zu­peł­nie, tak samo jak ta­tu­lo Ko­rek.

Przy­pa­trzył im się przez chwi­lę, wzru­szył ra­mio­na­mi, i rzekł od­da­jąc je Szu-mil­le:

– No, praw­da, mo­ści Szu­mił­ło, że z ty­cii jego ba­zgra­nin wie­le dojść nie moż­na. Na­gry­zmo­lił so­bie kre­sek i kó­łek, i po­wia­da, że to re­je­stra…

Szu­mił­ło z naj­wyż­szą cie­ka­wo­ścią po­chwy­cił kart­kę i za­czął jej się przy­glą­dać. Rze­czy­wi­ście były tam tyl­ko kół­ka i kre­ski, któ­re­mi cała kart­ka z obu stron była za­ba­zgra­ną. Kół­ka te i kre­ski ugru­po­wa­ne były jed­nak w po­rząd­ku, któ­ry nie był ob­cym Szu­mil­le. Nie chciał prze­cież wie­rzyć swym oczom.

– Nie­po­dob­na! – my­ślał, – zkąd­by chło­piec nie­umie­ją­cy czy­tać, znał tak mało uży­wa­ny, czy­sto teo­re­tycz­ny sys­te­mat li­cze­nia?… Trze­ba go choć kil­ko­ma py­ta­nia­mi wy­ba­dać.

I rzekł gło­śno do chłop­ca;

– Gdzież tu na­pi­sa­ne, ile jest owsa?

– Nig­dzie, pro­szę pana, tam tyl­ko na­zna­czo­ne.

– Gdzież na­zna­czo­ne?

Chło­piec zbli­żył się i po­ka­zał grup­pę cyfr, zło­żo­ną z zer i jed­no­stek, a obok niej od­dziel­ną kre­skę.

– Cóż to zna­czy?

– Ta kre­ska od­dziel­na zna­czy sto kor-ry, – tłó­ma­czył sa­mo­rod­ny ma­te­ma­tyk, – a te kil­ka kre­sek z kół­kiem w środ­ku, to je­den… dwa… pięć… je­de­na­ście… dwa­dzie­ścia trzy kor­ce.

– Jak­że wiesz, że to owies nie żyto?

– Żyto, pro­szę pana, zbie­ra­li­śmy nąj­pierw­sze, więc je na­zna­czy­łem u góry, po­tem żęli psze­ni­cę, więc ją na­zna­czy­łem pod ży­tem, po­tem jęcz­mień, a tu­taj owies. Już ja tak wszyst­ko so­bie zna­czę. Tu­taj ile owiec w owczar­ni, tu­taj ile koni na staj­ni, tu ile lu­dzi wy­szło wczo­raj na pań­skie, a tu­taj ile kro­ków do ko­ścio­ła.

To mó­wiąc, po­ka­zy­wał po ko­lei roz­ma­ite kom­bi­na­cje kó­łek i kre­sek, znaj­du­ją­ce się na kart­ce.

Licz­ba kro­ków do ko­ścio­ła wy­ra­żo­ną była dwie­ma gru­pa­mi zna­ków.

– Ileż to ma zna­czyć? – spy­tał Szu­mił­ło.

Chło­piec po­li­czy! po si­vo­je­niu i od­po­wie­dział:

– Dwa­dzie­ścia osiem razy po sto i pięć­dzie­siąt pięć.

– Więc ile ty­się­cy?

– Ty­się­cy? – po­wtó­rzył chło­pak, – nie wiem.

Mło­dy Ko­rek do stu tyl­ko li­czyć po­tra­fił.

Gdy­by nie­bosz­czyk Mey­er­he­er, prze­cho­dząc uli­cą Pa­ry­ża, usły­szał wę­drow­ne­go prze­kup­nia­rza owo­ców, śpie­wa­ją­ce­go swo­je wie­ku­iste: „pi­ches a un sou la pi­éce” czy­stym, sil­nym i bo­ga­tą ska­lę po­sia­da­ją­cym te­no­rem, nie­mniej­by się pew­no za­dzi­wił, jak Szu­mił­ło pa­trząc na kart­kę i sły­sząc od­po­wie­dzi chło­pa­ka.

Ja­śnie pa­nie! – rzekł do Or­skie­go, – to nie­po­ję­te.. po­zna­łem się od razu, alem uszom i oczom wie­rzyć nie chciał… ten chło­piec… ja­śnie pa­nie… wy­na­lazł dja­dy­kę Le­ib­ni­ca.

Wzmian­ka o dja­dy­ce Le­ib­ni­ca i dla ja­sne­go pana i dla eko­nom­skie­go dziec­ka za­rów­no była nie­zro­zu­mia­łą, szcze­gól­niej jed­nak prze­ra­zi­ła mło­de­go Kor­ka.

– Pro­szę ła­ski ja­sne­go pana, – rzekł prze­stra­szo­ny i pra­wie z pła­czem: – ja tam nie wiem, cze­go pan rach­mistrz chce, żad­nej jad­ki nio zna­la­złem i nie bra­łem.

Szu­mił­ło chciał wy­tłó­ma­czyć co po­wie­dział, nie mógł jed­nak­że, bo Or­ski, chcąc prę­dzej skoń­czyć z ra­chun­ka­mi, wtrą­cił się do roz­mo­wy, by od­pę­dzić chłop­ca.

– Nic masz się co za­pie­rać, – rzekł su­ro­wo, – je­że­liś zna­lazł książ­kę pana pro­fe­so­ra, to mu ją od­nieś za­raz… jak się ju­tro do­wiem, że nie od­da­łeś – baty.

Jak Boga ko­cham, ja­sny pa­nie… – za­czął ze łza­mi chło­piec.

– Ru­szaj! ani sło­wa wię­cej!…. jak do ju­tra nie od­dasz… pa­mię­taj, trzy­dzie­ści od­le­wa­nych przed dwo­rem. Kto za­bie­ra zna­le­zio­ne to krad­nie, a ja wszyst­ko prze­ba­czam prócz kra­dzie­ży.

– Pro­szę ja­śnie pana…

– Ani sło­wa wię­cej!… ru­szaj precz!,. Chło­pak wy­szedł, nie­poj­mu­jąc, ja­kim spo­so­bem po­padł w po­dej­rze­nie o kra­dzież.

Ob­rót, jaki przy­bra­ła ta spra­wa, zmar­twił nie­zmier­nie Szu­mił­łę. Żal mu było chło­pa­ka, co taki do ra­cho­wa­nia miał gen­jusz, i rad był wy­stą­pić w jego obro­nie, ale nie mógł na ra­zie wziąć się do tego, gdyż trze­ba było wy­tłó­ma­czyć Or­skie­mu, że sys­te­mat li­cze­nia wziął za książ­kę. Po­dob­nem wy­tknię­ciem nie­wia­do­mo­ści, Szu­mił­ło oba­wiał mu się na­ra­zić.

Jemu, jako ma­te­ma­ty­ko­wi ex pro­fes­so, zda­wa­ło się, że nie­zna­jo­mość cze­goś, co się ma­te­ma­ty­ki ty­czy, była do­wo­dem naj­grub­sze­go nie­uc­twa. Nie­wie­dzieć, co jest dja­dy­ka, choć dja­dy­ka jest tyl­ko ro­dza­jem za­baw­ki na­uko­wej, zu­peł­nie obo­jęt­nym dla nie­spe­cja­li­stów, zda­wa­ło mu się rów­nież kom­pro­ra­itu­ją­cem, jak wziąć port pi­rej­ski za czło­wie­ka, a kto wie na­wet, czy nie bar­dziej. Za­bra­kło mu od­wa­gi cy­wil­nej, żeby swe­mu chle­bo­daw­cy zro­bić tak za­wsty­dza­ją­cy za­rzut, zwłasz­cza w obec chłop­ca, któ­ry czy­tać i pi­sać nie­umie­jąc, ' sam so­bie wy­na­lazł to, o czem pan jego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: