Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rodzinne strony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rodzinne strony - ebook

Marcin wraca do Anielina. Mężczyzna czuje, że z każdym dniem coraz bardziej zależy mu na Marcie i Poli. Obawia się jednak, że przez to, co przeszedł w dzieciństwie, nie będzie potrafił okazać im swoich uczuć. Poza tym musi stawić czoła nieuchronnie zbliżającemu się odejściu cioci Anieli. Marta wciąż nie może się pogodzić ze śmiercią Tadzika i Marylki. Nieufnie podchodzi też do Marcina, obawiając się kolejnej straty. Tylko mała Pola wydaje się cieszyć z jego powrotu. Spędzają razem sporo czasu i dziewczynka nabiera do niego coraz większego zaufania.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8274-193-3
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Upływ cza­su, sy­gna­li­zo­wa­ny przez na­stępu­jące po so­bie pory roku, uspo­ka­jał i być może nie­co ir­ra­cjo­nal­nie za­pew­niał po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Bo sko­ro na­de­szło lato, a po nim je­sień i nie­ko­niecz­nie przy­chyl­nie wi­ta­na zima, to przyj­dzie ta­kże pora na wio­sen­ną zie­leń traw i dy­wan z bia­łych fio­łków za­kwi­ta­jących na ogro­do­wych ra­ba­tach przy­go­to­wa­nych jesz­cze przez Ma­ry­lę Wój­cic­ką.

Przy­ro­da kie­ru­je się swo­im ka­len­da­rzem, a lu­dzie, tak jak przed wie­ka­mi, chcąc nie chcąc, do­sto­so­wu­ją do niej swój plan dzia­łań. Rytm na­tu­ry gwa­ran­tu­je po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa w świe­cie zbu­do­wa­nym na bar­dzo kru­chych pod­sta­wach. Jed­no­cze­śnie przy­ro­da po­ka­zu­je, jak ła­two może się ob­ró­cić w ni­co­ść wszyst­ko, co dla nas naj­wa­żniej­sze. Wia­try hu­ra­ga­no­we zmia­ta­ją z po­wierzch­ni zie­mi po­ła­cie la­sów. Taj­fu­ny ruj­nu­ją do­by­tek i po­zo­sta­wia­ją za sobą ofia­ry w lu­dziach. Woda i ogień nisz­czą wszyst­ko wo­kół. A jed­nak na­wet na naj­wi­ęk­szym po­go­rze­li­sku po ja­ki­mś cza­sie od­ra­dza się ukry­te w gle­bie na­sion­ko i mo­zol­nie gra­mo­li w górę, by prze­bić w ko­ńcu za­sko­ru­pia­łą war­stwę. Ro­śli­na ro­śnie, cie­szy oczy, zda­rza się, że za­kwi­ta.

Jak od­bu­do­wać ży­cie, gdy wo­kół zglisz­cza?

Ja­kim cu­dem co­kol­wiek wzej­dzie na spa­lo­nej zie­mi?

Czy w ich ży­ciu na­stąpi jesz­cze ja­ka­kol­wiek wio­sna?

Na ra­zie na dwo­rze kró­lo­wa­ła ka­len­da­rzo­wa je­sień, któ­ra przy­no­si­ła chłod­ne wie­czo­ry i – jak to ma­wia­ła uszczy­pli­wie bab­cia Cze­sia – rze­śkie po­ran­ki. Tak rze­śkie, że nie chcia­ło się wy­cho­dzić z domu.

Mar­ta Wój­cic­ka naj­chęt­niej prze­spa­ła­by resz­tę ży­cia, a przy­naj­mniej mie­si­ące dzie­lące ją od wio­sny. Może wio­sną po­czu­je się ina­czej? Może wresz­cie zmo­bi­li­zu­je się, znaj­dzie siłę, może wró­ci do niej choć cząst­ka ener­gii, tak po­trzeb­nej do w mia­rę nor­mal­nej eg­zy­sten­cji?

Może tak, a może nie.

Dziew­czy­na nie wie­dzia­ła, co da­lej.

Nie chcia­ła o tym my­śleć, bo była gra­ni­to­wo pew­na, że nie będzie żad­ne­go da­lej. Nie­na­wi­dzi­ła kłam­stwa, na­wet tego w do­brej wie­rze, gdy le­karz za­pew­niał, że wszyst­ko będzie do­brze, a stan pa­cjen­ta na pew­no się po­pra­wi.

A je­że­li nie?

A je­że­li tak?

Może po pro­stu nie po­win­na zbyt dużo roz­myś­lać o tym, co sta­ło się przed mie­si­ącem, wy­obra­żać so­bie tego, wra­cać do tego my­śla­mi. Może po pro­stu po­win­na za­py­tać, po­roz­ma­wiać, ode­tchnąć z ulgą, po­my­śleć choć raz na kil­ka mie­si­ęcy, że wszyst­ko się uło­ży, że zno­wu za­świe­ci sło­ńce. Ja­kie to ba­nal­ne, a za­ra­zem ja­kie praw­dzi­we.

Spa­ła nie­spo­koj­nie, prze­wra­ca­jąc się z boku na bok, ale nie po­tra­fi­ła się obu­dzić. Zno­wu pa­trzy­ła, jak w zwol­nio­nym tem­pie lśni­ące w sło­ńcu czar­ne ma­se­ra­ti pro­wa­dzo­ne przez me­ce­na­sa Prósz­kow­skie­go ude­rzy­ło w mężczy­znę, któ­ry bez­wład­nie osu­nął się pod koła po­jaz­du. Gło­wa znaj­do­wa­ła się tak bli­sko kra­wędzi chod­ni­ka… Pan Ksa­we­ry za­cho­wu­jący zim­ną krew i pierw­sza po­moc udzie­la­na przez dok­to­ra Ma­riusz­ka.

Sły­sza­ła roz­dzie­ra­jący ser­ce krzyk Poli i ob­ser­wo­wa­ła sie­bie sto­jącą jak wmu­ro­wa­na i po raz pierw­szy świa­do­mą tego, co wi­dzi.

Jak mo­gła być tak śle­pa!

Na­ra­sta­jące wy­cie ka­ret­ki po­go­to­wia zwia­sto­wa­ło szyb­ką po­moc, me­ce­nas Pa­weł Prósz­kow­ski nie­le­d­wie na wła­snych rękach chciał za­nie­ść Mar­ci­na do szpi­ta­la, szczęśli­wy, że ten żyje, a na­wet mówi, i to z sen­sem. A na­wet gdy­by nie…

„Jesz­cze nie…”. Sy­gnał za­głu­szał dal­szą część zda­nia, Mar­ta wi­dzia­ła po­ru­sza­jące się war­gi mężczy­zny. Czy nikt nie wy­łączy tego kosz­mar­ne­go dźwi­ęku?!

Bu­dzik usta­wio­ny w te­le­fo­nie Mar­ty dzwo­nił na naj­wi­ęk­szych ob­ro­tach, trze­ba wsta­wać, przed nią ko­lej­ny dzień jak za­wsze, od lat, nie­ubła­ga­nie.

***

Pola ku ra­do­ści swo­jej opie­kun­ki szyb­ko za­akli­ma­ty­zo­wa­ła się w ze­rów­ce. Z wła­ści­wym so­bie prag­ma­ty­zmem za­ak­cep­to­wa­ła ko­niecz­no­ść na­uki poza do­mem i wy­da­wa­ło się, że jest to roz­wi­ąza­nie za­pew­nia­jące dal­szy roz­wój dziew­czyn­ki. Tak twier­dzi­ła ma­gi­ster Ma­ria Wie­czor­kow­ska – dy­rek­tor­ka przed­szko­la pro­wa­dzące­go rów­nież kla­sę ze­ro­wą. Mar­ta z pew­ny­mi opo­ra­mi przy­zna­ła ra­cję ko­bie­cie, któ­ra z po­wo­du wie­lo­let­nie­go do­świad­cze­nia w pra­cy z dzie­ćmi mia­ła nad nią prze­wa­gę. Ona po­mi­mo sko­ńczo­nej po­lo­ni­sty­ki ni­g­dy nie mia­ła ci­ągot na­uczy­ciel­skich i na stu­diach za­li­czy­ła tyl­ko to, co było obo­wi­ąz­ko­we. Przed ta­bli­cą sta­ła je­dy­nie w cza­sie prak­tyk i jak pa­mi­ęta­ła, sta­ra­ła się prze­brnąć przez nie bez­bo­le­śnie. Kie­dyż to było!

Dziew­czyn­ka, do­tych­czas pra­wie od­izo­lo­wa­na od ró­wie­śni­ków, nad­ra­bia­ła za­le­gło­ści i co­dzien­nie re­la­cjo­no­wa­ła Mar­cie swo­je wra­że­nia z po­by­tu w ze­rów­ce.

– Bo, Tu­siu, mu­sisz wie­dzieć, że chłop­cy są strasz­nie gło­śni. Wrzesz­czą tak jak po­ste­run­ko­wy Jó­ze­czek, gdy za­ma­wia piz­zę u Ro­ma­no. A Sta­siu mnie za­cze­pia i na­wet raz sie­dział ra­zem ze mną przy sto­li­ku. Pani go tam po­sa­dzi­ła za karę, bo roz­ra­biał. Ale on spe­cjal­nie roz­ra­biał, bo chciał, żeby pani go prze­sa­dzi­ła. Ale gdy za­czął mnie ci­ągnąć za wło­sy, pani prze­sa­dzi­ła go z po­wro­tem na ko­niec sali. I chłop­cy się z nie­go śmia­li, a dziew­czyn­ki chi­cho­ta­ły i po­ka­zy­wa­ły na mnie pal­ca­mi…

Głos Poli się za­ła­mał. Dziew­czyn­ka niby pa­pla­ła we­so­ło, ale naj­wy­ra­źniej nie czu­ła się zbyt pew­nie wśród ob­cych so­bie dzie­ci. Za­my­ślo­na Mar­ta po­ta­ki­wa­ła, lecz nie do­cie­rał do niej sens tego, co chcia­ło jej prze­ka­zać dziec­ko.

Pola ze swo­ją nad­wra­żli­wo­ścią po trud­nych do­świad­cze­niach ostat­nich mie­si­ęcy po­trze­bo­wa­ła opie­ki, po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa i spo­ko­ju, a nie szar­pa­nia za wło­sy przez kla­so­we­go roz­ra­bia­kę.

Wra­ca­ły za­zwy­czaj na pie­cho­tę. Mar­ta ko­rzy­sta­ła z pre­tek­stu, by prze­rwać wie­lo­go­dzin­ne ślęcze­nie nad szy­ciem. Po kil­ku mie­si­ącach od śmier­ci ro­dzi­ców nad­ra­bia­ła za­le­gło­ści z okre­su, gdy nie po­tra­fi­ła się nad ni­czym sku­pić i pra­wie za­prze­sta­ła pra­cy. Wpraw­dzie, jak po­in­for­mo­wał ją me­ce­nas Pa­weł Prósz­kow­ski, mo­gła­by ca­łko­wi­cie zre­zy­gno­wać z ak­tyw­no­ści za­rob­ko­wej i żyć ze środ­ków po­zo­sta­wio­nych przez Ta­dzi­ka, ale Mar­ta Wój­cic­ka nie za­mie­rza­ła wy­rzec się wy­pra­co­wa­nej przez lata sa­mo­dziel­no­ści fi­nan­so­wej. Umia­ła i chcia­ła za­ra­biać na sie­bie i na utrzy­ma­nie Poli. Bab­cia Cze­sia, któ­ra prze­pro­wa­dzi­ła się do Anie­li­na na sta­łe, do­sta­wa­ła eme­ry­tu­rę i do­rzu­ca­ła się do utrzy­ma­nia domu. Za­pas go­tów­ki na kon­cie po­zwa­lał spo­koj­nie go­spo­da­ro­wać fi­nan­sa­mi i nie roz­my­ślać zbyt dużo o przy­szło­ści. O tym, co mo­gła­by jej przy­nie­ść, Mar­ta nie my­śla­ła wca­le. Wo­la­ła ulec ru­ty­nie dnia i po ko­lei za­ła­twiać spra­wy z ter­mi­na­rza, te wa­żne i te mniej istot­ne.

Dzi­siaj za­spa­ły i wście­kła na sie­bie Mar­ta le­d­wo się ha­mo­wa­ła, żeby nie wy­żyć się na Bogu du­cha win­nej Poli.

– Nie ro­zu­miem, Tu­siu, dla­cze­go tak się de­ner­wu­jesz. Po­patrz, ręce ci la­ta­ją i za­raz się po­pa­rzysz. A jak się po­pa­rzysz, to nie będziesz mo­gła szyć, a jak nie będziesz mo­gła szyć, to sama wiesz… ter­mi­ny, Tu­siu! – Pola spoj­rza­ła z na­ga­ną znad sto­łu na sza­mo­czącą się ko­bie­tę i, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jej bur­cze­nie, spo­koj­nie si­ęgnęła po przy­go­to­wa­ną ka­nap­kę.

Mar­ta Wój­cic­ka przy­sta­nęła na środ­ku kuch­ni, czu­jąc, jak stru­żka go­rącej her­ba­ty pa­rzy jej dłoń. Rze­czy­wi­ście, chy­ba nad­mier­nie się przej­mo­wa­ła, ale prze­cież były już spó­źnio­ne! Jak mo­gła tak za­spać! Wszyst­ko przez te po­wra­ca­jące sny. Pod po­wie­ka­mi zbie­ra­ły się jej łzy, a gula w gar­dle ura­sta­ła do roz­mia­rów pi­łecz­ki, na­wet nie ping­pon­go­wej, ale te­ni­so­wej.

Dziew­czy­na uśmiech­nęła się krzy­wo, wy­obra­ziw­szy so­bie ten po­kry­ty żó­łtym włók­nem kau­czu­ko­wy przed­miot.

– Tu­siu, pro­szę, daj mi ten ku­bek! – Pola wsta­ła z krze­sła, szyb­ko po­de­szła do Mar­ty i wy­jęła z dło­ni od­rętwia­łej mło­dej ko­bie­ty swój ulu­bio­ny ku­be­czek z Pro­siacz­kiem. Pre­zent od Ta­dzi­ka. – Nie chcia­ła­bym, że­byś go roz­bi­ła. Wpraw­dzie wi­dzia­łam taki spe­cjal­ny klej, wu­jek Ksa­we­ry przy­kle­jał uszko do tego du­że­go kub­ka na kawę, ale po­wie­dział wte­dy, że to na szczęście tyl­ko uszko, bo gdy­by tak roz­bił w drob­ny mak… – Pola dra­ma­tycz­nie za­wie­si­ła głos.

Zno­wu to zro­bi­ła.

Ko­lej­ny raz prze­ro­sła ją swo­im po­de­jściem do ży­cia. A ona po pro­stu nie nada­wa­ła się na opie­kun­kę Poli. Za­wio­dła, za­wo­dzi ka­żde­go dnia!

Gula w gar­dle na­dal ro­sła i Mar­ta prze­sta­ła pa­no­wać nad emo­cja­mi. Po pro­stu nie mo­gła nic zro­bić z tymi na­pły­wa­jący­mi fala za falą łza­mi. Jak wte­dy, gdy ogląda­ła Wrzos czy inną ra­mo­tę sprzed lat, słu­żącą do czysz­cze­nia ka­na­li­ków łzo­wych. Bo prze­cież była no­wo­cze­sną ko­bie­tą i jako taka nie po­win­na wzru­szać się na me­lo­dra­ma­tach. No, chy­ba że do­ty­czą jej ży­cia.

– Tu­siu, czy ja zro­bi­łam coś złe­go, że ty tak pła­czesz? – Za­nie­po­ko­jo­na dziew­czyn­ka odło­ży­ła nad­gry­zio­ną krom­kę na ta­le­rzyk, prze­su­nęła ku­bek z kra­wędzi sto­łu na jego śro­dek i po­de­szła do Mar­ty. Ob­jęła ją w pa­sie i przy­tu­li­ła się do niej. Ci­chut­ko po­ci­ągnęła no­sem i od­gar­nęła opa­da­jące na czo­ło blond kędzio­ry. Mar­ta tu­li­ła dziew­czyn­kę, sta­ra­jąc się ze wszyst­kich sił opa­no­wać łka­nie. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że nie po­win­na się tak za­cho­wy­wać, ale emo­cje wzi­ęły górę.

– Prze­pra­szam, roz­kle­iłam się, no i w ogó­le – mruk­nęła, po­chy­la­jąc się i mu­ska­jąc war­ga­mi chłod­ne czo­ło Poli.

– Ależ wy ład­nie ra­zem wy­gląda­cie! – Bab­cia Cze­sia nie­po­strze­że­nie po­ja­wi­ła się w drzwiach kuch­ni.

– No, my tu so­bie tak sto­imy, a przed­szko­le cze­ka. – Mar­ta usi­ło­wa­ła zdo­być się na żar­to­bli­wy ton. Moc­no przy­tu­li­ła do sie­bie dziew­czyn­kę, od­ga­nia­jąc na­cho­dzące ją my­śli.

– Cze­ka i po­cze­ka. Nic się nie sta­nie, je­że­li Pola od­pu­ści so­bie dzi­siaj na­ukę. I tak mam wra­że­nie, że cho­dzisz tam ra­czej dla to­wa­rzy­stwa, bo już wszyst­ko umiesz. – Star­sza ko­bie­ta uśmiech­nęła się do dziec­ka ser­decz­nie i za­baw­nie mru­gnęła.

– No, wiesz, bab­ciu, jak mo­żesz tak mó­wić, prze­cież się uczę. Wpraw­dzie to tro­chę nud­ne, ale nie jest tak naj­go­rzej. Ale z tym wol­nym dniem to masz, ba­bu­niu, ra­cję. Praw­da, Tu­siu?

Mar­ta nie­mo ski­nęła gło­wą i ner­wo­wo po­pra­wi­ła roz­czo­chra­ne wło­sy. Chu­s­tecz­ką ota­rła za­łza­wio­ne oczy i po­licz­ki, nie­wy­ra­źnie się uśmie­cha­jąc.

Pola po­now­nie usia­dła przy sto­le. W kuch­ni jak dwa du­chy zma­te­ria­li­zo­wa­li się Zło­to­uchy i Sza­ra­czek, pre­zen­tu­jąc po­sta­wę pe­łną wy­cze­ki­wa­nia. Mar­ta na ich wi­dok jęk­nęła roz­gło­śnie i au­to­ma­tycz­nie si­ęgnęła po sa­szet­ki. Po chwi­li obaj po­chy­li­li się nad mi­ska­mi, a kuch­nię wy­pe­łnił aro­mat ło­so­sia w so­sie.

Cze­sła­wa Wój­cic­ka za­baw­nie po­ci­ągnęła no­sem, wie­trząc za­pach.

– Też bym coś prze­kąsi­ła, cho­ciaż jak dla mnie jest nie­co za wcze­śnie na śnia­da­nie. Sia­daj, dziec­ko, zjedz spo­koj­nie i nie de­ner­wuj się byle głu­po­ta­mi. – Po­ra­dzi­ła do­bro­tli­wie.

– Tak, tak, prze­pra­szam, jak za­wsze ma­cie ra­cję.

Mar­ta spraw­nie na­la­ła her­ba­ty do po­zo­sta­łych kub­ków i do­sta­wi­ła ta­le­rzyk dla bab­ci Cze­si.

Tyle ra­zem prze­szły. Bała się o bab­cię, o to, że jej ser­ce nie wy­trzy­ma i zo­sta­ną we dwie. Cze­sła­wa Wój­cic­ka nie na­le­ża­ła jed­nak do tych, któ­rzy ła­two się pod­da­ją. Nie raz i nie dwa mu­sia­ła się zma­gać z prze­ciw­no­ścia­mi losu po przed­wcze­snej śmier­ci męża, a te­raz wie­dzia­ła, że ma dla kogo żyć. Mu­sia­ła też w ko­ńcu za­cząć słu­chać le­ka­rzy, któ­rzy do­ra­dza­li jej sto­so­wa­nie zrów­no­wa­żo­nej die­ty, fi­zjo­te­ra­pię i cho­cia­żby krót­kie spa­ce­ry. Cze­sła­wa Wój­cic­ka prze­szła od po­glądu: „Już i tak nic mi nie po­mo­że, czas się zbie­rać” do na­sta­wie­nia: „Jesz­cze na nic nie jest za pó­źno”. Pre­kur­so­rem zmian w po­sta­wie se­nior­ki był bar­dzo lu­bia­ny przez miesz­ka­ńców Anie­li­na dok­tor Ma­riu­szek. Ten sam, któ­ry tak bar­dzo po­mó­gł jej pod­czas ko­lej­ne­go ata­ku lum­ba­go. Gdy wy­do­brza­ła, le­karz za­pro­sił ją do sie­bie do przy­chod­ni i grzecz­nie, ale do­bit­nie uświa­do­mił, że musi zmie­nić tryb ży­cia. Za­le­cił mo­dy­fi­ka­cję ja­dło­spi­su i ka­zał wi­ęcej pić. Cze­sła­wa, jak wie­lu star­szych lu­dzi, nie czu­ła pra­gnie­nia i na po­cząt­ku po­stępo­wa­ła we­dług har­mo­no­gra­mu, pa­mi­ęta­jąc o tym, żeby wy­pi­jać pó­łto­ra li­tra pły­nów dzien­nie. Mar­ta sys­te­ma­tycz­nie przy­no­si­ła wodę z cu­dow­ne­go źró­de­łka i rze­czy­wi­ście w nie­spe­łna mie­si­ąc star­sza pani za­uwa­ży­ła wy­ra­źną po­pra­wę kon­dy­cji. Ser­ce już się tak nie te­le­pa­ło, sta­wy mniej bo­la­ły, a nogi ra­źniej nio­sły przez świat, kon­kret­nie w kie­run­ku ksi­ęgar­ni bra­ci Pru­skich. Ko­bie­ta zmie­ni­ła też wie­lo­let­ni zwy­czaj i za­częła wsta­wać tro­chę pó­źniej niż wnucz­ki, bo dok­tor Ma­riu­szek nie ka­zał ogra­ni­czać cza­su snu.

– Dzi­siaj wy­jąt­ko­wo zjem z wami. Zro­bi­my so­bie pi­ąt­ko­we wa­ga­ry – za­pro­po­no­wa­ła prze­bie­gle.

Mar­ta przy­sia­dła na­prze­ciw bab­ci. Nie czu­ła się głod­na, ra­czej zre­zy­gno­wa­na, zmęczo­na i za­wie­dzio­na. Wszyst­ko się wa­li­ło, nic nie szło po jej my­śli, a ona po pro­stu nie wie­dzia­ła, co da­lej.

W ko­ńcu nie­chęt­nie ski­nęła gło­wą i si­ęgnęła po te­le­fon.

– W ta­kim ra­zie uprze­dzę, że Pola dzi­siaj nie przyj­dzie. Tyl­ko co ja po­wiem tej dy­rek­tor­ce? – Za­sta­na­wia­ła się bez­rad­nie.

Bab­cia Cze­sia skrzy­wi­ła się kwa­śno. Czy za­wsze trze­ba coś mó­wić?

– Po pro­stu po­wiedz… – urwa­ła, sły­sząc, jak Mar­ta tłu­ma­czy, że mają spra­wy do za­ła­twie­nia i Pola przyj­dzie do ze­rów­ki do­pie­ro w po­nie­dzia­łek.

– Mo­głaś… a zresz­tą…

– Co zresz­tą? – Mar­ta się na­je­ży­ła. Nie chcia­ło się jej jeść, mia­ła wszyst­kie­go dość i naj­chęt­niej ucie­kła­by da­le­ko stąd.

„O jeżu kol­cza­sty! Skąd te wa­ha­nia na­stro­ju, jak­bym co naj­mniej prze­cho­dzi­ła kli­mak­te­rium?”. – Po­my­śla­ła z prze­bły­skiem hu­mo­ru.

W kuch­ni za­pa­no­wa­ła ni­czym nie­zmąco­na ci­sza, koty wy­by­ły do swo­ich za­jęć, Pola mie­li­ła ostat­ni kęs ka­nap­ki, bab­cia Cze­sia smęt­nie spo­gląda­ła w dal.

– Prze­pra­szam, nie wiem, co we mnie wstąpi­ło. Na­praw­dę, nie chcia­łam…

Mar­ta mia­ła wra­że­nie, że musi prze­pro­sić, choć nie czu­ła się win­na. Cho­ciaż jed­nak tak. Gdy­by nie za­spa­ła… Zno­wu za­czy­na­ła się na­kręcać.

– Już do­brze, zda­rza się, ale pa­mi­ętaj, że nie je­steś sama. Masz nas i wie­lu przy­ja­ciół. Po­wo­li wszyst­ko się po­ukła­da, zo­ba­czysz. Nie za­po­mi­naj, że ka­żdy po­trze­bu­je cza­su, je­den mniej, dru­gi wi­ęcej. Cza­su i roz­mo­wy, a o to nie­ła­two.

Bab­cia z ci­ężkim wes­tchnie­niem pod­nio­sła się z twar­de­go krze­sła, przy­sta­nęła przy wnucz­ce i opa­rła spra­co­wa­ną dłoń o kra­wędź sto­łu. Po­gła­ska­ła ją po ra­mie­niu tak ser­decz­nie, że Mar­ta po­czu­ła, iż z tej bab­ci­nej ręki spły­wa­ją na nią spo­kój i uko­je­nie. Skąd bab­cia Cze­sia wie­dzia­ła? Bo dzi­ęki swo­jej bab­ci­nej in­tu­icji wy­czu­ła, gdzie leży pro­blem Mar­ty i gdzie szu­kać po­wo­dów jej zmar­twie­nia i bez­sen­nych nocy ko­ńczących się sen­ny­mi po­ran­ka­mi.

– Sko­ro mamy cały dzień wol­ny, to może pój­dzie­my do ogro­du i tro­chę go zno­wu upo­rząd­ku­je­my? Bo wiesz, Tu­siu, tra­wa ja­koś tak szyb­ko od­ra­sta i tam, gdzie zo­sta­ło wy­pie­lo­ne, zno­wu trze­ba pie­lić! Oczy­wi­ście, nie jest tak za­ro­śni­ęte, jak było. Traw­nik też już nie taki ład­ny jak wte­dy, gdy Mar­ci­nek go sko­sił, ale gdy­by­śmy się dzi­siaj za­bra­ły do pra­cy, no i gdy­by Mar­ci­nek nam po­mó­gł… Wia­do­mo, nic ci­ężkie­go, ale cho­ciaż tak tro­chę, to nie mia­ły­by­śmy za­le­gło­ści. Bo wiesz, Tu­siu, za­le­gło­ści są strasz­ne! – Pola traj­ko­ta­ła, uda­jąc, że nie wi­dzi, jak po­licz­ki Mar­ty pod­bie­ga­ją czer­wie­nią, a jej le­żące na sto­le dło­nie zno­wu za­czy­na­ją drżeć.

– Za­dzwo­ni­ła­bym do nie­go, prze­cież mnie nie od­mó­wi! – Pola jak za­wsze była pew­na sie­bie. – Bo wiesz, tro­chę się za nim stęsk­ni­łam, a na­wet bar­dzo. Co to ma zna­czyć, żeby nie od­wie­dzić nas przez cały ty­dzień? Ca­lut­ki! Praw­da, bab­ciu?!

Cze­sła­wa Wój­cic­ka z tru­dem opa­no­wa­ła ogar­nia­jące ją roz­ba­wie­nie. Nie po­win­na się śmiać. Wie­dzia­ła, że Mar­ta prze­cho­dzi ci­ężki okres. Stra­ta ro­dzi­ców, kwe­stie zwi­ąza­ne z opie­ką praw­ną nad Polą, kie­łku­jące uczu­cie do Mar­ci­na i jego wy­pa­dek, któ­ry mógł być tra­gicz­ny w skut­kach. Mógł być, ale na szczęście nie był i sko­ńczy­ło się na wstrząśnie­niu mó­zgu, pęk­ni­ęciu że­bra i so­lid­nym po­tłu­cze­niu. Mar­cin za­raz po wy­pad­ku spo­wo­do­wa­nym w su­mie z wła­snej winy i przy udzia­le me­ce­na­sa Prósz­kow­skie­go tra­fił na ob­ser­wa­cję do szpi­ta­la i po trzech dniach po­by­tu zo­stał wy­pi­sa­ny do domu. Mar­kot­ny i obo­la­ły, nie za bar­dzo przy­po­mi­nał we­so­łe­go, pe­łne­go ener­gii mężczy­znę. Cze­sła­wa lu­bi­ła tego przy­stoj­ne­go, opie­ku­ńcze­go czło­wie­ka i chcia­ła, żeby był w zwi­ąz­ku z Mar­tą, ale na­uczo­na do­świad­cze­niem nie za­mie­rza­ła ni­cze­go przy­spie­szać.

– Mar­cin­ku, to ja Pola. Śpisz jesz­cze? Nie śpisz, to do­brze. Ale zie­wasz, jak­byś spał. – Pola po­kręci­ła gło­wą, cmo­ka­jąc z dez­apro­ba­tą, i przez chwi­lę nie od­zy­wa­ła się, słu­cha­jąc wy­ja­śnień.

***

Mar­cin jesz­cze spał i miał wra­że­nie, że głos dziew­czyn­ki do­bie­ga do nie­go z in­ne­go wy­mia­ru. Pola do nie­go za­dzwo­ni­ła! Był jej po­trzeb­ny! Po­trząsnął gło­wą, naj­chęt­niej wsta­wi­łby ją pod stru­mień lo­do­wa­tej wody, ale naj­pierw mu­siał wy­słu­chać, cze­go od nie­go ocze­ku­je dziew­czyn­ka. Zgo­dził się na wszyst­ko jak leci. Był głu­pi, głu­pi jak but. Albo jak sta­ry ka­peć. Zmo­bi­li­zo­wa­ny do dzia­ła­nia, wy­sko­czył z łó­żka, po­sy­ku­jąc. Na chwi­lę za­po­mniał o kon­se­kwen­cjach wy­pad­ku i czuł się tak jak daw­niej. Po­trzeb­ny. Jak mógł za­cho­wać się jak ostat­ni ma­toł i tak bez sło­wa wy­ja­śnie­nia przez cały ubie­gły ty­dzień nie kon­tak­to­wać się z dziew­czy­na­mi swo­je­go ży­cia?

W prze­bły­sku pa­mi­ęci uświa­do­mił so­bie, że chciał prze­my­śleć, co da­lej. Ile może po­wie­dzieć Mar­cie, cór­ce Ta­dzi­ka, ko­bie­cie, któ­ra za­jęła jego przez lata mar­twe ser­ce, od­da­ne tyl­ko wspo­mnie­niu o Na­ta­lii. Tyle znisz­czył, tyle stra­cił. Czy jesz­cze los da mu szan­sę na mi­ło­ść i ro­dzi­nę? Mu­siał się bar­dzo po­sta­rać i za­wal­czyć, wy­trwać i nie re­zy­gno­wać. Za­kręcił ku­rek z zim­ną wodą, prze­ta­rł twarz i wło­sy ręcz­ni­kiem. Wnętrze ła­zien­ki za­wi­ro­wa­ło, omal nie upa­dł. Za dużo emo­cji, za dużo wspo­mnień. Chciał za­cząć wszyst­ko od nowa. I za­cznie, nie zmar­nu­je ko­lej­nej szan­sy, nie prze­ga­pi tego daru losu, ja­kim jest dla nie­go, dla nich Pola. Mała dziew­czyn­ka, któ­ra za­słu­gu­je na wszyst­ko, co naj­lep­sze.

***

Aga­ta Ja­ro­szo­wa obu­dzi­ła się mi­nu­tę przed dzwon­kiem bu­dzi­ka i nie otwie­ra­jąc oczu, cze­ka­ła na dźwi­ęk na­ra­sta­jące­go pi­ka­nia. Naj­chęt­niej wy­ci­szy­ła­by sy­gnał i z po­wro­tem za­pa­dła w sen, ale po­czu­cie obo­wi­ąz­ku zwy­ci­ęży­ło i po­wo­li, z wy­si­łkiem unio­sła za­puch­ni­ęte od wczo­raj­sze­go pła­czu po­wie­ki.

O ósmej mu­sia­ła otwo­rzyć de­li­ka­te­sy U Agi i jak co dzień sta­nąć za ladą. Sama so­bie po­gra­tu­lo­wa­ła po­my­słu za­trud­nie­nia na pół eta­tu Jo­wi­ty Ko­wal­skiej. Gdy­by była sama, mu­sia­ła­by za­mknąć sklep. Bu­dzik w te­le­fo­nie za­czął dzwo­nić. Aga­ta sta­now­czym ge­stem wy­łączy­ła go i od­rzu­ci­ła ko­łdrę na dru­gą po­ło­wę łó­żka. Pu­stą, bo mąż ja­koś nie kwa­pił się do po­wro­tu z An­glii. Może to i le­piej, prze­mknęło ko­bie­cie przez myśl, gdy wsu­wa­ła sto­py w pu­szy­ste kap­cie ob­szy­te ró­żo­wym fu­ter­kiem – pre­zent na imie­ni­ny od cór­ki. Ta też do­bra, po­je­cha­ła do Lon­dy­nu, żeby po­szu­kać ojca, po­pra­co­wać chwi­lę i wró­cić, a tu nie dość, że to Aga­ta mu­sia­ła do niej wy­dzwa­niać, to jesz­cze Wio­let­ka za­zwy­czaj nie od­bie­ra­ła.

Ko­bie­ta wsta­ła i szyb­ko usia­dła z po­wro­tem. Ni­g­dy nie mia­ła skłon­no­ści do za­wro­tów gło­wy, ale od cza­su tam­te­go wy­pad­ku nie mo­gła do­jść do sie­bie. Drążącą dło­nią si­ęgnęła po szklan­kę z wodą i wy­pi­ła do dna. Mi­nu­ta po mi­nu­cie ze­gar przy­po­mi­nał jej, że po­win­na zbie­rać się do pra­cy, a ona sie­dzia­ła, omia­ta­jąc spoj­rze­niem wnętrze pu­stej od kil­ku lat i zim­nej sy­pial­ni. Zim­nej nie tyl­ko dla­te­go, że nie włączy­ła ogrze­wa­nia, a wrze­śnio­we po­ran­ki by­wa­ły chłod­ne, ale ta­kże dla­te­go, że mąż sy­piał w niej tyl­ko przy oka­zji rzad­kich wi­zyt. Ja­koś co­raz mniej ci­ągnęło go w ro­dzin­ne stro­ny. Kie­dyż to ostat­nio był w domu? Po na­my­śle przy­po­mnia­ła so­bie, że ostat­ni raz wi­dzie­li się w Boże Na­ro­dze­nie ze­szłe­go roku, bo na Wiel­ka­noc już nie przy­je­chał, wy­ma­wia­jąc się kosz­ta­mi i za­pra­co­wa­niem. Bra­kiem cza­su? Przez ostat­nie mie­si­ące Ma­rek Ja­rosz cier­piał na chro­nicz­ny brak cza­su i brak chęci do kon­tak­tu z pra­wo­wi­tą ma­łżon­ką.

Aga­ta wo­la­ła­by już, żeby był cho­ry, może nie śmier­tel­nie, ale cho­ro­ba sta­no­wi­ła­by ja­kieś uspra­wie­dli­wie­nie ta­kie­go po­stępo­wa­nia. Ko­bie­ta spo­koj­nie przy­jęła­by brak pra­cy, w ta­kim wy­pad­ku tym bar­dziej mąż po­wi­nien do niej wró­cić. Na po­cząt­ku na pew­no by­ło­by im tro­chę trud­niej niż zwy­kle, ale utrzy­ma­li­by się ze skle­pu. Wte­dy Jo­wi­ta pra­co­wa­ła­by tyl­ko u Ro­ma­no. Ja­koś by się wszy­scy do­ga­da­li, tego Aga­ta była pra­wie pew­na. Tyl­ko nie wia­do­mo, jak za­re­ago­wa­łby na taką pro­po­zy­cję jej wła­sny mąż. Jesz­cze mąż. Aga­ta po­czu­ła, że łzy zno­wu na­bie­ga­ją jej do oczu i za­czy­na po­ci­ągać no­sem. No tak, za chwi­lę za­cznie szlo­chać, po­licz­ki za­bar­wią się na ce­gla­stą czer­wień, po­dob­nie jak oczy, i będzie wy­gląda­ła jak po­ci­ąga­jący kró­lik w gor­szym tego sło­wa zna­cze­niu. Ko­bie­ta si­ąk­nęła no­sem i si­ęgnęła po pacz­kę chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych. Wzrok Aga­ty padł na uło­żo­ne w no­gach łó­żka dwie pu­cha­te po­du­chy, któ­re ja­kiś czas temu do­sta­ła od Mar­ty Wój­cic­kiej. Lnia­ne, ha­fto­wa­ne w ga­łąz­ki la­wen­dy, roz­ta­cza­ły wo­kół de­li­kat­ny aro­mat jej su­szo­nych kwia­tów i przy­no­si­ły Aga­cie uko­je­nie po ci­ężkim dniu. Te­raz też wy­ci­ągnęła rękę po mniej­szą z nich i przy­tu­li­ła do niej twarz. Po­ło­ży­ła się bo­kiem na łó­żku i przy­mknęła oczy. Ra­mi­ącz­ko ko­szu­li noc­nej zsu­nęło się, od­kry­wa­jąc buj­ną pie­rś. Ko­bie­ta ani przez chwi­lę nie zda­wa­ła so­bie spra­wy z wła­snej atrak­cyj­no­ści. Za­nie­dby­wa­na przez męża, utwier­dza­na w prze­ko­na­niu, że ma cze­kać na jego po­wrót jak wier­na Pe­ne­lo­pa na Ody­se­usza, od­ga­nia­ła na­cho­dzący ją w snach za­rys ca­łkiem in­nej po­sta­ci. Uwa­ża­ła, że ko­cha męża, ale czy to jesz­cze była mi­ło­ść, czy tyl­ko przy­wi­ąza­nie i za­cie­ra­jące się wspo­mnie­nia wspól­nych dni? Za­snęła, za­po­mi­na­jąc o skle­pie, obo­wi­ąz­kach i wszech­obec­nych pro­ble­mach.

***

Je­sien­ne po­ran­ki wi­ta­ły chło­dem go­to­wych na wszyst­ko mi­ło­śni­ków jog­gin­gu i wszel­kich spor­tów wy­ma­ga­jących wy­chy­le­nia nosa poza wła­sne przy­do­mo­we po­dwór­ko. Ciot­ka Lu­iza jesz­cze spa­ła, gdy odzia­ny w strój do bie­ga­nia Ro­ma­no Mol­to­ni za­my­kał za sobą drzwi. Tym ra­zem wy­cho­dził tyl­nym wy­jściem, żeby nie pchać się przed oczy Fe­li­cji Kot­ko­wej, któ­ra z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie wścib­stwem pod­szy­tym życz­li­wo­ścią przy­dy­ba­ła go ostat­nio i wy­py­ty­wa­ła o spra­wy tak pry­wat­ne jak ro­dzi­na, wy­jazd do ojca i pla­ny na przy­szło­ść. Wo­lał dru­gi raz nie prze­ży­wać zbyt in­tym­ne­go, jak na jego gust, za­głębia­nia się w oso­bi­ste pla­ny. Pla­ny, któ­rych szcze­gó­łów on sam jesz­cze nie znał. Ale za­mie­rzał wy­je­chać i od­po­cząć. Od wszyst­kie­go, a naj­chęt­niej od wła­snych my­śli i tej za­zdro­ści, jaką czuł na wi­dok lu­dzi, któ­rzy do­sta­li od losu szan­sę na wspól­ną przy­szło­ść. Nie chciał od­czu­wać tego uczu­cia, a jed­nak ten nie­na­żar­ty ro­bak kąsał po ka­wa­łku jego ser­ce. Prze­cież lu­bił Mar­tę i Mar­ci­na, ży­czył im jak naj­le­piej i ni­g­dy nie star­to­wał do tej dziew­czy­ny ani nie wy­obra­żał so­bie, że będą parą. Poza tym Pola ze swo­imi mi­na­mi, dąsa­mi i traf­ny­mi spo­strze­że­nia­mi dzia­ła­ła na nie­go jak pla­ster na zra­nio­ną du­szę. Może po pro­stu za­zdro­ścił, że oni już się od­na­le­źli.

Cho­ciaż… Kot­ko­wa coś ostat­nio wspo­mi­na­ła, że Mar­cin prze­stał wy­cho­dzić z domu, jak­by go­rzej się czuł. Ro­ma­no po­my­ślał, że po­wi­nien pó­jść do ko­le­gi i za­py­tać, czy wszyst­ko w po­rząd­ku, po­ga­dać. Mie­li ze sobą do­bry kon­takt, ale za­raz po po­wro­cie ze szpi­ta­la Mar­cin Za­wadz­ki ze­brał ma­nat­ki i, po­dzi­ęko­waw­szy za go­ści­nę, zwol­nił po­kój nad piz­ze­rią, któ­ry wy­naj­mo­wał od Ro­ma­no. Po­dob­no już wcze­śniej do­stał od bra­ci Pru­skich pro­po­zy­cję prze­pro­wadz­ki do miesz­ka­nia słu­żbo­we­go na ty­łach ksi­ęgar­ni, ale nie mógł się zde­cy­do­wać. W su­mie był za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu zda­rzeń, bo mógł za­ofe­ro­wać wol­ny po­kój Jo­wi­cie, któ­ra za­trzy­ma­ła się u dziad­ka, ale na­po­my­ka­ła, że wo­la­ła­by za­miesz­kać osob­no. Aż uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie bły­sku w jej oczach, gdy zo­ba­czy­ła przy­tul­ny po­ko­ik na pi­ętrze. Cia­sny, ale wła­sny.

My­ślał, że dziew­czy­na wy­je­dzie z Anie­li­na, kie­dy tyl­ko do­ga­da się z dziad­kiem, ale dni mi­ja­ły, a ona co­dzien­nie rano za­czy­na­ła pra­cę u Aga­ty Ja­ro­szo­wej, a oko­ło po­łud­nia zgła­sza­ła się w piz­ze­rii. Nie miał śmia­ło­ści py­tać Jo­wi­ty o pla­ny. Jak wi­ęk­szo­ść ko­biet, onie­śmie­la­ła go. Był do­brym sze­fem, pła­cił na czas i nie wtrącał się w nie swo­je spra­wy. Chciał od­po­cząć od wrza­wy, kłót­ni tu­ry­stów i po­gło­sek, któ­re, jak to w Anie­li­nie, krąży­ły bez­u­stan­nie.

I jesz­cze to!

Ni­g­dy by się o tym nie do­wie­dział, gdy­by nie wszyst­ko­wie­dząca Fe­li­cja Kot­ko­wa, któ­ra wpraw­dzie za­kli­na­ła się, że nie roz­no­si plo­tek, ale sko­ro on o tym wie­dział, to wie­dzie­li też inni. Bo tego, że o sy­tu­acji byli po­in­for­mo­wa­ni Ksa­we­ry i Teo­fil Pru­scy, był pew­ny.

Kto by się spo­dzie­wał, że Ta­dzik był oj­cem Poli?! Po­noć mama dziew­czyn­ki zma­rła mie­si­ąc po jej uro­dze­niu i Ma­ryl­ka nie mia­ła in­ne­go wy­jścia – mu­sia­ła zgo­dzić się na po­wrót Ta­dzi­ka z ma­le­ńką Polą do domu. Mimo to i tak cały czas dziew­czyn­ką opie­ko­wa­ła się Mar­ta. Jej wła­sna cór­ka!

– O Ma­don­na! O Dio! Ja­kież to wszyst­ko skom­pli­ko­wa­ne! – Ro­ma­no wes­tchnął po ci­chu i si­ęgnął do przy­mo­co­wa­nej w pa­sie ner­ki. Wy­jął z niej te­le­fon, klik­nął w apli­ka­cję z au­dio­bo­oka­mi i przez chwi­lę wo­dził wzro­kiem po okład­kach no­wo­ści, za­sta­na­wia­jąc się, cze­go po­słu­chać pod­czas bie­ga­nia. Przed ocza­mi mi­gnęła mu ruda pla­ma po­my­ka­jąca przez traw­nik. Przyj­rzał się, ale na po­wierzch­ni po­kry­tej opa­da­jący­mi z orze­cha wło­skie­go li­śćmi nie za­uwa­żył żad­ne­go ru­chu.

– Tak… to będzie do­bre – wy­mru­czał pod no­sem, włącza­jąc na­gra­nie. Ru­szył przed sie­bie, sku­pia­jąc się na tre­ści naj­now­sze­go be­st­sel­le­ra z li­sty Em­pi­ku.

Mia­stecz­ko Anie­lin bu­dzi­ło się do ży­cia.

***

Jo­wi­ta ze­rwa­ła się z łó­żka pi­ęt­na­ście mi­nut przed pierw­szym dzwon­kiem usta­wio­ne­go w te­le­fo­nie bu­dzi­ka, prze­ta­rła za­spa­ne oczy i z po­wro­tem wsu­nęła się pod ko­łdrę na kwa­drans. Żeby do­spać.

Spa­ła czuj­nie, jesz­cze nie przy­zwy­cza­iła się do no­we­go miej­sca, a nad­miar pra­cy spra­wiał, że czu­ła się ci­ągle zmęczo­na. No i jesz­cze mat­ka! Dziew­czy­na po­wo­li tra­ci­ła do niej cier­pli­wo­ść, do ojca ni­g­dy jej nie mia­ła. Pa­mi­ęta­ła tam­ten dzień, gdy mama tra­fi­ła do szpi­ta­la. Oczy­wi­ście, jak to mama, wszyst­ko ba­ga­te­li­zo­wa­ła, ale Jo­wi­ta prze­czu­wa­ła, że coś jest nie w po­rząd­ku. Mama za­wsze lek­ce­wa­ży­ła swo­je zdro­wie, a te­raz za­cho­wy­wa­ła się tak, jak­by to, że le­ka­rze za­trzy­ma­li ją, żeby zro­bić spe­cja­li­stycz­ne ba­da­nia, nie mia­ło żad­ne­go zna­cze­nia.

– Wiesz, dzie­cin­ko, wątro­ba mnie trosz­kę boli. Prze­pi­szą ja­kieś pi­gu­ły i będzie po spra­wie – uspo­ka­ja­ła, wku­rza­jąc Jo­wi­tę tą „dzie­cin­ką”. Dziew­czy­na nie cier­pia­ła zdrob­nień, nie była już dziec­kiem, a tym bar­dziej nie była żad­ną dzie­cin­ką. Ale mama lu­bi­ła się tak do niej zwra­cać. Tak jak­by li­czy­ło się tyl­ko to, co jej pa­su­je. Po pierw­szych ba­da­niach przy­szła pora na na­stęp­ne, mama wy­szła ze szpi­ta­la i po kil­ku dniach tra­fi­ła tam z po­wro­tem. Cze­ka­ła ją ope­ra­cja, i to chy­ba po­wa­żna. Kil­ka dni temu Jo­wi­ta wzi­ęła się na od­wa­gę i po­je­cha­ła do szpi­ta­la, do mamy, no i żeby po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem pro­wa­dzącym. Mama pra­wie cały czas spa­ła, wcze­śniej roz­ma­wia­ły przez te­le­fon, ale nie o cho­ro­bie, tyl­ko o stu­diach Jo­wi­ty. Bo prze­cież na­uka naj­wa­żniej­sza…

Do­brze, że cho­ciaż pan Ksa­we­ry za­ła­twił przez praw­ni­ka spra­wy zwi­ąza­ne z ubez­pie­cze­niem mamy. Jo­wi­ta się na tym wszyst­kim nie zna­ła, ale in­for­ma­cja, że jed­nak nie będzie mu­sia­ła pła­cić za po­byt mamy w szpi­ta­lu, przy­nio­sła jej ogrom­ną ulgę. W ko­ńcu to nie była ich wina, że pra­co­daw­ca mamy przez ja­kiś okres mi­gał się z pła­ce­niem skła­dek, a po­tem po pro­stu zban­kru­to­wał, po­zba­wia­jąc swo­ich pra­cow­ni­ków środ­ków do ży­cia. Żeby od­kręcić to, co się za­kręci­ło, po­trze­ba było tony pa­pie­rów. Gdy­by nie nie­sa­mo­wi­ci bra­cia, no i w su­mie dzia­dek, mia­ła­by prze­ki­cha­ne. Ale i tak mu­sia­ła za­ro­bić na ich utrzy­ma­nie, bo o po­wro­cie mamy do ja­kiej­kol­wiek pra­cy nie było mowy.

Na wspo­mnie­nie roz­mo­wy z le­ka­rzem po­czu­ła, jak oczy jej łza­wią. Si­ęgnęła po chu­s­tecz­kę, ale jej nie na­ma­ca­ła, więc po­słu­ży­ła się po­szew­ką na ko­łdrę, by za­trzy­mać na­bie­ga­jące do oczu łzy.

Cho­ler­ka… musi być twar­da i nie ma­zać się.

Wró­ci­ło wspo­mnie­nie, jak sta­ła w drzwiach pro­wa­dzących do po­ko­ju, w któ­rym le­ża­ła mama, i przy­gląda­ła się jej, jak śpi. Ko­bie­ta lek­ko po­chra­py­wa­ła, nie­rów­no od­dy­cha­jąc, bla­da, jak­by przez po­ło­wę lata nie sma­ży­ła się na sło­ńcu. Wło­sy roz­rzu­co­ne na po­dusz­ce do­ma­ga­ły się po­rząd­ne­go cze­sa­nia. Jo­wi­ta mia­ła ocho­tę po­de­jść i za­pro­wa­dzić na gło­wie mamy ład.

Na­dal jed­nak sta­ła i pa­trzy­ła.

– Pani jest cór­ką? – Zza jej ple­ców do­bie­gło ci­che py­ta­nie.

Wzdry­gnęła się, jak­by ktoś na­krył ją na po­ta­jem­nych czyn­no­ściach. Od­wró­ci­ła się bo­kiem i przy­tak­nęła.

– W ta­kim ra­zie pani po­zwo­li ze mną. Mama niech się wy­śpi.

Głos le­ka­rza brzmiał sta­now­czo, więc nie dys­ku­to­wa­ła, tyl­ko po­słusz­nie ru­szy­ła za nim w stro­nę ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go.

Po kil­ku mi­nu­tach wie­dzia­ła, że jest go­rzej niż my­śla­ła, ale też le­piej niż ocze­ki­wa­li le­ka­rze. No­wo­twór nie na­le­żał do agre­syw­nych i przy sprzy­ja­jących wa­run­kach mama mo­gła żyć jesz­cze wie­le lat. Po­trze­bo­wa­ła wspar­cia, szczęścia i sil­nej woli, a tej jej bra­ko­wa­ło.

Gdy Jo­wi­ta, ocie­ra­jąc łzy, wró­ci­ła do sali, mama z oży­wie­niem roz­ma­wia­ła z sąsiad­ką z łó­żka obok i jak za­wsze ba­ga­te­li­zo­wa­ła swój stan zdro­wia. Jo­wi­ta uda­ła, że jej wie­rzy, po­ta­ku­jąc zgod­nie. Na ja­kie­kol­wiek dys­ku­sje nie mia­ła siły. Po po­wro­cie do Anie­li­na spła­ka­ła się i po­tem opo­wie­dzia­ła dziad­ko­wi o cho­ro­bie mamy. Mu­sie­li dzia­łać, i to szyb­ko.

Na dole trza­snęły drzwi. Ro­ma­no zdążył wró­cić z bie­ga­nia, za­nim ona wsta­ła.

Usia­dła na łó­żku, nim bu­dzik roz­dzwo­nił się na ca­łe­go. Mu­sia­ła za­cząć ko­lej­ny wy­pe­łnio­ny pra­cą dzień.

Wzi­ęła szyb­ki prysz­nic i prze­cze­sa­ła wło­sy, żeby wy­gląda­ły schlud­nie. Dżin­sy i nie­bie­ski swe­te­rek le­ża­ły na krze­śle przy­go­to­wa­ne do wło­że­nia. Szyb­ko, szyb­ciej, o je­dze­niu po­my­śli pó­źniej.

– Jo­wi­ta, cho­dź na śnia­da­nie. Pra­ca za­cze­ka, a ty mu­sisz zje­ść coś cie­płe­go – za­rządził Ro­ma­no już prze­bra­ny w co­dzien­ny strój – bez­pre­ten­sjo­nal­ne czar­ne dżin­sy i bia­łą ko­szul­kę z ja­ki­mś na­pi­sem. Wło­sy miał mo­kre, ster­cza­ły śmiesz­nie zmierz­wio­ne pod­czas wy­cie­ra­nia ręcz­ni­kiem. Wy­lu­zo­wa­ny stał przy ku­chen­ce i sma­żył ja­jecz­ni­cę.

Dziew­czy­na w mil­cze­niu we­szła do kuch­ni i przy­sia­dła na po­ma­lo­wa­nym na bia­ło drew­nia­nym krze­śle. Obok rzu­ci­ła ple­cak. Wes­tchnęła zi­ry­to­wa­na.

– Mu­szę iść, już je­stem spó­źnio­na.

– Prze­cież do­pie­ro po siód­mej, a o ile mnie pa­mi­ęć nie myli, za­czy­nasz od ósmej, więc nie prze­sa­dzaj z gor­li­wo­ścią – wy­tknął jej Ro­ma­no, za­kręca­jąc gaz pod pa­tel­nią. Ja­jecz­ni­ca była go­to­wa.

– Po­sma­ruj bu­łki ma­słem i na­lej do kub­ków her­ba­ty – po­pro­sił, na­kła­da­jąc da­nie na ta­le­rze. Jo­wi­ta burk­nęła coś pod no­sem, ale nie sko­men­to­wał tego, za­do­wo­lo­ny, że jed­nak si­ęga po nóż i rów­no­mier­nie roz­sma­ro­wu­je ma­sło na roz­kro­jo­nych na pół bu­łkach. Kie­dy wra­cał z bie­ga­nia, po­sta­no­wił, że do­pil­nu­je, żeby dziew­czy­na ja­dła cho­ciaż śnia­da­nia. Przy­pusz­czał, że w skle­pie nie ma zbyt wie­le cza­su, by coś zje­ść, a po­tem z ko­lei za­czy­na­ła pra­cę w jego piz­ze­rii i gdy ruch był duży, na­wet nie mia­ła chwi­li na na­pi­cie się cze­go­kol­wiek. Ła­pa­li od­dech do­pie­ro po za­mkni­ęciu. On był przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go try­bu funk­cjo­no­wa­nia i sys­te­ma­tycz­nie od­wie­dzał lo­dów­kę w nocy, ale ona nie po­win­na się za­nie­dby­wać.

Wie­dział, że na po­cząt­ku Jo­wi­ta będzie się bun­to­wa­ła, bo była bar­dzo sa­mo­dziel­na i nie­za­le­żna, ale miał na­dzie­ję, iż po ja­ki­mś cza­sie przy­zwy­czai się i to do­ce­ni.

– Tak trzy­mać – po­chwa­lił ją, gdy reszt­ką bu­łki wy­cie­ra­ła ta­lerz. Uśmiech­nęła się bla­do i do­pi­ła resz­tę her­ba­ty.

– Dzi­ęku­ję, to było miłe – wy­mam­ro­ta­ła, ner­wo­wo spo­gląda­jąc na ekran ko­mór­ki. – Pani Aga­ta mnie za­bi­je! – Po­de­rwa­ła się z krze­sła i chwy­ci­ła za ple­cak. – Ale dzi­ęki, na­praw­dę. Pysz­ne było.

– I tyle ją wi­dzie­li – mruk­nął do sie­bie Ro­ma­no, na­sta­wia­jąc eks­pres. Te­raz na­pi­je się kawy, a po­tem we­źmie się do ro­bo­ty. Przed wy­jaz­dem na za­słu­żo­ne wa­ka­cje cze­ka­ło go mnó­stwo pra­cy.

We wrze­śniu do Anie­li­na przy­je­żdża­ło mniej tu­ry­stów, wcza­so­wi­cze wy­je­żdża­li do do­mów, a pe­łne ener­gii dzie­cia­ki wra­ca­ły do szkół. Po­ja­wia­li się je­dy­nie mi­ło­śni­cy pi­ęk­nej zło­tej je­sie­ni w te­re­nie pod­gór­skim – ama­to­rzy grzy­bów i dłu­gich wy­cie­czek w głąb lasu. Dla miesz­ka­ńców mia­stecz­ka był to do­bry czas na od­po­czy­nek.

***

Jo­wi­ta za­klęła pod no­sem na wi­dok za­mkni­ętych drzwi do skle­pu. Mo­gła spo­koj­nie zje­ść, po­sie­dzieć przy sto­le, po­ma­rzyć. Lu­bi­ła Ro­ma­no i bar­dzo uwa­ża­ła, żeby się w nim nie za­ko­chać. Na ra­zie. „Ale… miło by­ło­by wspól­nie spędzać czas” – prze­mknęło jej przez myśl. Skar­ci­ła się na­tych­miast. Z tego, co zro­zu­mia­ła, Ro­ma­no jej nie da­ru­je i wspól­ne śnia­da­nia mają gwa­ran­to­wa­ne.

– A pa­nien­ka też cze­ka, aż ja­śnie­pa­ństwo sklep otwo­rzy?

Drgnęła ner­wo­wo. Ja­śnie­pa­ństwo, też coś!

– Słu­cham? Pan coś mó­wił? – Wy­nio­śle spoj­rza­ła na nie­mło­de­go mężczy­znę odzia­ne­go w pod­nisz­czo­ną kurt­kę z ba­ran­ko­wym ko­łnie­rzem i wy­tar­te sztruk­sy.

– No, py­tam, kie­dy otwo­rzą, bo wi­dzi tu­taj – wska­zał na wy­wiesz­kę – od ósmej otwie­ra­ją, a tu jesz­cze za­mkni­ęte. Su­szy mnie – wy­znał ła­god­niej.

– Ale jesz­cze nie ma ósmej, pan za­cze­ka spo­koj­nie. – Jo­wi­ta po­ka­za­ła nie­zna­jo­me­mu go­dzi­nę na wy­świe­tla­czu ko­mór­ki. – Jesz­cze dzie­si­ęć mi­nut. A swo­ją dro­gą… – prze­rwa­ła gwa­łtow­nie. Co przy­szło jej do gło­wy, żeby dzie­lić się swo­imi prze­my­śle­nia­mi z ob­cym czło­wie­kiem?

To było nie­po­dob­ne do pani Aga­ty, za­wsze cho­ro­bli­wie punk­tu­al­nej, za­wsze pierw­szej. Prze­cież ona już od dwu­dzie­stu mi­nut po­win­na być w skle­pie tak jak co­dzien­nie. Po­dob­no ta wy­wiesz­ka to tyl­ko for­mal­no­ść. Swoi wie­dzie­li, że będzie otwar­te wcze­śniej. Dziew­czy­na po­kręci­ła się jesz­cze chwi­lę przed skle­pem i po na­my­śle zde­cy­do­wa­ła, że za­dzwo­ni do sze­fo­wej. Zna­la­zła nu­mer i cze­ka­ła, aż ko­bie­ta od­bie­rze, ale się nie do­cze­ka­ła. Au­to­mat po­wta­rzał, że abo­nent jest poza za­si­ęgiem. Jo­wi­ta nie mia­ła wy­jścia – ru­szy­ła w kie­run­ku domu Ja­ro­szów. Przy­naj­mniej spraw­dzi, czy z sze­fo­wą wszyst­ko w po­rząd­ku. Może za­sła­bła albo upa­dła lub leży tam nie­przy­tom­na – dziew­czy­na upra­wia­ła czar­no­widz­two. I zno­wu mu­sia­ła­by szu­kać do­dat­ko­wej pra­cy, może do niej do­je­żdżać, a to zaj­mo­wa­ło­by jej dużo cza­su…

Po chwi­li sta­nęła przed kutą bram­ką pro­wa­dzącą do domu sze­fo­wej. Okna były po­za­my­ka­ne. Dziew­czy­na wie­dzia­ła, że pani Aga­ta za­zwy­czaj rano wie­trzy­ła dom. Jo­wi­cie było zim­no. Po­czu­ła, jak za­czy­na się trząść. Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, żeby się roz­cho­ro­wa­ła! Ro­ma­no miał ra­cję, przy­po­mi­na­jąc jej o za­bra­niu cze­goś cie­plej­sze­go, ale ona jak za­wsze uda­ła, że nie sły­szy. Te­raz była na sie­bie wście­kła. Do­strze­gła za­mo­co­wa­ny przy bram­ce dzwo­nek i na­ci­snęła go z ca­łej siły, tak żeby sy­gnał na pew­no do­ta­rł do pani Aga­ty. Prze­cież sze­fo­wa nie po­gnie­wa się za tę na­chal­no­ść. Gdy­by Jo­wi­ta mia­ła klu­cze… Nie do­sta­ła ich, bo i tak pani Aga­ta za­wsze przy­cho­dzi­ła pierw­sza, więc klu­cze nie były dziew­czy­nie po­trzeb­ne.

Jo­wi­ta nie­spo­koj­nie za­gląda­ła w głąb ogro­du, jak­by to mo­gło co­kol­wiek zmie­nić. Za­sta­na­wia­ła się, czy nie za­wo­łać, a w osta­tecz­no­ści spró­bo­wać sfor­so­wać na­je­żo­ną szpi­kul­ca­mi bram­kę, gdy wtem okno na par­te­rze otwo­rzy­ło się z roz­ma­chem. Fi­ran­ka za­ło­po­ta­ła ra­do­śnie.

– Idę, już idę! Mi­nu­ta i je­stem!

Uff, jaka ulga! Jo­wi­ta ode­tchnęła, czu­jąc, jak scho­dzi z niej stres. Cze­ka­ła na sze­fo­wą, już spo­koj­na, że nie musi ni­g­dzie wy­dzwa­niać i ro­bić za­mie­sza­nia, bo tego dziew­czy­na bar­dzo nie lu­bi­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: