- W empik go
Rodzina Orskich. Tom 1 - ebook
Rodzina Orskich. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 261 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Zaczniemy od przeszłości.
Jak najstarsi ludzie zapamiętają, w jednej z okolic naszego kraju mieszkały trzy rodziny, od niepamiętnych widać czasów w tych stronach osiadłe, gdyż nazwiska nawet przybrały od dziedzicznych posiadłości, które sąsiadowały z sobą. Były to rodziny Krusiczów, Orskich i Prastów.
Niezmiernie ciekawą książkę stworzyćby można, gdyby komu cierpliwości i czasu do szperania po aktach sądów i po archiwach domowych starczyło, i gdyby wyobraźnia piszącego z przetworzonych już i przeszłych w legendę podań dawniejszych czasów umiała wskrzesić i przedstawić dzieje stosunków sąsiedzkich tych trzech domów, których tradycyjnem, z ojca aa syna przekazywaniem zadaniem było utrzymać w całości i niepodzielności rodzinue gniazda, i przewodzić w powiecie nad wszystkimi, a głównie nad najbliższymi sąsiadami.
Stosunki sąsiedzkie wszędzie i zawsze są stosunkami interesów, które rzadko koło siebie chodzić mogą, ażeby sobie wzajem nie następowały na nogi. To też trzebaby mieć w głowie i w pamięci, albo odgrzebać i odgadnąć wielkie mnóstwo dziś już zapomnianych szczegółów, żeby się porwać na ogółowe nawet wyliczenie, ile to tam było procesów i zatargów, przez ile instancji każda ze spraw przechodziła, ile lat – nawet ile pokoleń trwać mogła; ile znów razy długotrwałe waśnie na chwilową zamieniały się zgodę, jakie układy poprzedzały ten krótki spokój, jakie okoliczności go zrywały.
Nie będziemy się porywali na tę pracę, któraby się stać musiała historją domową całego powiatu przez ciąg dwóch stuleci z okładem. Dosyć nam wiedzieć, że Orek, Krusice i Prastćwek były siedliskami trzech rodów, których naczelnicy za najwyższą sobie poczytywali ambicję pierwszeństwo i przodowanie w obrębie jednego powiatu.
Historja kraju nie zapisała, żeby ktokolwiek z ludzi noszących te nazwiska pomyślał o wystąpieniu na obszerniejszą sferę w stolicy, na jakim m-zędzie koronnym, lub sięgał w boju po zaszczyty wodza. Przyczyna tego była dosyć jasna. Każdy, nim o szerszej działalności pomyślał, musiał się wprzód postawić silnie i wysoko w powiecie; a gdy który już dopiął tego celu, wtedy musiał na nim poprzestać, gdyż zamożni i wpływowi sąsiedzi – chociaż pokonani chwilowo – ciągle mu na miejscu zagrażali i krzyżowali jego dalsze plany, co im było tem łatwiej, że położenie jeograficzne powiatu, w którym mieszkali – n.i krańcu kraju – czyniło bardzo trudnem pilnowanie interesów miejscowych dla tych, których ambicja do stolicy pociągała.
Taką była ogólna charakterystyka tych parafjalnych dziejów, z których zresztą pewne tylko szczegóły potrzebne będą do zrozumienia naszej powieści.
Dawna tradycja, przechowana zarówno w rodzie Krusiczów i Orskich, twierdziła, że pierwiastkowe posiadłości jednych i drugich do jednej należały rodziny, i inne wówczas nosiły nazwisko. Rodzina owa wygasła bardzo dawno w linji męzkiej, a pozostały tylko dwie córki, których mężowie podzielili między sobą ich dobra, przyłączając je do swych niewielkich niegdyś wiosek, Krusic i Orska. Dwór, pozostały po ojcu obu ostatnich dziedziczek, rozsypał się z czasem w zwaliska, a wnet potem, podzielona wioska straciła nawet nazwisko, i części przyłączone do sąsiednich dominjów zaczęły jedno z niemi nosić miano.
To wspomnienie familijne, jeżeli miało jaki wpływ na losy i koleje obu rodów, to chyba ten, że Krusiczowie i Orscy jeszcze bardziej rywalizowali z sobą, niż jedni i drudzy z Prastami.
Antagonizm ich wzajemny miał się zacząć jeszcze za owych czasów, kiedy dziedzic Krusic z dziedzicem Orska byli mężami dwóch sióstr rodzonych. Już wtedy podobno obie strony uważały się za pokrzywdzone podziałem, już wtedy zaczęły się spory graniczne i procesa; wtedy początek wzięło współzawodnictwo w ubieganiu się o wpływy, przyjaźń, znaczenie i powagę w powiecie.
Jak zwykle bywa, że, gdy trzej toczą walkę z sobą, dwaj muszą się jednoczyć przeciw jednemu, tak też i tutaj, w antagonizmie Krusiczów z Orskimi, Prastowie najczęściej bywali to jednych to drugich sprzymierzeńcami. Rzadkie i tylko chwilowe bywały przykłady, że dwa rody, mające cząstkę krwi wspólnej, koalizowały się przeciw obcemu; i to też głównie było przyczyną, że Prastowie – w początkach mieniem i wpływem najmniej znaczący, czego nawet zdrobniała nazwa ich dziedzictwa dowodziła – wkrótce i Orskim i Krusiczom dorównali, tak pod jednym jak pod drugim względem.
w walce interesów prywatnych bywa tak czasem, jak w politycznych zatargach. Dwaj potentaci giełdowi czy dwaj mocarze walczą, z sobą, gdyż ich interesa czy ambicje skrzyżowały się i jeden drugiemu zawadza. Siły ich są równe z początku, walka byłaby trudna i długa. Jeden – przebieglejszy, – chcąc sobie zapewnić zwycięztwo, przybiera w pomoc trzeciego, którego środki materjalne lub siła moralna nicby nie znaczyła sama przez się, lecz znaczy wiele dodana do potęgi, i jak-bądź drobna, szalę przeważa na tę stronę, na którą padła. Ażeby zyskać tę pomoc, ażeby podnieść jej znaczenie, aby swo-bodniejszemi a więc dzielniejszemi uczynić jej ruchy, ten, kto jej używa, udziela jej cząstkę swoich zasobów, swojej potęgi, lub choćby tylko uroku razem odniesionego zwycięztwa. Drobny sprzymierzeniec rośnie w znaczenie, w siłę. Z czasem, gdy po chwilowej zgodzie przyjdzie do nowego boju między tymi, co z sobą walczyli poprzednio, już mu oni obaj ofiarują przymierze, a on wybiera to, które mu łatwiej i pewniejszy zysk przyniesie. Tym sposobem dwie ścierające się siły słabną w starciu na korzyść trzeciej i nic nie giuie, tylko się przeradza.
Takim mniej więcej był wzrost majątku i znaczenia Prastów, którzy po pewnym czasie już nie o zaufanie Orskich lub Krusiczów i podpieranie ich swym wpływem, lecz o pierwszeństwo przed jednymi i drugimi, kusić się poczęli.
Jak to najczęściej w historjach rodzin zauważyć można, każdy z tych rodów miał w swoim charakterze cechy dziedziczne. Przysłowie o kurach rodem czubatych sprawdzało się na nich z dosyć rzadkiemi wyjątkami
Cechą ich wspólną była daleko posunięta ambicja rodowa, chęć przodowania i wyższości nad wszystkiemi. Ambicja ta jednak inaczej w każdej objawiała się rodzinie.
U Krusiczów i Orskich było rodzajem familijnego dogmatu przechowanie dóbr niepodzielnych w swojem imieniu; Prasto-wie zaś siedzieli na miejscu więcej dla tego, że ich tam trzymało powodzenie, jak dla przywiązania do gniazda. Że Pra-stówek został nierozdzielnym i nie przeszedł w inne ręce, lecz że owszem coraz nowemi zaokrąglał się przyległościami, było to raczej rzeczą przypadku niż usiłowania ze strony dziedziców, którzy, o ile wiadomo, nigdy w tym celu nie narażali się na takie ofiary, na jakie niekiedy skazują się rodziny, aby majątek został niepodzielnym. U nich najczęściej syn brał wszystko po ojcu, dlatego, że więcej dzieci nie było, lub gdy miał do spłacenia jedynego brata albo jedyną siostrę, przychodziło mu to łatwo przy pomocy gotówki pozostałej po rodzicach lub za odprzedaniem cząstki przez przodków dokupionych gruntów.
Granice dóbr zmieniały się tym sposobem nieraz, ale całość zostawała całością. Krusiczowie i Orscy przeciwnie z wielkim niekiedy trudem ocalać musieli dobra swoje od familijnego działu. Niejedna Kru-siczówna, niejedna Orska, zamknąć musiała w klasztorze lata młode, podczas gdy młodsi bracia albo również w stanie duchownym szukali chleba, albo puszczali się w świat szukać awantur i losu. Z tych ostatnich żaden jakoś nie miał szczęścia. Poświęceni widokom rodziny, nie potrafili ua świecie zdobyć sobie tego, co im wydzierała obawa rodziców, drżących na myśl, że który z ich wnuków wyjść może na drobnego szlachetkę; i ginęli marnie, nieraz bez wieści, tak że żaden nie stał się protoplastą młodszej linji swojego rodu. Fatalność chciała zawsze, żeby ofiara złożona na ołtarzu szlacheckiej dumy była zupełną ofiarą luni podobnie wydziedziczeni dla uierozdra-biania fortuny dobijają się czasem sławy; o młodszych Krusiczach i Orskich nie czytaliśmy nigdzie w dziejach..
Z tego cośmy powiedzieli już widać, że Prastowie byli gospodarniejsi i rządniejsi zazwyczaj, niż obie sąsiadujące z nimi rodziny. Mienie ich rosło szybko i nie potrzebowali poświęcać młodszych dzieci, aby choć jeden pierworodny zachował majątek i znaczenie. Prawda, że do ich wzrostu majątkowego przyczyniało się to szczególnie, iż na zatargach sąsiedzkich Krusiczów z Orskimi potrafili zręcznie korzystać; zawsze jednak wyznać należy, że nawet bez względu na tę okoliczność ani Krusiczowie ani Orscy nie dorównywali im pod względem zdolności w przysparzaniu mienia
Orscy, syn po ojcu, ludzie dobrego serca ale słabej głowy, rujnowali się marnotrawstwem, wystawą, pretensjami do państwa, i jeżeli mieniu ich, najczęściej obdłużone, pozostało długo w ich rodzinie, to dlatego tylko, że im się jakoś szczęściło, dopisywyła gleba, udawały najniebezpieczniejsze spekulacje, na jakie się nieraz nierozważnie puszczali; a głównie dlatego, że dziedziczna piękność postawy, miłe obejście, pewien urok imienia wreszcie, zawsze dawał synowi bogatem ożenieniem się wynagrodzić to, co ojciec rozrzutnością utracił.
Krusiczowie, ludzie podstępni, chylrzy, pieniacze zawołani, intryganci, przy tych wszystkich wadach tak właściwych u robiących majątek „ nie mogli go jednak bardzo pomnażać, bo im i szczęście nie zawsze sprzyjało, i na procesa, na najdzikszych nieraz pretensjach oparte, rujnować się musieli, i małżeństwa im się nie wiodły, może przez to, że przy pieniackiej żyłce nieraz w takie wchodzili związki, gdzio obok malej albo żadnej fortuny był w sperandzie majątek wielki, ale zostający w procesie, który po długich latach palestranckich usiłowań wygrywała wreszcie strona przeciwna.
Na dość długo przed czasem, w którym się powieść nasza zaczyna, różne powyższo okoliczności doprowadziły trzech sąsiadów do takiej równowagi pod względem majątku i wpływu, że ktoby chciał obliczyć, który z nich miał prawo do pierwszeństwa przed innemi, musiałby chyba co do majątku pomierzyć i otaksować grunta, obliczyć wszystkie passywa i dla przekonania się o stanie aktywów spenetrować szkatuły i oszacować kosztowności każdego; a co do wpływu zwołać całą okolicę na głosowanie powszechne i po – rachować stronników każdego domu, pamiętając o tem, o czem się w głosowaniach zwykle zapomina: że głos wyborczy jest także głosem, to jest donośniejszym albo słabszym być może, i że nieraz szczupły chór silnych głosów nad całym zastępem drobnych pisków i chrypek panuje i wszelkie im znaczenie odbiera.
II.
Pozostaje nam jeszcze do opowiedzenia jeden ustęp z owych przedhistorycznych dla naszej powieści czasów.
W epoce tej zupełnej równowagi majątkowej i wpływowej trzech rywalizujących z sobą potentatów powiatowych, dziedzicem Orska był Jerzy Orski, człowiek posiadający w wysokim stopniu dziedziczne wady i przymioty rodziny.
Jakby umyślnie dla utrzymania przez czas. dłuższy na jednym stopniu znaczenia trzech sąsiedzkich domów, los tym razem tak zrządził, że Jerzy Orski nie potrzebował się obawiać o to, że jego mienie podzielonem być mogło po jego śmierci. Miał tylko jednego syna, którego się do czekał już w wieku dojrzałym, i gdy matka jego, w kilka lat po wydaniu go na świat umarła, nie przyszła mu bynajmniej myśl powtórnego ożenienia, lecz cały się poświęcił wychowaniu dziedzica swego imienia, mającego po nim zostać piastunem chluby rodowej Orskich i strażnikiem ich powiatowego znaczenia.
Poświęcił się wychowaniu syna, jest to wyrażenie mające tyle znaczeń ilu jest ludzi, o których powiedzianem być może. Czem jest człowiek sam, tem jest wychowanie, jakie dać może swemu dziecku. Stopień jego ukształcenia książkowego jest tu rzeczą podrzędną, nawet stan majątkowy znaczy niewiele. Charakter jest podstawą wszystkiego, nauka jest to ziarno, które odpowiednio do gleby, na której jest uprawianem, rozmaite, nieraz zupełnie do siebie niepodobne wydaje owoce.
Jerzy Orski chociaż się wyłącznie poświęcił swemu synowi, chociaż go ciągle miał na oczach, a nawet właśnie dlatego, że tak było, mógł mu tylko przekazać swoje własne zalety i wady, uczynić gotem, czem był sam, jakkolwiek mu się zdawało, że daleko świetniejsze swemu jedynakowi losy gotuje i że go zdolniejszym od siebie do ich dźwignięcia uczynić potrafi.
– Syn mój, – mówił do siebie, – zajdzie dalej niż ja zaszedłem. Imię Orskich wyjdzie za granicę powiatu, w którym od tak dawna było zamknięte. On zrobi to, czego ja zrobić nie mogłem. Moi rodzice więcej byli zajęci sobą niż mną i to jest przyczyną, żem niczego nie dokazał na świecie; ja żyję więcej synem niż sobą, więc jemu lepiej powieść się musi.
Rozumowanie zdaje się było silne, lecz przyszłość nie przyznała mu tej słuszności, jaką miało za sobą pozornie.
Pragnąc otworzyć swemu jedynakowi drogę do szerszej karjery niż ta, która dotąd wszystkich Orskich była dążeniem, Jerzy, Orski postanowił wykształcić go odpowiednio, i zostawiając zawsze przy sobie główny kierunek wychowania, otoczył go gronem nauczycieli i guwernerów, niekoniecznie harmonijnie dobranych, i którym nadto, w miarę swych pojęć i niezadowolenia z otrzymanych rezultatów, coraz inne prawidła postępowania przepisywał. Przy takim kierunku niepodobna było, naturalnie, spodziewać się wielkich ze strony jedynaka postępów: w najlepszym razie z tego rodzaju szkoły mógł wyjść z głową wyładowaną całą encyklopedją wiadomości, bez należytego systemu i ładu, przepełnioną pod jednym względem, pustą pod wieloma innemi.
byłoby tak zapewne, gdyby Michał Orski, ów jedynak, okazywał żywą chęć do nauk i zdolności odpowiednie do korzystania z umysłowej karmi jaką mu podawano; lecz tak pod jednym jak pod drugim względem wiele pozostawało do życzenia. Dziedzic imienia Orskich nie doszedł jeszcze do dziesiątego roku życia, a już się dowiedział, niewiadomo zkąd, czy też sobie wyrozumował, że kiedy jest Orskim, to mu nauka nie tak bardzo potrzebna, jak ojciec i nauczyciele sądzili. Zdanie to, wyspekulowane własnym rozumem czy też zaałyszatie gdziekolwiek, nie mogło wpłynąć zbawiennie na jego chęć do nauk, a może było wypływem już przyrodzonej do pracy umysłowej niechęci. Co do zdolności, tych Michałkowi nie brakowało, do konia, do wszelkich ćwiczeń wymagających zręczności i siły ciała; lecz silnie zbudowany i zdrów ma-terjalnie, umysłowo był słabym i bardzo umiejętnego i oględnego potrzebował prowadzenia.
Wszystko to niemałego kłopotu nabawiało ojca, który jedynakowi swemu już zawczasu świetną rolę w dziejach krajowych przeznaczał. Za czasów Jerzego Orskiego powszechném w szkołach było przekonanie, że niechęć ucznia do nauki jest tylko wypływem jego złej woli; o tém, żeby pochodzić mogła albo z nieudolności wrodzonej uczącego się, albo z błędnego pedagogicznego kierunku obranego przez nauczycieli, niebardzo jeszcze wówczas wiedziano. Nieuctwo było skutkiem uporu, a na upór znano tylko jedno lekarstwo, zapisane w słynnych wierszach o Duchu świętym na ostatniéj stronicy elementarza.
Nic wiedząc jak inaczej poradzić z synem, Jerzy Orski chwycił się tego uniwersalnego środka na przełamanie jego wstrętu do książki, i zalecił nauczycielom najsurowsze z nim postępowanie.
Był to środek jak najgorzéj wybrany. Allndy Orski posiadał wrodzone zresztą w całym rodzie Orskich uczucie niepodległości. Gdy)y się widział przymuszanym do przyjęcia rzeczy, która dla niego była najpożądańszą, jż przez to samo, żc go przymuszano, rzecz ta stałaby się dla niego niemiłą i wstrętną. Z wzrostem surowości rósł upór, aż nareszcie ojciec musiał sobie wytłómaczyć, że na tej drodze niedaleko zajdzie i że trzeba zmienić postępowanie.
Uczynił to bez żalu, owszem z przyjemnością, raz dlatego, że środki przymusu, jakich używał względem syna, były przeciwne jego usposobieniu łagodnemu z natury, a powtóre dlatego, że jak wszyscy Orscy z pokolenia w pokolenie, miał zwyczaj wszystko sobie na dobre tłómaczyć, i tak też upór jcdyuaka nauczycielom jego wytłómaczył.
– Ten chłopiec ma charakter, – mówił do nich, – będzie z niego człowiek co się zowie, zajdzie dalej niż wszyscy Orscy. Nielada sztuki dokaże, kto na nim co siłą wymoże. Da radę lepszym, niż Krusiczowie albo Prasty. Będzie z niego kiedyś pociecha!….
Nauczyciele otrzymali zlecenie postępowania ze swym uczniem łagodnie. Nic wolno go było przymuszać do książki inaczej, jak obietnicą przyjemnostek i przysmaczków odpowiednich jego wiekowi, inaczej karać jak napomnieniem, odwołaniem się do jego własnego uznania albo uczucia.
Ta reforma nielepsze odniosła skutki. Jedynak wolał się obejść bez przyjemnostek i przysmaczków, niż je kupować pracą i zmuszaniem się do zajęć, które mu się zdawały nieprzyjemne. Napomnienia robiły ua nim wrażenie, odwoływania się do jogo uczuć znajdowały w nim oddźwięk, było to jednak wrażenie tylko chwilowe, oddźwięk który nikł szybko, młody chłopiec zapominał o tem co słyszał, zaledwie słowa mówiącego dźwięczeć mu w uszach przestały, i choć podczas reprymendy robił sobie w duszy postanowienie nienarażania się na nią więcej, nie wziął się jednak ani razu silniej i energiczniej do pracy.
Ojciec niedługo się przekonał, że i ta droga mało warta, i zaczął myśleć nad obraniem innej, ale już nie wiedział jakiej się chwycić, więc się tylko pocieszał w swoim kłopocie i to niepowodzenie tłó-macząc na dobre.
– Ho! ho! – mówił – nielada człowiek będzie z mojego chłopca. Nam wszystkim, jal( Orscy Orskicmi, ktokolwiek się przyliznl, to miał od nas co chciał. By-iśniy ludzie miękiego serca, jajecznica ludzie i basta. To też nas skubał kto gdzie mógł, a Prastowie i Krusiczc najwięcej. Oj! nie byliby oni tak wyrośli ani jedni ani drudzy, gdyby Orscy byli takiemi jak Michałek!… Bij go, twardy jak skała, nie ustraszysz go i nio złamiesz, proś go.
hartowny jak stal, nie da się ugiąć, zrobi swoje. Ma charakter!….
– Zawsze jednak – odzywał się na to półgłosem który z nauczycieli – nie jest to z nim najlepsze, że go ani prośbą ani groźbą do książki nie napędzisz…
To i prawda – przyznawał ojciec z mniejszém już zadowoleniem z jedynaka – ten chłopiec jakby chciał wyraźnie, żeby nie jego do książek, lecz książki napędzać do niego.
– Byłby to w istocie wyborny sposób, tylko jak się do tego wziąć?….
– No, no, nic troszcz się waszmość – zamykał naradę stary Orski – sposób się znajdzie, już ja sobie nad tem pomyślę. Dziecko z takim charakterem stworzone jest na człowieka głośnego na cały kraj… znajdę ja drogę, którędy go tam poprowadzić.
Nauczyciel zamilkał, dopełnił bowiem swego obowiązku, gdyż zwrócił uwagę ojca, że o synu myśleć potrzeba, a ojciec decyzją swoją brał na siebie ciężar ob myślenia co było potrzebnem, i preceptora od ciężaru medytowania, nad tem coby począć z jedynakiem, uwalniał.
Takie rozmowy powtarzały się dosyć często. Jerzy Orski nie znajdował obiecanego sposobu, nauczyciele dalej starali się wpływać na swego ucznia obietnicami nagród, które nie skutkowały, i napomnieniami, które coraz mniejsze robiły na jedynaku wrażenie, dlatego, że już zaczynały powszednieć.
Jerzy Orski znał tylko dwa sposoby kierowania młodzieży: surowość i łagodność. Jak na epokę, w której pierwsza metoda była prawidłem a druga wyjątkiem, było i to już wiele, że znał i prawidło i wyjątek, gdy inni o wyjątku nie mieli wyobrażenia, a nawet uważali go za wiodący młode dusze do zguby wiecznej i potępienia, którem im wyraźnie ostatnia stronica elementarza groziła.
Ale tego nie było dosyć w wypadku, gdzie i wyjątek i zasada na nic się nie zdały. Trzeba było coś nowego wymyśleć i nad tem łamał sobie głowę Jerzy Orski.
– Gdybym skombinował tak jedno z drugiem mówił do siebie – łagodność z surowością, różczkę Ducha świętego z obietnicą piernika lub przechadzki, możeby się to na co zdało. Trzebaby wtedy prosić: „ucz się chłopcze,” a jak nie usłucha prośby, ukarać… Ba! a potem co?… znowu prosić?…, toby było dziecinne, i nolens volens trzeba byłoby powrócić (lo surowości, która z tym chłopcem na nic, jak się już o tem przekonałem. Więc może karać, a jak kara nie pomoże, prosić… Ua! ależ to jeszcze śmieszniejsze!
Ile razy pomyślał o skombinowanéj metodzie, zawsze wpadał w to błędne kółko, co mu jednak nie przeszkadzało, gdy nauczyciele żądali od niego polecenia, jak mają postępować, żeby jedynak większe robił postępy, odpowiadać z całem przekonaniem:
– Obmyślę ja to niedługo, obmyślę.. Temu chłopcu przeznaczono uświetnić imię
Orskich, Już ja wam mówię, że go to nie minie.
Zaufany w przyszłej wielkości jedynaka, Jerzy Orski nie byłby zapewne nigdy wymyślił owego środka, który tak napewno obiecywał, gdyby mu go nie nastręczył przypadek.
III.
Jednego dnia Jerzy Orski siedział w swej dworskiej kancelarji, z panem Piotrem Szu-miłłą, który oprócz obowiązków nauczyciela, mającego obznajmić jedynaka z tajemnicami tal)liczki Pytagoresa i myste-rjami czterech działań, trudnił się także z urzędu całą rachunkowością gospodarską Orska; a nawet to ostatnie zajęcie było jedynem jego zajęciem na serjo, gdyż z młodym Orskim od czasu przyjęcia systemu łagodności było daleko więcej rekreacji niż nauki.
Winniśmy tu dodać nawiasem, że pan Piotr Szumiłło, chociaż po długich usiłowaniach nie potrafił dokazać tego, żeby jego uczeń wiedział na pewno ile jest siedem razy dziewięć, posiadał daleko więcej nauki, niż do tak skromnego zawodu potrzeba mu było. Był matematykiem zawołanym i mógłby uczyć wybornie swego przedmiotu, gdyby trafił na ucznia, któryby się nie zraził jego pedantyzmem.
Dla młodego Orskiego trzeba było naukę przedstawiać w formie żywej, urozmaiconej, pociągającej, praktycznej. Szu-miiłło tego nio rozumiał. Dla niego bez formułek przyjętych w wykładzie przez mistrzów, nauka wcale nie istniała, i dlatego z młodym Orskim nie mógł nic zro-' bić, choć lubił mówić przed ojcem, że byle uczeń jego poznał gruntownie pierwsze zasady nauki, to już z nim potem łatwo pójdzie i wszelkich dalszych wykładów, nawet de revolutionibus orbium ce-lestium według Kopernika, z zamiłowaniem słuchać będzie.
Otoż przy pracy nad rachunkami, którą właśnie dziedzic z nauczycielem byli zajęci, zaszła potrzeba sprawdzenia ile korcy zboża wymłóconego znajdowało się jeszcze na spichrzu w Orsku, i w tym celu trzeba było zawołać ekonoma Korka, żeby zdał sprawę z tego, co miał u siebie pod kluczem.
Posłano na folwark natychmiast i w kwadrans może potem ukazał się w kancelarji dwunastoletni mniej więcej chłopak, stanął nieśmiało w progu i czapką skłonił się do ziemi.
– Czemuż ojciec nie przyszedł? – zapytał Orski.
Chłopiec objaśnił, że ojciec jego wyjechał w pańskim interesie, lecz że matka go przysłała, żeby na zapytanie pańskie odpowiedział.
– Więc ty wiesz, ile jakiego zboża na spichrzu?
– Wiem proszę jaśnie pana.
– Na pamięć… możesz się pomylić… my potrzebujemy dokładnie wiedzieć, żeby się przekonać czy się to z rachunkami zgadza.
– O! ja się nie omylę, proszę jasnego pana, naznaczyłem sobie.
Ekonomowie i karbowi prowadzą zwykle swoje rachunki na kijach, zwanych karbami; Szumiłło pewny był, że chłopiec z karbów chce odpowiadać, więc rzekł do niego:
– No, to idź po karby.
– Ja mam tu naznaczone, – odrzekł chłopak wyciągając z zanadrza zatłuszczoną kartkę.
Matematyk spojrzał na niego zdziwiony, i zapytał:
– To ty umiesz pisać?….
– Nie, proszę łaski pana, ja sobie tak znaczę jak umiem.
Zdziwienie profesora tabliczki mnożenia i astronomji powiększyło się jeszcze bardziej. Chciał już powiedzieć, jakiém to szczęściem dla nauczyciela byłby uczeń, który bez nauki uinió rachować, a jakiem nieszczęściem jest taki, którego mimo wysileń nauczycielskich nic nauczyć nie można; ale ugryzł się w język, na myśl, że takiem odezwaniem się mógłby sobie narazić chlebodawcę, i rzekł tylko:
– No, to dyktuj, zobaczym czy się zgadza.. Pszenicy?
Chłopak szybko z swej kartki zaczął liczyć półgłosem;
– Jeden… dwa… pięć… jedenaście…. dwadzieścia trzy…
I rzekł głośno:
– Czterdzieści siedem, proszę łaski pana.
Zdziwienie Sznmiłły nio miało prawie granic, nie mógł się wstrzymać od mruczenia:
– Jeden, dwa, pięć, jedenaście… jak on to rachuje, ciekawym… kto go tego nauczył?….
Zajrzał do książki, cyfra była zgodną.
– Czterdzieści siedem, powinno być czterdzieści siedem w istocie. Tylko… ale mniejsza o to!…. żyta ile?
Chłopak znów zaczął recytować cyfry w niezrozumiałym dla Szumiłły postępie:
– Jeden, dwa, pięć, dziesięć, dwadzieścia jeden, czterdzieści dwa, osiemdziesiąt pięć, proszę łaski pana.
Szumiłło aż podskoczył na krześle.
– Tak! tak! –zawołał, nie mogąc się już powstrzymać,–jak on liczy? to niepojęte!….
Hamując jednak swoją ciekawość naukową, przez wzgląd na obecność Orskiego, nie zabrał się do egzaminowania chłopca, chociaż go wielka brała chętka.
– Dalej, owsa? – zapytał, ciekawie przysłuchując się rachunkowi.
– Jeden… dwa… pięć… jedenaście… sto dwadzieścia trzy.
– Jęczmienia?…
– Jeden… dwa… cztery… dziewięć… osiemnaście.
Rachunek był jak najzgodniejszy, bardzo to mało jednak obchodziło Szumiłłę; jemu szło tylko o systemat, jaki sobie przyjął syn ekomoma do znaczenia liczb. Niezważając więc już, że tym sposobem pana od dalszej pracy nad rachunkami odrywa, zawołał na chłopca:
– Sluchajno Jaśku, pokaż mi tę kartkę.
– I! proszę łaski pana, – odrzekł na to chłopak, – pan tam tego wcale nie dojdzie, ja to sobie tak wymyśliłem,
– Nic nie szkodzi, dawaj, – rzekł Szumiłło, którego argument, użyty przez chłopca, nietylko nie przekonywał, lecz jeszcze bardziej zaciekawił.
Młody Korek wyraźnie nie miał ochoty swoich rejestrów pokazywać oczom profana.
– A nie dam, – rzekł chowając kartkę w zanadrze.
.Jerzy Orski nie domyślał się wcale, o co Szumille chodzić mogło. Zdawało mu się, że matematyk dostrzegł jakąś niedokładność w podawanej ilości owsa i jęczmienia. Widział przy tem, ze chłopak nie słucha rozkazu i chowa kartkę, którą mu pokazać kazano. Opór ten rozgniewał go.
– Dawaj zaraz, – krzyknął groźnie na chłopca.
Chłopiec przelękniony wydobył kartkę z zapazuchy i nieśmiało podał ją panu.
Dziedzic Orska mimowolnie spojrzał na improwizowane regestra ekonomskiego syna, spojrzał i nie rozumiał ich zupełnie, tak samo jak tatulo Korek.
Przypatrzył im się przez chwilę, wzruszył ramionami, i rzekł oddając je Szu-mille:
– No, prawda, mości Szumiłło, że z tycii jego bazgranin wiele dojść nie można. Nagryzmolił sobie kresek i kółek, i powiada, że to rejestra…
Szumiłło z najwyższą ciekawością pochwycił kartkę i zaczął jej się przyglądać. Rzeczywiście były tam tylko kółka i kreski, któremi cała kartka z obu stron była zabazgraną. Kółka te i kreski ugrupowane były jednak w porządku, który nie był obcym Szumille. Nie chciał przecież wierzyć swym oczom.
– Niepodobna! – myślał, – zkądby chłopiec nieumiejący czytać, znał tak mało używany, czysto teoretyczny systemat liczenia?… Trzeba go choć kilkoma pytaniami wybadać.
I rzekł głośno do chłopca;
– Gdzież tu napisane, ile jest owsa?
– Nigdzie, proszę pana, tam tylko naznaczone.
– Gdzież naznaczone?
Chłopiec zbliżył się i pokazał gruppę cyfr, złożoną z zer i jednostek, a obok niej oddzielną kreskę.
– Cóż to znaczy?
– Ta kreska oddzielna znaczy sto kor-ry, – tłómaczył samorodny matematyk, – a te kilka kresek z kółkiem w środku, to jeden… dwa… pięć… jedenaście… dwadzieścia trzy korce.
– Jakże wiesz, że to owies nie żyto?
– Żyto, proszę pana, zbieraliśmy nąjpierwsze, więc je naznaczyłem u góry, potem żęli pszenicę, więc ją naznaczyłem pod żytem, potem jęczmień, a tutaj owies. Już ja tak wszystko sobie znaczę. Tutaj ile owiec w owczarni, tutaj ile koni na stajni, tu ile ludzi wyszło wczoraj na pańskie, a tutaj ile kroków do kościoła.
To mówiąc, pokazywał po kolei rozmaite kombinacje kółek i kresek, znajdujące się na kartce.
Liczba kroków do kościoła wyrażoną była dwiema grupami znaków.
– Ileż to ma znaczyć? – spytał Szumiłło.
Chłopiec policzy! po sivojeniu i odpowiedział:
– Dwadzieścia osiem razy po sto i pięćdziesiąt pięć.
– Więc ile tysięcy?
– Tysięcy? – powtórzył chłopak, – nie wiem.
Młody Korek do stu tylko liczyć potrafił.
Gdyby nieboszczyk Meyerheer, przechodząc ulicą Paryża, usłyszał wędrownego przekupniarza owoców, śpiewającego swoje wiekuiste: „piches a un sou la piéce” czystym, silnym i bogatą skalę posiadającym tenorem, niemniejby się pewno zadziwił, jak Szumiłło patrząc na kartkę i słysząc odpowiedzi chłopaka.
Jaśnie panie! – rzekł do Orskiego, – to niepojęte.. poznałem się od razu, alem uszom i oczom wierzyć nie chciał… ten chłopiec… jaśnie panie… wynalazł djadykę Leibnica.
Wzmianka o djadyce Leibnica i dla jasnego pana i dla ekonomskiego dziecka zarówno była niezrozumiałą, szczególniej jednak przeraziła młodego Korka.
– Proszę łaski jasnego pana, – rzekł przestraszony i prawie z płaczem: – ja tam nie wiem, czego pan rachmistrz chce, żadnej jadki nio znalazłem i nie brałem.
Szumiłło chciał wytłómaczyć co powiedział, nie mógł jednakże, bo Orski, chcąc prędzej skończyć z rachunkami, wtrącił się do rozmowy, by odpędzić chłopca.
– Nic masz się co zapierać, – rzekł surowo, – jeżeliś znalazł książkę pana profesora, to mu ją odnieś zaraz… jak się jutro dowiem, że nie oddałeś – baty.
Jak Boga kocham, jasny panie… – zaczął ze łzami chłopiec.
– Ruszaj! ani słowa więcej!…. jak do jutra nie oddasz… pamiętaj, trzydzieści odlewanych przed dworem. Kto zabiera znalezione to kradnie, a ja wszystko przebaczam prócz kradzieży.
– Proszę jaśnie pana…
– Ani słowa więcej!… ruszaj precz!,. Chłopak wyszedł, niepojmując, jakim sposobem popadł w podejrzenie o kradzież.
Obrót, jaki przybrała ta sprawa, zmartwił niezmiernie Szumiłłę. Żal mu było chłopaka, co taki do rachowania miał genjusz, i rad był wystąpić w jego obronie, ale nie mógł na razie wziąć się do tego, gdyż trzeba było wytłómaczyć Orskiemu, że systemat liczenia wziął za książkę. Podobnem wytknięciem niewiadomości, Szumiłło obawiał mu się narazić.
Jemu, jako matematykowi ex professo, zdawało się, że nieznajomość czegoś, co się matematyki tyczy, była dowodem najgrubszego nieuctwa. Niewiedzieć, co jest djadyka, choć djadyka jest tylko rodzajem zabawki naukowej, zupełnie obojętnym dla niespecjalistów, zdawało mu się również komproraitującem, jak wziąć port pirejski za człowieka, a kto wie nawet, czy nie bardziej. Zabrakło mu odwagi cywilnej, żeby swemu chlebodawcy zrobić tak zawstydzający zarzut, zwłaszcza w obec chłopca, który czytać i pisać nieumiejąc, ' sam sobie wynalazł to, o czem pan jego.