Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rodzina Połanieckich - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2024
Ebook
99,00 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
99,00

Rodzina Połanieckich - ebook

Zmieniający się obraz życia polskiego ziemiaństwa końca XIX wieku. Ścieranie się i przenikanie tradycji z wyzwaniami nowych czasów, w których dorabianie się majątku przestaje być czymś wstydliwym dla szlachcica, zwłaszcza gdy celem jest odzyskanie rodzinnego gniazda.

Wspaniała opowieść o miłości.

Według niektórych badaczy literatury, książka zawiera wątki autobiograficzne.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68218-05-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

I

Była godzina pierw­sza po pół­nocy, gdy Poła­niecki zbli­żał się do dworu w Krze­mie­niu. Za swo­ich dzie­cin­nych lat był on dwu­krot­nie w tej wsi, dokąd jego matka, daleka krewna pierw­szej żony dzi­siej­szego wła­ści­ciela Krze­mie­nia, woziła go na waka­cje. Poła­niecki usi­ło­wał teraz przy­po­mnieć sobie tę miej­sco­wość, ale przy­cho­dziło mu to z trud­no­ścią. Po nocy, przy księ­życu, wszystko brało kształty odmienne. Nad zaro­ślami, łąkami i gru­dzią leżał nisko biały tuman, zmie­nia­jąc całą oko­licę w bez­brzeżne jezioro, które to złu­dze­nie powięk­szały jesz­cze odzy­wa­jące się w tuma­nie chóry żab. Noc była lip­cowa, bar­dzo pogodna i oświe­cona peł­nią. Chwi­lami, gdy żaby mil­kły, sły­chać było der­ka­cze, gra­jące po rosie, a cza­sem z daleka, od błot­ni­stych sta­wów, ukry­tych za olszy­nami, odzy­wał się, jakby z pod ziemi, głos bąka.

Poła­niecki nie mógł się oprzeć uro­kowi tej nocy. Była mu ona jakaś swoja i tę swoj­skość odczu­wał tym lepiej, że daw­niej nie­czę­sto bywał w kraju, a dopiero przed dwoma laty powró­cił na stałe z za gra­nicy, gdzie spę­dził pierw­szą mło­dość, a póź­niej zaj­mo­wał się spra­wami han­dlo­wymi. Teraz, gdy wjeż­dżał do tej śpią­cej wio­ski, przy­po­mniało mu się także wła­sne dzie­ciń­stwo, pamiętne ze względu na matkę, która od pię­ciu lat nie żyła, i dla­tego, że przy­kro­ści i tro­ski tego dzie­ciń­stwa, w porów­na­niu do dzi­siej­szych, wyda­wały się zupeł­nie błahe.

Bryczka wto­czyła się na koniec do wsi, którą poczy­nał krzyż, sto­jący na wydmie. Pochy­lił się on już bar­dzo i gro­ził upad­kiem. Poła­niecki pamię­tał go dla­tego, że w swoim cza­sie pocho­wano pod tą wydmą wisielca, któ­rego zna­le­ziono na gałęzi w pobli­skim lesie, a potem ludzie bali się tam­tędy nocą prze­cho­dzić.

Za figurą poczy­nały się pierw­sze chaty. Ale ludzie już spali. W żad­nym oknie nie było świa­tła. Jak okiem się­gnąć, poły­ski­wały tylko na noc­nym tle nieba oświe­cone księ­ży­cem dachy cha­łup, które w tym bla­sku wyda­wały się srebrne i siwe. Nie­które cha­łupy były uma­zane wap­nem i świe­ciły jasno-zie­lono, inne, ukryte w sad­kach wiśnio­wych, w gąsz­czu sło­necz­ni­ków lub tycz­ko­wej fasoli, zale­d­wie wychy­lały się z cie­nia. Po podwór­kach szcze­kały psy, ale jakby przez sen, dając wtór rze­cho­ta­niu żab, gra­niu der­ka­czy, bąków i tym wszyst­kim woła­niom, któ­rymi odzywa się let­nia noc, a które potę­gują jesz­cze wra­że­nie ciszy.

Bryczka, posu­wa­jąc się z wolna sypką, piasz­czy­stą drogą, wto­czyła się na koniec w ciemną aleję, popstrzoną tylko tu i owdzie świa­tłem, wdzie­ra­ją­cym się przez liście. Na końcu tej alei poświ­sty­wali stróże nocni. Przy ujściu bie­lił się dwór, w któ­rym kilka okien było oświe­co­nych. Gdy bryczka zatur­ko­tała przed gan­kiem, z domu wybiegł słu­żący chło­pak, który począł poma­gać Poła­niec­kiemu przy wysia­da­niu, a oprócz tego zbli­żył się stróż nocny i dwa białe psy, widocz­nie bar­dzo młode i łagodne, gdyż, zamiast szcze­kać, jęły łasić się, wspi­nać się na gościa i oka­zy­wać z jego przy­by­cia radość tak wielką, iż stróż musiał miar­ko­wać jej wylew za pomocą kija.

Chło­pak zdjął z bryczki rze­czy Poła­niec­kiego, on sam zaś zna­lazł się po chwili w jadal­nym pokoju, gdzie cze­kała na niego her­bata. Przy jed­nej ścia­nie stał orze­chowy kre­dens, obok zegar z wiel­kimi wagami i kukułką, z dru­giej strony dwa liche por­trety kobiece w stro­jach z osiem­na­stego wieku, na środku zaś stół, nakryty białą ser­wetą, oto­czony krze­słami o wyso­kich porę­czach. Pokój ten, oświe­cony jasno, pełen pary, uno­szą­cej się z samo­wara, wyglą­dał dość gościn­nie i wesoło.

Poła­niecki począł prze­cha­dzać się wzdłuż stołu, ale skrzy­pie­nie wła­snych butów raziło go w tej ciszy, poszedł więc ku oknu i patrzał przez szyby na oświe­cone księ­ży­cem podwó­rze, po któ­rym te same dwa białe psy, które witały go z takim wyla­niem, goniły się teraz ze sobą.

Po nie­ja­kim cza­sie drzwi przy­le­głego pokoju otwo­rzyły się i weszła młoda osoba, w któ­rej Poła­niecki domy­ślił się córki wła­ści­ciela Krze­mie­nia, uro­dzo­nej z dru­giej jego żony. Na jej widok wyszedł więc z fra­mugi okna i, zbli­żyw­szy się w swo­ich skrzy­pią­cych butach do stołu, skło­nił się i powie­dział swoje nazwi­sko.

Panna wycią­gnęła do niego rękę i rze­kła:

– Wie­dzie­li­śmy z depe­szy o pań­skim przy­jeź­dzie. Tatko tro­chę chory i musiał się poło­żyć, ale jutro rad będzie pana zoba­czyć.

– Nie moja wina, żem przy­je­chał tak późno – odpo­wie­dział Poła­niecki – pociąg przy­cho­dzi dopiero o jede­na­stej do Czer­niowa.

– A z Czer­niowa jesz­cze dwie mile do Krze­mie­nia. Mówił mi ojciec, że pan tu nie pierw­szy raz.

– Przy­jeż­dża­łem tu z matką, gdy pani nie było jesz­cze na świe­cie.

– Wiem. Pan jest krewny ojca.

– Ja jestem krewny pierw­szej żony pana Pła­wic­kiego.

– Ojciec bar­dzo ceni związki rodzinne, choćby naj­dal­sze – odrze­kła panna.

I zaczęła nale­wać her­batę, odga­nia­jąc od czasu do czasu drugą ręką parę, która, pod­no­sząc się z samo­waru, prze­sła­niała jej oczy. Gdy roz­mowa się prze­rwała, sły­chać było tylko tyk zegara. Poła­niecki, któ­rego inte­re­so­wały młode kobiety, przy­pa­try­wał się pan­nie Pła­wic­kiej. Była to osoba śred­niego wzro­stu, dość wysmu­kła; włosy miała ciemne, twarz łagodną, ale jakby zga­szoną, płeć nieco opa­loną od słońca, oczy nie­bie­skie i prze­śliczne usta. W ogóle była to twarz kobiety spo­koj­nej i deli­kat­nej. Poła­niecki, któ­remu nie wydała się brzydka, ale też nie wydała się piękna, myślał jed­nak, że jest dość miła, że może być dobra i że pod tą powierz­chow­no­ścią nie­zbyt świetną może posia­dać mnó­stwo tych roz­ma­itych przy­mio­tów, które posia­dają zwy­kle wiej­skie panny. Jak­kol­wiek był młody, życie nauczyło go jed­nej prawdy, że kobiety, przy bliż­szym pozna­niu, w ogóle zyskują, męż­czyźni w ogóle tracą. Sły­szał także o pan­nie Pła­wic­kiej, że całe gospo­dar­stwo w Krze­mie­niu, pra­wie zresztą zruj­no­wane, polega na jej gło­wie, i że to jest jedna z naj­bar­dziej zapra­co­wa­nych istot na świe­cie. Otóż w sto­sunku do tych kło­po­tów, które musiały ją obar­czać, wydała mu się spo­kojną i pogodną. Prócz tego pomy­ślał, że zapewne jej się spać chce. Widać to było nawet po jej oczach, mru­żą­cych się mimo woli pod świa­tłem wiszą­cej lampy.

Egza­min byłby wypadł w ogóle na jej korzyść, gdyby nie to, że roz­mowa z nią szła tro­chę trudno. Ale tłu­ma­czyło się to tym, że się widzieli po raz pierw­szy w życiu. Przyj­mo­wała go przy tym sama, co dla mło­dej panny mogło być kło­po­tliwe. Na koniec wie­działa, że Poła­niecki przy­je­chał do nich nie w odwie­dziny, ale po pie­nią­dze. Tak było w isto­cie. Matka jego oddała przed bar­dzo daw­nym cza­sem dwa­dzie­ścia kilka tysięcy rubli na hipo­tekę Krze­mie­nia, które Poła­niecki chciał teraz ode­brać, raz dla­tego, że zale­gano bar­dzo z pro­cen­tami, a powtóre, że, będąc wspól­ni­kiem domu han­dlo­wego w War­sza­wie, wszedł w roz­ma­ite inte­resy i potrze­bo­wał kapi­tału. Z góry też obie­cał sobie nie czy­nić żad­nych ustępstw i swoje koniecz­nie odzy­skać. W tego rodzaju spra­wach cho­dziło mu zawsze o to, by oka­zać się czło­wie­kiem nie­ugię­tym. Nie był on nim może z natury, ale uczy­nił sobie z nie­ugię­to­ści zasadę, a zara­zem sprawę miło­ści wła­snej. Skut­kiem tego czę­sto prze­sa­dzał, jak czy­nią zawsze ludzie, któ­rzy coś w sie­bie wma­wiają.

I teraz więc, patrząc na tę pannę miłą, ale widocz­nie senną, powta­rzał sobie wbrew współ­czu­ciu, które się w nim budziło:

– Wszystko to dobrze, ale musi­cie zapła­cić.

Po chwili rzekł:

– Sły­sza­łem, że pani wszyst­kim się tu zaj­muje: czy pani lubi gospo­dar­stwo?

– Lubię bar­dzo Krze­mień – odpo­wie­działa.

– I ja lubi­łem Krze­mień, gdy byłem chłop­cem. Ale gospo­da­rzyć bym w nim nie chciał… Takie trudne warunki…

– Trudne, trudne… Robimy też, co w naszej mocy.

– To jest, pani robi, co w pani mocy.

– Poma­gam ojcu, który czę­sto jest cier­piący.

– Ja się na tych rze­czach nie znam, ale z tego, co widzę i sły­szę, wno­szę, że więk­sza część rol­ni­ków nie może liczyć na przy­szłość.

– Liczymy na Opatrz­ność…

– To wolno, ale wie­rzy­cieli nie można do niej odsy­łać.

Twarz panny Pła­wic­kiej pokryła się rumień­cem – i nastała chwila kło­po­tli­wego mil­cze­nia.

A Poła­niecki powie­dział sobie:

– Sko­roś zaczął, to idź dalej.

I rzekł:

– Pani pozwoli sobie wyja­śnić cel mego przy­by­cia.

Panna spoj­rzała na niego wzro­kiem, w któ­rym Poła­niecki mógł wyczy­tać: „Dopie­roś przy­je­chał, godzina jest późna, ja led­wie żyję ze zmę­cze­nia – że też naj­prost­sza deli­kat­ność nie wstrzy­mała cię od roz­po­czę­cia takiej roz­mowy”.

Gło­śno zaś odrze­kła:

– Ja wiem, dla­czego pan przy­je­chał, ale może będzie lepiej, gdy pan z ojcem o tym pomówi.

– Dobrze; prze­pra­szam panią – odrzekł Poła­niecki.

– To ja prze­pra­szam pana. Ludzie mają prawo dopo­mi­nać się o swoje i ja jestem do tego przy­zwy­cza­jona. Ale dziś jest sobota; w sobotę ma się tyle roboty. Zresztą w tego rodzaju spra­wach, poj­muje pan… Cza­sem, gdy przy­jeż­dżają żydzi, ukła­dam się sama… Ale tym razem wola­ła­bym, żeby pan mówił z papą. Będzie nam obojgu łatwiej.

– Więc do jutra – rzekł Poła­niecki, któ­remu zabra­kło odwagi do powie­dze­nia, że w spra­wach pie­nięż­nych chce być trak­to­wany, jak żyd.

– Może pan pozwoli jesz­cze her­baty?

– Nie; dzię­kuję. Dobra­noc pani.

I, wstaw­szy, wycią­gnął rękę; panna zaś podała mu swoją daleko mniej ser­decz­nie, niż na powi­ta­nie, tak, że dotknął zale­d­wie koń­ców jej pal­ców.

Odcho­dząc, rze­kła:

– Słu­żący wskaże panu pokój…

I Poła­niecki został sam. Czuł pewien nie­smak i był nie­za­do­wo­lony z sie­bie, choć nie chciał wewnętrz­nie tego przy­znać. Począł nawet wma­wiać w sie­bie, że dobrze zro­bił, gdyż przy­je­chał tu nie dla pra­wie­nia grzecz­no­ści, ale po pie­nią­dze. Co mu panna Pła­wicka? Ani go grzeje, ani ziębi. Jeśli go będzie miała za gbura, to tym lepiej, bo zwy­kle tak się dzieje, że im wie­rzy­ciel jest bar­dziej przy­kry, tym się go sta­rają spła­cić prę­dzej.

Ale nie­smak sil­niej­szy był od tego rozu­mo­wa­nia, albo­wiem jakiś głos szep­tał Poła­niec­kiemu, że tym razem nie cho­dziło tylko o dobre wycho­wa­nie, ale tro­chę o litość nad zmę­czoną kobietą. Odczu­wał przy tym, że, postę­pu­jąc tak obce­sowo, czyni zadość swej pozie, nie swemu sercu, ani swym wro­dzo­nym instynk­tom. Był zły także i na pannę Pła­wicką, tym bar­dziej, że mu się podo­bała. Jak w tej uśpio­nej wio­sce, jak w tej nocy księ­ży­co­wej, tak i w tej pan­nie zna­lazł coś swoj­skiego, czego na próżno szu­kał w kobie­tach zagra­nicz­nych, a co wzru­szało go wię­cej, niż się spo­dzie­wał. Ale ludzie wsty­dzą się czę­sto uczuć bar­dzo dobrych. Poła­niecki wsty­dził się czę­sto wzru­szeń, więc posta­no­wił być nie­ubła­ga­nym i przy­ci­snąć naza­jutrz sta­rego Pła­wic­kiego z pomi­nię­ciem wszel­kich wzglę­dów.

Tym­cza­sem chło­pak zapro­wa­dził go do sypialni. Poła­niecki odpra­wił go zaraz i został sam. Był to ten sam pokój, który mu dawano, gdy za życia pierw­szej żony pana Pła­wic­kiego przy­jeż­dżał do nich z matką. Więc wspo­mnie­nia opa­dły go znowu. Okna wycho­dziły na ogród, za któ­rym był staw; w wodzie prze­glą­dał się księ­życ – i staw widać było lepiej, niż za daw­nych cza­sów, bo wów­czas prze­sła­niał go wielki stary jesion, który musiała zła­mać burza, gdyż w tym miej­scu ster­czał tylko pień ze świe­żym odła­ma­niem na wierz­chu. Świa­tło księ­życa zda­wało się zbie­rać na tym odła­ma­niu, które też błysz­czało bar­dzo mocno. Wszystko to razem czy­niło wra­że­nie ogrom­nego spo­koju. Poła­niecki, który żył w mie­ście wśród zajęć han­dlo­wych, zatem w usta­wicz­nym natę­że­niu władz umy­sło­wych i fizycz­nych, a zara­zem w usta­wicz­nym nie­po­koju, mimo woli odczu­wał ten nastrój ota­cza­ją­cej go wsi, tak, jak się odczuwa cie­płą kąpiel po wiel­kim tru­dzie. Wni­kała w niego ulga. Pró­bo­wał myśleć o swo­ich spra­wach, o tym, jak się one obrócą, czy dadzą straty, czy zyski, wresz­cie o swoim wspól­niku Bigielu, i o tym, jak on zała­twi roz­ma­ite inte­resy pod­czas jego nie­byt­no­ści – ale nie mógł. Nato­miast zaczął myśleć o pan­nie Pła­wic­kiej. Osoba jej, jak­kol­wiek uczy­niła na nim dobre wra­że­nie, była mu obo­jętną, choćby dla­tego, że dopiero co ją poznał. Ale zajęła go, jako typ. Miał lat trzy­dzie­ści kilka, był zatem w wieku, w któ­rym instynkt z siłą nie­mal nie­ubła­ganą popy­cha męż­czy­znę do zało­że­nia ogni­ska domo­wego, poję­cia żony i stwo­rze­nia rodziny. Naj­więk­szy pesy­mizm jest bez­silny wobec tego instynktu; nie broni od niego ani artyzm, ani żadne zada­nia życiowe. Skut­kiem tego żenią się mizan­tropi, pomimo swej filo­zo­fii, arty­ści, pomimo sztuki, jak rów­nież wszy­scy tacy ludzie, któ­rzy twier­dzą, że swoim celom oddają nie pół, ale całą duszę. Wyjątki potwier­dzają zasadę, że ogół nie może żyć kon­wen­cjo­nal­nym kłam­stwem i pły­nąć prze­ciw prą­dom natury. Po więk­szej czę­ści nie żenią się tylko ci, któ­rym do mał­żeń­stwa sta­nęła na prze­szko­dzie ta sama siła, która mał­żeń­stwa two­rzy, to jest ci, któ­rych miłość zawio­dła. Stąd sta­ro­ka­wa­ler­stwo, jeśli nie zawsze to najczę­ściej, jest ukrytą tra­ge­dią.

Poła­niecki nie był ani mizan­tro­pem, ani też czło­wie­kiem, wygła­sza­ją­cym prze­ciwne mał­żeń­stwu teo­rie. Prze­ciw­nie: chciał się oże­nić i był prze­ko­nany, że powi­nien to uczy­nić. Czuł, że przy­szedł na niego czas, więc szu­kał naokół sie­bie kobiety. Z tego wypły­wało to ogromne zaję­cie, jakie budziły w nim kobiety, a zwłasz­cza panny. Jak­kol­wiek spę­dził kilka lat we Fran­cji i w Bel­gii, nie szu­kał miło­ści u męża­tek, chyba u nazbyt łatwych. Był to czło­wiek żywy i czynny, który utrzy­my­wał, że roman­so­wać z mężat­kami mogą tylko próż­niacy, i że w ogóle oble­ga­nie cudzych żon jest moż­liwe tam, gdzie ludzie mają bar­dzo wiele pie­nię­dzy, mało uczci­wo­ści, a nic do roboty, zatem w spo­łe­czeń­stwach, gdzie ist­nieje cała klasa od dawna zbo­ga­cona i pogrą­żona w wytwor­nej bez­czyn­no­ści towa­rzy­skiego a zara­zem i szel­mow­skiego życia. On sam był istot­nie bar­dzo zajęty, że zaś kochać chciał po to, by się oże­nić, więc tylko panny budziły w nim zarówno psy­chiczne, jak i fizyczne zacie­ka­wie­nie. Gdy spo­ty­kał jaką na swej dro­dze, przede wszyst­kim i od pierw­szej chwili zada­wał sobie pyta­nie: „Czyby nie ta?” – albo przy­naj­mniej: „Czyby nie taka?”. Obec­nie myśli jego krę­ciły się w podobny spo­sób koło panny Pła­wic­kiej. Poprzed­nio sły­szał o niej wiele od jej krew­nej, zamiesz­ka­łej w War­sza­wie – i sły­szał rze­czy dobre, a nawet wzru­sza­jące. Obec­nie jej cicha, łagodna twarz sta­wała mu przed oczyma. Przy­po­mniał sobie jej ręce, bar­dzo ładne, o dłu­gich pal­cach, choć nieco opa­lone; jej ciem­no­nie­bie­skie oczy, oraz małe, czarne zna­mię, które miała nad ustami. Podo­bał mu się także jej głos. Przy tym, jak­kol­wiek powta­rzał sobie przy­rze­cze­nie, że nie poczyni żad­nych ustępstw i musi swoje ode­brać, jed­nakże zły był na los, który przy­pro­wa­dził go do Krze­mie­nia, jako wie­rzy­ciela. Mówiąc do sie­bie języ­kiem kupiec­kim, powta­rzał w duchu: gatu­nek jest dobry – ale nie będę „reflek­to­wał” – bom nie po to przy­je­chał.

Jed­nakże „reflek­to­wał” i to tak dalece, że roze­braw­szy się i poło­żyw­szy, długi czas nie mógł zasnąć. Koguty poczęły piać, szyby bled­nieć i zie­le­nieć, on zaś widział jesz­cze pod zamknię­tymi powie­kami pogodne czoło panny Pła­wic­kiej, jej zna­mię nad ustami i ręce, nale­wa­jące her­batę. Potem, gdy już sen począł go morzyć, zda­wało mu się, że trzyma te ręce w swo­ich i przy­ciąga je ku sobie. Naza­jutrz zbu­dził się późno i, przy­po­mniaw­szy sobie pannę Pła­wicką, pomy­ślał: „Aha! to ona tak wygląda!”.Rozdział III

III

Lecz naza­jutrz był szary dzień i panna Pła­wicka obu­dziła się z wyrzu­tami. Zda­wało jej się, że wczo­raj dała się unieść jakie­muś prą­dowi dalej, niż nale­żało i że wprost była z Poła­niec­kim kokietką. Przej­mo­wało ją to szcze­gól­nym nie­sma­kiem z tego głów­nie powodu, że jed­nak ów Poła­niecki przy­je­chał jako wie­rzy­ciel. Wczo­raj o tym zapo­mniała, dziś zaś mówiła sobie: „Nie­chyb­nie przyj­dzie mu do głowy, żem go chciała ująć lub uła­go­dzić” – i na tę myśl krew napły­nęła jej do policz­ków i czoła. Miała ona naturę prawą i wiele ambi­cji, która wzbu­rzała się na każde przy­pusz­cze­nie, że może być posą­dzoną o wyra­cho­wa­nie. Teraz, uwie­rzyw­szy w moż­li­wość takiego posą­dze­nia, uczuła z góry jakby urazę do Poła­nieckiego. Jedna jesz­cze przy tym myśl była nad wszelki wyraz przy­krą: oto wie­działa, że w ogóle w kasie krze­mie­niec­kiej grosz nie może gro­sza dogo­nić, że pie­nię­dzy nie ma, i że, jeżeli, wsku­tek zamie­rzo­nej par­ce­la­cji Magie­rówki, były na nie w przy­szło­ści widoki, to ojciec będzie się wykrę­cał, gdyż inne długi uważa za pil­niej­sze od długu Poła­nieckiego. Obie­cy­wała sobie wpraw­dzie, że zrobi wszystko, co będzie w jej mocy, by Poła­niecki został koniecz­nie i przed innymi spła­cony, ale wie­działa, że nie­wiele może wskó­rać. Ojciec wyrę­czał się nią chęt­nie w gospo­dar­stwie, ale w spra­wach pie­nięż­nych rzą­dził się sam i rzadko kiedy słu­chał jej zda­nia. Rola jego pod tym wzglę­dem pole­gała wpraw­dzie na wykrę­ca­niu się wszyst­kim ze wszyst­kiego, na obiet­ni­cach ni­gdy nie­do­trzy­my­wa­nych, na zwło­kach i na przed­sta­wia­niu uro­jo­nych obli­czeń i nadziei za rze­czy­wi­stość. Ponie­waż docho­dze­nia wie­rzy­tel­no­ści, opar­tych na hipo­te­kach ziem­skich, same przez się są trudne i powolne, a obrona daje się prze­dłu­żać nie­mal dowol­nie, przeto pan Pła­wicki trzy­mał się istot­nie przy Krze­mie­niu dzięki swemu sys­te­mowi. W końcu gro­ziło to wszystko rów­nie nie­ubła­ganą, jak zupełną ruiną, tym­cza­sem jed­nak stary czło­wiek uwa­żał się za „głowę od inte­re­sów” i tym niechęt­niej słu­chał zdań i rad córki, że zaraz posą­dzał ją, iż wątpi o jego „gło­wie” – to zaś obra­żało w naj­wyż­szym stop­niu jego miłość wła­sną.

Panna Mary­nia prze­szła już z powodu tej „głowy” i jej spo­so­bów przez nie­jedno upo­ko­rze­nie. Życie jej wiej­skie było tylko pozorną sie­lanką pracy i gospo­dar­skich zajęć. Nie bra­kło w niem ani przy­kro­ści, ani bólów, i jej spo­kojna twarz mogła ozna­czać nie tylko sło­dycz cha­rak­teru, ale i jego siłę, a przy tym wiel­kie wyro­bie­nie duchowe. Lecz upo­ko­rze­nie, które gro­ziło teraz, wydało się jej trud­niej­sze do znie­sie­nia od innych.

– „Niech­że on przy­naj­mniej mnie nie posą­dza!” – mówiła sobie. Ale jak mogła na to pora­dzić? Pierw­szą jej myślą było wezwać Poła­niec­kiego na roz­mowę, wprzód nimby się widział z jej ojcem, i wyznać mu cały stan rze­czy, jak się wyznaje czło­wie­kowi, do któ­rego się ma ufność. Następ­nie przy­szło jej do głowy, że taka roz­mowa byłaby nie czym innym, jak prośbą o wyro­zu­mia­łość, litość, a zatem upo­ko­rze­niem. Gdyby nie to, że panna Mary­nia, jako kobieta odczu­wa­jąca wszyst­kie drgnie­nia swego serca i innych, czuła na wpół świa­do­mie, na wpół instynk­towo, że mię­dzy nią a tym mło­dym czło­wie­kiem coś się od razu zapo­wie­działo, coś się już pra­wie zaczęło – a zwłasz­cza, że coś mogło i musiało stać się w przy­szłości nie­unik­nio­nym, byłaby się jed­nak chwy­ciła tej drogi. Lecz wobec takiego stanu rze­czy zda­wało jej się, że nie może. Pozo­sta­wało jej tylko jedno: zoba­czyć się z Poła­niec­kim, zatrzeć swoim obej­ściem się z nim wczo­raj­sze wra­że­nia, poroz­ry­wać te nici sym­pa­tii, które wza­jem mię­dzy sobą nawią­zali, i dać mu zupełną swo­bodę postę­po­wa­nia. Taki spo­sób wydał jej się naj­lep­szy, więc dowie­dziaw­szy się od słu­żą­cej, że Poła­niecki nie tylko już wstał, ale wyszedł po her­ba­cie ku gościń­cowi, posta­no­wiła go odszu­kać.

I przy­szło jej to łatwo, on bowiem wró­cił już z ran­nej prze­chadzki i, sto­jąc za boczną ścieżką ganku, poro­śnię­tego dzi­kiem winem, roz­ma­wiał z tymi samymi dwoma psami, które w dniu przy­jazdu tak się do niego łasiły. Nie spo­strzegł też jej od razu, i Mary­nia, sto­jąc na stop­niach, sły­szała, jak mówił do psów:

– To psi­ska żołd biorą za pil­no­wa­nie domu – co? osypkę jedzą – co? a na obcych nie szcze­kają, jesz­cze się łaszą. A głu­pie kun­dysy, a próż­niaki!

I kle­pał je po bia­łych gło­wach. Następ­nie, ujrzaw­szy ją przez szpary w winie, sko­czył, jak wyrzu­cony z procy, i sta­nął przed nią wesoły i roz­ja­śniony.

– Dzień dobry pani. Ja sobie tu z psami roz­ma­wiam. Jak pani spała?

– Dzię­kuję.

I chłodno wycią­gnęła ku niemu rękę, on zaś patrzył na nią oczyma, w któ­rych naj­wy­raź­niej widać było, jak wielką i głę­boką przy­jem­ność czyni mu jej widok.

I on nie mniej podo­bał się bied­nej pan­nie Maryni. Po pro­stu podo­bał jej się z całej duszy. Serce też ści­snęło się jej żalem, że na jego ser­deczne „dzień dobry” wypada jej odpo­wia­dać tak cere­mo­nial­nie i zimno.

– Może pani idzie do gospo­dar­stwa? To, jeśli pani pozwoli, pójdę razem. Dziś muszę wra­cać do mia­sta, więc dobra mi jedna wię­cej chwila w towa­rzy­stwie pani. Bóg widzi, że gdy­bym mógł, tobym został tu dłu­żej. Ale znam teraz drogę do Krze­mie­nia.

– Pro­simy zawsze, jeśli panu kie­dy­kol­wiek czas pozwoli.

Poła­niecki zauwa­żył teraz chłód bijący od jej słów, od jej twa­rzy, i zaczął patrzeć na nią ze zdzi­wie­niem. Jeśli jed­nak panna Mary­nia liczyła, że uczyni on tak, jak zwy­kle ludzie czy­nią, i dostroi się natych­miast do jej tonu, to się zawio­dła. Poła­niecki zbyt był żywym i śmia­łym, by od razu nie spy­tać o przy­czynę.

Jakoż, patrząc jej cią­gle w oczy, rzekł:

– Coś pani jest?

Mary­nia zmie­szała się:

– Pan się myli.

– Nie. I ja dobrze widzę, i pani dobrze wie, że się nie mylę. Pani jest dla mnie taka, jak była pierw­szego wie­czoru. Ale wtedy ja zawi­ni­łem, bom zaczął nie w porę mówić o pie­nią­dzach. Wczo­raj prze­pro­si­łem panią za to i było dobrze – i jak dobrze! Dziś znów jest ina­czej – niech­że mi pani powie dla­czego?

Żadna, naj­zręcz­niej­sza dyplo­ma­cja nie zdo­ła­łaby bar­dziej zbić z tropu panny Maryni. Oto jej się zda­wało, że zdoła go swym postę­po­wa­niem ozię­bić i odda­lić, on zaś, pyta­jąc tak wręcz, raczej zbli­żał się jesz­cze bar­dziej.

I mówił dalej tonem czło­wieka, któ­remu wyrzą­dzają nie­spra­wie­dli­wość:

– Niech mi pani powie szcze­rze, co to jest? niech pani powie! Ojciec pani mówił, że wczo­raj mia­łem być gościem a dziś wie­rzy­cie­lem. Ale to jest głu… to jest nic! Ja się na takich róż­ni­cach nie rozu­miem, a wie­rzy­cie­lem pani ni­gdy nie będę, chyba dłuż­ni­kiem, bom już pani dłużny i wdzięczny za tę wczo­rajszą dobroć – i Bóg widzi, jak mi cho­dzi o to, bym zawsze mógł być dłużny.

I znów patrzył w jej oczy, pil­nie bacząc, czy w nich nie zjawi się wczo­raj­szy uśmiech; lecz Mary­nia, któ­rej serce ści­skało się coraz bar­dziej, szła dalej drogą, którą obrała, raz dla­tego, że ją już obrała, a powtóre i z obawy, by przy­znaw­szy, że dziś jest inną, nie była zmu­szoną do wyja­śnia­nia przy­czyn.

– Upew­niam – odrze­kła wresz­cie z pew­nym wysi­le­niem – że albo się pan mylił wczo­raj, albo się myli dziś. Ja jestem zawsze jed­na­kowa i zawsze będzie mi miło, jeśli pan wywie­zie od nas dobre wspo­mnie­nie.

Słowa były grzeczne, ale mówiła je panienka tak nie­po­dobna do wczo­raj­szej, że na twa­rzy Poła­niec­kiego zaczęło się prze­bi­jać znie­cier­pli­wie­nie i gniew.

– Jeśli pani cho­dzi o to – rzekł – bym uda­wał, iż w to wie­rzę, to niech będzie, jak pani chce. Wyjadę jed­nak z prze­ko­na­niem, że na wsi ponie­dzia­łek bar­dzo się różni od nie­dzieli.

Mary­nię dotknęły te słowa, wyglą­dały one bowiem tak, jakby Poła­niecki rościł sobie już jakieś prawa z powodu jej wczo­raj­szego obej­ścia się z nim. Ale odpo­wie­działa raczej ze smut­kiem, niż z gnie­wem:

– Cóż ja na to pora­dzę!

I po chwili ode­szła, oświad­czyw­szy, że musi pójść powie­dzieć dzień dobry ojcu. Poła­niecki został sam; odpę­dził psy, które znów pró­bo­wały łasić się, i zaczął się zło­ścić.

– Co to jest? – pytał w duchu. – Wczo­raj dobrze, dziś źle! Zupeł­nie inna kobieta. Jakie to wszystko głu­pie, jakie marne! Wczo­raj krewny – dziś wie­rzy­ciel. Co jej do tego? Czemu mnie jak psa trak­tuje? Czym kogo ogra­bił? Wie­działa i wczo­raj, po com przy­je­chał. Dobrze! Chce­cie mnie mieć wie­rzy­cielem, nie Poła­niec­kim – dobrze! Niech­że to pio­run trza­śnie!

Mary­nia tym­cza­sem wbie­gła do pokoju ojca. Pan Pła­wicki wstał już i sie­dział przy­brany w szla­frok przed biur­kiem zapeł­nio­nym papie­rami. Na chwilę odwró­cił się, by odpo­wie­dzieć na dzień dobry córki, po czym zaraz zajął się na nowo czy­ta­niem papie­rów.

– Papo – rze­kła Mary­nia – przy­szłam pomó­wić o panu Poła­niec­kim… czy papa…

Lecz on jej prze­rwał, nie prze­sta­jąc patrzeć na papiery.

– Two­jego Poła­niec­kiego ugniotę w ręku, jak wosk.

– Wąt­pię, czy to będzie łatwo. Wresz­cie ja bym chciała, żeby on przed innymi był spła­cony, choćby z naj­więk­szą naszą stratą.

Wów­czas pan Pła­wicki odwró­cił się od biurka i zaczął na nią patrzeć. Potem spy­tał zimno:

– Pro­szę. Czy to opieka nad nim, czy nade mną?

– To jest kwe­stia naszego honoru…

– W czym, jak sądzisz, potrze­buję two­jej rady?

– Nie, papo, ale…

– Co za pate­tyczny dzień nam nastał! Co tobie jest?

– Ja tylko pro­szę papy na wszystko…

– A ja cię także pro­szę, byś to zosta­wiła mnie. Usu­nę­łaś mnie od gospo­dar­stwa – i ustą­pi­łem, bo o te parę lat, które mi do życia zostają, nie chcę się sprze­czać z rodzo­nym dziec­kiem. Ale zostawże mi choć ten kąt w domu, choć tę jedną izbę, i pozwól mi zała­twiać te sprawy, które się w niej zała­twić dają.

– Papo drogi, prze­cie ja tylko pro­szę…

– Żebym się prze­niósł na fol­wark? któ­reż czwo­raki mi wyzna­czasz?

Tu pan Pła­wicki, który mówiąc o „pate­tycz­nym” dniu, widocz­nie nie chciał tylko, by ktoś dzie­lił z nim mono­pol, powstał w swoim per­skim szla­froku, jak król Lear, i chwy­cił za poręcz fotelu, dając przez to do zro­zu­mie­nia okrut­nej córce, że ina­czej, rażony jej okru­cień­stwem, padłby jak długi na zie­mię. Lecz jej łzy cisnęły się do oczu, a gorz­kie poczu­cie wła­snej bez­sil­no­ści napły­wało do serca. Przez chwilę stała w mil­cze­niu, wal­cząc z żalem i ochotą do pła­czu, po czym rze­kła cicho:

– Prze­pra­szam papę…

I wyszła z pokoju.

W kwa­drans potem wszedł do niego, na żąda­nie pana Pła­wic­kiego, Poła­niecki, ale zły, roz­draż­niony, lubo usi­łu­jący nad sobą pano­wać.

Pan Pła­wicki, powi­taw­szy się z nim, usa­dził go przy sobie na krze­śle, z góry przy­go­to­wa­nym i, wziąw­szy go dło­nią za kolano, spy­tał:

– Sta­chu, wszak tego domu nie spa­lisz? Wszak mnie, któ­rym ci ręce otwo­rzył, jak krewny, nie zamor­du­jesz? wszak mi dziecka nie uczy­nisz sie­rotą?

– Nie – odrzekł Poła­niecki – domu nie spalę, wuja nie zarżnę i żad­nego dziecka nie uczy­nię sie­rotą. Pro­szę nawet, by wuj w ten spo­sób nie zaczy­nał mówić, bo to do niczego nie dopro­wa­dzi, a dla mnie jest nie­zno­śnym.

– Dobrze – odpo­wie­dział pan Pła­wicki, nieco jed­nak dotknięty tym, że jego styl i spo­sób wyra­ża­nia się tak małe zyskują uzna­nie; – pamię­taj tylko, że do mnie i do tego domu przy­jeż­dża­łeś jesz­cze dziec­kiem.

– Przy­jeż­dża­łem, bo przy­jeż­dżała matka, a matka po śmierci ciotki Heleny przy­jeż­dżała dla­tego, że wuj nie pła­cił pro­cen­tów. To wszystko nie ma się nic do rze­czy. Suma tkwi na hipo­tece od dwu­dzie­stu jeden lat. Z pro­cen­tami zale­głymi wynosi około dwu­dzie­stu czte­rech tysięcy rubli. Dla okrą­gło­ści niech będzie dwa­dzie­ścia równo – ale tych dwa­dzie­ścia muszę mieć, bo po to przy­je­cha­łem.

Pan Pła­wicki pochy­lił głowę z rezy­gna­cją.

– Po to przy­je­cha­łeś?… Tak. Ale czemu ty byłeś wczo­raj taki inny, Sta­chu?

Poła­niecki, który pół godziny temu zadał to samo pyta­nie pan­nie Maryni, aż pod­sko­czył na krze­śle, ale pomiar­ko­wał się jesz­cze i rzekł:

– Pro­szę o przy­stą­pie­nie do inte­resu.

– Ja się przed tym nie cofam, tylko pier­wej pozwól mi powie­dzieć parę słów i nie prze­ry­waj mi. Mówi­łeś, żem pro­cen­tów nie pła­cił. Prawda. Ale czy wiesz dla­czego? Matka twoja nie oddała mi prze­cie całego swego majątku i nie mogła tego bez pozwo­le­nia rady fami­lij­nej uczy­nić. Może gorzej dla was, że się tak nie stało, ale mniej­sza z tym. Osta­tecz­nie, wziąw­szy te kil­ka­na­ście tysięcy rubli, powie­dzia­łem sobie tak: kobieta została sama na świe­cie, z jedy­nym dziec­kiem – nie­wia­domo, jak sobie pora­dzi, nie­wia­domo, co może wypaść – niech­że te pie­nią­dze, które ma u mnie, będą jej fun­du­szem żela­znym, niech rosną, by w danym razie miała o co ręce zacze­pić. I od tej pory byłem jakby waszą kasą oszczęd­no­ści. Matka dała mi dwa­na­ście tysięcy rubli – dziś masz u mnie prze­szło dwa­dzie­ścia cztery. Oto rezul­tat. A teraz: czyż zapła­cisz mi za to nie­wdzięcz­no­ścią?

Na to Poła­niecki rzekł:

– Kochany wuju Pła­wicki: pro­szę mnie nie brać ani za głup­szego, niż jestem, ani za wariata. Powia­dam po pro­stu, że na takie plewy ja się nie zła­pię – bo za grube. Powia­dasz wuj, że mam dwa­dzie­ścia cztery tysiące rubli – więc gdzież są? Pro­szę o nie – bez gada­niny i jesz­cze takiej!

– A ja cię pro­szę o cier­pli­wość i umiar­ko­wa­nie, choćby dla­tego, żem star­szy – odrzekł z urazą i god­no­ścią pan Pła­wicki.

– Mam wspól­nika, który za mie­siąc wnosi dwa­na­ście tysięcy rubli na umó­wiony inte­res – ja muszę wnieść tyleż. Powia­dam to jasno i oświad­czam, że po dwóch latach koła­ta­nia listami – nie mogę i nie będę dłu­żej cier­pliwy.

Pan Pła­wicki wsparł rękę na biurku, czoło na dłoni – i mil­czał.

Poła­niecki patrzył na niego, cze­ka­jąc odpo­wie­dzi – patrzył z wzra­sta­jącą nie­chę­cią i w duszy zada­wał sobie pyta­nie: Czy to jest krę­ci­ciel? czy bzik? czy ego­ista, tak zaśle­piony w sobie, że dobro i zło mie­rzy tylko wła­sną wygodą? – czy wresz­cie wszystko razem?

Tym­cza­sem pan Pła­wicki trzy­mał czoło cią­gle ukryte w dłoni i mil­czał.

– Naresz­cie chciał­bym coś wie­dzieć… – zaczął Poła­niecki.

Lecz tam­ten potrzą­snął ręką, dając znać, że chce być jesz­cze sam ze swymi myślami.

I nagle pod­niósł roz­ja­śnioną twarz.

– Sta­chu – rzekł – po co my się kłó­cimy, kiedy jest tak pro­sty spo­sób wyj­ścia.

– Jaki?

– Bierz mar­giel!

– Co?

– Spro­wadź tu swego wspól­nika, spro­wadź jakiego spe­cja­li­stę, osza­cu­jemy mój mar­giel i zro­bimy we trzech współkę. Twój… jak się tam nazywa? Bigiel? spłaci mi tyle, ile na niego wypad­nie, ty albo coś dopła­cisz, albo nie – i pój­dziemy razem, a zyski mogą być olbrzy­mie.

Poła­niecki wstał.

– Pro­szę pana – rzekł – do jed­nej rze­czy nie jestem przy­zwy­cza­jony, mia­no­wi­cie, żeby ktoś drwił ze mnie. Ja nie chcę pań­skiego mar­glu – tylko moich pie­nię­dzy, a to, co mi pan mówisz, uwa­żam po pro­stu za nie­godne, albo bez­ro­zumne wykręty.

Nastała chwila cięż­kiej ciszy. Jowi­szowy gniew zaczął się zbie­rać w brwiach i na czole pana Pła­wic­kiego. Przez chwilę pio­ru­no­wał śmiałka oczyma, po czym, przy­su­nąw­szy się szybko do koł­ków, na któ­rych wisiała broń, zdjął myśliw­ski nóż i, poda­jąc Poła­niec­kiemu, rzekł:

– A więc jest inny spo­sób: ude­rzaj!

I otwo­rzył sze­roko szla­frok, lecz Poła­niecki, nie panu­jąc już nad sobą, odtrą­cił rękę z nożem i zaczął mówić pod­nie­sio­nym gło­sem:

– To jest licha kome­dia – nic wię­cej! Z panem szkoda tra­cić słów i czasu. Wyjeż­dżam, bo mam dosyć pana i pań­skiego Krze­mie­nia, ale zapo­wia­dam, że sumę moją sprze­dam choćby za pół ceny pierw­szemu z brzega żydowi, który potrafi sobie z panem pora­dzić.

Na to prawa ręka pana Pła­wic­kiego wycią­gnęła się uro­czy­ście.

– Idź – rzekł – sprze­da­waj! wpuść żyda w gniazdo rodzinne, ale wiedz o tym, że prze­kleń­stwo moje i tych, któ­rzy tu żyli, znaj­dzie cię wszę­dzie.

Poła­niecki wypadł z pokoju biały ze zło­ści, w salo­nie zaś klął, co wla­zło, szu­ka­jąc swego kape­lu­sza. Zna­la­zł­szy go wresz­cie, chciał wyjść, oba­czyć, czy bryczka nie zaje­chała, gdy wtem weszła Mary­nia. Na jej widok pomiar­ko­wał się nieco, lecz, przy­po­mniaw­szy sobie, że wła­ści­wie to ona zaj­muje się wszyst­kim w Krze­mie­niu, rzekł:

– Żegnam panią. Sprawę z ojcem pani skoń­czy­łem. Ja przy­je­cha­łem po moją należ­ność, a on dał mi naprzód bło­go­sła­wień­stwo, potem mar­giel, a potem prze­kleń­stwo. Dobry spo­sób spła­ca­nia należ­no­ści!…

Była chwila, że Mary­nia chciała wycią­gnąć do niego rękę i powie­dzieć: „Ja rozu­miem pań­ski gniew; przed chwilą byłam także u ojca i bła­ga­łam go, żeby pana spła­cił przed wszyst­kimi. Niech pan postąpi z nami i z Krze­mie­niem, jak pan chce, ale niech pan mnie nie obwi­nia, niech pan nie myśli, że ja należę do spi­sku prze­ciw panu, i niech pan ma dla mnie choć tro­chę sza­cunku”.

I już jej ręka wysu­wała się naprzód, już powyż­sze słowa zawi­sły jej na ustach, gdy Poła­niecki, pod­nie­ca­jąc się coraz bar­dziej wewnątrz i tra­cąc na nowo coraz bar­dziej rów­no­wagę, dodał:

– Oświad­czam to pani dla­tego, że gdy pierw­szego wie­czora chcia­łem był mówić z panią, pani obra­ziła się i ode­słała mnie do ojca. Dzię­kuję za sku­teczną radę, ale że ona lep­sza dla pań­stwa niż dla mnie, więc następną sam obmy­ślę.

Wów­czas usta Maryni pobla­dły, w oczach zaświe­ciły łzy obu­rze­nia, a zara­zem głę­bo­kiej urazy. Pod­nio­sła głowę i rze­kła:

– Może pan mówić jakie chce obe­lgi, bo za mną nikt się nie ujmie…

I zawró­ciła ku drzwiom, pełna w duszy upo­ko­rze­nia i nie­mal roz­pa­czy, że to są jedyne owoce, jakie zbiera za swoją pracę, w którą kła­dzie wszyst­kie siły i cały zapał swo­jej mło­dej, pra­wej duszy. Poła­niecki spo­strzegł też, że prze­brał miarę. Mając uczu­cia bar­dzo żywe, prze­szedł w jed­nej chwili do lito­ści – i chciał biec za nią, prze­pra­szać, ale już było za późno. Mary­nia wyszła.

To przy­pra­wiło go o nowy napad zło­ści. Tym razem jed­nak ogar­nął tą zło­ścią i sie­bie samego. Nie żegna­jąc się już z nikim, siadł na bryczkę, która tym­cza­sem zaje­chała, i ruszył z Krze­mie­nia. W duszy wrzał mu taki gniew, że przez czas jakiś nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o zemście: „Sprze­dam, choćby za trze­cią część ceny, i niech was tra­dują! Daję sobie słowo uczci­wego czło­wieka, że sprze­dam. Choć­bym nie potrze­bo­wał, sprze­dał­bym – na złość!”.

I w ten spo­sób zamiar zmie­nił się w zawzięte i zaprzy­się­żone posta­no­wie­nie, Poła­niecki nie był zaś z rodzaju ludzi, któ­rzy nie dotrzy­mują przy­rze­czeń, danych bądź komu­kol­wiek, bądź sobie. Cho­dziło teraz jedy­nie o to, czy znaj­dzie kupca na sumę tak trudną do wydo­by­cia, że, aby dojść do niej, trzeba było, bez prze­no­śni, roz­gryźć „Krze­mień”.

Tym­cza­sem bryczka wyto­czyła się z alei na otwartą polową drogę. Poła­niecki, ochło­nąw­szy nieco, zaczął teraz myśleć o Maryni, w taki mozai­kowy spo­sób, zło­żony z poczu­cia jej uroku, z wra­żeń, jakie uczy­niła na nim jej twarz i postawa, ze wspo­mnień o nie­dziel­nej roz­mo­wie, z nie­chęci, lito­ści, urazy, zawzię­to­ści, a wresz­cie z nie­za­do­wo­le­nia z sie­bie, które potę­go­wało jesz­cze zawzię­tość wzglę­dem niej. Jedno z tych uczuć brało na prze­mian górę nad innymi i narzu­cało im swą barwę. Chwi­lami przy­po­mi­nał sobie wysoką postać Maryni, jej oczy, jej ciemne włosy, jej śliczne, lubo może za sze­ro­kie usta, wresz­cie jej wyraz – i opa­no­wy­wał go poryw sym­pa­tii ku niej. Myślał, że jest ogrom­nie dzie­wi­cza, a zara­zem, w ustach, w ramio­nach, w liniach całej postawy, ma coś kobie­cego, co pociąga ku sobie z nie­po­ha­mo­waną siłą. Przy­po­mniał sobie jej głos łagodny, jej spo­kojne wej­rze­nie i jej bar­dzo widoczną dobroć. Wów­czas, na myśl, jak był dla niej szorstki przed wyjaz­dem, na wspo­mnie­nie tonu, jakim do niej mówił, poczy­nał kląć sie­bie. „Jeśli ojciec jest stary kome­diant, krę­tacz i głu­piec – mówił sobie – i jeśli ona to wszystko czuje, to jest tym nie­szczę­śliw­sza. A więc co? więc każdy czło­wiek z kawał­kiem serca byłby to zro­zu­miał i zli­to­wał się nad nią, nie zaś napa­dał na zapra­co­wane biedne dziecko – ja to zro­bi­łem, ja!”. Tu miał ochotę spo­licz­ko­wać się, bo zara­zem wyobra­żał sobie, coby to było, jakie nie­zmierne zbli­że­nie, jaka wyjąt­kowa tkli­wość byłaby powstała mię­dzy nimi, gdyby po całej kłótni z ojcem obszedł się z nią, jak był powi­nien, to jest z naj­więk­szą deli­kat­no­ścią. Byłaby mu oto podała obie ręce na poże­gna­nie, a on by je uca­ło­wał – i roz­je­cha­liby się, jak dwoje ludzi sobie bli­skich. „Niech­by wresz­cie dia­bli wzięli pie­nią­dze!” – powta­rzał w duchu – „a teraz niech wezmą i mnie!”. I czuł, że poro­bił rze­czy, które się już nie dadzą napra­wić, to zaś poczu­cie odbie­rało mu resztę rów­no­wagi i popy­chało tym bar­dziej po tej dro­dze, któ­rej błęd­ność uzna­wał. I znów zaczy­nał mono­lo­go­wać mniej wię­cej w taki spo­sób: „Skoro wszystko stra­cone, niech­że się wszystko spali. Sprze­dam sumę byle żydowi – niech ich stra­duje, niech wylecą na bruk, niech stary szuka urzędu, a ona niech idzie na guwer­nantkę, albo za Gątow­skiego…”. Tu nagle poczuł, że zgo­dzi się raczej na wszystko, niż na tę ostat­nią myśl. – Gątow­skiemu nad­krę­ciłby karku! Niech ją kto chce bie­rze, byle nie taki bał­wan, taki niedź­wia­dek, taki ryfa. I piękne epi­tety zaczęły się sypać na nie­szczę­śli­wego Gątow­skiego; na niego prze­szła cała złość, jakby on rze­czywiście był sprawcą wszyst­kiego, co się stało. Przy­je­chaw­szy w tak ludo­żer­czym uspo­so­bie­niu do Czer­niowa, byłby może Poła­niecki, jak drugi Ugo­lin, wpił się od razu Gątow­skiemu zębami „tam, kędy czaszka do bar­ków przy­pada”, gdyby był go na sta­cji spo­strzegł. Na szczę­ście, zamiast „czaszki” Gątow­skiego, spo­strzegł tylko kilku urzęd­ni­ków, kilku chło­pów, kilku żydów i pognę­bioną a inte­li­gentną twarz radcy Jami­sza, który go poznał, a gdy pociąg nie­ba­wem nad­szedł, zapro­sił go, dzięki dobrym sto­sun­kom z zawia­dowcą, do osob­nego prze­działu.

– Zna­łem jesz­cze pań­skiego ojca – rzekł – i zna­łem go za jego świet­nych cza­sów. Wzią­łem z jego sąsiedz­twa żonę. Pamię­tam, miał wtedy Zwi­chów, Brzę­czącą, Moca­rze i Roz­wady w Lubel­skiem. Piękna for­tuna! Dzia­dek pań­ski był jed­nym z więk­szych wła­ści­cieli w tam­tych stro­nach – ale to musiało teraz przejść w inne ręce.

– Nie teraz, ale już daw­niej. Ojciec mój stra­cił za życia cały mają­tek. Był chory, miesz­kał w Nizzy, nie pil­no­wał i tak to poszło. Żeby nie suk­ce­sja, którą po jego śmierci dostała matka, byłoby ciężko.

– Ale pan za to dajesz sobie dobrze rady. Ja znam wasz dom. Mia­łem z wami przez Abdul­skiego inte­res o chmiel.

– To Abdul­ski dla pana pośred­ni­czył?

– Tak, i muszę przy­znać, żem był ze sto­sunku zupeł­nie kon­tent. Wyszli­ście ze mną przy­zwo­icie – i widzę, że porząd­nie pro­wa­dzi­cie inte­resy.

– Ina­czej nikt się nie ostoi. Mój wspól­nik, Bigiel, jest uczciwy czło­wiek, a i ja nie jestem panem Pła­wic­kim – odpo­wie­dział Poła­niecki.

– Jakże to? – spy­tał zacie­ka­wiony Jamisz.

Poła­niecki, z reszt­kami nie­wy­ga­słego jesz­cze roz­draż­nie­nia, opo­wie­dział mu całą sprawę.

– Hm! – odrzekł Jamisz – skoro pan mówisz o nim tak bez ogró­dek, to pozwólże, abym i ja tak mówił, choć to pań­ski krewny.

– On sam żaden krewny; pierw­sza jego żona była krewną i przy­ja­ciółką mojej matki – oto wszystko.

– Ja go znam od dziecka. To jest czło­wiek wię­cej popsuty, niż zły. Był jedy­na­kiem, więc naprzód roz­pie­ścili go rodzice, a potem czy­niły to samo obie żony. Obie były kobiety ciche i łagodne, dla oby­dwóch był bożysz­czem. Przez całe lata rze­czy ukła­dały się w ten spo­sób, że on był tym słoń­cem, koło któ­rego kręcą się inne pla­nety, i naresz­cie doszedł do prze­ko­na­nia, że jemu się od świata należy wszystko, a ludziom od niego nic. W takich warun­kach, gdy się zło i dobro wła­sną tylko wygodą mie­rzy, nic łatwiej­szego, jak zatra­cić zmysł moralny. Pła­wicki to jest mie­sza­nina uro­czy­sto­ści i folgi: uro­czy­sto­ści, bo sam zawsze na chwałę swoją cele­bro­wał, a folgi, bo sobie na wszystko pozwa­lał. Zmie­niło się to nie­mal w jego naturę. Potem przy­szły też trudne oko­licz­no­ści, któ­rym potrafi się oprzeć tylko czło­wiek z cha­rak­te­rem, a on go ni­gdy nie miał. Zaczął się wykrę­cać i w końcu do tego przy­wykł. Nas, panie, zie­mia uszla­chet­nia, ale też i zie­mia psuje. Mnie jeden mój zna­jomy ban­krut mówił: „To nie ja kręcę, to mój mają­tek kręci, a ja za niego gadam”. – I to tro­chę tak jest. Wię­cej w naszym zawo­dzie, niż w każ­dym innym…

– Wyobraź pan sobie – odpo­wie­dział Poła­niecki – że ja, który pocho­dzę z roli, nie mam żad­nego pociągu do rol­nic­twa. Wiem, że ono będzie zawsze, bo być musi, ale w tej for­mie, jak jest dziś, nie widzę dla niego przy­szło­ści. Wy wszy­scy musi­cie zgi­nąć.

– Ja też nie patrzę różowo. Pomi­jam, że ogólny stan rol­nic­twa jest w całej Euro­pie zły, bo to rze­czy znane, ale pomyśl pan tylko: ma szlach­cic czte­rech synów, więc każdy z nich odzie­dzi­czy tylko czwartą część ojcow­skiego majątku. Tym­cza­sem cóż się dzieje? Każdy, przy­wy­kł­szy do ojcow­skiej normy życia, chce żyć jak ojciec – ot już koniec łatwy do prze­wi­dze­nia. Po dru­gie: ma szlach­cic czte­rech synów – to zdol­niejsi obie­rają roz­ma­ite zawody, – na roli, o zakład, zostaje naj­mniej zdolny. Po trze­cie: to, co całe sze­regi poko­leń zapra­co­wały, jedna lek­ko­myślna głowa znisz­czy. Po czwarte: my jeste­śmy nie­źli rol­nicy, a źli admi­ni­stra­to­ro­wie, dobra zaś admi­ni­stra­cja zna­czy wię­cej od dobrej uprawy roli: więc cóż za wnio­sek? zie­mia zosta­nie, ale my, któ­rzy ją dziś przed­sta­wiamy, pod formą więk­szej wła­sno­ści, praw­do­po­dob­nie musimy z niej wyjść. Tylko, widzisz pan, może z cza­sem wró­cimy.

– Jak to?

– Bo naprzód, to, co pan mówisz, że pana do ziemi nic nie cią­gnie, to jest złu­dze­nie. Zie­mia, panie, cią­gnie i cią­gnie z taką siłą, że każdy, przy­szedł­szy do pew­nych lat, do pew­nej zamoż­no­ści, nie może się oprzeć chęci posia­da­nia choćby kawałka ziemi. Przyj­dzie to i na pana. I to jest natu­ralne. Osta­tecz­nie, wszel­kie bogac­two może być uwa­żane za fik­cję, prócz ziemi. Wszystko wycho­dzi z niej i wszystko ist­nieje dla niej. Jak bilet ban­kowy jest kwit­kiem na monetę meta­lową, leżącą w banku pań­stwa, tak i prze­mysł, i han­del, i co pan chcesz, jest osta­tecz­nie zmie­nioną na inny kształt zie­mią… a co do was zwłasz­cza, któ­rzy­ście z niej wyszli, musi­cie do niej wró­cić.

– Ja przy­naj­mniej nie myślę.

– Co pan wiesz? Dziś robisz mają­tek, ale jak go zro­bisz? I w tym jest przy­szłość. Poła­nieccy byli rol­ni­kami – teraz jeden obrał inny zawód. Więk­szość dzieci rol­ni­ków musi także obrać inny zawód, choćby dla­tego, że ina­czej nie może. Część ich zmar­nieje, część dorobi się i wróci – a wróci nie tylko z kapi­ta­łem, ale z nową ener­gią i z tą zna­jo­mo­ścią ści­słej admi­ni­stra­cji, jaką spe­cjalne zawody wyra­biają – wróci przez ten pociąg, który zie­mia wywiera, i wresz­cie z poczu­cia obo­wiąz­ków, któ­rych panu tłu­ma­czyć nie potrze­buję.

– To, co pan mówisz, ma tę dobrą stronę, że wów­czas taki mój wuja­szek-nie-wuja­szek, Pła­wicki, będzie nale­żał do typów zagi­nio­nych.

Pan Jamisz zamy­ślił się przez chwilę, po czym rzekł:

– Nić się cią­gnie i cią­gnie, póki się nie urwie, ale w końcu musi się urwać. Oni się nie utrzy­mają, moim zda­niem, przy Krze­mie­niu, choćby roz­par­ce­lo­wali Magie­rówkę. Ot, kogo mi żal, to Maryni. To nad­zwy­czaj poczciwe dziecko. Bo pan nie wiesz, że stary chciał przed dwoma laty sprze­dać Krze­mień i wynieść się do mia­sta, i że nie stało się to w czę­ści na prośby Maryni. Czy to ze względu na pamięć matki, która tam leży, czy dla­tego, że tyle się mówi i pisze o obo­wiązku trzy­ma­nia się przy ziemi – dość, że dziew­czyna robiła co mogła, by do sprze­daży nie dopu­ścić. Wyobra­żało sobie bie­dac­two, że byle się wziąć ze wszyst­kich sił do roboty, można wszyst­kiego doka­zać. I praw­dzi­wie, że wyrze­kła się całego świata dla tego Krze­mie­nia. Dla niej to będzie cios, jak się nić wresz­cie urwie, a musi się urwać… Szkoda dziew­czyny lat.

– Pan jesteś dobry czło­wiek, panie radco! – zawo­łał Poła­niecki ze zwy­kłą sobie żywo­ścią.

Stary czło­wiek uśmiech­nął się.

– Ja lubię to dziecko, bo to wresz­cie i moja pupilka w zawo­dzie gospo­dar­skim; pew­nie, że będzie smutno, jak nam jej zbrak­nie.

Poła­niecki zaczął przy­gry­zać czas jakiś wąsy, wresz­cie rzekł:

– Niech wyj­dzie za mąż za kogo w oko­licy, to i zosta­nie.

– Wyj­dzie, wyj­dzie… Niby to pan­nie bez majątku łatwo. Kto u nas jest? Gątow­ski. Ten by ją wziął. Dobry czło­wiek i wcale nie tak ogra­ni­czony, jak mówią. Ale ona nie ma dla niego uczu­cia, a bez uczu­cia nie wyj­dzie. Jał­brzy­ków mały mają­te­czek. Sta­remu się przy tym zdaje, że Gątow­scy są czymś mniej od Pła­wic­kich – i Gątow­ski także już w to uwie­rzył. Jak to pan wie, u nas ten ucho­dzi za fami­lianta, komu się podoba za takiego uwa­żać. Bo ludzie niby się śmieją, a w końcu przy­wy­kają. Przy tym jeden pod­nosi nosa dla­tego, że się dora­bia majątku, a drugi dla­tego, że go traci – i nic innego mu nie pozo­staje. Ale mniej­sza z tym. To jedno wiem, że kto Mary­nię weź­mie, perłę weź­mie.

Poła­niecki miał w tej chwili w duszy to samo i prze­ko­na­nie i poczu­cie. Pogrą­żyw­szy się więc w mil­cze­niu, zaczął na nowo roz­my­ślać o Maryni, a raczej przy­po­mi­nać ją sobie i wyobra­żać. Nagle wydało mu się nawet, że będzie bez niej tęsk­nił; ale przy­po­mniał sobie także, że podobne rze­czy nie­raz już mu się wyda­wały, a potem czas roz­wie­wał te złu­dze­nia. Jed­nakże myślał o niej jesz­cze nawet i wów­czas, gdy zbli­żali się już do mia­sta, i wysia­da­jąc w War­sza­wie, mru­czał przez zęby:

– Jak się to głu­pio stało! jak głu­pio!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: