Rodzina zastępcza - ebook
Rodzina zastępcza - ebook
W domku letniskowym, dosłownie rzut kamieniem od plaży, Elizabeth drżącymi dłońmi wybiera numer alarmowy. „Mój mały chłopiec zaginął.”
Elizabeth jest zastępczą matką Joe, ale kocha go jak własnego syna. Pięciolatek, który uwielbia superbohaterów i oglądanie ptaków na zewnątrz, jest dzieckiem, o którym marzyła. Gdy patrzy na ogród, w którym bawił się jeszcze chwilę temu, ma wrażenie, że ktoś wyrwał jej serce z piersi. Miała uwolnić go od jego biologicznej matki, która prawie zniszczyła jego wszelkie szanse na normalne życie.
Od kobiety, która desperacko stara się go odzyskać. Miała chronić Joe przed swoim mężem. Przed mężczyzną, który w tej chwili okłamuje policję, twierdząc, że przygotowywał śniadanie, kiedy Joe zniknął. Który ściska jej ramię, nakazując milczenie. Miała szukać Joe. Są tylko ślady przy oceanie, ale chłopiec nie potrafi pływać. I wtedy znajdują mały, niebieski sandałek Joe w wodzie. Jeśli stało się najgorsze – niewyobrażalne – Elizabeth nigdy sobie tego nie wybaczy.
Bo co, jeśli sekret, który utrzymywała przez lata, poczucie winy, które pożera ją żywcem, w jakiś sposób skrzywdziły tego chłopca? Czas powiedzieć prawdę – nawet jeśli oznacza to utratę dziecka, które jest całym jej światem. Nawet jeśli będzie oznaczało jej śmierć.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-681-7 |
Rozmiar pliku: | 691 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiaj, 8.00
– Policja, słucham. Z tej strony Ella.
– Tak, cześć… dzień dobry… Yy, mój… syn zaginął. Mój mały chłopiec, nie ma go.
– Dobrze, w porządku, gdzie się pani znajduje?
– Yy… to jest… Warren Road, Warren Road w Gilmore, numer dwanaście… To jest, yy… to domek letniskowy. To znaczy, nie mój, wynajęliśmy go na miesiąc. Wynajęliśmy go, a on bawił się w ogrodzie i… Nie możemy go znaleźć.
– Dobrze, właśnie wyszukuję to miejsce. O, widzę, gdzie pani jest. Policja już jedzie. Ile lat ma syn?
– Pięć, tylko pięć latek.
– Jak ma na imię?
– Joseph, ale mój mąż mówi na niego Joe, mówimy na niego Joe.
– Może mi go pani opisać? Ile ma wzrostu?
– Ma około metra wzrostu… czarne włosy, zielone oczy, oliwkowa skóra.
– W co był ubrany?
– On… Niebieskie spodenki i niebieską koszulkę z obrazkiem dinozaura. I sandałki. Miał na nóżkach sandałki.
– I mówiła pani, że bawił się w ogrodzie?
– Tak, przed domkiem. Wkoło jest płotek, on siedział sobie w środku, a ja poszłam… poszłam tylko nastawić pranie, a kiedy wróciłam, jego już nie było. Po prostu zniknął. Czy policja już jedzie?
– Tak, wkrótce powinni być na miejscu. Czy widziała pani coś? Może nieznany samochód albo jakiegoś człowieka przed domem, coś w tym rodzaju?
– Nie, nie… nic. To cicha ulica, nic tu nie ma… Och, chwila, słyszę syreny, słyszę ich… Zaraz tu będą, dzięki Bogu, są tu.
– Dobrze, zostawię panią z nimi.
– Tak, dziękuję, dziękuję.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy mężczyzna mija przystanek autobusowy po raz pierwszy, w drodze na drinka z przyjacielem, śmieje się sam do siebie. Ktoś sobie dzisiaj pozwolił na trochę za dużo, myśli. Jest dopiero dwudziesta pierwsza, a dziewczyna na przystanku leży na ławce z głową opartą o szybę. Już odpłynęła. Rzecz jasna, to taki okres w roku. Świąteczna atmosfera, jedno przyjęcie za drugim, na każdym drinki.
W pubie, gdzie zielone girlandy mienią się różnokolorowo, on i jego przyjaciel biorą sobie kolejkę piwa i rozgrywają partyjkę bilardu. Mężczyzna nie jest typem imprezowicza, mimo że dopiero przekroczył trzydziestkę i otrzymuje sporo zaproszeń. Zawsze wolał jednak spokojnego drinka z przyjacielem. Zamawiają następną kolejkę, a potem wybija północ i mężczyzna żegna się z kolegą. Rano musi iść do biura i czeka go duża prezentacja, która, ma nadzieję, wywinduje go na stanowisko kierownicze. Jest ambitny, zmotywowany, mimo że nieszczególnie lubi to, co robi, czy ludzi, z którymi pracuje.
W drodze do domu jeszcze raz mija przystanek i zerka na ławkę, gdzie leżała dziewczyna.
I ona nadal tam jest.
Przejeżdża kawałek dalej, ale zatrzymuje samochód. To niemożliwe, myśli. Autobusy jeżdżą przez cały czas, przynajmniej co piętnaście minut. Z pewnością ktoś zauważyłby leżącą i pomógł jej albo spróbował obudzić. Grudniowe powietrze w Sydney jest dość ciepłe, ale to nie miejsce dla młodej dziewczyny. Zakłada, że jest młoda, widząc artystycznie postrzępione dżinsy i długie, ciemne włosy, choć ciężko dostrzec wyraźnie, bo większa część znajduje się w cieniu.
Rozważa sytuację przez kilka minut, a potem wzdycha, gdy słowa matki rozbrzmiewają mu w głowie: „Nigdy nie rezygnuj z możliwości, by zrobić dla kogoś coś dobrego, bo któregoś dnia sam możesz potrzebować od kogoś dobroci”. Musi zadzwonić do rodziców, porozmawiać z nimi i zapytać, co chcieliby dostać na święta. Ale w tej chwili nie może zostawić tam tej dziewczyny. To niespokojna część miasta, blisko jego mieszkania.
Zawraca, jedzie z powrotem na przystanek i parkuje w cichej uliczce. Podchodzi do niej powoli, nie chcąc jej wystraszyć. Jest postawnym mężczyzną, a dziewczyna wygląda, nawet z tej odległości, bardzo młodo. Jej dłonie spoczywają na kolanach, otwarte.
Kiedy staje przed nią, oddech więźnie mu w gardle, a serce zaczyna łomotać o żebra. Całe jej ubranie pokrywa krew, jest wszędzie na dżinsach i różowej koszulce. Twarz ma posiniaczoną i zakrwawioną od wielkiego rozcięcia na wardze. Nie zauważył tego ani kiedy przejeżdżał po raz pierwszy, ani kiedy podchodził, ze względu na słabe oświetlenie przystanku. Na ulicy za nim przemyka kolejny samochód i mężczyzna odwraca się szybko, żeby go zatrzymać, poprosić o pomoc, ale jedyne, co dostrzega, to oddalające się tylne światła.
Wyjmuje telefon z kieszeni, żeby wezwać pogotowie, zszokowany, że ktoś mógł skrzywdzić w ten sposób drugiego człowieka.
– Nie – jęczy dziewczyna, jej głos jest cichy i zachrypnięty.
Wystraszony, zatrzymuje się i pochyla bliżej niej, by powiedzieć głośno:
– Dzwonię tylko po karetkę – mówi powoli, niepewny, czy go usłyszała i zrozumiała.
Dziewczyna musi bardzo cierpieć, ale otwiera oczy i skupia się na jego twarzy.
– Proszę – szepcze – żadnej policji, żadnych karetek. – Brzmi, jakby miała zdarte gardło. Mężczyzna żałuje, że nie ma dla niej wody.
– Nie mogę cię tak tutaj zostawić. Potrzebujesz pomocy. Naprawdę. Zostanę, dopóki tu nie przyjadą – mówi, ściszając głos, żeby pasował do jej tonu. Znowu rozgląda się wkoło, ale na ulicy nie ma nikogo. Chciałby, żeby pojawiła się jakaś kobieta – ktoś, komu ta dziewczyna mogłaby z łatwością zaufać.
Ranna zaczyna się poruszać, mruży oczy i zaciska zęby z bólu.
– Proszę, błagam – mówi. – Żadnej policji, żadnych karetek. – Teraz jest silniejsza i mężczyzna obawia się, że może wstać i próbować odejść. Nie chce być zmuszony, żeby ją złapać i może przy tym wystraszyć albo zrobić jeszcze większą krzywdę.
Waha się. Dlaczego nie chce, żeby zadzwonił na policję? Ucieka przed kimś? Wygląda na taką młodą, jakby wciąż była dzieckiem. Nie może jej pozwolić odejść.
– Możesz pójść ze mną do domu – mówi. – Odpoczniesz, a potem coś wymyślmy. Dobrze?
Patrzy na niego, jej przekrwione oczy usiłują skupić wzrok na jego twarzy.
– Zapewnię ci bezpieczeństwo – mówi, słowa same przychodzą mu do głowy, znikąd. Spodziewa się, że dziewczyna odmówi, ale nie robi tego.
Zamiast tego przytakuje i usiłuje wstać. On jej pomaga, wyciąga do niej rękę, żeby mogła się oprzeć, i ruszają do jego samochodu. Dziewczyna wsiada na miejsce pasażera, poruszając się powoli, spokojnie, kalkuluje, żeby zminimalizować ból. Mężczyzna czeka, jego serce pędzi, zastanawia się, czy robi to, co należy.
Kiedy dziewczyna wsiada do samochodu, opiera głowę w tył i zamyka oczy.
– O Boże – mówi cicho.
– Wszystko dobrze – zapewnia ją. – Wszystko dobrze.
Dopiero kiedy kładzie ją do swojego łóżka godzinę później, wykąpaną i czystą, dociera do niego, że mógł popełnić błąd. Dziewczyna mogła być kimkolwiek i uciekać przed kimkolwiek. W każdej chwili na jego progu mógł pojawić się jakiś wściekły chłopak. Wstaje z posłania, które przygotował sobie na kanapie, i sprawdza, czy drzwi są dokładnie zamknięte.
Gdy zaczyna odpływać w sen, zastanawia się, dlaczego dziewczyna poszła z nim tak chętnie. On też mógł być kimkolwiek. Mógł okazać się gwałcicielem, mordercą, każdym. A jednak mimo bólu wsiadła do jego auta i przyjechała z nim do mieszkania.
Przed jakimi potwornościami ucieka, że jest w stanie przyjąć pomoc obcego mężczyzny w środku nocy?
Co to za okropne, koszmarne rzeczy?ROZDZIAŁ DRUGI
GORDON
Dzisiaj, 7.55
Gordon podchodzi do tylnej bramy, by wyjść na ulicę prowadzącą na plażę Gilmore. Jest zdeterminowany, by znaleźć ścieżkę między dwoma domami, która doprowadzi go do biało-złotego piasku na plaży.
Zatrzymuje się obok swojej szopy i bierze głęboki wdech, poprawiając kapelusz. Jest coś, co musi zapamiętać, coś ważnego, ale nie może sobie przypomnieć co to. Otwiera bramkę i wychodzi na ulicę, pierwsze kilka kroków przechodzi pewnie, potem już nieco mniej. Musi znaleźć tę ścieżkę, bo Del wkrótce tu będzie. Dziś wieczorem. Del i Malcolm pojawią się wieczorem.
Zatrzymuje się i odwraca, zmartwiony, że idzie w złym kierunku. Staje ponownie, mamrocze: „Cholera. Początkowo szedłem we właściwą stronę”. Idzie dalej, kroczy drogą powoli i ostrożnie, szuka czegoś znajomego, co może rozpoznać.
I w końcu ją znajduje – ścieżka otwiera się przed nim, lekko przerośnięta trawą, najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu. Mroczny, słony zapach morza dociera do niego, więc zaciąga się nim. Pewnie przechodzi przez przestrzeń między domami, poranne ciepło ogrzewa jego ciało.
– Udało mi się – mówi sam do siebie.
Stoi i przez kilka minut patrzy na ocean, ale przypomina sobie, co miał zrobić: zamknąć furtkę. Zasuwka jest stara i trzeba ją zamknąć w konkretny sposób, bo inaczej nie zadziała.
– No cóż – wzdycha. Przecież za chwilę będzie w domu. Odwraca się i schodzi z plaży. – No dalej, staruszku – zachęca sam siebie.
Powrót do domu zajmuje mu kolejne pół godziny i odczuwa ulgę, widząc znajomą, niebieską, drewnianą furtkę. Był czas, kiedy taki spacer zajmował mu zaledwie pięć minut.
W kuchni nastawia czajnik i idzie otworzyć frontowe drzwi, żeby wpuścić trochę powietrza. Po drugiej stronie ulicy stoi zaparkowany radiowóz, cichy w blasku słońca.
Gordon potrząsa głową. Nie może powiedzieć, że jest tym zaskoczony. Ani trochę.ROZDZIAŁ TRZECI
ELIZABETH
Dzisiaj, 8.10
Siedzą na kanapie w salonie, blisko siebie. Howard położył rękę na jej ramieniu.
Nie może uwierzyć, jak szybko dotarli do tego punktu. Minęło zaledwie dziesięć minut od jej telefonu. Policjanci wyglądają na zbyt młodych, by mogli być w stanie pomóc. Jeden z nich, posterunkowy Brown, ma brązowe włosy i jasnobrązowe oczy. Nie zapomni jego nazwiska. Drugi to posterunkowy Fairweather, wysoki i szczupły, z gęstymi blond włosami i ciemnoniebieskimi oczami. Zastanawia się, czy ktoś kiedyś komentował stosowność naszych nazwisk. A potem dziwi się sobie, że zauważyła coś takiego teraz, kiedy powinny ją pochłaniać tylko myśli o Joem. Gdzie jesteś, Joe?
– Byłem w kuchni – mówi Howard – robiłem śniadanie.
Elizabeth już otwiera usta, by powiedzieć, że wcale nie był, że kłamie, ale czuje delikatny nacisk jego ręki na ramieniu, więc ponownie zamyka buzię. To kłamstwo łatwo będzie odkryć. Powiedziała kobiecie z dyspozytorni, że była wstawić pranie. To też było kłamstwo, więc pewnie lepiej, żeby milczała. Ile czasu minie, zanim posterunkowy zapyta, gdzie kto był dokładnie, a oni zaczną zaprzeczać sobie nawzajem? Które z nich policja uzna za kłamcę?
– Joe był przed domem, bawił się w ogrodzie – mówi dalej Howard, jego głos jest gładki, świadomy, że go słuchają, naprawdę słuchają. Posterunkowy Brown obserwuje ich, jego wzrok jest intensywny i skoncentrowany. Elizabeth wierci się trochę, nie czuje się komfortowo z powodu tak uważnej obserwacji.
– Czym się bawił? – pyta policjant, delikatny uśmiech ukazuje krzywe zęby, trochę pożółkłe, co wyjaśnia gęsty, duszący zapach mężczyzny. Jest palaczem, a Elizabeth chciałaby powiedzieć mu, że powinien być mądrzejszy. Czy ktokolwiek urodzony w ciągu ostatnich trzydziestu lat może nie być świadomy, jak potworne rzeczy wynikają z palenia?
– Figurkami bohaterów – mówi Howard bez zawahania. – Wciąż tam są, Spider-Man, Hulk i Batman. Uwielbia ich.
– Mój syn też uwielbia swoje figurki. Zawsze znajduję je w najdziwniejszych miejscach – mówi swobodnie posterunkowy.
– Ile lat ma pana syn? – pyta szybko Elizabeth, starając się dotrzeć do człowieka za mundurem.
– Siedem – odpowiada posterunkowy, a jego twarz nieco łagodnieje. Jest jak ojciec myślący o swoim dziecku. Elizabeth zerka szybko na Howarda, którego twarz wygląda całkowicie naturalnie.
Odwraca wzrok, przełyka. Figurki rzeczywiście wciąż tam są, ale nie wszystkie. Zresztą i tak syn się nimi nie zajmował. Bawił się zestawem plastikowych owoców i drewnianym nożem. Udawał, że jest szefem kuchni, zanim… Howard ściska jej ramię nieco mocniej.
– Pani Ealy – zwraca się posterunkowy Brown bezpośrednio do niej – proszę nam powiedzieć, jak długo dokładnie szukała pani Joego, zanim wezwała pani pomoc?
Elizabeth bierze wdech, niepewna, jak powinna odpowiedzieć.
– Tylko jakieś dziesięć, piętnaście minut. Kiedy uświadomiliśmy sobie, że zniknął, ja przeszukałam dom, a Howard pobiegł wzdłuż ulicy, ale bardzo szybko zrozumieliśmy, że w ogóle nie ma go w pobliżu i nie chciałam zwlekać z wezwaniem policji. Chciałam…
– Chcemy, żeby szukało go możliwie jak najwięcej osób – mówi Howard z desperacją, głosem pełnym niepokoju. To nie tylko ojciec, to ojciec zaginionego dziecka. Elizabeth słyszy, jak bardzo jest zmartwiony, policjanci również.
– I nie widzieliście niczego nadzwyczajnego, na przykład samochodu przed domem, którego wcześniej tam nie było, albo kogoś na ulicy? – Posterunkowy Fairweather ma wysoki głos i nie patrzy na Elizabeth, kiedy zadaje to pytanie, a raczej na swój telefon, w którym zapisuje notatki.
– Nie – odpowiada Howard – ale szczerze mówiąc… – Przestaje mówić, czeka, wykorzystuje przerwę, by upewnić się, że obaj policjanci na niego patrzą. – Miałem jakieś dziwne przeczucie względem tego mężczyzny po drugiej stronie ulicy, tego staruszka, Gordona.
– Może pan wyjaśnić, co przez to rozumie? – pyta posterunkowy Brown, przesuwając się nieco do przodu na rozkładanym fotelu, który zajął.
Howard wzrusza ramionami.
– Wydawało się, że naprawdę chciał porozmawiać z Joem, to wszystko. Wydało mi się to trochę dziwne.
Elizabeth czuje, że słowa uwięzły jej w gardle. „Przestań”, chce powiedzieć mężowi. „Przestań w tej chwili”. Ale jedyne, co robi, to ciche chrząknięcie. Howard ściska jej ramię mocniej.
– Dobrze, niedługo zaczniemy przepytywać sąsiadów.
Posterunkowy Brown zerka na kolegę, który stoi, robiąc notatki. Posterunkowy Fairweather kiwa do niego ledwo zauważalnie. Elizabeth jest świadoma, że cała rozmowa odbyła się za pomocą zaledwie kilku gestów. Ci dwaj mężczyźni pracują razem od dawna. Dobrze się znają.
– Dzwoniliśmy już do centrali i przyślą nam kogoś do pomocy – ciągnie posterunkowy Brown. – Chcielibyśmy sprawdzić jeszcze raz dom, na wszelki wypadek, jeśli to nie problem.
– Oczywiście – mamrocze Howard. – Co powinniśmy zrobić?
– Po prostu siedźcie spokojnie – mówi posterunkowy Fairweather. – Zacznę na zewnątrz, Mark – informuje drugiego policjanta, a Elizabeth odnotowuje w pamięci imię Browna. Mark Brown. Dość bezosobowe, by mógł być każdym, ale nie jest byle kim. To człowiek, który szuka Joego.
Dwaj mężczyźni opuszczają pokój.
Elizabeth zrzuca rękę Howarda ze swoich ramion i pochyla się do przodu, ukrywając głowę w dłoniach.
Zaczęło się. Zaczęło się i nic nie jest w stanie tego powstrzymać – nic.ROZDZIAŁ CZWARTY
GORDON
Dwa tygodnie temu
– A mówiłem ci o płocie, tym z tyłu? Mówiłem ci, że się przewrócił i próbowałem go naprawić? Ale będę musiał kogoś zatrudnić, tylko nie wiem, czy uda się to tak blisko świąt. W sklepach już panuje szaleństwo, więc nie wiem, czy ktoś będzie skłonny przyjść.
Gordon przerywa i wtedy to słyszy, ciche, smutne westchnienie, i już wie, po prostu wie, że mówił to Malcolmowi wcześniej, że już odbył tę rozmowę z synem, a jego syn – to dobry, miły chłopak – stara się tego nie mówić. Przyciska telefon mocniej do ucha, jakby to mogło umożliwić mu utrzymanie konkretnych myśli.
– Zadzwoń do pana Hendricksa, tato, może on pomoże. Albo niech to poczeka, aż przyjadę. Będę za dwa tygodnie. Przyjadę w tygodniu przed świętami i zostanę przynajmniej na miesiąc, wtedy będę mógł wykonać wszystkie prace, wszystko, co będzie konieczne, musisz tylko zrobić listę.
Gordon kiwa głową, bo pamięta o liście. Wisi na lodówce i ma już chyba z kilometr długości. Tyle rzeczy wymaga naprawy, tyle popsutych albo zardzewiałych. To stary dom przy ulicy niedaleko morza, dziw bierze, że nadal stoi. Morskie powietrze jest dobre dla ludzi, ale niekoniecznie dla metalu, i kiedy wygląda przez okno w kuchni, widzi brązowe plamy rdzy na balustradzie otaczającej frontową werandę.
– Tato – mówi Malcolm, a Gordon wyobraża sobie syna stojącego w oknie swojego mieszkania, spoglądającego na Sydney. Malcolm pracuje z domu, robi coś związanego z cyberbezpieczeństwem, coś, co daje mu dużo pieniędzy, ale Gordon nie pamięta dokładnie, co to jest. W ubiegłym roku ojciec spędził tydzień w mieście z synem. Musiał pójść do kardiologa i jeszcze jednego lekarza, ale nie pamięta jakiego. Pamięta, jak stał w salonie Malcolma i patrzył pomiędzy budynkami, gdzie widać było mały fragment portu, i nie rozumiał, jak Malcolmowi nie jest trudno oddychać tak wysoko, w otoczeniu betonu i stali. Poszli do kilku niezłych pubów, zjedli smaczne steki z wyszukanymi frytkami ze słodkich ziemniaków i z pieprzowym sosem, więc były też dobre aspekty mieszkania w mieście. Kardiolog zalecał, by trzymał się z daleka od steków i piwa, ale nie wyglądał nawet, żeby był w odpowiednim wieku do posiadania dyplomu, więc Gordon doprawił tę radę solą, którą posypał frytki.
– Pamiętasz o liście, tato? – pyta Malcolm.
– Tak, lista – mówi Gordon szybko. – Ale na pewno jesteś zajęty, więc nie będę zawracał ci głowy.
– Nigdy nie jestem zbyt zajęty dla ciebie, tato, wiesz o tym – odpowiada łagodnie Malcolm, a Gordon czuje ciepło w żołądku i piersi, bo wie, że to prawda. Jest kłopotliwym staruszkiem, ale syn i tak go kocha i naprawdę nic więcej nie ma znaczenia.
– I przywiozę z sobą Del, pamiętasz? Będzie z nami przynajmniej dwa tygodnie, a potem Lila po nią przyjedzie.
Gordon się uśmiecha, jego ciało wypełnia szczególny rodzaj szczęścia na myśl o sześcioletniej wnuczce. Mieszka pomiędzy mieszkaniem ojca i domem matki, a ich rozwód przyjęła z gracją i humorem – pewnie dlatego, że Malcolm i Lila byli dla siebie tacy uprzejmi, zrozumieli, że oddalili się od siebie, ale pozostali przyjaciółmi, żeby móc wspólnie wychowywać Cordelię. Cordelia, mała Del, jest śliczna, jak jej matka, ma kręcone blond włoski i błyszczące niebieskie oczy, jest światłem życia ich wszystkich.
– Będziemy codziennie chodzić na plażę – mówi Gordon, podekscytowany na tę myśl.
W zeszłym roku, kiedy Malcolm przywiózł ją z wizytą, Gordon wstawał wcześnie, zupełnie jak Del, i oboje wymykali się z domu, by udać się na plażę i popływać przed śniadaniem. W tym roku może być inaczej. Czasami dotarcie do plaży wydaje się trudne, a Gordon w pewnej chwili stwierdza, że chodzi po ulicy w tę i z powrotem, szukając ścieżki między domami, która tam prowadzi, chociaż chodził nią prawie każdego dnia przez dekady. Nie powiedział o tym Malcolmowi, bo nie chce go martwić. Ale Del jest bystrą dziewczyną, więc na pewno zapamięta drogę.
– Muszę kończyć, tato, ale pamiętaj, zapisz wszystko na liście, dobrze?
– Tak – odpowiada Gordon. – Lista. – Wisi na lodówce.
Odwraca się i znajduje ją, mamrocząc do siebie: „Zapisać na liście, zapisać na liście”. Zdejmuje ją z lodówki, bierze długopis z blatu, zapisuje uważnie: „Płot z tyłu” i odwiesza kartkę na lodówkę, przyczepiając ją magnesem z małą fotografią Del, zrobioną w tym roku w szkole. Wygląda na bardzo zadowoloną z siebie, uśmiecha się szeroko, ukazując szparę po dwóch mleczakach z przodu.
Del uwielbia tu przyjeżdżać, być w domu, w którym dorastał jej tata, gdzie Gordon i Flora przeżyli sześćdziesiąt szczęśliwych lat małżeństwa, z kilkoma wybojami po drodze, aż zmarła dwa lata temu. To dobry, mały domek, z trzema sypialniami, dwiema łazienkami i bardzo nowoczesną kuchnią. W zeszłym roku Malcolm nalegał, żeby unowocześnić kuchnię i łazienki, więc zniknęły stare, brązowe kafelki, a zastąpiły je białe, antypoślizgowe. Ojciec protestował, przekonywał, że to nie jest konieczne, ale rzeczywiście podoba mu się wanna, do której łatwo wejść i wyjść, a poręcze są przydatne. Gdy się ma osiemdziesiąt lat, niektóre sprawy stają się trudne. Malcolm chciał dalej naprawiać różne rzeczy, ale po dwóch miesiącach remontów Gordon był zmęczony i dlatego teraz jego syn musi zadowolić się naprawianiem pozostałych rzeczy, kiedy przyjedzie z wizytą, jeśli pan Hendricks nie będzie mógł pomóc.
– W porządku, tato, czy jest coś jeszcze? – pyta Malcolm.
– Nie… nie… do zobaczenia wkrótce – mówi Gordon. Zastanawia się, czy powinien wspomnieć, że płot z tyłu się przewrócił i nie był w stanie naprawić go samodzielnie.
Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy odwraca się, żeby spojrzeć na lodówkę, gdzie wisi lista z rzeczami do naprawienia, i widzi zapisane słowa „Płot z tyłu”. Jest już na liście, nie musi się tym martwić, więc znowu odwraca się, żeby wyjrzeć przez okno w kuchni. We frontowym ogrodzie para rozelli drepcze na ziemi przy słupku od karmnika, bo lorysy rozrzuciły ziarenka; ich dzioby przeszukują to, co zostało do zaoferowania. Gordon mógłby patrzeć na ptaki przez cały dzień. Jego wzrok przyciąga jakiś ruch na ulicy.
– No, popatrzcie tylko – mówi.
– O co chodzi? – pyta Malcolm.
– Jakiś samochód podjechał właśnie przed stary dom Dawn i Louiego. Taki elegancki jak twój… co to jest? Mercedes, tak, to mercedes, czarny. Pewnie go sprzedali, chociaż nie widziałem tabliczki.
– Nie sprzedali. Petra wynajmuje go jako domek letniskowy, pamiętasz? Będzie fajnie, zwłaszcza jeśli okaże się, że mają dzieci. Del będzie miała z kim się bawić.
– Tak, zobacz, wysiadają. Elegancka para, bardzo elegancka. I mają dziecko, małego chłopca. Z wyglądu mniej więcej w wieku Del. Co za szczęście. Ciekawe, jak długo zostaną. Później pójdę się przywitać.
– To dobry pomysł. Ale może daj im trochę czasu, żeby się rozgościli. Naprawdę muszę już kończyć, tato.
– Pa, synu, kocham cię.
– Też cię kocham.
Kiedy Gordon kończy rozmowę, uświadamia sobie, że zapomniał powiedzieć Malcolmowi o płocie z tyłu domu, ale jest pewny, że będzie pamiętał o tym jutro.
Patrz na rodzinę po drugiej stronie ulicy, która wypakowuje bagaże. Mężczyzna, wysoki i szczupły, z burzą gęstych, brązowych włosów i schludną brodą, wnosi do środka jakieś wielkie walizki, a kobieta wypakowuje kolejne siatki z produktami spożywczymi. Jest ładna, ma długie, kręcone, czarne włosy. Mały chłopiec wygląda trochę jak ona, ale nie bardzo. Ma dużo bardziej oliwkową skórę i biega w tę i z powrotem, nosząc zabawki z tylnego siedzenia samochodu. Biega tak, jakby miał skrzydła przy stopach, wpada i wypada z domu, a potem zatrzymuje się i patrzy na ogród Gordona, gdzie teraz białe kakadu kroczą wśród ziaren, odtrącając inne ptaki.
Karmnik dla ptaków to projekt, który razem z Malcolmem stworzyli, gdy Malcolm zaczynał szkołę średnią i miał zajęcia ze stolarstwa. Został zaprojektowany tak, żeby wyglądać jak mały domek z bali, pomalowany na brązowo, z czerwonym dachem i szeroką, okrągłą platformą pod spodem, na której mogły siadać ptaki. Wewnątrz miniaturowego domku jest mała belka, tak że jeden lub dwa ptaki mogą się tam schronić. Gordon dobrze wspomina ich wspólny czas spędzony na pracy, jak Malcolm ostrożnie i precyzyjnie używał dłuta, młotka i gwoździ. Przed każdym kolejnym krokiem pytał: „Co mam teraz zrobić, tato?”, a potem uważnie słuchał odpowiedzi. W pewnym momencie „Co mam zrobić, tato?” zmieniło się w „Powiem ci, co teraz zrobić, tato”, choć Gordon nie ma pojęcia, kiedy to się stało.
Trawa pod karmnikiem jest zasłana ziarenkami. Ptaki zawsze bałaganią przy jedzeniu, ale Gordonowi to nie przeszkadza. Chłopiec wydaje się zafascynowany. Del też uwielbia obserwować ptaki.
Ojciec staje za nim, a chłopiec wskazuje na ptaki. Gordon widzi, jak coś mówi. Podnosi rękę, żeby pomachać, na wypadek gdyby zobaczyli go przez okno nad kuchennym zlewem, ale nie odmachują mu. Patrzy, jak mężczyzna kładzie dłoń na ramieniu dziecka – cóż, pcha go w ramię, pcha na tyle mocno, że chłopiec się krzywi. Mężczyzna przykuca i Gordon widzi, jak macha ręką przed twarzą dziecka, zaciska szczękę ze złości, a chłopiec opuszcza głowę coraz niżej i niżej, a potem ociera twarz dłonią. To taki maluch i tylko patrzył sobie na ptaki. Dlaczego ojciec złości się na niego? Czemu, na Boga, jest zły?
Gordon postanawia na razie odłożyć przywitanie się. Może podróż była długa i mają nieco zszargane nerwy. Pójdzie się przywitać jutro.
Ciąg dalszy w wersji pełnej