- W empik go
Rodzinne strony - ebook
Rodzinne strony - ebook
Marcin wraca do Anielina. Mężczyzna czuje, że z każdym dniem coraz bardziej zależy mu na Marcie i Poli. Obawia się jednak, że przez to, co przeszedł w dzieciństwie, nie będzie potrafił okazać im swoich uczuć. Poza tym musi stawić czoła nieuchronnie zbliżającemu się odejściu cioci Anieli. Marta wciąż nie może się pogodzić ze śmiercią Tadzika i Marylki. Nieufnie podchodzi też do Marcina, obawiając się kolejnej straty. Tylko mała Pola wydaje się cieszyć z jego powrotu. Spędzają razem sporo czasu i dziewczynka nabiera do niego coraz większego zaufania.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8274-193-3 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyroda kieruje się swoim kalendarzem, a ludzie, tak jak przed wiekami, chcąc nie chcąc, dostosowują do niej swój plan działań. Rytm natury gwarantuje poczucie bezpieczeństwa w świecie zbudowanym na bardzo kruchych podstawach. Jednocześnie przyroda pokazuje, jak łatwo może się obrócić w nicość wszystko, co dla nas najważniejsze. Wiatry huraganowe zmiatają z powierzchni ziemi połacie lasów. Tajfuny rujnują dobytek i pozostawiają za sobą ofiary w ludziach. Woda i ogień niszczą wszystko wokół. A jednak nawet na największym pogorzelisku po jakimś czasie odradza się ukryte w glebie nasionko i mozolnie gramoli w górę, by przebić w końcu zaskorupiałą warstwę. Roślina rośnie, cieszy oczy, zdarza się, że zakwita.
Jak odbudować życie, gdy wokół zgliszcza?
Jakim cudem cokolwiek wzejdzie na spalonej ziemi?
Czy w ich życiu nastąpi jeszcze jakakolwiek wiosna?
Na razie na dworze królowała kalendarzowa jesień, która przynosiła chłodne wieczory i – jak to mawiała uszczypliwie babcia Czesia – rześkie poranki. Tak rześkie, że nie chciało się wychodzić z domu.
Marta Wójcicka najchętniej przespałaby resztę życia, a przynajmniej miesiące dzielące ją od wiosny. Może wiosną poczuje się inaczej? Może wreszcie zmobilizuje się, znajdzie siłę, może wróci do niej choć cząstka energii, tak potrzebnej do w miarę normalnej egzystencji?
Może tak, a może nie.
Dziewczyna nie wiedziała, co dalej.
Nie chciała o tym myśleć, bo była granitowo pewna, że nie będzie żadnego dalej. Nienawidziła kłamstwa, nawet tego w dobrej wierze, gdy lekarz zapewniał, że wszystko będzie dobrze, a stan pacjenta na pewno się poprawi.
A jeżeli nie?
A jeżeli tak?
Może po prostu nie powinna zbyt dużo rozmyślać o tym, co stało się przed miesiącem, wyobrażać sobie tego, wracać do tego myślami. Może po prostu powinna zapytać, porozmawiać, odetchnąć z ulgą, pomyśleć choć raz na kilka miesięcy, że wszystko się ułoży, że znowu zaświeci słońce. Jakie to banalne, a zarazem jakie prawdziwe.
Spała niespokojnie, przewracając się z boku na bok, ale nie potrafiła się obudzić. Znowu patrzyła, jak w zwolnionym tempie lśniące w słońcu czarne maserati prowadzone przez mecenasa Prószkowskiego uderzyło w mężczyznę, który bezwładnie osunął się pod koła pojazdu. Głowa znajdowała się tak blisko krawędzi chodnika… Pan Ksawery zachowujący zimną krew i pierwsza pomoc udzielana przez doktora Mariuszka.
Słyszała rozdzierający serce krzyk Poli i obserwowała siebie stojącą jak wmurowana i po raz pierwszy świadomą tego, co widzi.
Jak mogła być tak ślepa!
Narastające wycie karetki pogotowia zwiastowało szybką pomoc, mecenas Paweł Prószkowski nieledwie na własnych rękach chciał zanieść Marcina do szpitala, szczęśliwy, że ten żyje, a nawet mówi, i to z sensem. A nawet gdyby nie…
„Jeszcze nie…”. Sygnał zagłuszał dalszą część zdania, Marta widziała poruszające się wargi mężczyzny. Czy nikt nie wyłączy tego koszmarnego dźwięku?!
Budzik ustawiony w telefonie Marty dzwonił na największych obrotach, trzeba wstawać, przed nią kolejny dzień jak zawsze, od lat, nieubłaganie.
***
Pola ku radości swojej opiekunki szybko zaaklimatyzowała się w zerówce. Z właściwym sobie pragmatyzmem zaakceptowała konieczność nauki poza domem i wydawało się, że jest to rozwiązanie zapewniające dalszy rozwój dziewczynki. Tak twierdziła magister Maria Wieczorkowska – dyrektorka przedszkola prowadzącego również klasę zerową. Marta z pewnymi oporami przyznała rację kobiecie, która z powodu wieloletniego doświadczenia w pracy z dziećmi miała nad nią przewagę. Ona pomimo skończonej polonistyki nigdy nie miała ciągot nauczycielskich i na studiach zaliczyła tylko to, co było obowiązkowe. Przed tablicą stała jedynie w czasie praktyk i jak pamiętała, starała się przebrnąć przez nie bezboleśnie. Kiedyż to było!
Dziewczynka, dotychczas prawie odizolowana od rówieśników, nadrabiała zaległości i codziennie relacjonowała Marcie swoje wrażenia z pobytu w zerówce.
– Bo, Tusiu, musisz wiedzieć, że chłopcy są strasznie głośni. Wrzeszczą tak jak posterunkowy Józeczek, gdy zamawia pizzę u Romano. A Stasiu mnie zaczepia i nawet raz siedział razem ze mną przy stoliku. Pani go tam posadziła za karę, bo rozrabiał. Ale on specjalnie rozrabiał, bo chciał, żeby pani go przesadziła. Ale gdy zaczął mnie ciągnąć za włosy, pani przesadziła go z powrotem na koniec sali. I chłopcy się z niego śmiali, a dziewczynki chichotały i pokazywały na mnie palcami…
Głos Poli się załamał. Dziewczynka niby paplała wesoło, ale najwyraźniej nie czuła się zbyt pewnie wśród obcych sobie dzieci. Zamyślona Marta potakiwała, lecz nie docierał do niej sens tego, co chciało jej przekazać dziecko.
Pola ze swoją nadwrażliwością po trudnych doświadczeniach ostatnich miesięcy potrzebowała opieki, poczucia bezpieczeństwa i spokoju, a nie szarpania za włosy przez klasowego rozrabiakę.
Wracały zazwyczaj na piechotę. Marta korzystała z pretekstu, by przerwać wielogodzinne ślęczenie nad szyciem. Po kilku miesiącach od śmierci rodziców nadrabiała zaległości z okresu, gdy nie potrafiła się nad niczym skupić i prawie zaprzestała pracy. Wprawdzie, jak poinformował ją mecenas Paweł Prószkowski, mogłaby całkowicie zrezygnować z aktywności zarobkowej i żyć ze środków pozostawionych przez Tadzika, ale Marta Wójcicka nie zamierzała wyrzec się wypracowanej przez lata samodzielności finansowej. Umiała i chciała zarabiać na siebie i na utrzymanie Poli. Babcia Czesia, która przeprowadziła się do Anielina na stałe, dostawała emeryturę i dorzucała się do utrzymania domu. Zapas gotówki na koncie pozwalał spokojnie gospodarować finansami i nie rozmyślać zbyt dużo o przyszłości. O tym, co mogłaby jej przynieść, Marta nie myślała wcale. Wolała ulec rutynie dnia i po kolei załatwiać sprawy z terminarza, te ważne i te mniej istotne.
Dzisiaj zaspały i wściekła na siebie Marta ledwo się hamowała, żeby nie wyżyć się na Bogu ducha winnej Poli.
– Nie rozumiem, Tusiu, dlaczego tak się denerwujesz. Popatrz, ręce ci latają i zaraz się poparzysz. A jak się poparzysz, to nie będziesz mogła szyć, a jak nie będziesz mogła szyć, to sama wiesz… terminy, Tusiu! – Pola spojrzała z naganą znad stołu na szamoczącą się kobietę i, nie zwracając uwagi na jej burczenie, spokojnie sięgnęła po przygotowaną kanapkę.
Marta Wójcicka przystanęła na środku kuchni, czując, jak strużka gorącej herbaty parzy jej dłoń. Rzeczywiście, chyba nadmiernie się przejmowała, ale przecież były już spóźnione! Jak mogła tak zaspać! Wszystko przez te powracające sny. Pod powiekami zbierały się jej łzy, a gula w gardle urastała do rozmiarów piłeczki, nawet nie pingpongowej, ale tenisowej.
Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo, wyobraziwszy sobie ten pokryty żółtym włóknem kauczukowy przedmiot.
– Tusiu, proszę, daj mi ten kubek! – Pola wstała z krzesła, szybko podeszła do Marty i wyjęła z dłoni odrętwiałej młodej kobiety swój ulubiony kubeczek z Prosiaczkiem. Prezent od Tadzika. – Nie chciałabym, żebyś go rozbiła. Wprawdzie widziałam taki specjalny klej, wujek Ksawery przyklejał uszko do tego dużego kubka na kawę, ale powiedział wtedy, że to na szczęście tylko uszko, bo gdyby tak rozbił w drobny mak… – Pola dramatycznie zawiesiła głos.
Znowu to zrobiła.
Kolejny raz przerosła ją swoim podejściem do życia. A ona po prostu nie nadawała się na opiekunkę Poli. Zawiodła, zawodzi każdego dnia!
Gula w gardle nadal rosła i Marta przestała panować nad emocjami. Po prostu nie mogła nic zrobić z tymi napływającymi fala za falą łzami. Jak wtedy, gdy oglądała Wrzos czy inną ramotę sprzed lat, służącą do czyszczenia kanalików łzowych. Bo przecież była nowoczesną kobietą i jako taka nie powinna wzruszać się na melodramatach. No, chyba że dotyczą jej życia.
– Tusiu, czy ja zrobiłam coś złego, że ty tak płaczesz? – Zaniepokojona dziewczynka odłożyła nadgryzioną kromkę na talerzyk, przesunęła kubek z krawędzi stołu na jego środek i podeszła do Marty. Objęła ją w pasie i przytuliła się do niej. Cichutko pociągnęła nosem i odgarnęła opadające na czoło blond kędziory. Marta tuliła dziewczynkę, starając się ze wszystkich sił opanować łkanie. Zdawała sobie sprawę, że nie powinna się tak zachowywać, ale emocje wzięły górę.
– Przepraszam, rozkleiłam się, no i w ogóle – mruknęła, pochylając się i muskając wargami chłodne czoło Poli.
– Ależ wy ładnie razem wyglądacie! – Babcia Czesia niepostrzeżenie pojawiła się w drzwiach kuchni.
– No, my tu sobie tak stoimy, a przedszkole czeka. – Marta usiłowała zdobyć się na żartobliwy ton. Mocno przytuliła do siebie dziewczynkę, odganiając nachodzące ją myśli.
– Czeka i poczeka. Nic się nie stanie, jeżeli Pola odpuści sobie dzisiaj naukę. I tak mam wrażenie, że chodzisz tam raczej dla towarzystwa, bo już wszystko umiesz. – Starsza kobieta uśmiechnęła się do dziecka serdecznie i zabawnie mrugnęła.
– No, wiesz, babciu, jak możesz tak mówić, przecież się uczę. Wprawdzie to trochę nudne, ale nie jest tak najgorzej. Ale z tym wolnym dniem to masz, babuniu, rację. Prawda, Tusiu?
Marta niemo skinęła głową i nerwowo poprawiła rozczochrane włosy. Chusteczką otarła załzawione oczy i policzki, niewyraźnie się uśmiechając.
Pola ponownie usiadła przy stole. W kuchni jak dwa duchy zmaterializowali się Złotouchy i Szaraczek, prezentując postawę pełną wyczekiwania. Marta na ich widok jęknęła rozgłośnie i automatycznie sięgnęła po saszetki. Po chwili obaj pochylili się nad miskami, a kuchnię wypełnił aromat łososia w sosie.
Czesława Wójcicka zabawnie pociągnęła nosem, wietrząc zapach.
– Też bym coś przekąsiła, chociaż jak dla mnie jest nieco za wcześnie na śniadanie. Siadaj, dziecko, zjedz spokojnie i nie denerwuj się byle głupotami. – Poradziła dobrotliwie.
– Tak, tak, przepraszam, jak zawsze macie rację.
Marta sprawnie nalała herbaty do pozostałych kubków i dostawiła talerzyk dla babci Czesi.
Tyle razem przeszły. Bała się o babcię, o to, że jej serce nie wytrzyma i zostaną we dwie. Czesława Wójcicka nie należała jednak do tych, którzy łatwo się poddają. Nie raz i nie dwa musiała się zmagać z przeciwnościami losu po przedwczesnej śmierci męża, a teraz wiedziała, że ma dla kogo żyć. Musiała też w końcu zacząć słuchać lekarzy, którzy doradzali jej stosowanie zrównoważonej diety, fizjoterapię i chociażby krótkie spacery. Czesława Wójcicka przeszła od poglądu: „Już i tak nic mi nie pomoże, czas się zbierać” do nastawienia: „Jeszcze na nic nie jest za późno”. Prekursorem zmian w postawie seniorki był bardzo lubiany przez mieszkańców Anielina doktor Mariuszek. Ten sam, który tak bardzo pomógł jej podczas kolejnego ataku lumbago. Gdy wydobrzała, lekarz zaprosił ją do siebie do przychodni i grzecznie, ale dobitnie uświadomił, że musi zmienić tryb życia. Zalecił modyfikację jadłospisu i kazał więcej pić. Czesława, jak wielu starszych ludzi, nie czuła pragnienia i na początku postępowała według harmonogramu, pamiętając o tym, żeby wypijać półtora litra płynów dziennie. Marta systematycznie przynosiła wodę z cudownego źródełka i rzeczywiście w niespełna miesiąc starsza pani zauważyła wyraźną poprawę kondycji. Serce już się tak nie telepało, stawy mniej bolały, a nogi raźniej niosły przez świat, konkretnie w kierunku księgarni braci Pruskich. Kobieta zmieniła też wieloletni zwyczaj i zaczęła wstawać trochę później niż wnuczki, bo doktor Mariuszek nie kazał ograniczać czasu snu.
– Dzisiaj wyjątkowo zjem z wami. Zrobimy sobie piątkowe wagary – zaproponowała przebiegle.
Marta przysiadła naprzeciw babci. Nie czuła się głodna, raczej zrezygnowana, zmęczona i zawiedziona. Wszystko się waliło, nic nie szło po jej myśli, a ona po prostu nie wiedziała, co dalej.
W końcu niechętnie skinęła głową i sięgnęła po telefon.
– W takim razie uprzedzę, że Pola dzisiaj nie przyjdzie. Tylko co ja powiem tej dyrektorce? – Zastanawiała się bezradnie.
Babcia Czesia skrzywiła się kwaśno. Czy zawsze trzeba coś mówić?
– Po prostu powiedz… – urwała, słysząc, jak Marta tłumaczy, że mają sprawy do załatwienia i Pola przyjdzie do zerówki dopiero w poniedziałek.
– Mogłaś… a zresztą…
– Co zresztą? – Marta się najeżyła. Nie chciało się jej jeść, miała wszystkiego dość i najchętniej uciekłaby daleko stąd.
„O jeżu kolczasty! Skąd te wahania nastroju, jakbym co najmniej przechodziła klimakterium?”. – Pomyślała z przebłyskiem humoru.
W kuchni zapanowała niczym niezmącona cisza, koty wybyły do swoich zajęć, Pola mieliła ostatni kęs kanapki, babcia Czesia smętnie spoglądała w dal.
– Przepraszam, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Naprawdę, nie chciałam…
Marta miała wrażenie, że musi przeprosić, choć nie czuła się winna. Chociaż jednak tak. Gdyby nie zaspała… Znowu zaczynała się nakręcać.
– Już dobrze, zdarza się, ale pamiętaj, że nie jesteś sama. Masz nas i wielu przyjaciół. Powoli wszystko się poukłada, zobaczysz. Nie zapominaj, że każdy potrzebuje czasu, jeden mniej, drugi więcej. Czasu i rozmowy, a o to niełatwo.
Babcia z ciężkim westchnieniem podniosła się z twardego krzesła, przystanęła przy wnuczce i oparła spracowaną dłoń o krawędź stołu. Pogłaskała ją po ramieniu tak serdecznie, że Marta poczuła, iż z tej babcinej ręki spływają na nią spokój i ukojenie. Skąd babcia Czesia wiedziała? Bo dzięki swojej babcinej intuicji wyczuła, gdzie leży problem Marty i gdzie szukać powodów jej zmartwienia i bezsennych nocy kończących się sennymi porankami.
– Skoro mamy cały dzień wolny, to może pójdziemy do ogrodu i trochę go znowu uporządkujemy? Bo wiesz, Tusiu, trawa jakoś tak szybko odrasta i tam, gdzie zostało wypielone, znowu trzeba pielić! Oczywiście, nie jest tak zarośnięte, jak było. Trawnik też już nie taki ładny jak wtedy, gdy Marcinek go skosił, ale gdybyśmy się dzisiaj zabrały do pracy, no i gdyby Marcinek nam pomógł… Wiadomo, nic ciężkiego, ale chociaż tak trochę, to nie miałybyśmy zaległości. Bo wiesz, Tusiu, zaległości są straszne! – Pola trajkotała, udając, że nie widzi, jak policzki Marty podbiegają czerwienią, a jej leżące na stole dłonie znowu zaczynają drżeć.
– Zadzwoniłabym do niego, przecież mnie nie odmówi! – Pola jak zawsze była pewna siebie. – Bo wiesz, trochę się za nim stęskniłam, a nawet bardzo. Co to ma znaczyć, żeby nie odwiedzić nas przez cały tydzień? Calutki! Prawda, babciu?!
Czesława Wójcicka z trudem opanowała ogarniające ją rozbawienie. Nie powinna się śmiać. Wiedziała, że Marta przechodzi ciężki okres. Strata rodziców, kwestie związane z opieką prawną nad Polą, kiełkujące uczucie do Marcina i jego wypadek, który mógł być tragiczny w skutkach. Mógł być, ale na szczęście nie był i skończyło się na wstrząśnieniu mózgu, pęknięciu żebra i solidnym potłuczeniu. Marcin zaraz po wypadku spowodowanym w sumie z własnej winy i przy udziale mecenasa Prószkowskiego trafił na obserwację do szpitala i po trzech dniach pobytu został wypisany do domu. Markotny i obolały, nie za bardzo przypominał wesołego, pełnego energii mężczyznę. Czesława lubiła tego przystojnego, opiekuńczego człowieka i chciała, żeby był w związku z Martą, ale nauczona doświadczeniem nie zamierzała niczego przyspieszać.
– Marcinku, to ja Pola. Śpisz jeszcze? Nie śpisz, to dobrze. Ale ziewasz, jakbyś spał. – Pola pokręciła głową, cmokając z dezaprobatą, i przez chwilę nie odzywała się, słuchając wyjaśnień.
***
Marcin jeszcze spał i miał wrażenie, że głos dziewczynki dobiega do niego z innego wymiaru. Pola do niego zadzwoniła! Był jej potrzebny! Potrząsnął głową, najchętniej wstawiłby ją pod strumień lodowatej wody, ale najpierw musiał wysłuchać, czego od niego oczekuje dziewczynka. Zgodził się na wszystko jak leci. Był głupi, głupi jak but. Albo jak stary kapeć. Zmobilizowany do działania, wyskoczył z łóżka, posykując. Na chwilę zapomniał o konsekwencjach wypadku i czuł się tak jak dawniej. Potrzebny. Jak mógł zachować się jak ostatni matoł i tak bez słowa wyjaśnienia przez cały ubiegły tydzień nie kontaktować się z dziewczynami swojego życia?
W przebłysku pamięci uświadomił sobie, że chciał przemyśleć, co dalej. Ile może powiedzieć Marcie, córce Tadzika, kobiecie, która zajęła jego przez lata martwe serce, oddane tylko wspomnieniu o Natalii. Tyle zniszczył, tyle stracił. Czy jeszcze los da mu szansę na miłość i rodzinę? Musiał się bardzo postarać i zawalczyć, wytrwać i nie rezygnować. Zakręcił kurek z zimną wodą, przetarł twarz i włosy ręcznikiem. Wnętrze łazienki zawirowało, omal nie upadł. Za dużo emocji, za dużo wspomnień. Chciał zacząć wszystko od nowa. I zacznie, nie zmarnuje kolejnej szansy, nie przegapi tego daru losu, jakim jest dla niego, dla nich Pola. Mała dziewczynka, która zasługuje na wszystko, co najlepsze.
***
Agata Jaroszowa obudziła się minutę przed dzwonkiem budzika i nie otwierając oczu, czekała na dźwięk narastającego pikania. Najchętniej wyciszyłaby sygnał i z powrotem zapadła w sen, ale poczucie obowiązku zwyciężyło i powoli, z wysiłkiem uniosła zapuchnięte od wczorajszego płaczu powieki.
O ósmej musiała otworzyć delikatesy U Agi i jak co dzień stanąć za ladą. Sama sobie pogratulowała pomysłu zatrudnienia na pół etatu Jowity Kowalskiej. Gdyby była sama, musiałaby zamknąć sklep. Budzik w telefonie zaczął dzwonić. Agata stanowczym gestem wyłączyła go i odrzuciła kołdrę na drugą połowę łóżka. Pustą, bo mąż jakoś nie kwapił się do powrotu z Anglii. Może to i lepiej, przemknęło kobiecie przez myśl, gdy wsuwała stopy w puszyste kapcie obszyte różowym futerkiem – prezent na imieniny od córki. Ta też dobra, pojechała do Londynu, żeby poszukać ojca, popracować chwilę i wrócić, a tu nie dość, że to Agata musiała do niej wydzwaniać, to jeszcze Wioletka zazwyczaj nie odbierała.
Kobieta wstała i szybko usiadła z powrotem. Nigdy nie miała skłonności do zawrotów głowy, ale od czasu tamtego wypadku nie mogła dojść do siebie. Drążącą dłonią sięgnęła po szklankę z wodą i wypiła do dna. Minuta po minucie zegar przypominał jej, że powinna zbierać się do pracy, a ona siedziała, omiatając spojrzeniem wnętrze pustej od kilku lat i zimnej sypialni. Zimnej nie tylko dlatego, że nie włączyła ogrzewania, a wrześniowe poranki bywały chłodne, ale także dlatego, że mąż sypiał w niej tylko przy okazji rzadkich wizyt. Jakoś coraz mniej ciągnęło go w rodzinne strony. Kiedyż to ostatnio był w domu? Po namyśle przypomniała sobie, że ostatni raz widzieli się w Boże Narodzenie zeszłego roku, bo na Wielkanoc już nie przyjechał, wymawiając się kosztami i zapracowaniem. Brakiem czasu? Przez ostatnie miesiące Marek Jarosz cierpiał na chroniczny brak czasu i brak chęci do kontaktu z prawowitą małżonką.
Agata wolałaby już, żeby był chory, może nie śmiertelnie, ale choroba stanowiłaby jakieś usprawiedliwienie takiego postępowania. Kobieta spokojnie przyjęłaby brak pracy, w takim wypadku tym bardziej mąż powinien do niej wrócić. Na początku na pewno byłoby im trochę trudniej niż zwykle, ale utrzymaliby się ze sklepu. Wtedy Jowita pracowałaby tylko u Romano. Jakoś by się wszyscy dogadali, tego Agata była prawie pewna. Tylko nie wiadomo, jak zareagowałby na taką propozycję jej własny mąż. Jeszcze mąż. Agata poczuła, że łzy znowu nabiegają jej do oczu i zaczyna pociągać nosem. No tak, za chwilę zacznie szlochać, policzki zabarwią się na ceglastą czerwień, podobnie jak oczy, i będzie wyglądała jak pociągający królik w gorszym tego słowa znaczeniu. Kobieta siąknęła nosem i sięgnęła po paczkę chusteczek higienicznych. Wzrok Agaty padł na ułożone w nogach łóżka dwie puchate poduchy, które jakiś czas temu dostała od Marty Wójcickiej. Lniane, haftowane w gałązki lawendy, roztaczały wokół delikatny aromat jej suszonych kwiatów i przynosiły Agacie ukojenie po ciężkim dniu. Teraz też wyciągnęła rękę po mniejszą z nich i przytuliła do niej twarz. Położyła się bokiem na łóżku i przymknęła oczy. Ramiączko koszuli nocnej zsunęło się, odkrywając bujną pierś. Kobieta ani przez chwilę nie zdawała sobie sprawy z własnej atrakcyjności. Zaniedbywana przez męża, utwierdzana w przekonaniu, że ma czekać na jego powrót jak wierna Penelopa na Odyseusza, odganiała nachodzący ją w snach zarys całkiem innej postaci. Uważała, że kocha męża, ale czy to jeszcze była miłość, czy tylko przywiązanie i zacierające się wspomnienia wspólnych dni? Zasnęła, zapominając o sklepie, obowiązkach i wszechobecnych problemach.
***
Jesienne poranki witały chłodem gotowych na wszystko miłośników joggingu i wszelkich sportów wymagających wychylenia nosa poza własne przydomowe podwórko. Ciotka Luiza jeszcze spała, gdy odziany w strój do biegania Romano Moltoni zamykał za sobą drzwi. Tym razem wychodził tylnym wyjściem, żeby nie pchać się przed oczy Felicji Kotkowej, która z charakterystycznym dla siebie wścibstwem podszytym życzliwością przydybała go ostatnio i wypytywała o sprawy tak prywatne jak rodzina, wyjazd do ojca i plany na przyszłość. Wolał drugi raz nie przeżywać zbyt intymnego, jak na jego gust, zagłębiania się w osobiste plany. Plany, których szczegółów on sam jeszcze nie znał. Ale zamierzał wyjechać i odpocząć. Od wszystkiego, a najchętniej od własnych myśli i tej zazdrości, jaką czuł na widok ludzi, którzy dostali od losu szansę na wspólną przyszłość. Nie chciał odczuwać tego uczucia, a jednak ten nienażarty robak kąsał po kawałku jego serce. Przecież lubił Martę i Marcina, życzył im jak najlepiej i nigdy nie startował do tej dziewczyny ani nie wyobrażał sobie, że będą parą. Poza tym Pola ze swoimi minami, dąsami i trafnymi spostrzeżeniami działała na niego jak plaster na zranioną duszę. Może po prostu zazdrościł, że oni już się odnaleźli.
Chociaż… Kotkowa coś ostatnio wspominała, że Marcin przestał wychodzić z domu, jakby gorzej się czuł. Romano pomyślał, że powinien pójść do kolegi i zapytać, czy wszystko w porządku, pogadać. Mieli ze sobą dobry kontakt, ale zaraz po powrocie ze szpitala Marcin Zawadzki zebrał manatki i, podziękowawszy za gościnę, zwolnił pokój nad pizzerią, który wynajmował od Romano. Podobno już wcześniej dostał od braci Pruskich propozycję przeprowadzki do mieszkania służbowego na tyłach księgarni, ale nie mógł się zdecydować. W sumie był zadowolony z takiego obrotu zdarzeń, bo mógł zaoferować wolny pokój Jowicie, która zatrzymała się u dziadka, ale napomykała, że wolałaby zamieszkać osobno. Aż uśmiechnął się na wspomnienie błysku w jej oczach, gdy zobaczyła przytulny pokoik na piętrze. Ciasny, ale własny.
Myślał, że dziewczyna wyjedzie z Anielina, kiedy tylko dogada się z dziadkiem, ale dni mijały, a ona codziennie rano zaczynała pracę u Agaty Jaroszowej, a około południa zgłaszała się w pizzerii. Nie miał śmiałości pytać Jowity o plany. Jak większość kobiet, onieśmielała go. Był dobrym szefem, płacił na czas i nie wtrącał się w nie swoje sprawy. Chciał odpocząć od wrzawy, kłótni turystów i pogłosek, które, jak to w Anielinie, krążyły bezustannie.
I jeszcze to!
Nigdy by się o tym nie dowiedział, gdyby nie wszystkowiedząca Felicja Kotkowa, która wprawdzie zaklinała się, że nie roznosi plotek, ale skoro on o tym wiedział, to wiedzieli też inni. Bo tego, że o sytuacji byli poinformowani Ksawery i Teofil Pruscy, był pewny.
Kto by się spodziewał, że Tadzik był ojcem Poli?! Ponoć mama dziewczynki zmarła miesiąc po jej urodzeniu i Marylka nie miała innego wyjścia – musiała zgodzić się na powrót Tadzika z maleńką Polą do domu. Mimo to i tak cały czas dziewczynką opiekowała się Marta. Jej własna córka!
– O Madonna! O Dio! Jakież to wszystko skomplikowane! – Romano westchnął po cichu i sięgnął do przymocowanej w pasie nerki. Wyjął z niej telefon, kliknął w aplikację z audiobookami i przez chwilę wodził wzrokiem po okładkach nowości, zastanawiając się, czego posłuchać podczas biegania. Przed oczami mignęła mu ruda plama pomykająca przez trawnik. Przyjrzał się, ale na powierzchni pokrytej opadającymi z orzecha włoskiego liśćmi nie zauważył żadnego ruchu.
– Tak… to będzie dobre – wymruczał pod nosem, włączając nagranie. Ruszył przed siebie, skupiając się na treści najnowszego bestsellera z listy Empiku.
Miasteczko Anielin budziło się do życia.
***
Jowita zerwała się z łóżka piętnaście minut przed pierwszym dzwonkiem ustawionego w telefonie budzika, przetarła zaspane oczy i z powrotem wsunęła się pod kołdrę na kwadrans. Żeby dospać.
Spała czujnie, jeszcze nie przyzwyczaiła się do nowego miejsca, a nadmiar pracy sprawiał, że czuła się ciągle zmęczona. No i jeszcze matka! Dziewczyna powoli traciła do niej cierpliwość, do ojca nigdy jej nie miała. Pamiętała tamten dzień, gdy mama trafiła do szpitala. Oczywiście, jak to mama, wszystko bagatelizowała, ale Jowita przeczuwała, że coś jest nie w porządku. Mama zawsze lekceważyła swoje zdrowie, a teraz zachowywała się tak, jakby to, że lekarze zatrzymali ją, żeby zrobić specjalistyczne badania, nie miało żadnego znaczenia.
– Wiesz, dziecinko, wątroba mnie troszkę boli. Przepiszą jakieś piguły i będzie po sprawie – uspokajała, wkurzając Jowitę tą „dziecinką”. Dziewczyna nie cierpiała zdrobnień, nie była już dzieckiem, a tym bardziej nie była żadną dziecinką. Ale mama lubiła się tak do niej zwracać. Tak jakby liczyło się tylko to, co jej pasuje. Po pierwszych badaniach przyszła pora na następne, mama wyszła ze szpitala i po kilku dniach trafiła tam z powrotem. Czekała ją operacja, i to chyba poważna. Kilka dni temu Jowita wzięła się na odwagę i pojechała do szpitala, do mamy, no i żeby porozmawiać z lekarzem prowadzącym. Mama prawie cały czas spała, wcześniej rozmawiały przez telefon, ale nie o chorobie, tylko o studiach Jowity. Bo przecież nauka najważniejsza…
Dobrze, że chociaż pan Ksawery załatwił przez prawnika sprawy związane z ubezpieczeniem mamy. Jowita się na tym wszystkim nie znała, ale informacja, że jednak nie będzie musiała płacić za pobyt mamy w szpitalu, przyniosła jej ogromną ulgę. W końcu to nie była ich wina, że pracodawca mamy przez jakiś okres migał się z płaceniem składek, a potem po prostu zbankrutował, pozbawiając swoich pracowników środków do życia. Żeby odkręcić to, co się zakręciło, potrzeba było tony papierów. Gdyby nie niesamowici bracia, no i w sumie dziadek, miałaby przekichane. Ale i tak musiała zarobić na ich utrzymanie, bo o powrocie mamy do jakiejkolwiek pracy nie było mowy.
Na wspomnienie rozmowy z lekarzem poczuła, jak oczy jej łzawią. Sięgnęła po chusteczkę, ale jej nie namacała, więc posłużyła się poszewką na kołdrę, by zatrzymać nabiegające do oczu łzy.
Cholerka… musi być twarda i nie mazać się.
Wróciło wspomnienie, jak stała w drzwiach prowadzących do pokoju, w którym leżała mama, i przyglądała się jej, jak śpi. Kobieta lekko pochrapywała, nierówno oddychając, blada, jakby przez połowę lata nie smażyła się na słońcu. Włosy rozrzucone na poduszce domagały się porządnego czesania. Jowita miała ochotę podejść i zaprowadzić na głowie mamy ład.
Nadal jednak stała i patrzyła.
– Pani jest córką? – Zza jej pleców dobiegło ciche pytanie.
Wzdrygnęła się, jakby ktoś nakrył ją na potajemnych czynnościach. Odwróciła się bokiem i przytaknęła.
– W takim razie pani pozwoli ze mną. Mama niech się wyśpi.
Głos lekarza brzmiał stanowczo, więc nie dyskutowała, tylko posłusznie ruszyła za nim w stronę gabinetu lekarskiego.
Po kilku minutach wiedziała, że jest gorzej niż myślała, ale też lepiej niż oczekiwali lekarze. Nowotwór nie należał do agresywnych i przy sprzyjających warunkach mama mogła żyć jeszcze wiele lat. Potrzebowała wsparcia, szczęścia i silnej woli, a tej jej brakowało.
Gdy Jowita, ocierając łzy, wróciła do sali, mama z ożywieniem rozmawiała z sąsiadką z łóżka obok i jak zawsze bagatelizowała swój stan zdrowia. Jowita udała, że jej wierzy, potakując zgodnie. Na jakiekolwiek dyskusje nie miała siły. Po powrocie do Anielina spłakała się i potem opowiedziała dziadkowi o chorobie mamy. Musieli działać, i to szybko.
Na dole trzasnęły drzwi. Romano zdążył wrócić z biegania, zanim ona wstała.
Usiadła na łóżku, nim budzik rozdzwonił się na całego. Musiała zacząć kolejny wypełniony pracą dzień.
Wzięła szybki prysznic i przeczesała włosy, żeby wyglądały schludnie. Dżinsy i niebieski sweterek leżały na krześle przygotowane do włożenia. Szybko, szybciej, o jedzeniu pomyśli później.
– Jowita, chodź na śniadanie. Praca zaczeka, a ty musisz zjeść coś ciepłego – zarządził Romano już przebrany w codzienny strój – bezpretensjonalne czarne dżinsy i białą koszulkę z jakimś napisem. Włosy miał mokre, sterczały śmiesznie zmierzwione podczas wycierania ręcznikiem. Wyluzowany stał przy kuchence i smażył jajecznicę.
Dziewczyna w milczeniu weszła do kuchni i przysiadła na pomalowanym na biało drewnianym krześle. Obok rzuciła plecak. Westchnęła zirytowana.
– Muszę iść, już jestem spóźniona.
– Przecież dopiero po siódmej, a o ile mnie pamięć nie myli, zaczynasz od ósmej, więc nie przesadzaj z gorliwością – wytknął jej Romano, zakręcając gaz pod patelnią. Jajecznica była gotowa.
– Posmaruj bułki masłem i nalej do kubków herbaty – poprosił, nakładając danie na talerze. Jowita burknęła coś pod nosem, ale nie skomentował tego, zadowolony, że jednak sięga po nóż i równomiernie rozsmarowuje masło na rozkrojonych na pół bułkach. Kiedy wracał z biegania, postanowił, że dopilnuje, żeby dziewczyna jadła chociaż śniadania. Przypuszczał, że w sklepie nie ma zbyt wiele czasu, by coś zjeść, a potem z kolei zaczynała pracę w jego pizzerii i gdy ruch był duży, nawet nie miała chwili na napicie się czegokolwiek. Łapali oddech dopiero po zamknięciu. On był przyzwyczajony do takiego trybu funkcjonowania i systematycznie odwiedzał lodówkę w nocy, ale ona nie powinna się zaniedbywać.
Wiedział, że na początku Jowita będzie się buntowała, bo była bardzo samodzielna i niezależna, ale miał nadzieję, iż po jakimś czasie przyzwyczai się i to doceni.
– Tak trzymać – pochwalił ją, gdy resztką bułki wycierała talerz. Uśmiechnęła się blado i dopiła resztę herbaty.
– Dziękuję, to było miłe – wymamrotała, nerwowo spoglądając na ekran komórki. – Pani Agata mnie zabije! – Poderwała się z krzesła i chwyciła za plecak. – Ale dzięki, naprawdę. Pyszne było.
– I tyle ją widzieli – mruknął do siebie Romano, nastawiając ekspres. Teraz napije się kawy, a potem weźmie się do roboty. Przed wyjazdem na zasłużone wakacje czekało go mnóstwo pracy.
We wrześniu do Anielina przyjeżdżało mniej turystów, wczasowicze wyjeżdżali do domów, a pełne energii dzieciaki wracały do szkół. Pojawiali się jedynie miłośnicy pięknej złotej jesieni w terenie podgórskim – amatorzy grzybów i długich wycieczek w głąb lasu. Dla mieszkańców miasteczka był to dobry czas na odpoczynek.
***
Jowita zaklęła pod nosem na widok zamkniętych drzwi do sklepu. Mogła spokojnie zjeść, posiedzieć przy stole, pomarzyć. Lubiła Romano i bardzo uważała, żeby się w nim nie zakochać. Na razie. „Ale… miło byłoby wspólnie spędzać czas” – przemknęło jej przez myśl. Skarciła się natychmiast. Z tego, co zrozumiała, Romano jej nie daruje i wspólne śniadania mają gwarantowane.
– A panienka też czeka, aż jaśniepaństwo sklep otworzy?
Drgnęła nerwowo. Jaśniepaństwo, też coś!
– Słucham? Pan coś mówił? – Wyniośle spojrzała na niemłodego mężczyznę odzianego w podniszczoną kurtkę z barankowym kołnierzem i wytarte sztruksy.
– No, pytam, kiedy otworzą, bo widzi tutaj – wskazał na wywieszkę – od ósmej otwierają, a tu jeszcze zamknięte. Suszy mnie – wyznał łagodniej.
– Ale jeszcze nie ma ósmej, pan zaczeka spokojnie. – Jowita pokazała nieznajomemu godzinę na wyświetlaczu komórki. – Jeszcze dziesięć minut. A swoją drogą… – przerwała gwałtownie. Co przyszło jej do głowy, żeby dzielić się swoimi przemyśleniami z obcym człowiekiem?
To było niepodobne do pani Agaty, zawsze chorobliwie punktualnej, zawsze pierwszej. Przecież ona już od dwudziestu minut powinna być w sklepie tak jak codziennie. Podobno ta wywieszka to tylko formalność. Swoi wiedzieli, że będzie otwarte wcześniej. Dziewczyna pokręciła się jeszcze chwilę przed sklepem i po namyśle zdecydowała, że zadzwoni do szefowej. Znalazła numer i czekała, aż kobieta odbierze, ale się nie doczekała. Automat powtarzał, że abonent jest poza zasięgiem. Jowita nie miała wyjścia – ruszyła w kierunku domu Jaroszów. Przynajmniej sprawdzi, czy z szefową wszystko w porządku. Może zasłabła albo upadła lub leży tam nieprzytomna – dziewczyna uprawiała czarnowidztwo. I znowu musiałaby szukać dodatkowej pracy, może do niej dojeżdżać, a to zajmowałoby jej dużo czasu…
Po chwili stanęła przed kutą bramką prowadzącą do domu szefowej. Okna były pozamykane. Dziewczyna wiedziała, że pani Agata zazwyczaj rano wietrzyła dom. Jowicie było zimno. Poczuła, jak zaczyna się trząść. Jeszcze tego brakowało, żeby się rozchorowała! Romano miał rację, przypominając jej o zabraniu czegoś cieplejszego, ale ona jak zawsze udała, że nie słyszy. Teraz była na siebie wściekła. Dostrzegła zamocowany przy bramce dzwonek i nacisnęła go z całej siły, tak żeby sygnał na pewno dotarł do pani Agaty. Przecież szefowa nie pogniewa się za tę nachalność. Gdyby Jowita miała klucze… Nie dostała ich, bo i tak pani Agata zawsze przychodziła pierwsza, więc klucze nie były dziewczynie potrzebne.
Jowita niespokojnie zaglądała w głąb ogrodu, jakby to mogło cokolwiek zmienić. Zastanawiała się, czy nie zawołać, a w ostateczności spróbować sforsować najeżoną szpikulcami bramkę, gdy wtem okno na parterze otworzyło się z rozmachem. Firanka załopotała radośnie.
– Idę, już idę! Minuta i jestem!
Uff, jaka ulga! Jowita odetchnęła, czując, jak schodzi z niej stres. Czekała na szefową, już spokojna, że nie musi nigdzie wydzwaniać i robić zamieszania, bo tego dziewczyna bardzo nie lubiła.