- W empik go
Rogata dusza - ebook
Rogata dusza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 307 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ach, ta nowa numeracya! Co ona kłopotów, trosk, zmartwień, ba! nawet dziejów całych, przysporzyła tej cichej dotąd ulicy, a zwłaszcza jednemu jej, siódmemu zrzęda, domowi!
Zanosiło się na to wprawdzie już od lat dwóch, a właściwie od chwili, gdy ten stary hrabia sprzedał swój plac, przytykający do narożnej fabryki Rosengartena. Bo ten krętacz Rosengarten, choć to niby plac kupował tylko dla rozszerzenia swojej fabryki guzików metalowych, przeniósł ją zaraz gdzieś aż na Pragę, a na jej miejscu i na zakupionym placu wzniósł w ciągu jednego roku trzy okazałe kamienice. Ani się obejrzano, jak już karty, oznajmiające o wynajmie mieszkań, wywieszono, rusztowania zaczęto usuwać i do nieobeschłych jeszcze po otynkowaniu sklepów i sklepików parterowych jęli się sprowadzać kupcy z przeróżnemi towarami.
Ulica, aczkolwiek pokaźna, równiutka i czysta, ale mało dotąd ruchliwa, niestanowiąca bowiem niezbędnej arteryi komunikacyjnej w mieście, zmieniła naraz, od owej chwili, swoją fizyognomię. Dawniej, zaledwie czasami, zabłąkała się tu jakaś dorożka, a kroki rzadkich przechodniów, zwłaszcza pod wieczór, roznosił gładki asfalt echem szerokiem po całej ulicy; teraz nie było prawie godziny, aby nie skrzypiały tu ciężkie wozy nalewkowskie, zwożące do świeżo powstałych sklepów stosy pak, poznaczonych zagadkowemi cyframi i literami, z wieczora zaś potoki światła poczęły zalewać chodniki i niewyjeżdżony dotąd, choć niezbyt misternie brukowany, środek ulicy.
Rosengarten dobrze widocznie wszystko obmyślił, na wyścigi bowiem dobijano się o pobudowane, a rzadkie dotąd w tej dzielnicy sklepy.
Ńa rogu pomieścił się cukiernik, dalej wielki skład wódek, potem aż dwa mniejsze sklepiki bławatne, jeden obok drugiego; następny posterunek, w drugiej z rzędu kamienicy, zajął składnik mąki, dalej felczer wywiesił swoje trzy blachy mosiężne, a nocami począł palić zieloną latarnię z czerwonym krzyżem; resztę miejsc rozchwytali: młody korzennik Pawłowski, żydek z tytuniem i papierosami, wreszcie jeden jeszcze bławatnik i jeden składnik wszelkich towarów, począwszy od papierosów i kaloszy, a skończywszy na niciach, zabawkach, krawatach.
guzikach, markach listowych i innych tego rodzaju drobiazgach.
Ulica zawrzała życiem, które jednak miało w sobie coś anormalnego, nie mogło bowiem przeniknąć jej wawskróś i rozszerzyć się na całą jej długość, lecz skupiało się wyłącznie w jednym końcu: w owym narożniku, zajętym pod trzy świeżo przez Rosengartena wzniesione domy. Resztę zalegał dawny spokój, cisza i powaga, których nie mąciły tu dotąd ani skromna i przez spokojnych gości nawiedzana "traktyernia" Kapuścińskiego, ani też sklepik z pieczywem starej Feliksowej, – jedyni tu dotychczas, od niepamiętnych lat, reprezentanci handlu na całej ulicy.
Mniejsza o ten rozgardyasz, jaki tu z sobą te nagłe zmiany sprowadziły; owszem, kupcy byli jacyś zgodni i nie drożyli się na początek, a składnik wódek, w dzień otwarcia swego interesu suto uczęstował stróżów z całej prawie ulicy, prosząc, aby w czasie "stójki" nocnej baczenie na sklep dawali. Cale nieszczęście tkwiło w tem, że w ślad za owem pobudowaniem domów Rosengartena musiała pójść zmiana numerów na całej ulicy i domowi numer 5-ty, należącemu do wdowy po głośnym mecenasie, pani Kamilli Trzcińskiej, dostać się miała wskutek tego fatalna "trzynastka. "
Mówiono wprawdzie, że i tak dom ten nie byłby się długo przy swoim dotychczasowym numerze utrzymał, choćby nawet Rosengarten swych kamienic nie był pobudował. "Trzecich" numerów było tu bowiem aż dwa, a "piątych" trzy, odróżniały się zaś między sobą tylko literami A, B, C, co zarząd miasta oddawna już podobno postanowił znieść i uprościć. Ale zawsze żeby nie Rosengarten, domowi pani Trzcińskiej dostałaby się była może, conajwyżej, "dziewiątka", albo "jedenastka", nigdy zaś ten fatalny numer.
Najwięcej dotknęło to stróża Wincentego, obsługującego dom numer 5-y już od lat dziesięciu.
Przesądny, jak prawdziwy Mazur, był z tego powodu niepocieszonym. Fatalna "trzynastka" zaćmiła w jego wspomnieniach nawet ów hojny poczęstunek. Już bowiem podczas tej przygodnej uczty poczęto mu tłómaczyć, że siódmy dom od rogu ulicy, po lewej "nieparzystej" stronie, musi nosić numer trzynasty i że na to nawet sam cesarz nie mógłby nic poradzić. Sąsiad Hieronim przypomniał mu nawet, jak to on sam nieraz narzekał, gdy do jego kamienicy przychodzono pytać o lokatorów z pod numerów 5 A, a nawet i 5 C. Ale to była mała pociecha! Wincenty uszom swoim wierzyć nie chciał, spodziewając się, że przecie to jakoś, przy Bożej pomocy, będzie się można się z tego wykupić.
– Nie bójcie się! – mówił do Hieronima – moja pani gospodyni nie byle kto! Choć ona słabowita i mało wychodzi teraz, ale zna się z całem miastem. Ona tam pewnikiem tego dyabłego numeru nie przyjmie!
Kiedy też Hieronim odparł mu na to bardo: "Baj baju, kiedy taki je przepis warszawski" – wówczas Wincenty serdecznie się na niego obraził.
Tego też jeszcze wieczora, zrozpaczony owym argumentem o przepisach, pobiegł do "pani gospodyni", która zajmowała frontową część pierwszego piętra, złożoną z kilku najładniejszych w całym domu pokojów, z prawdziwym gustem przez nieboszczyka męża urządzonych. Wprawdzie książki meldunkowe i wszelkie urzędowe funkcye rządcy tej kamienicy prowadził oddawna stary emeryt, Dąbrowski, zajmujący za to umeblowany pokoik w lewej oficynie na trzeciem piętrze; ale Wincenty niebardzo gderliwego staruszka lubił i w ważniejszych sprawach zwykł był zawsze odnosić się wprost do właścicielki, jak dawniej odnosił się do "samego pana. "
Tym razem nie miał jednak szczęścia. Zaszedłszy bowiem do kuchni, dowiedział się, że pani nie będzie mógł w tej chwili zobaczyć, gdyż w salonie są jakieś trzy damy z wizytą, pani więc od nich odejść nie może.
– A bo ja tu wedle tej przeklętej trzynastki! – dodał z ciężkiem westchnieniem.
– Wiem, wiem! – pochwyciła stara kucharka, która tu, podobnie jak on, od lat wielu miejsce swe zajmowała i znaną mu była dobrze. Toć to podobno już nas nie minie? – dodała w rodzaju zapytania.
– Bodaj to!… – zaczął, kończąc niedomówioną klątwę nowem westchnieniem i zamaszystym ruchem ręki.
Widoczne w całej jego postaci ciężkie zmartwienie zainteresowało lubiącą pogawędzić starą sługę. Miała właśnie wolną zupełnie od zajęć godzinę.
– No, siadajcie! – rzekła. – Może goście zaraz się wybiorą, to się pani doczekacie…
Siadł więc na ławce, koło pieca, ale długo jeszcze nie mógł się zdobyć na słowa i dopiero po chwili począł rozwodzić swe żale.
Nie umiał wprawdzie przytoczyć żadnych argumentów przeciw owej oczekiwanej trzynastce, tem bardziej jednak wystarczało mu to, że ludzie źle o niej gadają i że nikt tego numeru nie lubi. Musi w tem coś być. Ktoś, gdzieś, kiedyś dobrze pewnie natem się sparzył, nic bowiem przecie bez racyi się nie dzieje. Każdy ze znajomych zaczepia go teraz tem jednem: "A to wam się dostanie trzynastka?" –
i każdy urywa, jakby nie chciał dokończyć, co ma na myśli. Skaranie Boże!… Właśnie zaś ta tajemniczość złego, jakie numer ten mógł z sobą przynieść, napełniała go zabobonnym strachem, który w ciągu pogawędki, aczkolwiek w znacznie mniejszym stopniu, począł się udzielać starej słudze, i ona bowiem odezwała się także:
– Pewnie, że z tego nic dobrego być nie może! Tymczasem wbiegła "młodsza", oświadczając, że kazano podać herbatę do salonu. Wizyta więc przeciągnęła się na cały wieczór i naradę z panią trzeba było odłożyć do jutra.
– Dobrej nocy, pani Jakóbowa! – rzekł Wincenty do kucharki, rejterując z nieukojonym żalem. – Przyjdę raniutko.
– Czekajcież! – zwróciła go już od progu Jakubowa, szukając czegoś na półkach kuchennych. – Weźcie to… dla dzieci… – dodała, wsuwając mu w rękę kawałek zawiniętej w papier leguminy z obiadu.
Każdym innym razem byłby jej za taki dar podziękował goręcej, wymowniej, nadmieniając coś o uciesze dzieci, a zwłaszcza pieszczochy Antosi, dziś zaś rzekł tylko krótko, płaczliwie:
– Bóg zapłać!
– A przyjdźcie rano, to ja panią uprzedzę.
Wyszedł, raz jeszcze w sieni ciężko wzdychając.
Na dobitkę, przed zamknięciem bramy wieczorem, zetknął się znów z Hieronimem, który mu powtórzył swoją zwrotkę o przepisach. Zepsuło mu to humor do reszty. To też na żonę i dzieci zrzędził bez powodu, póki nie posnęły, sam zaś spał tej nocy jaknajgorzej i nie mógł się ranka doczekać.
Zaraz też po ósmej stawił się znów w kuchni z żądaniem widzenia się z panią.
Tym razem czekał tylko małą chwilkę, tyle właśnie, ile pani potrzebowała na ostateczne wyekspedyowanie do gimnazyum, śpieszącego się już i tak z konieczności, swego trzynastoletniego synka, zuchowatego Zdzisia.
Uprzedzona, że Wincenty czeka, a ubrana w ładny niebieski szlafroczek ranny, wyszła też niebawem do niego z dalszych pokojów.
Była to dziś jeszcze, mimo czterdziestu trzech lat, wcale ładna kobieta. Drobniutkich rysów, niewielka wzrostem, ale wdzięczna i zgrabniutka w każdym ruchu, musiała kiedyś czynić wrażenie tych postaci niewieścich, dla których ktoś obmyślił nazwę "laleczka." I dziś nawet dobrze się nazwa ta do niej stosowała. Twarz jej, nieco zbytecznie pozbawioną wybitniejszej charakterystyki, okraszał zjawiający się chwilami, czasem najniespodzianiej, łagodny rumieniec, jakby umyślnie na zawołanie malowany; stanowił on też istną sprzeczność z niezwykłą w tym wieku białością jej cery, a czarne oczki, którym brak było żywszego naturalnego połysku, uzupełniały wrażenie "porcelanowej figurki. "
Ale, jak wszystkie ryczałtowe określenia, tak i to w części tylko odpowiadało istocie rzeczy. Niesłusznie bowiem spodziewałby się kto po tych zewnętrznych cechach znaleźć w pani Trzcińskiej naturę chłodną, wyziębioną lub mało wrażliwą. Owszem, całe skarby niezmiernej tkliwości i prawdziwie niewieściej miękkości spoczywały dotąd w tej kobiecie, jakby nietknięte i nienaruszone.
Jedynaczka, z możnej niegdyś, lecz zubożałej rodziny ziemiańskiej, kochała się w dzieciństwie w bogatym kuzynie Zdzisławie, z którym się razem wychowywała. Młodzieniec ten odpłacał jej uczucie najczulszą miłością, wszelkim jednak planom, przez całą rodzinę pochwalanym i upragnionym, położyła tamę nagła prawie śmierć ukochanego. Pewnego razu spadł z konia tak nieszczęśliwie, że żadne wysiłki lekarzy nie zdołały mu już przywrócić zdrowia i uratować życia. Wegetował rok cały, otoczony najtkliwszą opieką ukochanej, czekając wyzdrowienia i spełnienia upragnionych nadziei, które jednak na zawsze w granicach marzeń miały pozostać.
Po jego zgonie bliższa rodzina, przyjaźnie dotąd dla rodziców Kamilki usposobiona, rozdrapała ostatecznie cały majątek Zdzisława, pozostawiając uboższych i dalszych krewniaków na łasce losu. Biedy wprawdzie i wówczas jeszcze rodzice Kamilki zaznać nie potrzebowali, ale rodzinne gniazdo trzeba było opuścić i przenieść się do poblizkiego Włocławka, gdzie ojciec Kamilki prędzej mógł się spodziewać jakiegoś zajęcia.
Rzeczywiście też stanął niebawem na czele małego przedsiębiorstwa, które nieźle poczęło się opłacać. Panna, jedynaczka, śliczna zawsze, miała znów sporo starających się o jej rękę, ale miłość do zmarłego narzeczonego nie pozwalała rozgościć się w jej sercu żadnemu innemu uczuciu. Nie pomogły prośby i perswazye. Jaki taki więc, pokręciwszy się przez czas pewien około ładnej panienki, odchodził z kwitkiem, a niejeden i z serdecznym żalem. Przyśpieszyło to nawet, jak mówiono, zgon matki; mimo to, uporu córki nie można było przełamać.
– Bóg nie chciał mnie widzieć żoną niczyją, jeśli zabrał mi jego! – powtarzała, mając na myśli ukochanego pierwszą, dziecięcą prawie miłością, Zdzisława.
Tak też było z początku i z późniejszym jej mężem, mecenasem Trzcińskim. Był to już człowiek dojrzały, czterdziestoletni, a rozkochał się w smutnej zawsze i w żałobę przybranej panience na zabój. Odprawiony raz z niczem, wrócił po pewnym czasie, aby znów z niczem odejść. Mimo to, po roku, wrócił po raz trzeci, bez żalu i wymówek, ten sam, rozkochany, stateczny, podbijający tą swoją cichą, spokojną stałością, która zakrawała na jakiś fatalizm, na niecofnioną niczem konieczność.
I po raz trzeci się oświadczył.
Czy tym razem przemogła już litość, czy namowy ojca, który Trzcińskiego pokochał, jak syna: dość, że niebawem Włocławek był świadkiem wystawnego ślubu. Dwudziestoczteroletnia, choć zawsze jeszcze na dziewczątko wyglądająca, panna Kamilla oddała wówczas rękę swą przystojnemu a rozgłośnemu już mecenasowi.
Państwo młodzi przenieśli się zaraz do Warszawy, gdzie pana Trzcińskiego powoływały obowiązki, i żyli w najprzykładniejszej zgodzie przez lat piętnaście. Wprawdzie pani mecenasowa miała zawsze minę ofiary, tem więcej, że istotnie, w krótki czas po ślubie, poczęła ciągle niedomagać, ale mecenas promieniał szczęściem, szedł coraz wyżej, zabiegał około przysporzenia majątku, kochał nad wyraz dwoje swych dzieci, starszą Mamusię i młodszego o lat pięć Zdzisława, które się czerstwo i zdrowo chowały, a umierając przed czterema laty na zapalenie płuc, wskutek zaziębienia na jakiemś większem polowaniu pod Siedlcami, powiedział do żony, na parę chwil przed śmiercią: "Byłem najszczęśliwszym pod słońcem człowiekiem, a wszystko to tylko tobie zawdzięczam, moja najdroższa… "
Interesa majątkowe zostały w najzupełniejszym porządku. Spory dom, z pięknemi oficynami, o dwóch podwórzach, ten właśnie, który teraz dostać miał fatalną trzynastkę, dwa obszerne place nad Wisłą, rentujące się, bo wynajmowane na składy drzewa, trochę dobrze zabezpieczonej i ulokowanej gotowizny, wreszcie śliczna willa w jednej z modniejszych kolonij pod Warszawą: oto co mecenas zostawił. Nawet służba, począwszy od lokaja, starej kucharki i stróża Wincentego, była dobrana, wierna, stateczna i wypróbowana.
Wdowa, jak to dość często bywa w małżeństwach z rozsądku, zrozumiała wartość męża dopiero wtedy, gdy go już zabrakło. Uczuła też nawet coś w rodzaju żalu do samej siebie za to, że tak mało dotąd oceniała tego najzacniejszego człowieka, a uczucie to sprawiało jej ból niewysłowiony i przyprawiło ją wreszcie o ciężką niemoc. Przez parę miesięcy nie mogła się podnieść z łóżka i tylko troskliwym staraniom jednego z najpierwszych lekarzy, serdecznego przyjaciela nieboszczyka męża, udało się znów postawić ją na nogi.
– Trzeba żyć dla tych ślicznych dzieci – mawiał ustawicznie ten stary przyjaciel męża, pielęgnując ją podczas owej choroby. – Cóżby z niemi się stało?
Dzieci!… Kochała je zawsze, kochała najczulej, Bóg świadkiem; ale dopiero teraz, z udzielającą się zwykle słabym naturom skwapliwością, uchwyciła się silnie podsuniętej sobie myśli, o którą znów mogła życie zahaczyć. Maniusia, wyrastająca na śliczną szatyneczkę, z niebieskiemi oczyma, i czerstwy, złotowłosy Zdziś, stali się teraz celem jej zajęcia, wyłącznym przedmiotem wszystkich jej myśli i bodaj, że ich widok więcej dopomógł jej do odzyskania zdrowia, niźli wszystkie recepty i zalecenia słynnego lekarza.
I tak minęło znów lat cztery w niezamąconym spokoju, a chociaż i dziś jeszcze powszechnie uznawano panią Kamillę za mającą "słabe zdrowie", przecież było już w tem, o ile się zdaje, więcej imaginacyi, niż rzeczywistości. Te kolory, ta śliczna cera, ta zgrabność i wdzięk w ruchach, przeczyły temu dość wymownie.
Stary doktor, sam ojciec kilkorga dzieci, który tu stale jeszcze zaglądał, jak i dawniej za życia nieboszczyka mecenasa, podtrzymywał jednak umyślnie mniemanie pani Trzcińskiej o jej słabowitości, a czynił to w tem wyrachowaniu, że uchroni to niebrzydką jeszcze wdowę po przyjacielu od wielu "niepotrzebnych", jak mawiał, zachceń jej własnych i zabiegów ludzkich. I bodaj, że się nie mylił ten bystry psycholog, choć pani Kamilla nigdy pono nie miała się dowiedzieć o tym podstępie, któremu zawdzięczała względny swój spokój dzisiejszy, oraz szczere oddanie się szczęściu ukochanej córki i wychowaniu więcej jeszcze ukochanego Zdzisia.
Przed taką-to "panią gospodynią" stanął owego ranka, zmartwiony nad wszelki wyraz, Wincenty.
– Cóż tam, mój Wincenty? – zapytała, gdy stróż, po zwyczaju, ucałował jej rękę.
– A to, proszę łaski pani – zaczął bez omówień – wszyscy gadają dokoła, co nam ma się oto dostać na kamienicę trzynasty, z przeproszeniem, numer.
Pani Trzcińska uśmiechnęła się dobrotliwie.
– Cóż robić, mój Wincenty! – odparła. – Tak wypadło!… Właśnie chciałam was prosić… bo to pan Dąbrowski już stary i niedomaga… abyście się wywiedzieli, jakie z tem będą zachody.
Wincenty począł tracić fantazyę.
– Przecie pani chyba, proszę łaski pani, nijak na taki numer się nie zgodzi? – zauważył jeszcze.
Pani wzruszyła ramionami.
– A cóż ja na to poradzę?… Przecież nie mogę sobie numeru wybierać do woli. Trzeba, to trzeba!
– Apelować, proszę łaski pani! – podchwycił Wincenty. – Nasz nieboszczyk pan, wieczne odpocznienie, ho, ho! byłby pewnikiem apelował… To był pan! – dodał z zapałem i widocznem uznaniem.
Pani Kamilla, na wspomnienie męża, westchnęła cicho, powstrzymując widocznie cisnącą się jej na usta jakąś odpowiedź.
Wincenty skorzystał z tego odrazu.
– Bo to, proszę łaski pani – tłómaczył – taki numer do niczego przecie niepodobny. Jużby nas też Pan Bóg przy nim chyba całkiem opuścił i jeszcze jaką karę na człowieka zesłał.
Pani tymczasem ochłonęła już zupełnie.
– E, nie dziwaczylibyście, mój Wincenty – rzekła. – Taki dobry numer, jak każdy inny. Ja tam wcale przesądna nie jestem… Cóż znowu!
Mówiła to widocznie ze szczerem przekonaniem i zapalając się sama swemi słowami, poczęła Wincentemu tłómaczyć, że gdyby się chciało zawsze na podobne rzeczy zważać, toby człowiek kroku nieraz zrobić nie mógł i zatrułby sobie życie. Prawie na każdej większej ulicy niebrak trzynastego numeru, a nic przecie się nie dzieje. Żeby zawsze takie tylko nieszczęścia ludzi spotykały, świat byłby rajem prawdziwym!
– Idźcie z Bogiem, mój Wincenty – kończyła – i nie zaprzątajcie sobie tem głowy nadaremnie.
I wzruszając raz jeszcze ramionami, dodała znowu, jakby do siebie samej:
– • Głupstwo!
Wincenty znał swoją panią i wiedział, że w pewnych razach nic z nią nie poradzi. Zawsze słodka, dobra, łaskawa, przywykła pozować na ofiarę i kłopocąca się nieraz najmniejszemi drobiazgami, miała jednak czasami własną swą wolę. Nigdy też dotąd, przez całe dziesięć lat służby, nie wystrofowała go tak jak dzisiaj i nie odprawiła w podobnie stanowczy sposób.
Spokorniał więc i stracił rezon do reszty.
– Bo to ja, proszę pani, ino przez życzliwość – zaczął, postępując nagle krok naprzód i schylając się znów dla ucałowania jej ręki.
Nie potrzebował jej o tem zapewniać. Ta jego "życzliwość" patrzyła przecie i teraz z jego poczciwych a zaambarasowanych w tej chwili oczu.
Pani Kamilla uczula się zupełnie rozbrojoną. Chciała też jeszcze strapionemu słudze powiedzieć, że się już nie gniewa, że skrupuły jego rozumie, ale poradzić nic przecie na to nie może, gdy w przyległym pokoju dało się słyszeć gwałtowne otwarcie drzwi i szybkie czyjeś kroki.
To Zdziś, roztargniony jak zawsze, wracał z drogi po zapomniany a niezbędny mu dziś w szkole sekstern.
Pani Kamilla cofnęła się więc czemprędzej, zapominając odrazu o Wincentym i jego obawach.
– Aj, Zdzisiu, Zdzisieńku! – słyszeć się dał niebawem z sąsiedniego pokoju jej troskliwy głos – jakiżeś ty zawsze nieuważny! Teraz już musisz się spóźnić, moje dziecko… Boże, Boże!… Masz tu, masz, weź chyba już dorożkę, bo to kawał drogi, i pędź!
– Eh, co tam! – brzmiała swobodna odpowiedź, zmieszana z dźwiękiem drobnej monety, poczem rozległ się głośny chłopięcy pocałunek, wyciśnięty widocznie na ręce matki.
Zdziś wybiegł rączo, tym razem już z niezbędnym seksternem, ale wybiegając, trzasnął oszklonemi drzwiami od schodów tak mocno, że aż dom cały zadrżał w posadach.
– Boże, Boże! – westchnęła jeszcze pani Kamilla, biegnąc za synem przez salon. – Pewnie obudził Maniutkę! – dodała, zatrzymując się na środku pokoju i spoglądając z trwogą na uchylone drzwi do przyległej komnaty.
Jakby na potwierdzenie tego jej przypuszczenia, z sypialnego, zaciemnionego zapuszczonemi jeszcze storami pokoju, zabrzmiał srebrny głosik:
– Czy to mamusia?
Pani Trzcińska skierowała tam natychmiast swe kroki, oryentując się wybornie w panującej tu pomroce i usiadła po chwili na krawędzi łóżka, w którem, poza niebieską, z lekka rozchyloną kotarą, na wysoko wzniesionych poduszkach, spoczywała śliczna siedemnastoletnia dziewczyna, zaróżowiona jeszcze ostatnim, mocnym snem rannym.
– Ja, moje dziecię – rzekła pani Kamilla, siadając. – To ten nieznośny Zdziś… wracał po sekstern… obudził cię… niedobry… niedobry!
– Ach, to nic! – odparło dziewczę i unosząc się z poduszek, zaplotło obnażone ręce w serdecznym uścisku około szyi matki.
Usta ich złączyły się też zaraz w długim, cichym pocałunku.
A po chwili, z tej ciemni, rozświetlanej tylko słabą strugą światła, płynącą z uchylonych drzwi do salonu, zabrzmiał znów tenże sam srebrny głosik, pełen tym razem zachwytu i upojenia:
– Ach, mamusiu, droga mamusiu, żebyś ty wiedziała, co mi się śniło!…
Wincenty tymczasem, nie doczekawszy się już pani, schodził ze schodów, strapiony, jak i przedtem, ale już na ową "trzynastkę" zrezygnowany.
– Musi, to musi! Niech ją tam!… – mruczał i wzdychał.II.
W tydzień później, na miejscu dawniejszej 5-ki z literą A., zajaśniała z lewej strony bramy, na świeżem niebieskiemi tle, biała, wypukła trzynastka. Na domiar złego, Wincenty musiał ją tam własnoręcznie przymocować.
Był już zrezygnowany, choć nie przekonany wcale i zawsze jeszcze pełen jakiegoś niepokoju, z którego sprawy zdać sobie nie umiał. Klął też zcicha i pomrukiwał przy tej czynności, a kiedy pan "rewirowy," doglądający przemiany, zwrócił mu uwagę, iż tablica krzywo została przybitą, Wincenty z lekceważeniem odparł:
– Proszę pana naczelnika, czy tam kto spojrzy nawet na taki numer!
Mimo to korciło go widocznie owe uchybienie przeciw symetryi, bo gdy rewirowy posunął się ku dalszym kamienicom, Wincenty zabrał się zaraz do sprostowania tablicy.
– Juści – mruczał – cóż kamienica temu winna! Chodził przez tydzień, jak struty lub złamany, ciężko wzdychając po kątach, zrzędząc na żonę i dzieci, lub wreszcie zaglądając częściej, niż dawniej, do narożnego składu wódek, dla zalania robaka.
Zwolna jednak począł przywykać do niecofnionej konieczności i nawet do samej trzynastki, w jej własnej postaci. Wprawdzie, wychodząc z bramy, spoglądał na nią zawsze jeszcze niechętnie, z pod oka, niebawem jednak zauważył, że ona tak źle nie wygląda. Nowa, gładka, zgrabna, błyszczy w słońcu jak latarnia, a czasami nawet to prawie że się uśmiecha – szelma!
Byłoby się też może w umyśle Wincentego ułożyło wszystko jaknajskładniej i zapomnienie przyszło samo z siebie, gdyby pewnego ranka, żona jego, obsługująca pana Dąbrowskiego, nie przybiegła była do izby zdziwiona i przerażona zarazem, mówiąc:
– Stary! Idź-no ty, bo ja nie wiem, co to takiego! Tłukę się i tłukę do rządzcy, i dzwonię, i wołam, nic i nic! Nijak się dostać i butów do oczyszczenia zabrać nie mogę… Chybaby ano nie było go całkiem w domu na noc?
– E! – żachnął się mąż. – Przeciem go wczoraj puszczał po jedenastej. Mówił nawet, że jutro, to jest niby dziś, poleży sobie dłużej i cały ranek będzie siedział w domu, bo słaby…
Kobieta uderzyła w dłonie.
– No, to może zasłabł na dobre! Przecie alarmu narobiłam takiego, że niech ręka Boska broni. Gdzieżby zaś nie otworzył na takie wołanie moje? Całe piętro się zbudziło, tak się dobijałam!
– E! gadasz! – odparł sceptycznie Wincenty. – Ostań-no w izbie, pójdę ja sam, obaczę.
I powlókł się na podwórze, a niebawem wydostał się na trzecie piętro, w lewej oficynie.
W korytarzu, z którego jedne drzwi wiodły do mieszkania pana Dąbrowskiego, zastał całe grono kobiet, złożone ze służących sąsiadów, które, zwabione dobijaniem się Wincentowej, radziły właśnie teraz nad dziwnym fenomenem.
– A! Wincenty! – zawołano na jego widok. – Wasza kobieta nijak się tu dostać nie może!
Za całą odpowiedź na te kobiece uwagi, Wincenty zbliżył się do drzwi mieszkania staruszka i ujął za dzwonek.
Szarpnął raz i drugi, nasłuchując, czy nie odezwie się jaki znak życia z wewnątrz. Napróżno: nikt się nie ruszał, nic słychać nie było. Echo tylko roznosiło ostry dźwięk dzwonka po całym korytarzu,
– Widzicie, widzicie! Musiało się coś stać! – poczęły wołać kobiety jedna przez drugą, skupiając się obok stróża, a nawet i czepiając się w przestrachu jego ramienia.
– Cichojcie! – oburzył się na natrętne baby i począł szarpać klamką z całej siły.
Ale i to nic nie pomogło.
Teraz dopiero uczuł coś nakształt zdziwienia i począł tracić pewność siebie.
"Trzynastka, " o której już poczynał zapominać, zjawiała się znów w jego umyśle. Zdawało mu się nawet, że patrzy znów na nią w tej chwili. Oto jedynka wydłuża się okrutnie, od nieba do ziemi, a trójka skręca się coraz bardziej, rosnąc wpoprzek do niezwykłych rozmiarów. Cała zaś liczba, w tej postaci, zdaje się uśmiechać, a raczej wyśmiewać się z niego.
– Cóż to takiego? – rzekł już sam teraz, nasłuchując jednak jeszcze.
Naraz wpadł na jakąś myśl. Łóżko rządzcy stoi przy lewej ścianie, tuż pod oknem; spojrzawszy przez dziurkę od klucza, niepodobna nie dostrzedz, pana Dąbrowskiego, jeśli na niem leży.
– Ale ba! – zawołały kobiety, widząc jak się do tej czynności zabierał. – Patrzyłyśmy już same, ale dziurka czemciś zatkana.
Zaambarasowało go to, ale tylko na małą chwilę.
– Dajcie-no szpilki od włosów – rzekł, a po chwili, gdy mu jej dostarczono, począł dłubać drutem w otworze zamku.
Pokazało się, że był on z wewnątrz zatkany kulką papierową, która po pewnych usiłowaniach wyle – ciała, i światło, od położonego nawprost drzwi okna, zamigotało w małym otworze.
– Cóż tam? co? – dopytywały ciekawe kobiety, cisnąc się wkoło schylonego Wincentego, który naraz wyprostował się i począł raz jeszcze niemiłosiernie klamką chrobotać.
– Leży, śpi! – szepnął przytem, jakby do siebie.
Cisza atoli była jedyną odpowiedzią na ten nowy atak, przechodzący gwałtownością wszystkie poprzednie.
Wincenty poczekał jeszcze chwilę i dopiero wówczas schwycił się za głowę.
– Juści, że nieszczęście jakieś! – szepnął. – Ani drgnie!
– A co? a co? – podchwyciły kobiety. – Zmarło się starowinie…
– A może zaczadział? – zauważyła któraś z kucharek.
– Ta jakże? – odparła inna. – Przecie ano, Wrzesień dopiero… W piecu jeszcze nikt z kawalerów nie pali.
– Prawda! – zawtórowały chórem wszystkie. Wincenty tymczasem, nie słuchając już wcale tych uwag i zostawiając miejsce kobietom, które się łakomie do dziurki od klucza rzuciły, puścił się z powrotem ku swemu mieszkaniu.
Nie wątpił już teraz, że z panem Dąbrowskim stało się coś złego.
"Trzynastka" zaczynała swoje panowanie.
– No, co? – zapytała żona, gdy Wincenty wszedł do izby.
Mąż jęknął tylko i zgrzytnął zębami, niemogąc narazie słowa z siebie wydobyć.
– Źle! – rzekł dopiero po chwili. – Leży, nie rusza się… Idę po rewirowego! Musi tu być gdzie blizko o tej godzinie.
I wybiegł, ścigany cichym lamentem kobiety, zawodzącej: "Jezus, Marya, Józefie święty!"
Rewirowy stał właśnie opodal, wydając jakieś polecenia stróżowi sąsiedniej kamienicy.
Zawiadomiony przez Wincentego o wypadku, pośpieszył zaraz, rozpytując po drodze o szczegóły.
– Może – bo śpi? Podpił cokolwiek? Każdemu się zdarzy, wiadomo! – badał.
– Gdzie zaś, panie naczelniku! Toćby już i z letargu musiał się obudzić na takie stukania.
Wszedłszy na górę i sprawdziwszy przez dziurkę od klucza obecność staruszka na łóżku, kazał rewirowy drzwi wyważyć.
Nie siedziały one zbyt mocno; przy pomocy siekiery zdołano je z zawias wysadzić. Czynność ta nie zabrała nawet zbyt wiele czasu.
Staruszek istotnie nie żył.
Leżał spokojnie, jakby spał, bez śladów jakiegokolwiek gwałtu lub cierpienia; jedynie tylko sztywność członków i woskowa cera twarzy świadczyły, iż życie uleciało już z tego ciała na zawsze. Żadnej zresztą poszlaki, żadnego nieładu w mieszkaniu nie było.
Okazało się nawet, po rozejrzeniu się w szczegółach, iż pragnął ratować się, czy też trzeźwić wodą z karafki, która porozlewana była po stole i obu poduszkach pod głową.
Co więcej, szklanka widocznie wysunęła się już z rąk umierającego, zatrzymując się o brzeg łóżka i rozlewając część nabranej wody na podłogę. Świeca też wypalona była do szczętu, tak, iż nawet brzeg lichtarza się osmolił; zgasła widocznie dopiero nad ranem, już po zgonie nieboszczyka. Na przystawionym do łóżka stołku, na którym, jak zawsze, złożone było ubranie staruszka w zupełnym porządku, leżała na ciemnym tużurku kartka papieru, zapisana ołówkiem, z następującemi słowy:
" Wszystko co mam, należy do jedynego krewnego mojego, bratanka, Konrada Dąbrowskiego. Ale chyba jeszcze nie umrę…
Ignacy Dąbrowski. "
Nic więcej.
To jednak wystarczało najzupełniej do odtworzenia sobie obrazu tego, co tu zaszło tej nocy.
Staruszek czul się słabym, mówił o tem do stróża,.
wracając do domu po jedenastej wieczorem. Zapalił świecę, wyjął klucz z zamku, jak to zawsze czynił, i również, jak zawsze, zatkał dziurkę od klucza przygotowaną już w tym celu gałką papieru. Ta gałka miała nawet, zdaniem Wincentego, stałe swe miejsce na brzegu staroświeckiej komody. Staruszek bowiem nie żył z nikim, nie dowierzał ludziom i bał się, aby go kto nie podpatrzył. Dlaczego? – "Może i miał jakie pieniądze?" – twierdził Wincenty.
Ułożywszy się na łóżku, poczuł, iż osłabienie się zwiększa. Trzeźwił się wodą, choć już ręce odmawiały mu posłuszeństwa. Bał się, że może umrzeć. Skreślił więc wówczas ową kilkuwierszową kartki; wyciągając ołówek z kieszonki od kamizelki, której już zapomniał ułożyć na właściwem miejscu. Spoczywała ona na kołdrze, tuż pod opuszczonemi bezwładnie jego rękami. A kreśląc kartkę, łudził się jednak nadzieją: "Chyba jeszcze nie umrę. "
Kobiety, które odstąpiły już były od fatalnych drzwi, wróciły nanowo z przyjściem rewirowego i z otwarciem mieszkania. Zebrało się nawet kilku mężczyzn.
– Biedny radca! – westchnął jeden z sąsiadów, także emeryt, dając nieboszczykowi ten tytuł, przyznawany mu niekiedy w gronie bliższych znajomych, a będący pamiątką dawnej jego służby urzędowej. – Biedny radca! Mieliśmy się zejść jutro na partyjkę u Łopatkiewicza!
Rewirowy kazał zamknąć mieszkanie, polecił czuwać nad niem przybitemu tym wypadkiem Wincentemu, spisał nazwiska świadków, którzy wraz z nim najpierw do mieszkania weszli, i przed udaniem się z raportem do władzy, wstąpił do gospodyni domu. Uważał to za akt osobistej grzeczności, której jednak nie chciał w tym razie zaniedbać.
Pani Kamilla czekała już na niego, pełna niepokoju. Sprawa ta zadługo się ciągnęła, aby głucha wieść o wypadku nie była już do niej doszła za pośrednictwem służby i sąsiadów. Ledwie też rewirowy drzwi od kuchni otworzył, wybiegła z sąsiedniego pokoju:
– Panie, panie łaskawy! – zaczęła zmieszana. – Więc to… to… prawda?
– Tak, tak! – potwierdził rewirowy. – Zmarło się staremu!
Pani Kamilla załamała ręce.
– Bo to możeby jeszcze próbować… możeby trzeźwić…
– Jakże! – odrzucił rewirowy, nadając głosowi swemu jakąś cechę urzędową, nie dozwalającą na żadne pertraktacye. – Przecie zimny, jak lód, a sztywny gorzej drewna! Zmarł, zmarł!
W oczach pani Kamilli zaświeciły łzy.
– Boże, Boże! – rzekła.
Drzwi od pokoju uchyliły się znowu i do kuchni, gdzie odbywała się ta rozmowa, wsunęła się śliczna panienka, ubrana, jak i matka, w ranny szlafroczek, na który, a właściwie na rozplecione do czesania ciemnoblond włosy, narzuciła małą włóczkową chusteczkę. Wyższa od matki prawie o głowę, więcej też gibka, z niebami łaszącej się kotki, tętniąca młodością i zdrowiem, które przeglądało z niebieskich, uśmiechniętych ocząt, czyniła wrażenie upostaciowanego w ludzkiem ciele wiosennego poranku.
– Więc to prawda, mamusiu? – szepnęła cichutko, z żalem, stając po za matką i broniąc się w ten sposób od wzroku gościa, który przynosił tę smutną nowinę.
Pani Kamilla, miast odpowiedzi, poczęła oczy ocierać cienką, batystową chusteczką.
– No, mamusiu! Przecie się to już na nic nie zda! – mówiło dziewczę, pochylając główkę na ramię pani Kamilli i starając się temi słowami łzy jej zażegnać.
Sama nie miała łez w oczach, owszem, z za pleców matki patrzyła z pewną dziecięcą jeszcze ciekawością na gońca tej wieści.
Po chwili jednak, mimowolnie jakoś, wyrwało się z ust dziewczęcia:
– Biedny starowina! Tak go lubiłam!… i on mnie lubił… i tatuś, pamiętam przecie, bardzo go lubił… i Zdziś, ach, Zdziś… Strzelali przecie razem tego lata!
Tyle było powściągliwego, trzeźwego uczucia w tych prostych słowach, że nieboszczykowi mogły one były starczyć za najwspanialszy nekrolog.
Niestety, pan Ignacy Dąbrowski nie mógł już ich słyszeć!
Rewirowy tymczasem, nie biorąc udziału w tej cichej żałobie, która uwidoczniła się tu w łzach matki i słowach córki, począł urzędowym głosem recytować pośpiesznie: co i w jakim stanie znalazł w mieszkaniu nieboszczyka.
Gdy przyszło do opowieści o znalezieniu kartki, pani Kamilla zawołała z zaciekawieniem:
– A! więc jest jakiś testament? Więc biedak wiedział, że umiera?
– Nie jest to testament – odparł gość, – ale zawsze tak, jakby testament.
I spoglądając do swego notatnika, dodał:
– Zapisał wszystko Konradowi Dąbrowskiemu, bratankowi.
Zaledwie ostatnie słowo przebrzmiało, z ust dziewczęcia wyrwał się… stłumiony okrzyk:
– Ach, to on!
Trzy te wyrazy zlały się w jedno westchnienie i były wyrzeczone tak cicho, że zaledwie można je było rozeznać. Mimo to, panienka zarumieniła się bardzo i czując potrzebę jakiegokolwiek usprawiedliwienia, poczęła wyraźniej:
– To ten śliczny… to ten młody student – poprawiła czemprędzej – co tu raz był, pytając o pana Dąbrowskiego… A potem, mamusiu, potem przechodził przez podwórze, bo mu pan Dąbrowski kazał zaczekać w swojem mieszkaniu i… i… oglądał się na naszę okna…
A zawstydzona jeszcze bardziej tem bezładnem objaśnieniem, dodała obojętniej: