Rodzinne fatum - ebook
Rodzinne fatum - ebook
Lipiec, rok 1943
Anna i Eugeniusz zostają wywiezieni na roboty do Niemiec, gdzie zostają rozdzieleni na zawsze. On trafia do obozu, ona do fabryki granatów. Wkrótce Anna odkrywa, że jest w ciąży. Rodzi chłopca, któremu nadaje imię po ojcu. Poważna choroba niemowlęcia sprawia, że zostaje zmuszona oddać je do szpitala, skąd niedługo potem dostaje wiadomość o jego śmierci. Po wojnie Anna wraca do kraju, gdzie po raz kolejny wychodzi za mąż i nieoczekiwanie dla siebie samej zachodzi w ciążę i rodzi córkę.
25 lat później w Łodzi, Emil, wracając z pracy samochodem, potrąca kobietę. Mimo że winną była piesza, ma wyrzuty sumienia. Często odwiedza Ewę w szpitalu i opiekuje się nią po jej powrocie do domu. Między nimi rodzi się uczucie. Spokój zakochanych burzy spotkanie Emila z przyszłą teściową.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-67-1 |
Rozmiar pliku: | 920 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieś, jak sięgnąć okiem, płonęła. Ludzie w panice biegali w różne strony, szukając miejsca, gdzie ściana ognia ma najkrótszy zasięg. Od wschodniej granicy osady dobiegał największy tumult, co mogło oznaczać – przynajmniej takie wyobrażenie powstało w umyśle Anny – że tam ustawili się banderowcy wyłapujący tych, którzy chcieli ujść z życiem z osady błyskawicznie pochłanianej przez ogień. Spojrzała za siebie. Gienek stał tuż za nią, równie zaspany i oniemiały jak ona jeszcze chwilę wcześniej, bo teraz była już na tyle rozbudzona, by móc podejmować racjonalne decyzje. Ruszyła więc w stronę lasu, który, jak wielu innym mieszkańcom wsi, wydał się jej jedynym miejscem, gdzie najprawdopodobniej można było znaleźć ratunek. Nie widziała skąd, ale raczej gdzieś z oddali, padały za nimi strzały, niektóre musiały być celne, bo gdy spojrzała przez ramię do tyłu, ujrzała drogę usianą leżącymi na ziemi ludźmi. Niektórzy poruszali się, krzyczeli, jęczeli, a więc jeszcze żyli, spokój innych oznaczał, że przeszli już na drugą stronę istnienia. Wciąż jednak wielu, tak jak oni, gnało przed siebie. Na karku czuła oddech męża, a na czole pęd stawiającego opór powietrza, w które wdzierała się biegnąc uparcie przed siebie. Czasem musiała ominąć leżące ciało albo przez jakieś przeskoczyć. W pewnej chwili poczuła, że jedna jej stopa zanurzyła się w jakiejś cieczy. Nie mogła tracić czasu na sprawdzenie, co to było, ale potem okazało się, że musiała to być kałuża krwi, bo palce i pięta były czerwone.
Udało się. Wpadli do lasu. Teraz musieli przedzierać się przez zwarte kolczaste krzewy. Gdy dobiegli wreszcie do bagien, schowali się w gęstych, okalających je zaroślach. Uciekinierów było wielu, mimo to zapadła niemal idealna cisza, którą od czasu do czasu zakłócały nawoływania prześladowców. Byli jeszcze stosunkowo daleko, ale echo sprawiało, że Annie wydawało się inaczej. Bała się, iż usłyszą odgłos walącego w jej piersi serca. Raptem, tuż obok nich, rozległ się płacz dziecka. Wiedziała czyjego. Wszyscy się tu przecież znali. Biegnąc, Anna widziała leżącą na drodze jego martwą matkę. Przerażony ojciec starał się teraz synka uciszyć. Zdawał sobie sprawę, że płacz malucha zagraża wszystkim ukrywającym się wokół, nic jednak nie było w stanie ukoić lęku malca. Wtedy zdesperowany mężczyzna chwycił synka obydwoma rękoma i głową zanurzył w bagnie. Zapanowała cisza. Anna zaczęła się trząść, pomyślała, że ona nie byłaby zdolna do podjęcia takiej decyzji, choć z racjonalnego punktu widzenia wiedziała, że była ona słuszna. Jedno życie za życie kilkudziesięciu osób to niewielka cena. Nie miała wątpliwości, że gdyby płacz dziecka usłyszeli oprawcy, zginęliby wszyscy uciekinierzy. Ale to przecież było jego dziecko! „Nie, ja bym nie mogła tak postąpić, chyba żadna matka tak by nie postąpiła? Ojciec. Może z jego punktu widzenia sytuacja wyglądała inaczej?”.
Po chwili umilkły nawoływania bandytów. Widać zrezygnowali z dalszych poszukiwań. Ścigani w kryjówce doczekali do rana, a gdy się rozwidniło, ruszyli w dalszą drogę.
Wyszli z drugiej strony lasu i podążali teraz uliczką niewielkiej, przylegającej do niego miejscowości. Nie tworzyli zwartej grupy, lecz rozciągnęli się na sporej przestrzeni, przemieszczając się po kilka osób, przeważnie rodzinami. Te najliczniejsze jednak tu nie dotarły, gdyż dzieci nie wytrzymywały tempa ucieczki, a pozostając w tyle, szybko stawały się ofiarami prześladowców.
Szli teraz wolniej i spokojniej, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, mając nadzieję, że wydostanie się spod topora ukraińskich nacjonalistów było najgorszym przeżyciem, że teraz już nic tak złego ich nie spotka. Gienek, wybiegając z domu, pochwycił kawałek chleba leżącego od kolacji na kuchennym stole, więc teraz podzielili go na pół i z apetytem zjedli. Nagle, tuż przed pierwszymi uciekinierami pojawili się uzbrojeni funkcjonariusze. Anna spojrzała do tyłu, mając nadzieję na ucieczkę w tamtą stronę, ale i tam powstała taka sama blokada. Byli otoczeni ze wszystkich stron, tym razem przez wycofujących się ze wschodnich terenów Niemców, którzy na koniec starali się zapewnić swemu krajowi darmową siłę roboczą. Nie patyczkując się, nie szczędząc przekleństw, popchnięć i silnych razów, pognali ich w kierunku pobliskiego dworca kolejowego i załadowali wszystkich do wagonów towarowych.
Podróż trwała ponad trzy tygodnie. Przejechali w poprzek całą Polskę i dotarli do kraju najeźdźców, pokonując blisko tysiąc trzysta kilometrów. Podczas tej podróży wielokrotnie pociąg zatrzymywał się, a oni zapędzani byli do lasu, gdzie spędzali długie godziny w oczekiwaniu na dalszą jazdę. Dostawali minimalne racje żywnościowe, takie zaledwie, które pozwalały utrzymać ich przy życiu, dosłownie na granicy wegetacji. Nie tylko Anna i Eugeniusz uciekli z pogromu w nocnej bieliźnie, wyglądali więc teraz jak jacyś przebierańcy. W trzecim tygodniu Anna z braku odpowiedniego wyżywienia – tak przynajmniej myślała – do tego stopnia osłabła, że mąż musiał pomagać jej przy wsiadaniu do wagonu, co odbywało się średnio dwa razy dziennie. Ostatecznie wyrzucono ich z pociągu we Frankfurcie nad Menem.
Stali na peronie w oczekiwaniu na to, co dziać się będzie dalej, gdy nagle rozległ się dziwny, do niczego niepodobny dźwięk. Był ostry, zbliżony do zgrzytu powstającego podczas przeciągania metalem po szkle, ale równocześnie nie tak neutralny, obojętny, raczej przypominający głos jakiejś żywej istoty, porażający rozpaczliwą dzikością. Anna nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszała. Popatrzyła w stronę, z której owo zjawisko akustyczne dobiegło. To mężczyzna, ten który w bagnie utopił swego synka, nie wytrzymał psychicznie. Błyskawicznie znaleźli się przy nim mundurowi i, opierającego się, brutalnie wyciągnęli z peronu. Potem nikt go już nie widział.
Eugeniusz, podobnie jak Anna porażony tym zdarzeniem, szepnął jej wprost do ucha:
– Dla nas wszystkich poświęcił nie tylko dziecko, ale i siebie.
Ledwie to powiedział, jeden z pilnujących ich niemieckich żołnierzy wydał rozkaz, by stawili się przed nim wszyscy mężczyźni. Aby nikomu nie przyszedł do głowy pomysł podjęcia ucieczki, dwóch innych weszło w ich grupę i popędzało kolbami wywołanych. Gienek zdążył tylko ustami musnąć policzek Anny i uderzony w ramię tak, że aż się zachwiał, powędrował przed Niemcem. Po kilku minutach wszystkich „wyłowionych” mężczyzn wyprowadzono z dworca. Anna poczuła się strasznie. Zdawała sobie sprawę, że sytuacja, w której się znaleźli, jest trudna, nawet groźna, ale dotąd jakoś nie dopuszczała do siebie myśli, że mogą ich rozdzielić.
W tak krótkim czasie przeszli już wiele, ale od powrotu Eugeniusza z kampanii wrześniowej, podczas której był ranny w ramię, nie rozstawali się. Wtedy byli jeszcze narzeczeństwem, dopiero na początku 1940 roku wzięli ślub. Wiosną tego samego roku do Dynowa, miasteczka na wschodzie Polski, niedaleko Przemyśla, gdzie obydwoje od urodzenia mieszkali, weszli Rosjanie, postępując za podążającymi dalej na wschód Niemcami. Krótko po ich wkroczeniu większość mieszkańców, wśród nich Annę i Eugeniusza, wysiedlono na Ukrainę, w okolice Kostopola. Urządzaniu życia od nowa dosyć szybko zaczęły towarzyszyć niepokojące informacje. Niektóre z nich były tak straszne, iż trudno było w nie uwierzyć, szczególnie młodym, którzy o zbrodniach czytali dotąd tylko w książkach.
– Słyszałaś Anka, co stało się w Birczy? – zagadnął kiedyś sąsiad, zbliżając się do dzielącego ich płotu.
– Nie, nie mam pojęcia, coś niedobrego?
– No to słuchaj. Banda Ukraińców zamordowała tam kilkudziesięciu Polaków, takich jak my przesiedleńców.
– Może to były jakieś osobiste porachunki?
– Jakie porachunki, to nie pierwsza podobno taka akcja, a w dodatku oni wędrują od miejscowości do miejscowości, i są niesłychanie okrutni.
– Każdy, kto morduje, jest okrutny.
– Nie chciałem cię straszyć, ale widzę, że muszę. Oni przychodzą w nocy, tak cicho, że przeważnie nikt się nie budzi, i podcinają gardła. Rozumiesz, wszystkim po kolei, jak leci. A podobno przy którejś z ulic sześć obciętych głów położyli przed gankiem jednego z domów, żeby wszyscy przechodzący widzieli.
– Tego to by nawet Agata Christi chyba nie wymyśliła. – Anna zaczęła się śmiać. – Heniek, dobrze, że dodajesz „podobno”, bo to wygląda na typowe plotki przekazywane pocztą pantoflową, gdzie każdy dodaje jakieś sensacje od siebie. Ja teraz mogę dodać, że potem tymi głowami grali w piłkę, a ktoś następny będzie się zarzekał, że widział, jak jedną z głów trafili do kosza.
– Oby tak było, ale mam przeczucie, że te okolice nie są dla nas bezpieczne. W dodatku wydaje mi się, że Ruscy mieli jakiś cel, by nas właśnie tu przenieść. Wykończą nas, ale nie swoimi rękami. Gdyby ojciec nie był chory, szybko bym stąd nawiewał.
– Nie mam takiej wyobraźni jak ty i może to lepiej, bo nie czuję strachu. Przecież w naszym Dynowie było sporo małżeństw polsko-ukraińskich i nic się jakoś nie działo, to dlaczego teraz nagle jedni mieliby mordować drugich? Od wieków te narody żyją zgodnie obok siebie.
Heniek nie musiał, niestety, długo czekać, by Anna zmieniła zdanie.
Stało się to wiosną 1943 roku. Bandyci wymordowali wtedy mieszkańców wsi położonej kilka kilometrów od ich miasteczka, a relacje naocznych świadków były już nie do podważenia. Wtedy Anna zaczęła się bać. Wielu ludzi, tak jak i ona, zaczęło myśleć o ucieczce. Niektórzy nawet spakowali najważniejszy dobytek i trwali w gotowości, ale wciąż odkładali ostateczną decyzję na później, tym bardziej że od tego napadu było już spokojnie i oprawcy nie pojawiali się w okolicy.
„Może już im wystarczy – myśleli niektórzy. Może zaspokoili już swoją rządzę krwi i do nas nie przyjdą?”.
Z początkiem lipca zapanowało przeświadczenie, a raczej pobożne, nieśmiało i cicho wypowiadane życzenie, że doczekają do żniw, najważniejszej akcji całego roku dla tych ludzi związanych z rolnictwem. Kłosy zboża złociły się z dnia na dzień piękniej, stawały się coraz bardziej nabrzmiałe ziarnem, naprawdę niewiele już im brakowało do dojrzałości.
– Jeśli żniwa przetrwamy, to już po nas nie przyjdą – mówiono, choć niektórzy zdawali sobie sprawę z faktu, iż to tylko zaklinanie niewesołej rzeczywistości. Tamtej nocy, trzy dni przed planowanym wyjściem w pole Anna zerwała się obudzona przez krzyki przerażonych ludzi i fale gorącego powietrza. A teraz stała na peronie w obcym kraju, nie wiedząc, co ją dalej czeka, co się stanie z mężem, czy w ogóle kiedykolwiek go jeszcze ujrzy?
Na rozmyślania nie miała jednak dużo czasu, bo wkrótce po tym, jak zniknęli mężczyźni, pozostałych także wyprowadzono z dworca. Drogę do Hochst, miejscowości położonej niedaleko Frankfurtu nad Menem, pokonali na piechotę. Anna cały czas rozglądała się, próbując zorientować się, czy w tym samym kierunku nie podąża przypadkiem kolumna mężczyzn, którzy wcześniej wyprowadzeni zostali z dworca. Wreszcie dotarli do ogrodzonego drutem kolczastym obozu, w którym było kilkadziesiąt baraków. Okazało się, że jest to miejsce zamieszkania robotników pracujących w jednym z zakładów koncernu chemicznego IG Farben, przystosowanego na czas wojny do dostarczania strategicznych materiałów dla niemieckiej armii. Żar lał się z nieba i w nagrzanych, przepełnionych pomieszczeniach nie było czym oddychać. Anna po kilku minutach pobytu w baraku, do którego przydzielono ją wraz z czterdziestoma kobietami, musiała wyjść na zewnątrz, gdyż była blisko omdlenia. Z czasem okazało się, że zimą nie jest lepiej – jest w nich okropnie zimno. Ponieważ większość kobiet była z dziećmi, więc gwar, a raczej wręcz hałas, niósł się daleko poza budynki.
Już następnego dnia o szóstej rano kobiety musiały stawić się w fabryce. Wracały do baraków o osiemnastej, a podczas tych dwunastu godzin ciężkiej pracy przewidziana była jedna krótka przerwa na nędzny posiłek. Po tygodniu przechodziły na nocną zmianę, czyli od osiemnastej do szóstej rano. Anna pracowała w stalowni przy odlewaniu granatów. Po dwunastu morderczych godzinach nie miała nawet ochoty na jedzenie, mimo że wciąż była głodna. To, co więźniowie dostawali do jedzenia, absolutnie nie zaspokajało potrzeb ludzi zmuszanych do tak ciężkiej pracy. Anna kilka razy nawet zemdlała, a kiedy stało się to w fabryce, zaprowadzono ją do ambulatorium, gdzie stwierdzono, że jest w ciąży.
Trudno jej było pozbierać się po tej wiadomości. Ona i Eugeniusz byli przeszło trzy lata po ślubie i już trochę się nawet martwili, że rodzina się nie powiększa, więc odczuwała radość, ale… akurat teraz? W takich warunkach i w sytuacji, kiedy została sama, i to może na zawsze sama?
Skierowano ją wprawdzie do lżejszej pracy, to znaczy miała teraz czyścić granaty, ale i tak musiała robić to przez dwanaście godzin. Dwukrotnie wzywano ją do lekarza, który namawiał ją na przerwanie ciąży.
– Nie, kochamy się z moim mężem i zawsze chcieliśmy mieć dzieci – odpowiadała za każdym razem.
Podczas drugiej rozmowy do gabinetu wszedł jakiś funkcjonariusz, zlustrował ją od głowy po stopy, a potem powiedział coś do ucha lekarzowi. Więcej już jej nie wzywano.
Anna, teraz zainteresowana tematem ciąży, dowiedziała się, że w Niemczech od jakiegoś czasu zaczęto powoływać do życia instytucje, przez niektórych nazywane klinikami, przez innych domami dla matek, do których przymusowe robotnice obowiązkowo miały się zgłaszać do porodu. Opowiadano, że w niektórych domach warunki są zdecydowanie lepsze niż w normalnych szpitalach. Mówiono wręcz o luksusach. Gdy nadszedł jej czas, tłumacz zawiózł ją do takiego właśnie miejsca, a potem bez słowa zostawił przy drzwiach wejściowych.
Duży barak, do którego weszła, niewiele różnił się od tych, w których mieszkali w obozie, Przebywało w nim wiele rosyjskich, ukraińskich i polskich kobiet. Większość z nich leżała pokotem na podłodze, po której nawet chodzić było trudno, bo dosłownie lepiła się od brudu. Brud był zresztą wszechobecny, wyglądało na to, że pomieszczenia w ogóle nigdy nie były sprzątane. Wszędzie widać było zaschnięte plamy krwi, a w pokoju oddzielonym przepierzeniem od sali, w której leżały pacjentki, stało kilka misek z przerażającą zawartością – z zardzewiałymi narzędziami lekarskimi, z płynami o krwistym zabarwieniu i, jak jej się wydawało, z łożyskami. W jednym z naczyń dostrzegła też ciało martwego niemowlęcia. Widząc to, musiała oprzeć się o uchylone drzwi, bo zrobiło jej się słabo. Na szczęście była to chyba pora przerwy obiadowej, bo w pobliżu nie kręciła się żadna z pracujących tam sióstr, których głosy dobiegały z jednego z najbardziej oddalonych od drzwi wejściowych pomieszczeń. Anna wzięła kilka głębszych oddechów i zdecydowała, że musi jak najszybciej stąd uciekać. Mimo że nadal kręciło jej się trochę w głowie, powoli, podpierając się o lepkie ściany, ruszyła w stronę wyjścia. Gdy przechodziła obok jednej z leżących kobiet, ta krzyknęła coś po polsku. Anna przestraszyła się, że zaraz ktoś przyjdzie do rodzącej, dlatego przyspieszyła i skryła się za jednym z parawanów. W napięciu czekała chwilę, ale nikt nie nadchodził. Szybko więc, na ile pozwalało jej coraz gorsze samopoczucie, ruszyła do drzwi. Były stare, zardzewiałe i skrzypiały. I to chyba nie krzyk tamtej kobiety, ale właśnie ich otwieranie wywabiło jedną z sióstr.
– Halo, halo, kto tam? – zawołał ktoś po niemiecku, ale ona była już za progiem.
Nie oglądając się, ruszyła przed siebie. Za barakiem skręciła tak, by nie była widoczna dla kogoś, kto stanie w drzwiach, a potem przebiegła za pobliskie krzaki i czekała. Kryjówka była raczej wątpliwa, gdyż Anna nie była w stanie się schylić i głowa wystawała jej ponad zaroślami. Nikt nie nadchodził. Nieco uspokojona, poszła więc dalej. Zdawała sobie sprawę z tego, że daleko nie dojdzie, bo czuła coraz silniejsze skurcze, pamiętała jednak, że w pobliżu znajduje się szpital niemiecki; nim poinformowano ją, że dla przymusowych pracownic przeznaczone są specjalne placówki, była pewna, że tam właśnie będzie mogła urodzić. Z takiego „specjalnego miejsca” właśnie udało jej się uciec, dlatego postanowiła udać się wprost do szpitala. Nie znała dobrze okolicy, gdyż samodzielnie nie wolno im było opuszczać obozu, błąkała się więc trochę, ale wreszcie ujrzała budynek, który pokazała jej jedna z koleżanek, gdy prowadzono ich do pracy. Weszła do środka i tuż przed recepcją zemdlała.
„Och, jakby Genio się ucieszył”. – To była pierwsza myśl Anny, kiedy pokazano jej synka.
Była bardzo słaba, mimo to kazano jej wstać i przenieść się na korytarz. Na to łóżko czekała już podobno jakaś Niemka. Anna była jedyną Polką na oddziale. Większość personelu uważała, że w ogóle nie powinno jej tam być i dawali jej to odczuć przy każdej okazji. Tylko jedna z salowych, starsza kobieta o dobrodusznym wyglądzie traktowała ją dobrze, a nawet można by powiedzieć, na wiele sposobów okazywała sympatię, między innymi zachwycając się urodą jej synka. Już podczas pierwszego karmienia Anna zauważyła, że mały jest bardzo podobny do ojca. Miał kilka tak jasnych, że aż białych włosków i wyraziste niebieskie oczka.
Pewnego ranka na oddziale zaobserwować można było wzmożony ruch. Dokładnie wszystko sprzątano, czyszczono, niektórym położnicom kazano się nawet uczesać, by lepiej wyglądały. O Annę, wciąż leżącą na korytarzu, oczywiście nie dbano, ale od Helgi, swojej najżyczliwszej opiekunki, dowiedziała się, że zapowiedziana została inspekcja spoza szpitala. Jak stwierdziła salowa, miał to być „przegląd rasowy pacjentek i ich dzieci”. Dlatego też po karmieniu niemowlaki miały zostać przy matkach, mimo że normalnie odbierano je i wieziono do przeznaczonej dla nich sali. Annę zdziwiło więc, a nawet zaniepokoiło mocno to, że Helga odebrała jej dziecko. A jeszcze bardziej przestraszyła się, kiedy po chwili odniosła zawiniątko, ale nie było w nim jej synka, tylko jakieś nieznane jej, brązowookie niemowlę, do tego całkowicie łyse.
– Spokojnie – szepnęła salowa. – Twoje jest bezpieczne, na razie poopiekuj się tym tak, jakby było twoje.
Powiedziawszy to, salowa szybko odeszła do swoich zajęć. Anna przyjrzała się dziecku i doszła do wniosku, że nieznany malec nawet bardziej pasuje do jej kasztanowych włosów i brązowych oczu. Chłopczyk zaczął płakać, więc przytuliła go tak, jakby zrobiła z każdym dzieckiem w tej sytuacji.
Nie trzeba było długo czekać. W drzwiach oddziału stanęło trzech oficerów niemieckich prowadzonych przez lekarza w białym fartuchu. Tak głośno rozmawiali, że już po chwili większość niemowlaków zaczęła płakać i w efekcie powstał przeraźliwy hałas. Funkcjonariusze kolejno przyglądali się najpierw dziecku, a potem matce, potem zaś jeden z nich, widać wyznaczony do tego, zapisywał coś na karcie informacyjnej. Gdy spojrzeli na niemowlaka tulonego przez Annę, lekarz lekceważąco powiedział:
– Polin.
Słysząc to, oficer machnął tylko ręką i krzyknął:
– Szybko do pracy!
Gdy za komisją zatrzasnęły się drzwi, co wywołało kolejny zbiorowy wybuch dziecięcego płaczu, pojawiły się salowe, żeby odnieść dzieci do ich łóżeczek. Anna popatrzyła z wdzięcznością na Helgę i szepnęła:
– Dziękuję.
Zorientowała się już, w jakim celu przeprowadzono inspekcję. Przypomniała sobie, jak jedna z kobiet w obozie opowiadała jej o odbieraniu matkom – nieważne, czy to Niemkom, czy kobietom innych narodowości – dzieci o jasnych włosach, jasnej karnacji i niebieskich oczach, czyli prawdziwych Aryjczyków. W tej sytuacji jej malec, o czym z trwogą pomyślała, nie miałby szansy, bez wątpienia by go jej odebrali. „Na razie Helga go uratowała, ale co będzie dalej?” zastanawiała się Anna.
Trzy dni po inspekcji wypisano ją z synkiem ze szpitala. Był styczeń 1944 roku. W barakach panował paraliżujący chłód. Mały Gienio – Anna postanowiła nadać synkowi imię ojca, o którym nie miała żadnych wiadomości i właściwie traciła powoli nadzieję, że kiedyś się odnajdzie – coraz częściej zanosił się od płaczu. Ona, niedożywiona i do tego ciężko pracująca, miała bardzo mało mleka, a poza tym malec był po prostu wyziębiony. Nie znalazła dla niego żadnego ciepłego ubranka, kołderki czy poduszki, musiała mu wystarczyć szorstka derka przydzielana przez Niemców. Anna z zazdrością patrzyła na kobietę zajmującą sąsiednią pryczę. Urodziła mniej więcej w tym samym czasie, ale przed wywózką zdążyła zabrać z domu puchową poduszkę i kołdrę. Nie tylko zresztą ona okazała się tak zaradna, wielu spośród mieszkańców obozu miało całkiem niezłe wyposażenie. Może wcześniej mieli jakieś sygnały o planowanej wywózce albo po prostu byli bardziej zapobiegliwi. Anna nie miała jednak szansy wzięcia czegokolwiek i teraz serce ją bolało, gdy patrzyła na zmarzniętego synka, któremu ciągle coś dolegało. O tym, by ktoś pożyczył jej cokolwiek do jego ogrzania, nie było mowy. Każdy walczył o przetrwanie kolejnego dnia.
Na początku kwietnia Gienio poważnie zachorował. Anna wywalczyła, co nie było łatwe, zgodę na zbadanie go przez lekarza. W obozie nie było żadnego, więc tłumacz zaprowadził ją z dzieckiem do szpitala, w którym rodziła, tylko na oddział dziecięcy. Według specjalisty stan dziecka był na tyle poważny, że wymagało leczenia szpitalnego.
– Kiedy będę mogła zabrać synka? – zapytała Anna bliska płaczu.
– O tym zostaniesz poinformowana pisemnie – odburknął lekarz, przekazując niemowlę pielęgniarce.
– Ale ja tu jestem blisko, jak poproszę, to mnie przyprowadzą, może będę mogła go odwiedzić?
– Powiedziałem. Otrzymasz wkrótce informację.
Tłumacz czekał na nią na korytarzu przed gabinetem. Był w miarę sympatyczny, ale przez całą drogę nie zamieniła z nim ani słowa. Wlokła się coraz wolniej, bo nogi odmawiały jej posłuszeństwa. W głowie jej szumiało, a przed oczami pozostał obraz synka trzymanego przez pielęgniarkę.
„Gdybym miała go już więcej nie zobaczyć, to rozstanę się z życiem” – myślała, a za moment, starając się odpędzić złe przeczucia, dodawała: „Odkarmią go, będzie miał ciepło i wyzdrowieje. Razem wrócimy do Polski”. By nie zwariować, tworzyła w myślach najbardziej pozytywny ze scenariuszy. Następnego dnia wpadła w wir pracy, a ustawiczne niedożywienie, stan na pograniczu głodu, tak dalece absorbowało jej myśli, że przyćmiło tęsknotę za synkiem i obawy o jego zdrowie. Niedziele mieli wolne od pracy w fabryce, ale często wykonywać musieli wtedy jakieś roboty w obozie i wokół niego. Tym razem jednak pozwolono im odpocząć. Anna od rana nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, a o odpoczynku w ogóle nie mogło być mowy. Wciąż prześladował ją obraz synka, słyszała jego beztroski śmiech na zmianę z żałosnym płaczem. Bała się, że jeszcze trochę, a postrada zmysły. Zaraz po śniadaniu wyszła z obozu i błyskawicznie, jakby ktoś przeniósł ją na latającym dywanie, znalazła się przy budynku szpitala. W niedzielę strażników było mniej, więc nikt jej nie zauważył. Recepcja znajdowała się tuż przy schodach prowadzących na poszczególne oddziały, dlatego zmuszona była podejść do okienka.
– Chciałam odwiedzić synka – zwróciła się do kobiety w okienku. Mówiła po niemiecku, posługiwała się tym językiem coraz lepiej.
– Nazwisko, data urodzenia, oddział.
– Ma blisko cztery miesiące, urodzony dziewiątego stycznia, Eugeniusz Porębski.
– Nie ma takiego – stwierdziła rejestratorka po przejrzeniu kilku stron grubej księgi.
– Jak to nie ma? Przecież we wtorek sama go tu przyniosłam, lekarz powiedział wtedy, że musi zostać w szpitalu.
– Nic na to nie poradzę, w spisie nie ma, to nie ma i już.
– Może go nie wpisali do tej księgi? Czy mogłaby pani sprawdzić na oddziale?
– Nie, nie mogę stąd odejść ani na chwilę. Ale to absolutnie niemożliwe, by jakiś pacjent nie został tu wpisany.
– To może ja wejdę…
– Nie – kobieta niemal krzyknęła. – Nie wolno mi wpuszczać obcych.
– Ale ja jestem jego matką.
– Nie jest pani, bo takiego pacjenta u nas nie ma.
– Czy istnieje możliwość, że przewieziono go do innego szpitala?
– Nie wiem, to wiedzą tylko lekarze.
– A czy mogłabym z którymś porozmawiać?
– Nie, są tylko dyżurni i mogę ich wzywać wyłącznie w nagłych przypadkach.
– To jest nagły przypadek, bo zaginął mój syn.
– Nie zaginął, bo go tu nie ma i nie było.
– Był, bo go tu zostawiłam.
– Gdyby był, to byłby tu wpisany. – Kobieta położyła rękę na księdze.
Zdenerwowanie Anny sięgnęło zenitu. Odeszła od okienka i wbiegła na schody.
– Proszę stąd wyjść! – krzyknęła na cały głos rejestratorka.
Jak spod ziemi pojawili się dwaj strażnicy, chwycili Annę i siłą wyprowadzili z budynku, a potem czekali, aż odejdzie od drzwi. Idąc do szpitala, mknęła tak szybko, jakby tę trasę znała na pamięć, jakby od dłuższego czsu pokonywała ją dwa razy dziennie. Teraz, wracając, nie mogła odnaleźć właściwej drogi. Skręcała, zawracała, wszystko jej się pomieszało, nie była nawet pewna, czy idzie we właściwym kierunku, a w głowie kołatały się jej pytania: „gdzie jest dziecko, co z nim zrobili, przecież był chory, więc powinni go leczyć, a może leży na oddziale, ale go nie wpisali, celowo czy przez przeoczenie?”. Czuła się zagubiona i bezsilna, bo wiedziała, że nie może liczyć na niczyją pomoc, a sama nie miała pomysłu, jak synka szukać.
Z tego wszystkiego zapomniała, że bez zgody opuściła obóz i zamiast próbować wejść niezauważona, jakby nigdy nic skierowała się do głównej bramy. Od razu podszedł do niej strażnik i zażądał przepustki. Nie miała, podano ją więc do raportu, a potem wyznaczono karę. Musiała trzy dni pracować za darmo.
„Mogłabym i miesiąc pracować bez pieniędzy, gdybym wiedziała, gdzie jest mój synek i czy jest bezpieczny” – pomyślała, gdy poinformowano ją o decyzji komendanta obozu.
Niby jej życie wróciło do normy, codziennie dwanaście godzin pracowała w fabryce, ale myślami była przy małej istotce i wciąż szukała kogoś, kto mógłby jej pomóc w odnalezieniu synka. Pewnego dnia wydarzył się wypadek, który w tym jej pomógł. Do kobiety, obok której wybuchł granat – na szczęście chwilę wcześniej odłożyła go na stół – wezwano obozowego felczera. Bywał w szpitalu, jeśli wymagał tego stan jakiegoś więźnia, więc znał niektórych pracujących tam lekarzy. Nie był sympatyczny i specjalnie uczynny, ale desperacja Anny była już tak wielka, że nawet nie mając pewności, czy mężczyzna dotrzyma obietnicy, oddała mu swoją obrączkę. Kazał napisać na kartce imię i nazwisko dziecka i miał się o nie zapytać. Na krótko poczuła się lepiej. Załatwianie gnębiącej ją sprawy ruszyło trochę do przodu, co zawsze przynosi chwilową ulgę i daje zastrzyk nadziei. Dopiero, kiedy wieczorem, jak zwykle półprzytomna ze zmęczenia padła na pryczę, uświadomiła sobie, że nie ustalili, jaką drogą felczer przekazać ma jej ewentualnie zdobyte informacje. W fabryce pojawiał się sporadycznie i nie miała pojęcia, gdzie może go szukać.
„Ależ jestem naiwna i głupia”, pomyślała. „Pozbyłam się jedynej rzeczy, która pozostała mi po Gienku, a ten człowiek pewnie palcem nie kiwnie, by mi pomóc”. Zasnęła, ale ciągle dręczyły ją koszmary senne, które sprawiały, że budziła się z lękiem, czasem nawet krzycząc. Raz synka w przezroczystej kapsule zrzucano z wysokiej wieży, innym razem zakneblowanemu mężowi odcinano ucho, krzyki, krew i gwałt królowały w tych majakach, które niby należały do wyimaginowanego świata, lecz w jakiś niejasny sposób łączyły się z rzeczywistością. Zmęczona jak po dniu pracy, zlana potem wstała i szła do fabryki. Tam wciąż spoglądała na drzwi prowadzące do jej hali, mając nadzieję, że ukaże się w nich felczer. Kiedy wracała do obozu, tłumaczyła sobie, że przecież przez jeden dzień trudno by mu było czegoś się dowiedzieć. Wreszcie w baraku administracji, dokąd dostarczano pocztę dla robotników – o dziwo niektórzy dostawali nawet listy od rodziny z Polski – wręczono jej kartkę.
„Jak mogłam oskarżać tego człowieka o nieuczciwość” – pomyślała ze wstydem. „Jednak zadziałał. Mimo zmęczenia, pobiegła do baraku, by w spokoju przeczytać wiadomość”.
„Czteromiesięczne niemowlę o nazwisku Eugeniusz Porębski zmarło i zostało pochowane po chrześcijańsku”.
Anna nie miała siły płakać, nie mogła poruszyć żadną częścią swego ciała. Siedziała na pryczy, nie odpowiadała na pytania współwięźniarek. Nie jadła, nie rozebrała się do snu, nie zasnęła. Szok był tak ogromny, że niemal całkiem ją sparaliżował. Przesiedziała tak do rana, dopiero wtedy jedna z kobiet, z którą była najbliżej, przeczytała kartkę leżącą na kolanach Anny i na siłę wyciągnęła ją z baraku, by stawiła się na zbiórce zmiany udającej się do fabryki.
– Aniu, musisz iść. – Ciągnęła ją, nie roztkliwiając się. – Będziesz miała kolejną karę, po co ci to jeszcze?
Metoda okazała się skuteczna, a rutynowa praca, w której nie trzeba było myśleć, tylko jak robot wykonywać wciąż te same czynności, pomogła. Szarpiący serce smutek i żal pozostały, ale wróciła do rzeczywistości.
Ciąg dalszy w wersji pełnej