- promocja
- W empik go
Rodzinna gra - ebook
Rodzinna gra - ebook
Gotowi czy nie, gra się rozpoczyna…
Harriet Reed jest pisarką u progu literackiej sławy. Właśnie zaręczyła się z Edwardem Holbeckiem, członkiem niezwykle potężnej rodziny, przyszłym spadkobiercą ogromnej fortuny. I choć Edward od dawna próbuje odciąć się od Holbecków, to nadchodzący ślub wydaje się dobrym momentem na odnowienie rodzinnych relacji.
Harriet jest pozytywnie zaskoczona. Holbeckowie może i są nieco ekscentryczni, mają też nieco dziwne tradycje i lubują się w nieszablonowych grach, ale poza tym wydają się bardzo sympatyczni. Dlatego więc kiedy ojciec Edwarda, Robert, wręcza Harriet kasetę z nagranym pomysłem na książkę, dziewczyna postanawia jej wysłuchać.
W momencie, w którym Harriet wciska przycisk odtwarzania, staje się dla niej jasne, że nie jest to fabuła przyszłej powieści. To wyznanie.
Przyznanie się do makabrycznej zbrodni. Morderstwa.
I wtedy rozpoczyna się gra.
Zdezorientowana i przerażona Harriet zastanawia się, dlaczego właśnie ona otrzymała kasetę. Czy to test jej lojalności? A może coś znacznie mroczniejszego? Co takiego dostrzegł w niej Robert, że podzielił się z nią swoim największym sekretem? Przecież prawda może wszystko zniszczyć…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-562-4 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
niedziela, 25 grudnia
Odzyskuję przytomność, leżąc na pokrytej parkietem podłodze holu wejściowego z twarzą wciśniętą w zabytkowe drewniane klepki i z pełną świadomością, że święta Bożego Narodzenia normalnie tak nie wyglądają.
Wokół mnie gotycki przepych Hydes znowu nabiera ostrości. Siedziba rodu Holbecków. Wszystko, co może zapewnić kilka pokoleń bogactwa i władzy. Imponująca węgierska twierdza wydarta cegła po cegle z gór Mecsek, zapakowana, dostarczona statkiem i przeszczepiona na ziemię północnej części stanu Nowy Jork. Gniazdo rodzinne, dosłownie niebiański zamek, ściągnięty na ziemię i zakotwiczony w amerykańskim krajobrazie i jego psyche. Świadectwo czystej krwiożerczości i bezdusznej twardej gotówki.
W dziewiętnastym wieku pewna panna młoda z rodu Holbecków chciała, żeby jej kawaler „dał jej księżyc”, i oto niezbity dowód, że mu się udało. Spełnił marzenie. Ktoś mógłby powiedzieć: więcej pieniędzy niż rozumu, może i tak, ale z tej pozycji na dole, w której leżę, wykrwawiając się na ich podłodze, muszę przyznać, że to piękne miejsce. A któż nie ma nadziei w miłości, że dostanie księżyc? W końcu właśnie na tym polega miłość, prawda?
Przede mną znajdują się uchylone drzwi wejściowe, tak blisko, a zarazem tak daleko. Mroźny wiatr łaskocze mnie po twarzy, kiedy przyglądam się, jak na zewnątrz płatki śniegu wirują spokojnie w powietrzu – wolność tuż poza moim zasięgiem. Za tymi drzwiami rozpościerają się ziemie Holbecków razem z pełnymi przepychu, przykrytymi kobiercem śniegu ozdobnymi ogrodami, skutym lodem jeziorem, po którym pływa się łódkami, krystalicznymi trawnikami, które w końcu ustępują miejsca gęstym lasom. A na obrzeżach tych oświetlonych blaskiem księżyca lasów wznosi się mur o wysokości czterech i pół metra, który nas otacza, odgradzając rodzinę Holbecków od reszty świata. Niezależne państwo, enklawa, układ, w którym rządzą odrębne prawa i systemy samoregulacji.
Zdaje się, że jedna osoba albo wszystkie uznały mnie za nierozgarniętą. Wszelkie tryby zostały wprawione w ruch. Mogę nie przeżyć tej nocy.
Gdybym mogła teraz wstać, gdybym tylko mogła pobiec i wdrapać się na ten mur… Ale do najbliższego miasta nadal miałabym grubo ponad godzinę piechotą. Gdybym miała telefon, mogłabym wezwać policję. Biorąc jednak pod uwagę, kim jestem, kim oni są, nie mam pewności, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby tutaj dotarła. Każdą historię można zinterpretować inaczej i mogłabym mieć lekki problem z wiarygodnością. Dziewczyna z przeszłością próbuje wyjść za mąż dla pieniędzy i wtedy rozpętuje się piekło. Wszyscy wiemy, jak kończy się taka historia.
Zabawne – podobno z teściami zawsze są jakieś problemy, nieprawdaż? Stary kulturowy stereotyp. Zdaje się, że to zabawne, bo często okazuje się prawdą. Rodziny potrafią być trudne. I nie zamierzam z tym dyskutować tutaj, wykrwawiając się na ich podłodze.
Ostrożnie podnoszę się na przedramionach, a ciemny kamień w moim pierścionku zaręczynowym miga w świetle. Niczym śpiące stworzenie, które się przebudziło.
Gdybym mogła się teraz cofnąć do chwili, kiedy mi się oświadczył, czy postąpiłabym inaczej? To pytanie za milion dolarów.
Skroń mi pulsuje, kiedy ostrożnie ścieram krew z rzęs.
Podobno rany na głowie wydają się groźniejsze, niż na to wyglądają, ponieważ leci z nich dużo krwi. Podobno w sytuacji kryzysowej ciało człowieka jest zdolne do niezwykłych rzeczy. Ludzie z połamanymi nogami potrafili pokonać na piechotę wiele kilometrów, żeby dotrzeć do szpitali po atakach z jedenastego września, kobiety rodzą dzieci w strefach wojny, matki tuż po porodzie podnoszą samochody, by uratować swoje potomstwo. Mam nadzieję, że to prawda.
Dwadzieścia lat temu o mało nie zginęłam. Nie poddałam się w milczeniu otoczona zewsząd śmiercią, jakimś sposobem przeżyłam. A jeśli byłam w stanie przetrwać wtedy, to dam radę i teraz, ponieważ odkąd się pojawiłaś, mam o wiele więcej do stracenia i dużo więcej do zyskania.
Przetrwamy to, ty i ja. Podobno rodziny się nie wybiera, ale to nieprawda. Można ją wybrać. Po prostu wymaga to o wiele więcej wysiłku, niż większość ludzi jest skłonna w to włożyć.
I z tą myślą powoli się podnoszę i staję na nogach.1
NOWOJORSKA BAJKA
poniedziałek, 21 listopada
Świąteczne lampki mrugają w deszczu, kiedy zanurzam się w Piątej Alei – czerwienie, zielenie i złoto błyszczą, gdy odbijają się w kałużach i szybach, a ja idę, lawirując w tłumie na chodniku z telefonem przyciśniętym mocno do ucha.
– A dobra wiadomość jest taka, że pod koniec tego tygodnia osiągniemy pułap miliona sprzedanych egzemplarzy! Zrobiłyśmy to, Harry! – wiwatuje przez telefon Louisa, moja agentka literacka. Ma taki ciepły i czuły głos, jakby otulała mnie nim przed zimnem w tym nowojorskim przenikliwym chłodzie.
Staram się nie myśleć o tych blisko sześciu tysiącach kilometrów, które dzielą Nowy Jork od Londynu – mnie od mojego dawnego domu i jego miękkiej, wilgotnej szarości – ale czasami budzi się we mnie tęsknota za krajem rodzinnym i pulsuje tuż pod powierzchnią mojego nowego życia. Minęły cztery miesiące, odkąd wyjechałam z Anglii, a ta nostalgia za domem jakoś przybiera na sile teraz, kiedy zima zawitała tutaj na dobre. Nowy Jork pod tyloma względami potrafi być chłodny.
– I na dobrą sprawę – kontynuuje z radością Louisa – właśnie informuję cię, że oficjalnie zostałaś „bestsellerową pisarką, której książka sprzedała się w nakładzie miliona egzemplarzy”. – Nie mogąc się powstrzymać, wznoszę okrzyk radości i dyskretnie podryguję na ulicy. To cudowna wiadomość.
Moja pierwsza powieść, która szybko znalazła się na szczycie listy bestsellerów, pozostaje na niej od momentu wydania, ale ten nowy kamień milowy to coś, o czym jeszcze do niedawna mogłam jedynie pomarzyć. Nowy Jork łapczywie połyka moją żywiołową energię. Zapewne mogłabym się położyć na chodniku i zacząć wrzeszczeć wniebogłosy, a ci świąteczni zakupowicze po prostu ominęliby mnie niewzruszeni. Dziwnie przerażająca i jednocześnie dodająca otuchy myśl.
– Na koniec kwartału dostaniemy kolejne honorarium od wydawcy – mówi dalej moja agentka. – Wobec tego wesołych świąt dla wszystkich!
Zabawne. Dopiero listopad, a mam wrażenie, jakby już były święta Bożego Narodzenia. Spoglądam na poświatę neonów nad głową, na świąteczne dekoracje błyszczące na sklepowych wystawach, uformowane w ogromne smugi światła nad główną jezdnią Piątej Alei. W tym roku wszystko wydaje się gnać do przodu niczym jakaś trąba powietrzna albo wir wodny.
– Co tam po drugiej stronie? – pyta Louisa, przywołując mnie do rzeczywistości. – Uspokojona? Szczęśliwa? Jak tam twoja miłość?
Śmieję się zaskoczona, ponieważ jakkolwiek to brzmi, naprawdę mam poczucie triumfu i zadowolenia z siebie. Po tylu latach, kiedy byłam sama, po tym, jak odpychałam od siebie wszystkie relacje, być może zapłaciłam już za swoje błędy i mogę przestać. Może w końcu należy mi się odrobina szczęścia.
Odpędzam od siebie te ponure myśli i obiema rękami chwytam się mojego nowego życia.
– Teraz przynajmniej mamy jakieś meble. Nie jestem pewna, czy do końca rozpracowałam metro, ale chyba jakoś tam dotrę. A może i nie – dodaję żartobliwie.
Prawda jest taka, że chociaż zaczynam czuć miętę do Nowego Jorku, to jednocześnie uświadamiam sobie, że próbuję osiąść na stałe w mieście, które samo w sobie nie ma charakteru osiadłego. Tłumy, hałas, twarze, ludzie, cała ta gorączkowa energia w stylu „walcz albo uciekaj”. Zapewne chodzi o to, że to dopiero cztery miesiące – wiem, że stanie się częścią miasta, znalezienie swojego miejsca może zająć całe życie. A ten świat, w którym tutaj wylądowałam razem z Edwardem, jego elitarne życie, te nowe kręgi towarzyskie, w które wchodzę, to jeszcze całkiem inna bajka.
– A jak się miewa twój ideał? Jak tam Ed? – pyta Louisa, jakby czytała w moich myślach. Przemykam obok gromadki turystów przed katedrą Świętego Patryka, której dzwony biją anachronicznie w sąsiedztwie górujących nad nimi szkła i stali.
Louisa towarzyszyła mi tamtego wieczoru, kiedy poznałam Edwarda. Drżę na samo wspomnienie tego, jak na mnie spojrzała, gdy przyprowadziłam go, żeby ją poznał. Ta cicha duma, która mnie rozpierała, kiedy czułam, że trzymam go pod ramię. Zapewne podobne uczucie mają wędkarze, gdy tulą w ramionach swoje ogromne, połyskujące zdobycze. Jednak tę moją mieniącą się tęczowymi barwami nagrodę mogę przypisać jedynie przypadkowi i wyczuciu odpowiedniej chwili. Właściwie precyzyjniej byłoby powiedzieć, że to Edward wyłowił mnie z tego strumienia niż odwrotnie.
Skłamałabym, gdybym twierdziła, że pochodzenie Edwarda, jego nawyki, rytuały, tak bardzo mi obce, nie dodawały mu osobliwego uroku. Jego świat różni się od mojego, wszystko, co robi, jest przepełnione subtelnym blaskiem luksusu. Nie wiedziałam, kim jest, kiedy po raz pierwszy się do mnie odezwał.
Poznaliśmy się na dorocznej Letniej Gali organizowanej przez mojego wydawcę – wystawnym gwiazdorskim przyjęciu pełnym bestsellerowych autorów, ambitnych redaktorów i superagentów literackich. Tamtego roku przyjęcie odbywało się w Muzeum Historii Naturalnej, w strzelistym wiktoriańskim budynku ozdobionym jaskrawymi bukietami tropikalnych kwiatów – orchidei oraz mocno pachnących lilii. Kelnerzy w białych muszkach niosący szampana wysoko ponad głowami rozmawiających ze sobą posiadaczy znanych nazwisk, debiutujących pisarzy i recenzentów. Było to moje pierwsze duże przyjęcie dla pisarzy, tuż po wydaniu mojej książki, która wyszła zaledwie tydzień wcześniej i od razu wskoczyła na listę dziesięciu najlepiej sprzedających się tytułów. Kupiłam na tę uroczystość niedorzecznie drogą szmaragdową suknię, a potem spędziłam pół wieczoru, usiłując nie rozlać na nią alkoholu albo nie poplamić jej tartinkami. Byłam zdenerwowana i kompletnie zagubiona, aż wreszcie zdołałam się schronić przed tym szaleństwem we względnym spokoju toalet. Nie jestem jakąś mimozą, ale zbyt duży hałas i zbyt wiele twarzy otwierają stare rany, przestrajają moje zmysły na inną częstotliwość.
Wydarzyło się to w drodze powrotnej z toalety, kiedy szłam, trzymając pusty kieliszek w dłoni. Początkowo sądziłam, że to nic takiego, że po prostu zahaczyłam o coś szpilką i zachwiałam się. Ale to zahaczenie zamieniło się w zatrzymanie, szarpnięcie i czerwony rumieniec, kiedy spojrzenie za siebie potwierdziło, że moja szpilka utknęła na dobre w jednym z niewielkich otworów wentylacyjnych w muzealnej podłodze. Wiktoriańskie centralne ogrzewanie.
Szarpnęłam po raz kolejny i szpilka chyba się poluzowała, ale kilka mijających mnie par oczu zwróciło się w moją stronę i wpadłam w panikę. Pociągnęłam obcasem jeszcze raz, tym razem mocniej. I z imponującym pokazem siły wstecznej i strasznie głośnym metalicznym brzękiem jakimś sposobem udało mi się całkowicie wyrwać z kamiennej podłogi stupięćdziesięcioletnią kratkę z kutego żelaza, która nadal była przyczepiona do mojej szpilki od Diora. Ten hałas i widowisko przyciągnęły teraz wzrok wszystkich, którzy znajdowali się w pobliżu.
Z głębokim pragnieniem, żeby nie przedłużać tego doświadczenia, ale zupełnie nie wiedząc, cóż innego mogłabym zrobić, podciągnęłam sukienkę i cała czerwona ze wstydu na wpół zaniosłam, na wpół zaciągnęłam po posadzce całą tę kratkę z kutego żelaza z powrotem do ziejącej pustką dziury w podłodze. Kratka wydawała głośne dźwięki, kiedy usiłowałam włożyć ją z powrotem na miejsce, przez cały czas z uwięzioną w niej szpilką. I właśnie wtedy on mnie uratował, z silną dłonią na moich plecach, z tym ciepłym amerykańskim akcentem, z niskim głosem dodającym otuchy niczym ognisko domowe.
– Dobrze, dobrze. Już widzę, w czym problem. – Jego pierwsze słowa do mnie. I chociaż oczywiście miał na uwadze problem z moim butem i z kratką oraz to, że potrafi go rozwiązać, do dziś lubię myśleć, że dostrzegł wtedy większy problem z moją przeszłością, z pustką w moim życiu, i że to wszystko też był w stanie naprawić. Nie jestem jakąś tam damą w opałach, naprawdę przeżyłam dużo więcej niż większość ludzi, ale nie można nie doceniać przytłaczającej władzy kogoś, kto pojawia się nagle, żeby cię uratować po tym, jak przez całe życie sama musiałaś się ratować z opresji.
Te przepełnione takim rozbrajającym spokojem oczy, które spojrzały na mnie z niewzruszoną pewnością, że wszystko świetnie się ułoży. Ciepło jego skóry na moich nagich łopatkach. Nie miałam czasu, żeby jak zwykle stawiać granice i odciąć się od bliskości albo ją odepchnąć, ponieważ tkwiłam tam uwięziona.
Ten niewiarygodnie przystojny mężczyzna przyklęknął na jedno kolano, jakby się oświadczał niczym książę z bajki o Kopciuszku, i kiedy delikatnie wykręcał mój poszarpany but z tej kratki, a ja trzymałam dłoń na jego silnych ramionach, poczułam, jak coś we mnie drgnęło. Jakaś nadzieja, od dawna tłumiona, budziła się do życia w mroku. A reszta to już przeszłość.
Oto jestem o jeden rok i wiele zmian później, ruszywszy z posad cały kontynent i całe moje życie, żeby z nim być.
– Ed świetnie sobie radzi – odpowiadam, chociaż obie wiemy, że to eufemizm. Nowa firma Eda ma większe miesięczne obroty niż agencja literacka, dla której pracuje Louisa, zarabia przez cały rok. Edward radzi sobie fenomenalnie, ale obie jesteśmy Brytyjkami, więc nie rozmawiamy o takich rzeczach. Poza tym moja agentka dobrze wie, kim jest Edward, z jakiej rodziny pochodzi. Jest z rodu Holbecków, a z takim nazwiskiem nawet bez rodzinnych zasobów człowiek jest niemalże skazany na sukces. – Właśnie jadę się z nim spotkać. Zabiera mnie na łyżwy.
– Na łyżwy? – Słyszę ton zaciekawienia w jej głosie. Bardzo chce się czegoś o nim dowiedzieć. O wszystkich Holbeckach. Jakimś sposobem udało mi się złowić jednego z najbogatszych kawalerów w Ameryce, chociaż nawet nie próbowałam, i teraz wszyscy chcą wiedzieć, jak i dlaczego to zrobiłam. Ale przede wszystkim ciekawi ich, jacy oni są.
Oczywiście można to sprawdzić w Google’u. Bóg jeden wie, że sama zrobiłam poszukiwania na szeroką skalę raz, a może nawet dziesięć razy w ciągu tych tygodni po tym, jak poznałam Edwarda. Pokolenia bogactwa wplecione w tkankę Ameryki od czasów pozłacanego wieku, żegluga, kontakty towarzyskie i oczywiście nieustannie obecny cień wątpliwej moralności. Niezliczone artykuły, informacje w rubrykach plotkarskich, relacje w działach poświęconych biznesowi, w których wymienia się nazwisko Holbecków, a jednak ta aura tajemniczości, którą utrzymują wokół siebie, oznacza, że ludzka ciekawość pozostaje niezaspokojona. Wciąż są nieuchwytni, nieprzewidywalni. Jeśli dodać do tego ich ponoć nieczuły urok, to zyskujemy mocną i intrygującą mieszankę.
– Zabiera cię na łyżwy? Na łyżworolki? – dopytuje Louisa z niedowierzaniem, chociaż wątpię, żeby cokolwiek, co powiedziałam jej o Edwardzie, tak naprawdę było w stanie ją zaskoczyć.
– Nie – odpowiadam. – Nie zabiera mnie na przejażdżkę po lodzie. To tradycja rodzinna, lodowisko przy Rockefeller Center, początek sezonu. Chce, żebyśmy w tym roku poszli tam razem…
– O Boże, cała jego rodzina tam będzie? – przerywa Louisa. Umiera z ciekawości, żeby usłyszeć nowe informacje na ich temat, ale nie potrafię dostarczyć jej więcej ciekawostek, niż znalazłam do tej pory w internecie.
– Nie. Jeszcze ich nie poznałam. Na razie nie ma żadnej rodziny. Edward jest przerażony tym, że mnie odstraszą. – Wzdrygam się, kiedy to mówię. Wiem, jak to brzmi. Playboy milioner nie przedstawia rodzinie swojej dziewczyny. Mam świadomość, że dla Edwarda wywróciłam swoje życie do góry nogami, a do tej pory nie poznałam jego rodziców. Ale zupełnie nie o to chodzi. Widzę to w jego oczach, kiedy o nich rozmawiamy. Ma swoje powody i przyjdzie na to czas. Poza tym przecież nie przeprowadziłam się tutaj z jego powodu. Od dłuższego czasu potrzebowałam zacząć wszystko od nowa, a sukces mojej książki i poznanie Edwarda sprawiły, że stało się to bardzo prawdopodobne.
Zabawne. Zawsze myślałam, że kiedyś tutaj wyląduję. Moja matka była Amerykanką. Czasem, gdy zamykam oczy, w kafejkach i restauracjach niemalże słyszę jej głos w tłumie, otaczają mnie zewsząd te jej okrągłe otwarte samogłoski, ich ciepło, jak przeszłość.
To dziwne, że w ogóle nie przypominam sobie głosu mojego taty, ale miałam zaledwie jedenaście lat, kiedy to się wydarzyło. Dwadzieścia lat nowych doświadczeń dopisało się do tego, co kiedyś było tak czytelne. Chociaż wciąż bardzo za nim tęsknię. Zapominanie przychodzi w naturalny sposób, kiedy pamięć tak bardzo boli.
Louisa chichocze.
– Nic dziwnego, że jest ostrożny. Sprawiają wrażenie przerażających. No wiesz, co mam na myśli, fascynujący, ale… Powodują zamieszanie. – Ton jej głosu staje się figlarny, konfidencjonalny. – Chociaż tak między nami, jasny gwint, bez wątpienia poświęciłabym się i spędziła kilka niewygodnych godzin z teściami, gdyby Simon choć w połowie wyglądał tak bosko w garniturze jak Edward. – Louisa i Simon rozstali się w zeszłym roku. Nie było z niego pożytku pod żadnym względem, ale komplement pozostaje komplementem.
I ma rację. Byłabym skłonna znieść bardzo dużo, żeby być z Edwardem.
– A jak ci idzie pisanie nowej książki? – pyta z wystudiowaną nonszalancją, na którą prawie się nabieram. Przekroczyłam termin ukończenia mojej drugiej książki o trzy tygodnie.
Trzęsę się na zimowym wietrze, czekając, aż na przejściu dla pieszych zmieni się światło. Prawda jest taka, że od miesiąca nie jestem w stanie się skupić. Już sama myśl o tym, żeby usiąść i skończyć tę książkę, mnie wykańcza. Na przejściu dla pieszych rozlega się „piip-piip” i dołączam do roju osób dojeżdżających do pracy, który płynie przez Piątą Aleję.
– Harry? – Głos Louisy przywołuje mnie do rzeczywistości. – Co z książką?
– A tak. Przepraszam. Książka się pisze – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Prawie skończyłam – dodaję, co z prawdą mija się całkowicie. – Potrzebuję tylko…
– …jeszcze miesiąc? – przerywa. Zbyt dobrze mnie zna.
– Hmm. Tak. Byłoby… Byłoby wspaniale.
– Zgoda. Wstrzymam jeszcze wydawców na miesiąc. Posłuchaj, pierwsza książka wciąż znika spółek, więc jesteśmy w dobrej sytuacji. Ludzie zaczekają na kolejną, ale musisz być wobec mnie uczciwa i powiedzieć mi, na jakim etapie jesteśmy, Harry. Rzeczywiście prawie ją kończysz?
Powaga w jej głosie mocno mnie porusza.
– Tak. Cztery tygodnie, może mniej. Przysięgam. Pierwszy maszynopis będzie gotowy. – Kiedy to mówię, uświadamiam sobie, że to będzie bardzo trudne do zrobienia, ale dam radę. Potrzebuję tylko wyjść z dołka.
Kątem oka patrzę na zegar, który mruga wysoko na bocznej ścianie biurowca. Muszę zakończyć tę rozmowę. Rockefeller Center tuż przede mną i Edward będzie tam na mnie czekał.
– Aha. I zapomniałam powiedzieć, że wydawcy chcą się spotkać w tę środę po południu, żeby porozmawiać na temat wydania w miękkiej oprawie. W głównej siedzibie, dobrze?
Przede mną wyłania się połyskująca fasada domu towarowego Saks, naprzeciwko wejścia na lodowisko, i uświadamiam sobie, że przestało padać.
Zgadzam się na spotkanie z wydawcą, rozłączam się i wyciszam telefon, po czym ściągam zimową czapkę, rozpuszczam włosy i przeglądam się w szybie wystawowej. Jesteśmy z Edwardem razem nieco ponad rok, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedykolwiek przestanę się denerwować przed randką.
Dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy. Czuję to. Zostanę wprowadzona w tradycję rodzinną. Bóg jeden wie, że przydałoby mi się kilka takich tradycji. Sieroty zwykle nie miewają ich zbyt wiele.
Kiedy wychodzę zza rogu Rockefeller Plaza, zapiera mi dech w piersi – przepych bożonarodzeniowych dekoracji sprawia, że przystaję w zachwycie.
Przede mną znajduje się tunel czystego światła uformowanego na kształt zwiastujących aniołów z uniesionymi złotymi trąbami. Kolor, światło i ciepło. A za nimi słynne drzewo wznosi się w nowojorski nieboskłon. Czytałam dzisiaj rano w gazecie, że mierzy ponad dwadzieścia cztery metry wysokości, ale dopiero teraz, kiedy pod nim stoję, dociera do mnie, jaki to rozmiar. To największa choinka, jaką w życiu widziałam. Stoję z rozdziawionymi ustami, gapiąc się w górę. Wokół mnie kilka innych pokrewnych dusz patrzy w tę samą stronę jak zahipnotyzowane, podczas gdy reszta Nowego Jorku przepycha się obok nas. Osiemnaście tysięcy świateł mruga złotem w nocnym powietrzu, gęstym od zapachu nordyckiej sosny i smakowitego aromatu bożonarodzeniowych smakołyków rozchodzącego się z rozstawionych wokół placu stoisk.
Czyjaś dłoń chwyta mnie za ramię i odwracam się w odpowiedzi na znajomy dotyk. Edward. Opatulony ciepło przed chłodem, w kaszmirowym szaliku i płaszczu, ze zmierzwionymi włosami i rozpromienionymi oczami.
– Wystraszyłeś mnie na śmierć – kłamię zbyt zakłopotana, by powiedzieć, że wszędzie rozpoznałabym jego dotyk.
– Przepraszam – mówi z uśmiechem. – Zawołałem cię po imieniu, ale chyba nie usłyszałaś. – Kiwnięciem głowy wskazuje na choinkę i obejmuje mnie w pasie, a ja wtulam się w niego, czując ciepło jego ciała. – Piękna, prawda?
Pod światłami bożonarodzeniowej choinki, na usytuowanym poniżej lodowisku, przyglądamy się, jak ludzie swobodnie ślizgają się po jego nieskazitelnej powierzchni w czapkach z pomponami, opatuleni szalikami. Pośród tych młodych ludzi wciąż są obecni starzy nowojorczycy – jakiś starszy pan w garniturze i kapeluszu, dwie kobiety w równie zaawansowanym wieku ubrane w grube futra, z fryzurami usztywnionymi jak skała.
– Fatalnie jeżdżę na łyżwach – ostrzegam Edwarda później, kiedy zakładamy łyżwy, po czym utykając, kierujemy się w stronę tafli lodu.
– Wobec tego masz szczęście, że tutaj jestem. – Uśmiecha się szeroko i mocno mnie przytula. Tyłem wychodzi na lodowisko jako pierwszy i podaje mi ręce, żeby zapewnić mi równowagę. Chwytam je w skupieniu, wstrzymując oddech, a Edward przesuwa nas na sam środek tafli. Nie jest zbyt tłoczno. Kilku nowych łyżwiarzy prześlizguje się obok nas, a po chwili moje mięśnie się rozluźniają i dostosowują do jego rytmu, do jego pewnych i płynnych ruchów. Był kiedyś sportowcem – przypuszczam, że nadal nim jest.
Świąteczna muzyka rozbrzmiewa wesoło z głośnika przy lodowisku i kiedy zaczyna się nowa piosenka, Edward wysuwa dłoń z mojej dłoni.
– Mogę prosić o ten taniec? – intonuje, uśmiechając się szeroko, kiedy powoli mnie obraca. Uświadamiam sobie, że piosenka, którą teraz puszczają, to _Fairytale of New York_ zespołu __ The Pogues; jej chropowata melodyjność zaczyna działać, gdy ślizgamy się po lodzie, szczerząc się idiotycznie. Po jednym wersie wszyscy na lodowisku ruszają w takt żwawego rytmu, a ponad naszymi głowami jeden z bardziej uzdolnionych wokalnie sprzedawców na bożonarodzeniowym jarmarku zaczyna śpiewać równo z tekstem, z rasowym, melodyjnym irlandzkim akcentem. Pozostali łyżwiarze intuicyjnie się przyłączają, radośnie wykrzykując to dziwne zdanie z przymrużeniem oka. Wszyscy śpiewamy. I przez ułamek sekundy Nowy Jork staje się magią. Łapię się na myśli: Boże, kocham Amerykanów. Brytyjczycy po prostu tacy nie są. Skręca nas, jeśli mamy choćby najmniejsze podejrzenie prawdziwego uczucia, a jednak jestem tutaj, śpiewam i tańczę na lodzie. Wszyscy poddajemy się tej chwili, w której utwór osiąga apogeum, i wyśpiewujemy głośno refren. Edward znowu puszcza moją dłoń, a ja nieco się chwieję, kiedy klęka przede mną na jedno mokre kolano. Trzyma coś w dłoni i gdy nagle dociera do mnie, co to jest, żołądek mi się ściska z zakłopotania.
Och, proszę, nie.
To już dla mnie za dużo. Przecież on nie może zrobić tego, co myślę, że właśnie robi. Z trudem przełykam ślinę. Ludzie patrzą na nas, śmieją się, biją brawo, a ja wciąż się uśmiecham, bo niby co, do cholery, mam zrobić?
Bóg jeden wie, że chcę, by poprosił mnie o rękę, ale ta scena tutaj to dla mnie za dużo, za bardzo na widoku publicznym. Narasta we mnie lęk, lecz kiedy Edward otwiera małe pudełko i zaczyna mówić, nagle cały świat wokół nas przestaje istnieć. Mam łzy w oczach, głos więźnie mi w gardle, a on zdejmuje mi rękawiczkę i wsuwa pierścionek na palec. Na chodniku nad lodowiskiem zebrał się mały tłum, który wiwatuje i wznosi okrzyki, gdy piosenka dobiega końca, a w chłodnym powietrzu wokół nas rozchodzą się głośne dźwięki _Chapel of Love_. Światła zostają przygaszone w samą porę, kiedy zmagam się z tym, by to wszystko przyjąć.
Edward przyciąga mnie do siebie.
– Kocham cię, Harry – szepcze. I przez ułamek sekundy nic więcej się nie liczy, ponieważ gdy patrzę w jego oczy, wiem, że to prawda. To on próbuje podarować mi nowe wspomnienia, żywe, śmiałe, niezaprzeczalne. To właśnie on dzieli się ze mną swoim życiem, swoją przeszłością i przyszłością. Dotykam jego twarzy, tak przystojnej, że często zachwycam się tym, że wolno mi to robić. Czuję ciepło jego ust na moich ustach i miasto wokół nas znika. Jego dłonie na moich uszach tłumią okrzyki radości.
Później w bożonarodzeniowej kafejce przy lodowisku przyglądam się uważnie pierścionkowi na zdrętwiałym od zimna palcu, podczas gdy Edward kupuje nam grog. Kamień połyskuje w świetle. Ma barwę gdzieś pomiędzy nasyconym bordo a ciepłym brązem. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Zdaje się, że to rubin. Ogromny, głęboki, kosztowny. Oprawiony, oszlifowany, stary. Pierścionek musi być pamiątką rodzinną, a jednak jest doskonale dopasowany.
Edward już wraca z drinkami i babeczkami z kruchego ciasta z nadzieniem z bakalii, które trzyma w dłoniach. Stara się utrzymać równowagę.
– Zaplanowałeś to? – pytam i biorę niezobowiązujący łyk słodkiego, uderzającego do głowy drinka. – Tę muzykę, śpiewy? – Szybko przychodzi mi na myśl, że Edward, mając do dyspozycji takie środki, równie dobrze mógł wynająć całe to lodowisko i zaludnić je dwukrotnie liczniejszym zespołem aktorów, jeśli tego zapragnął. Ta myśl jest przerażająca, ale na szczęście daleka od tego, co rzeczywiście mógł zrobić Edward.
Parska śmiechem i potrząsa głową, ocierając okruszki bakaliowej babeczki z górnej wargi.
– Nie – mówi. – To znaczy wiedziałem, że dzisiejszego wieczoru poproszę cię o rękę. Miałem przy sobie pierścionek, ale nie zamierzałem zamieniać oświadczyn w jakiś numer rodem z Broadwayu. Zgaduję, że to Nowy Jork zrobił ci niespodziankę. Każdy ma tutaj coś do powiedzenia. – Nagle wygląda na zakłopotanego. – O Boże. To była przesada, prawda? Niech to. Czasem zapominam, że jesteś Brytyjką.
Jest naprawdę zawstydzony.
– Nie. Daj spokój. Było doskonale. To znaczy nigdy tego nie zapomnę – żartuję. – A tak na marginesie, nie jestem już Brytyjką, prawda? Mój amerykański paszport jest równie namacalny jak twój.
– Dobrze, w takim razie potraktuj to, co się wydarzyło na lodowisku, jako swoją ceremonię zaprzysiężenia. Od tej chwili wszystko zacznie się stawać dość niebrytyjskie. Ale tak na poważnie, jeśli masz poczucie, że z czymś przesadzam, musisz mi o tym mówić. Nie ma mowy o krzywdzie ani o nieprzyjemności. Nie chcę cię wystraszyć. Przynajmniej… nie od razu.
Ma na myśli swoją rodzinę. Muszą wiedzieć o tym, że zamierzał mi się oświadczyć. Domyślam się, że pewnie poprosił ich o ten pierścionek. A teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, poznanie ich zapewne jest już przesądzone. Podnoszę dłoń i przyglądam się ciemnoczerwonemu klejnotowi w świetle.
– Jaki to kamień?
– Granat. Należał do mojej prababci Mitzi. – Obserwuje uważnie moją reakcję. – Podoba ci się? Nie? Możemy go zamienić. Kupić coś nowego.
– Nie, nie – wyrywa mi się. Tak bardzo się martwi tym, jakie wrażenie zrobi na mnie jego rodzina, że nie potrafi mnie rozgryźć. – Edwardzie, uwielbiam ten pierścionek – zapewniam, przyglądając się jego błyszczącym ściętym krawędziom. – Boże, chyba nawet mogłabym go pokochać bardziej niż ciebie – żartuję. – Tak serio, uwielbiam to, że on coś znaczy. Dla ciebie, dla twojej rodziny. Że jest ważny. Jaka ona była? Mitzi?
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie wiem już wszystkiego o rodzinie Edwarda, co można znaleźć w internecie.
John Livingston Holbeck, praprapradziadek Edwarda, był jednym z pierwszych potentatów wieku pozłacanego, którzy dorobili się fortuny w dziewiętnastym stuleciu w trakcie masowego rozwoju przemysłu w całej Ameryce. J.L. Holbeck stworzył monopole i czerpał korzyści ze zmonopolizowanego rynku, kontrolując duży odsetek transportu morskiego, kolei i łączności w tamtych czasach. Jako jeden z niewielu ludzi, którzy zbudowali Amerykę w erze przed wprowadzeniem podatków, zgromadził niewyobrażalną fortunę i niezliczone portfele akcji. Żył w tym samym czasie co Cornelius Vanderbilt, Andrew Carnegie i ojciec tego, kto wzniósł budynek, przed którym teraz siedzimy. Dlatego zastanawiam się, czy ta tradycja jazdy na łyżwach pierwszego dnia sezonu przedświątecznego jest o wiele starsza, niż wcześniej mi się wydawało.
– Jaka była Mitzie?
Edward zastanawia się nad odpowiedzią na moje pytanie.
– Piękna i utalentowana. Była artystką, występowała jako primabalerina. Z pochodzenia Niemka, ale wyjechała z kraju w okresie międzywojennym, a potem poznała mojego pradziadka. To była wielka miłość, podobno ognisty romans. Byli znani z tego, że jako pierwsi w rodzinie Holbecków pobrali się z miłości.
Postanawiam nie otwierać tej puszki Pandory. Chociaż nie mam doświadczenia z bogactwem, rozumiem instynkt, żeby je chronić, żeby umacniać to, co posiadasz. Mimo wszystko miłość jest nieprzewidywalna. Koniec końców to hazard. Z wielką radością zagram kilkoma żetonami, które mam, ale dajcie mi PKB średniej wielkości kraju, a być może rozważę przynajmniej intercyzę. Jestem pewna, że Holbeckowie nauczyli się podawać w wątpliwość ten pierwszy przypływ namiętności.
– Czy twoja rodzina się na to zgadza? Na mnie? Pozwolili ci wziąć pierścionek Mitzi?
Jestem ciekawa, co oni sądzą na mój temat teraz, kiedy na pewno zdają sobie sprawę z mojego istnienia. Co Edward im o mnie powiedział i czego nie powiedział. Może sami zrobili wywiad na mój temat? Drżę na samą myśl o tym, a potem szybko dodaję sobie otuchy, że chociaż pewnie mogą zebrać o mnie informacje, to nigdy nie poznają moich myśli ani wspomnień. Jestem po prostu brytyjską pisarką bez żadnych wiarygodnych referencji, może poza jednym bestsellerem przypisanym do mojego nazwiska. Nie mam żadnej prawdziwej historii, żadnych powiązań z Ivy League* ani Oxbridge**. Nie mogę sobie wyobrazić, że jestem tą, o której myśleli, że będzie odpowiednia dla ich pierworodnego syna. Nawet nie mam rodziny, nie mówiąc już o szacownej rodzinie.
Może po prostu chcą, żeby Edward był szczęśliwy. On nieustannie mnie zapewniał, że brak spotkania z jego rodzicami nie ma nic wspólnego ze mną. Miał z nimi problemy w przeszłości, lubią nadużywać kontroli, więc usiłuje trzymać swoje życie na dystans. Sprawy zwykle są wciągane w orbitę ich wpływów. A to czyni nagłe pojawienie się ich rodowego pierścionka na moim palcu jeszcze bardziej interesującym.
– Tak, wiedzą o tobie – odpowiada z szerokim uśmiechem. – Niepokojąco dużo. Matka była w siódmym niebie, kiedy poprosiłem o ten pierścionek. Właściwie sama nalegała, żebym go wziął.
– Naprawdę? – pytam, usiłując złagodzić zaskoczenie w głosie. Nie chodzi o to, że mam problem z poczuciem własnej wartości, ale to jednak trochę zaskakujące, że kobieta pokroju Eleanor Holbeck miałaby nalegać na to, żeby jej pierworodny poślubił jakąś sierotę z Anglii.
– Naprawdę – potwierdza i chwyta moją chłodną dłoń ponad stołem. – Posłuchaj, wiem, że to dziwne, że jeszcze ich nie poznałaś. Ale chciałem być pewien, że się dogadamy, zanim… – Przerywa, próbując znaleźć właściwe słowa. – Zanim oddam cię w ich ręce. Mają dużo zajęć. Ale jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu, to oni naprawdę chcieliby cię poznać. Zwłaszcza teraz. – Kciukiem dotyka delikatnie mojego palca. – Nigdy nie mieliśmy w rodzinie kogoś takiego jak ty – mówi cicho, a te słowa zapisują się w moim umyśle. Co to znaczy: kogoś takiego jak ja? – A Bóg jeden wie, że potrzebujemy świeżej krwi.
Czuję, jak ściska mnie w gardle na samą myśl, jaką osobą tak naprawdę jestem. Ale oni nie mogą tego wiedzieć. Nie mają pojęcia, co mnie spotkało na skraju tamtej drogi dwadzieścia lat temu. Byłam tam sama.
Wzdrygam się, a Edward podnosi moje dłonie do swoich ust, żeby w nie nachuchać.
– Jeśli martwisz się tym, co o nas myślą, to niepotrzebnie. Mój pradziadek miał wszystkie pieniądze świata, a poślubił kobietę bez grosza przy duszy. To prawda, że był jedynym w rodzinie, który to zrobił… Ale najważniejsze, że jest precedens. – Śmieje się z mojej reakcji. – Wiem, wiem, nie żyjesz na skraju ubóstwa! W szkatułach bestsellerowej pisarki Harry Reed jest mnóstwo grosza. Ale wiesz, o co mi chodzi – dodaje poważnie.
Jestem w podobnej sytuacji, ponieważ wszystko, co mam, zawsze będzie jedynie kroplą w oceanie Holbecków.
– Dlaczego twój pradziadek wybrał granat? Do pierścionka Mitzi? – pytam.
– Lubił owoce granatu.
Spoglądam na pierścionek i uśmiecham się. Wygląda dokładnie tak, jak górna część dojrzałego ziarna granatu.
– Wiedział, że potrafi ją uszczęśliwić i że ona zrobi dla niego wszystko. Pasowali do siebie jak dwie krople wody. I kiedy byli razem, nikt nie mógł ich zatrzymać. – Edward przygląda mi się uważnie.
Patrzę na mojego narzeczonego – wysokiego, wysportowanego, w kaszmirze i skrojonej we Włoszech wełnie – i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Bóg jeden wie, jak go znalazłam. Bóg jeden wie, jakim sposobem to zaszło aż tak daleko i stało się aż tak poważne.
– Kiedy ich poznam? – pytam.
Pojawia się znaczący uśmiech.
– Najwyraźniej moja siostra została wybrana, żeby ułatwić ci to przejście. Ma zdolności, które czynią ją najbardziej przystępnym członkiem tej rodziny, by kogoś do niej wprowadzić – mówi żartobliwie. – Oczywiście poza mną.
Wyobrażam sobie, że Edward jest najbardziej normalnym, jeśli to właściwe słowo, z rodziny Holbecków. Najwyraźniej spędził całe życie, usiłując takim być. Po ukończeniu MIT*** z rozmysłem porzucił rodzinny biznes, oddając kontrolę nad tą sferą życia swoim braciom. Sam do wszystkiego doszedł, to znaczy w największym stopniu, w jaki może to zrobić potomek Holbecków. Założył własną firmę technologiczną i rozwinął spółkę do poziomu, na jakim funkcjonuje dzisiaj. Chociaż jestem pewna, że splendor nazwiska nie mógł zaszkodzić jego sukcesowi, podobnie jak inteligencja i prostolinijny, przyjazny urok.
– Wobec tego najpierw poznam twoją siostrę. Matilda? – Kiwa potakująco głową. – Czy ona ma mój numer telefonu?
– A tak. Numer ma. – Edward uśmiecha się szeroko. – Ma twój numer telefonu, adres mailowy, aktualny adres zamieszkania, rozmiar ubrań, grupę krwi, zgodę na pobranie organów… Żartuję.
Mrużę oczy.
– Myślałam, że powiedziałeś, iż nie powinnam się jej obawiać.
– Ależ nie. Zdecydowanie powinnaś się jej obawiać. Jest absolutnie przerażająca, jak oni wszyscy. Byłabyś szalona, gdybyś się ich nie bała. Ale myślę, że tego chcesz, prawda? Chcesz do nich przynależeć, stać się częścią tej rodziny? Jakiejś rodziny? – Znajduje odpowiedź w moich oczach. – Po prostu po tym wszystkim nie zmieniaj zdania na mój temat. To moja jedyna prośba – dodaje, a potem delikatnie całuje pierścionek na moim palcu i czarująco się uśmiecha.
* Ivy League (Liga Bluszczowa) – osiem prestiżowych uniwersytetów w północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych (przypisy pochodzą od tłumaczki).
** Słowo oznaczające dwa brytyjskie uniwersytety: Oxford i Cambridge.
*** Massachusetts Institute of Technology – politechnika o statusie uniwersyteckim.2
ROZDRAŻNIENIE
wtorek, 22 listopada
– Jego rodzina mogłaby być dosłownie obłąkana. Nawet ich jeszcze nie poznałaś, a już zgodziłaś się w nią wżenić. Nie masz pojęcia, na co się piszesz. Jako twoja agentka i przyjaciółka muszę powiedzieć, że wchodzisz na grząski grunt.
Nie mogę się powstrzymać i pomimo pulsującego bólu głowy wybucham śmiechem. Poprzedniego wieczoru poszliśmy z Edwardem świętować, a mój kac po szampanie nie wykazuje żadnych oznak, że miałby przejść, nawet po dwóch tabletkach paracetamolu i wypiciu pół litra wody. Zadzwoniłam do Louisy tylko po to, żeby się dowiedzieć więcej szczegółów na temat mojego środowego spotkania z wydawcą, ale stało się. Umieszczam swój telefon komórkowy w bardziej wygodnej pozycji między uchem a ramieniem i rozmawiając, stukam dalej w klawiaturę komputera.
– Każda rodzina jest stuknięta, nieprawdaż? Na swój własny sposób. Pieniądze tylko uwydatniają to, co już istnieje. – Chichoczę. – Poza tym na razie zgodziłam się tylko na to, żeby być jego narzeczoną. Trudno uznać to za prawnie wiążącą umowę.
– No dobra. Czyli jeśli okażą się szaleńcami, weźmiesz nogi za pas, tak? – prowokuje.
Przez chwilę szczerze zastanawiam się nad tym, jak bardzo źli musieliby być Holbeckowie, żeby odciągnąć mnie od Edwarda.
– Nie. Masz rację – przyznaję. – Równie dobrze mogliby być Fritzlami*, a ja dalej starałabym się, żeby nam wyszło z Edem.
Louisa wybucha śmiechem.
– Cieszę się, że przynajmniej jesteś w punkcie, w którym możesz to przyznać. Rany, ale takie oświadczyny. Śpiewy, tańce, święta Bożego Narodzenia. Jest moc. Jestem zaskoczona, że głowa ci nie eksplodowała. Żadnych półśrodków. Pamiętasz, jak Simon mi się oświadczył? W naszym starym ogrodzie na tyłach domu, po śniadaniu. Wkurzacie mnie z Edem.
– Hej, w tym ogrodzie na tyłach domu __ padał __ śnieg. Doceń choć trochę Si. Chociaż biorąc pod uwagę okoliczności, pewnie dobrze zrobiłaś, że w końcu odrzuciłaś jego oświadczyny.
– Tak. Mam niezłą intuicję, jeśli chodzi o te sprawy – żartuje. – A to znowu przywodzi mi na myśl rodzinę Eda. Losowi Holbeckowie w pewnym momencie cię zaatakują, prawda? – Zdaje się, że słyszy dźwięk mojego stukania w klawiaturę, ponieważ nie czeka na odpowiedź. – Hej, czy ty teraz piszesz? I jednocześnie ze mną rozmawiasz? – pyta, udając niedowierzanie, a potem wznosi radosny okrzyk.
Odsuwam słuchawkę razem z tym hałasem, a w moim skacowanym mózgu dalej się kotłuje.
– Lou, proszę, dzisiaj jestem bardzo wrażliwa. Żadnych głośnych dźwięków.
– Po prostu się cieszę, że wciągnęłaś się w pisanie. Wiedziałam, że się zmobilizujesz – dodaje z dumą.
Spoglądam na ekran komputera. Nie zmobilizowałam się.
– Ja nie piszę, Lou. Szukam w necie informacji o Mitzi Holbeck.
Podobizna prababki Edwarda wpatruje się we mnie z grafiki w Google’u. Ziarniste czarno-białe zdjęcie ślubne opublikowane w „New York Timesie” w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku.
– Ojej. Zaczekaj… To była jakaś Mitzi? Rany. Fantastyczne imię.
Wpatruję się w Mitzi i Alfreda Holbecka u jej boku. Zdjęcie zostało zrobione przez paparazziego w dniu ich ślubu dla jakiejś dawnej kroniki towarzyskiej. Byli wtedy celebrytami. Alfred przytrzymuje dla Mitzi otwarte drzwiczki limuzyny, a ona, w sukni ślubnej, z porozumiewawczym błyskiem w oczach, uśmiecha się rozpromieniona do obiektywu aparatu. Boże, jakaż była piękna. Alfred też niczego sobie – szarmancki, przystojny, prototyp Edwarda w stylu staroświeckiego macho.
– Wiem. Dokładnie tak. Ona naprawdę była niezła. Artystka. Wyemigrowała z Niemiec w okresie międzywojennym. Jej rodzina pochodziła z Czech.
– Z Czech? To takie miejsce w ogóle istnieje? Kim są ci ludzie?
– Czechy to nazwa krainy historycznej w dawnej Czechosłowacji... – Przerywa mi głośne pukanie do drzwi.
Odsuwam swój fotel biurowy i spoglądam na długi korytarz naszego mieszkania, zatrzymując wzrok na drzwiach wejściowych. Dziwne. Nie spodziewam się żadnych gości dzisiejszego ranka, a Edward wyjechał do San Diego na konferencję technologiczną.
– Przepraszam, Lou. Sekundkę.
– Wszystko w porządku? – pyta Louisa.
– Tak, po prostu ktoś się dobija do drzwi wejściowych. – Rozlega się kolejne pukanie, tym razem bardziej natarczywe.
– Pewnie jakaś przesyłka.
Kiedy przepraszam Lou i rozłączam się, rozlega się kolejne głośne pukanie. Idę w kierunku korytarza i mijając lustro, szybko przeczesuję włosy rękami. Rzut oka na moje odbicie w lustrze przypomina mi, że jeszcze nie zdążyłam wziąć prysznica. Ale w końcu przeszłam na pełnowymiarowy tryb deadline’u. Być może dzięki temu, że Edwarda nie będzie przez kilka kolejnych dni, znajdę wreszcie czas na pisanie i skończę moją książkę.
Sięgam dłonią do klamki u drzwi wejściowych i zamieram. Edward powiedział, że wkrótce poznam Matildę. Serce mi staje, kiedy uświadamiam sobie, że to ona może być po drugiej stronie drzwi.
Dłoń zastyga mi nad klamką. Nie nadaję się na spotkanie z kimś takim jak Matilda Holbeck. Spoglądam na swoje wygodne ciuchy do pisania, na zmechacone wełniane skarpetki oraz rozpinany sweter i jęczę w duchu. Nie jest to takie pierwsze wrażenie, jakie powinnam zrobić. Widziałam zdjęcia Matildy Holbeck i jestem niemalże pewna, że żadna wełniana skarpetka nie ma wstępu do jej apartamentu w stylu „Architectural Digest”, nie mówiąc już o jej stopach. Patrzę przez wizjer, mrużąc oko, ale nasz nowy bożonarodzeniowy wieniec przesłania mi widok.
Rozlega się kolejne głośne pukanie, tym razem niepokojąco blisko mojej twarzy.
Mogłabym udawać, że nie ma mnie w domu, ale trudno mi było stać cichaczem po tej stronie drzwi. Jeśli wie, że tutaj jestem i się ukrywam, byłoby to jeszcze gorsze pierwsze wrażenie niż mój wygląd.
Biorę głęboki oddech i przypominam sobie, że jestem wystarczająco dobra taka, jaka jestem, po czym otwieram drzwi.
Zamiast bladej kościstej twarzy Matildy spotykam się z rześką energią brodatego kuriera. Z obojętną miną wręcza mi śnieżnobiałą kopertę, wskazując gestem dłoni, że mam podpisać odbiór. Szybko bazgrolę moje nazwisko, na wpół z poczuciem ulgi, na wpół przerażona swoją paranoją, po czym przyglądam się, jak kurier bez słowa znika w korytarzu prowadzącym do wind.
Po powrocie do mieszkania obracam w dłoniach grubą tekturową kopertę. Z przodu widnieją moje nazwisko i adres, starannie napisane piórem. Nie muszę jej otwierać, żeby wiedzieć, kto ją przysłał – nikt, kogo znam, nie ma tak ładnej papeterii. Nikt, kogo znam, nie wysyła listów pocztą kurierską. Matilda wysłała do mnie list. Mogła zadzwonić, napisać esemesa, maila, ale tego nie zrobiła. Wysłała list pocztą kurierską z doręczeniem do rąk własnych. Równie trudno dostępną, co rzadko reklamowaną, ale muszę przyznać, że czuję jakiś dreszczyk emocji, trzymając w dłoniach tę korespondencję, na której widnieje znak wodny.
W kuchni włączam czajnik, przysiadam na taborecie przy kuchennej wyspie, wsuwam palec pod foliowe okienko i ostrożnie wyjmuję z wnętrza wizytówkę. Gruby biały kartonik ma w górnej części wytłoczone ozdobne srebrne inicjały M.B.H.
Matilda Beatrice Holbeck. Siostra Edwarda. Kolejna w linii do tronu. Niezamężna, starsza ode mnie o pięć lat jedyna córka Holbecków. Pod jej inicjałami widnieje napisana eleganckim odręcznym pismem prośba, żebym dołączyła do niej jutro w modnym klubie na Upper East Side na popołudniową herbatę. O szesnastej.
W żołądku mi się przewraca, kiedy to czytam. Jutro o szesnastej spotykam się z moim wydawcą. I tak mam trudny czas z tym deadline’em, więc nie mogę tego przesunąć. Zrobiłoby to bardzo złe wrażenie. A to oznacza, że muszę się umówić na inny termin z Matildą. Na dole widnieje adres mailowy RSVP jej asystentki. Ramiona nieco mi się rozluźniają na myśl, że nie będę musiała odmówić jej osobiście. Asystentka Matildy może po prostu zmienić termin spotkania. W pozostałe dni właściwie jestem wolna.
Odpalam RSVP i wracam do biurka z zamiarem podania liczby słów w maszynopisie.
Cztery minuty później słyszę piknięcie wiadomości w mojej skrzynce odbiorczej. Max, asystent Matildy, napisał:
Cóż za niefortunne wyczucie czasu. Przekażę pannie Holbeck, że musi Pani z ciężkim sercem odmówić.
Ściska mnie w żołądku. Przekaże, że muszę „z ciężkim sercem __ odmówić_”_? Strasznie dramatycznie to brzmi. Niemalże jakbym w ogóle odmawiała spotkania się z nią, a nie prosiła o zmianę terminu. Zaczyna mnie ogarniać lekka panika, ale tłumaczę sobie, że teraz nie mam na to czasu. Zmuszam się do tego, żeby przestać po raz kolejny czytać treść mojego maila i odpowiedź asystenta Matildy, po czym z powrotem zagłębiam się w powieści.
Godzinę później prawie wychodzę z siebie, kiedy w przedpokoju rozlega się bardzo głośny dźwięk telefonu. Nawet nie wiedziałam, że mamy telefon stacjonarny, a już z pewnością po raz pierwszy od czterech miesięcy, odkąd się tutaj wprowadziliśmy, ktoś dzwoni na ten numer. Edward musiał w którymś momencie kazać zainstalować aparat.
Przenikliwy dzwonek telefonu nadal rozbrzmiewa w mieszkaniu i nie da się go zignorować. Podchodzę, żeby odebrać.
– Słucham.
– Cześć, Harry. Mówi Amy z Grenville Sinclair.
Moja wydawczyni. Dziwne.
– O, witaj, Amy.
– Witaj. Dzwonię w sprawie jutrzejszego spotkania w naszym biurze. Chciałam ci tylko przekazać, że zmieniamy termin.
– Zmieniacie termin?
– Tak. Z przyjemnością. Zatem wszystko w porządku – odpowiada lakonicznie. Ma jakiś dziwny głos. – Może dasz radę w przyszłym tygodniu? A jeśli nie, to naprawdę nie ma żadnego pośpiechu z tym spotkaniem. Moglibyśmy je po prostu przełożyć na nowy rok, jeśli tak będzie prościej… dla ciebie. Lepsze wyczucie czasu.
I nagle dociera do mnie, co się tutaj dzieje, i naprawdę odejmuje mi mowę. Mija sekunda, zanim potrafię ubrać myśli w słowa, tak dziwaczny wydaje się wniosek, do którego zmierzają.
– Amy? Czy przed chwilą ktoś do ciebie dzwonił? Czy to ma coś wspólnego z… Poczekaj… Grenville Sinclair jest częścią Laurence Group, prawda?
Śmieje się nerwowo.
– Jest. Tak.
– Dobrze. A… Laurence Group jest spółką zależną…?
– ThruComm Holbeck.
– Tak. Dobrze. Tak – udaje mi się z siebie wydobyć. – Zdaje się, że rozumiem, co się stało.
Chociaż oczywiście wiedziałam, że mój wydawca jest w jakiś sposób powiązany z biznesem moich przyszłych teściów, nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że kiedykolwiek mogą wykorzystać ten fakt jako sposób wywarcia nacisku.
Matilda odwołała moje spotkanie z wydawcą po to, żebym mogła zjeść z nią ciastko.
– Yyy, Amy, bardzo mi przykro z tego powodu. Ja… Jeśli mogę cokolwiek…
– Nie, nie, nie. Harriet, proszę. Naprawdę wszystko jest w absolutnym porządku. Staramy się zadowolić naszych autorów. To zawsze jest dla nas najważniejsze. Wobec tego daj nam znać, czy możemy się spotkać w przyszłym tygodniu albo w przyszłym miesiącu. Wtedy, kiedy będziesz gotowa. Czekamy tutaj na ciebie.
– Dobrze. W porządku. Dziękuję, Amy.
W słuchawce na chwilę zapada cisza.
– Oczywiście. Dziękuję ci, Harriet. – Po czym Amy się rozłącza.
Przez chwilę stoję w milczeniu w przedpokoju, żeby dotarło do mnie to, co się właśnie stało. I uświadamiam sobie, że niezależnie od tego, jak dziwna wydaje się ta sytuacja, to zaledwie początek moich kontaktów z Holbeckami. Matilda jest podobno najbardziej powściągliwym członkiem rodziny Edwarda, a jeśli tak wygląda powściągliwość, to niech Bóg ma mnie w swojej opiece.
Ogłuszona wracam do gabinetu, biorę telefon komórkowy i wyszukuję numer Edwarda, a mój kciuk zawisa nad przyciskiem ZADZWOŃ. Właśnie tym się martwił. Że jego rodzina będzie dla mnie zbyt trudna do zniesienia. Biorę oddech i zamykam aplikację.
Dam sobie radę. Wiedziałam, że z tą rodziną nie będzie łatwo, ale przecież właśnie tego chcę. Chcę być z Edwardem, założyć z nim rodzinę, stanowić część czegoś większego niż ja sama. Będę musiała zapiąć pasy, jeśli mam zamiar wybrać się na tę przejażdżkę. Przecież nie mogę się wycofać na samym początku. Po przeprowadzce na drugi kontynent, po tym, jak zostawiłam swoje dawne życie i przyjaciół, nie pozwolę, żeby wytrąciło nas to z naszego toru. I nie chcę, by Edward wiecznie wyciągał mnie z kłopotliwych sytuacji. Sama umiem sobie z tym poradzić.
Odkładam komórkę z powrotem na biurko i piszę krótki mail do Maxa, asystenta Matildy:
Jestem dostępna jutro o szesnastej.
Moja wiadomość z szelestem płynie w eter.
Przez chwilę siedzę bez ruchu, zastanawiając się, czy podjęłam dobrą decyzję, czy też pozwoliłam, żeby sprawy poszły w nieco niewłaściwym kierunku. Czuję, jak znowu wzbiera we mnie lekka panika, a mój kac odżywa. Próbuję oddychać, ale nagle zdaję sobie sprawę, że jest już za późno. Zrywam się z fotela, czując niepohamowany napad wymiotów. Wypadam z pokoju i gnam do łazienki z dłonią mocno przyciśniętą do ust, a za plecami słyszę piknięcie nowego maila, który ląduje w mojej skrzynce odbiorczej.
* Austriak Josef Fritzl przez dwadzieścia cztery lata więził w piwnicy i gwałcił swoją córkę Elisabeth, za co w 2009 roku został skazany na karę dożywotniego pozbawienia wolności.