Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rogata dusza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rogata dusza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 307 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ach, ta nowa nu­me­ra­cya! Co ona kło­po­tów, trosk, zmar­twień, ba! na­wet dzie­jów ca­łych, przy­spo­rzy­ła tej ci­chej do­tąd uli­cy, a zwłasz­cza jed­ne­mu jej, siód­me­mu zrzę­da, do­mo­wi!

Za­no­si­ło się na to wpraw­dzie już od lat dwóch, a wła­ści­wie od chwi­li, gdy ten sta­ry hra­bia sprze­dał swój plac, przy­ty­ka­ją­cy do na­roż­nej fa­bry­ki Ro­sen­gar­te­na. Bo ten krę­tacz Ro­sen­gar­ten, choć to niby plac ku­po­wał tyl­ko dla roz­sze­rze­nia swo­jej fa­bry­ki gu­zi­ków me­ta­lo­wych, prze­niósł ją za­raz gdzieś aż na Pra­gę, a na jej miej­scu i na za­ku­pio­nym pla­cu wzniósł w cią­gu jed­ne­go roku trzy oka­za­łe ka­mie­ni­ce. Ani się obej­rza­no, jak już kar­ty, oznaj­mia­ją­ce o wy­naj­mie miesz­kań, wy­wie­szo­no, rusz­to­wa­nia za­czę­to usu­wać i do nie­obe­schłych jesz­cze po otyn­ko­wa­niu skle­pów i skle­pi­ków par­te­ro­wych jęli się spro­wa­dzać kup­cy z prze­róż­ne­mi to­wa­ra­mi.

Uli­ca, acz­kol­wiek po­kaź­na, rów­niut­ka i czy­sta, ale mało do­tąd ru­chli­wa, nie­sta­no­wią­ca bo­wiem nie­zbęd­nej ar­te­ryi ko­mu­ni­ka­cyj­nej w mie­ście, zmie­ni­ła na­raz, od owej chwi­li, swo­ją fi­zy­ogno­mię. Daw­niej, za­le­d­wie cza­sa­mi, za­błą­ka­ła się tu ja­kaś do­roż­ka, a kro­ki rzad­kich prze­chod­niów, zwłasz­cza pod wie­czór, roz­no­sił gład­ki as­falt echem sze­ro­kiem po ca­łej uli­cy; te­raz nie było pra­wie go­dzi­ny, aby nie skrzy­pia­ły tu cięż­kie wozy na­lew­kow­skie, zwo­żą­ce do świe­żo po­wsta­łych skle­pów sto­sy pak, po­zna­czo­nych za­gad­ko­we­mi cy­fra­mi i li­te­ra­mi, z wie­czo­ra zaś po­to­ki świa­tła po­czę­ły za­le­wać chod­ni­ki i nie­wy­jeż­dżo­ny do­tąd, choć nie­zbyt mi­ster­nie bru­ko­wa­ny, śro­dek uli­cy.

Ro­sen­gar­ten do­brze wi­docz­nie wszyst­ko ob­my­ślił, na wy­ści­gi bo­wiem do­bi­ja­no się o po­bu­do­wa­ne, a rzad­kie do­tąd w tej dziel­ni­cy skle­py.

Ńa rogu po­mie­ścił się cu­kier­nik, da­lej wiel­ki skład wó­dek, po­tem aż dwa mniej­sze skle­pi­ki bła­wat­ne, je­den obok dru­gie­go; na­stęp­ny po­ste­ru­nek, w dru­giej z rzę­du ka­mie­ni­cy, za­jął skład­nik mąki, da­lej fel­czer wy­wie­sił swo­je trzy bla­chy mo­sięż­ne, a no­ca­mi po­czął pa­lić zie­lo­ną la­tar­nię z czer­wo­nym krzy­żem; resz­tę miejsc roz­chwy­ta­li: mło­dy ko­rzen­nik Paw­łow­ski, ży­dek z ty­tu­niem i pa­pie­ro­sa­mi, wresz­cie je­den jesz­cze bła­wat­nik i je­den skład­nik wszel­kich to­wa­rów, po­cząw­szy od pa­pie­ro­sów i ka­lo­szy, a skoń­czyw­szy na ni­ciach, za­baw­kach, kra­wa­tach.

gu­zi­kach, mar­kach li­sto­wych i in­nych tego ro­dza­ju dro­bia­zgach.

Uli­ca za­wrza­ła ży­ciem, któ­re jed­nak mia­ło w so­bie coś anor­mal­ne­go, nie mo­gło bo­wiem prze­nik­nąć jej waw­skróś i roz­sze­rzyć się na całą jej dłu­gość, lecz sku­pia­ło się wy­łącz­nie w jed­nym koń­cu: w owym na­roż­ni­ku, za­ję­tym pod trzy świe­żo przez Ro­sen­gar­te­na wznie­sio­ne domy. Resz­tę za­le­gał daw­ny spo­kój, ci­sza i po­wa­ga, któ­rych nie mą­ci­ły tu do­tąd ani skrom­na i przez spo­koj­nych go­ści na­wie­dza­na "trak­ty­er­nia" Ka­pu­ściń­skie­go, ani też skle­pik z pie­czy­wem sta­rej Fe­lik­so­wej, – je­dy­ni tu do­tych­czas, od nie­pa­mięt­nych lat, re­pre­zen­tan­ci han­dlu na ca­łej uli­cy.

Mniej­sza o ten roz­gar­dy­asz, jaki tu z sobą te na­głe zmia­ny spro­wa­dzi­ły; owszem, kup­cy byli ja­cyś zgod­ni i nie dro­ży­li się na po­czą­tek, a skład­nik wó­dek, w dzień otwar­cia swe­go in­te­re­su suto uczę­sto­wał stró­żów z ca­łej pra­wie uli­cy, pro­sząc, aby w cza­sie "stój­ki" noc­nej ba­cze­nie na sklep da­wa­li. Cale nie­szczę­ście tkwi­ło w tem, że w ślad za owem po­bu­do­wa­niem do­mów Ro­sen­gar­te­na mu­sia­ła pójść zmia­na nu­me­rów na ca­łej uli­cy i do­mo­wi nu­mer 5-ty, na­le­żą­ce­mu do wdo­wy po gło­śnym me­ce­na­sie, pani Ka­mil­li Trzciń­skiej, do­stać się mia­ła wsku­tek tego fa­tal­na "trzy­nast­ka. "

Mó­wio­no wpraw­dzie, że i tak dom ten nie był­by się dłu­go przy swo­im do­tych­cza­so­wym nu­me­rze utrzy­mał, choć­by na­wet Ro­sen­gar­ten swych ka­mie­nic nie był po­bu­do­wał. "Trze­cich" nu­me­rów było tu bo­wiem aż dwa, a "pią­tych" trzy, od­róż­nia­ły się zaś mię­dzy sobą tyl­ko li­te­ra­mi A, B, C, co za­rząd mia­sta od­daw­na już po­dob­no po­sta­no­wił znieść i upro­ścić. Ale za­wsze żeby nie Ro­sen­gar­ten, do­mo­wi pani Trzciń­skiej do­sta­ła­by się była może, co­naj­wy­żej, "dzie­wiąt­ka", albo "je­de­nast­ka", nig­dy zaś ten fa­tal­ny nu­mer.

Naj­wię­cej do­tknę­ło to stró­ża Win­cen­te­go, ob­słu­gu­ją­ce­go dom nu­mer 5-y już od lat dzie­się­ciu.

Prze­sąd­ny, jak praw­dzi­wy Ma­zur, był z tego po­wo­du nie­po­cie­szo­nym. Fa­tal­na "trzy­nast­ka" za­ćmi­ła w jego wspo­mnie­niach na­wet ów hoj­ny po­czę­stu­nek. Już bo­wiem pod­czas tej przy­god­nej uczty po­czę­to mu tłó­ma­czyć, że siód­my dom od rogu uli­cy, po le­wej "nie­pa­rzy­stej" stro­nie, musi no­sić nu­mer trzy­na­sty i że na to na­wet sam ce­sarz nie mógł­by nic po­ra­dzić. Są­siad Hie­ro­nim przy­po­mniał mu na­wet, jak to on sam nie­raz na­rze­kał, gdy do jego ka­mie­ni­cy przy­cho­dzo­no py­tać o lo­ka­to­rów z pod nu­me­rów 5 A, a na­wet i 5 C. Ale to była mała po­cie­cha! Win­cen­ty uszom swo­im wie­rzyć nie chciał, spo­dzie­wa­jąc się, że prze­cie to ja­koś, przy Bo­żej po­mo­cy, bę­dzie się moż­na się z tego wy­ku­pić.

– Nie bój­cie się! – mó­wił do Hie­ro­ni­ma – moja pani go­spo­dy­ni nie byle kto! Choć ona sła­bo­wi­ta i mało wy­cho­dzi te­raz, ale zna się z ca­łem mia­stem. Ona tam pew­ni­kiem tego dy­abłe­go nu­me­ru nie przyj­mie!

Kie­dy też Hie­ro­nim od­parł mu na to bar­do: "Baj baju, kie­dy taki je prze­pis war­szaw­ski" – wów­czas Win­cen­ty ser­decz­nie się na nie­go ob­ra­ził.

Tego też jesz­cze wie­czo­ra, zroz­pa­czo­ny owym ar­gu­men­tem o prze­pi­sach, po­biegł do "pani go­spo­dy­ni", któ­ra zaj­mo­wa­ła fron­to­wą część pierw­sze­go pię­tra, zło­żo­ną z kil­ku naj­ład­niej­szych w ca­łym domu po­ko­jów, z praw­dzi­wym gu­stem przez nie­bosz­czy­ka męża urzą­dzo­nych. Wpraw­dzie książ­ki mel­dun­ko­we i wszel­kie urzę­do­we funk­cye rząd­cy tej ka­mie­ni­cy pro­wa­dził od­daw­na sta­ry eme­ryt, Dą­brow­ski, zaj­mu­ją­cy za to ume­blo­wa­ny po­ko­ik w le­wej ofi­cy­nie na trze­ciem pię­trze; ale Win­cen­ty nie­bar­dzo gder­li­we­go sta­rusz­ka lu­bił i w waż­niej­szych spra­wach zwykł był za­wsze od­no­sić się wprost do wła­ści­ciel­ki, jak daw­niej od­no­sił się do "sa­me­go pana. "

Tym ra­zem nie miał jed­nak szczę­ścia. Za­szedł­szy bo­wiem do kuch­ni, do­wie­dział się, że pani nie bę­dzie mógł w tej chwi­li zo­ba­czyć, gdyż w sa­lo­nie są ja­kieś trzy damy z wi­zy­tą, pani więc od nich odejść nie może.

– A bo ja tu we­dle tej prze­klę­tej trzy­nast­ki! – do­dał z cięż­kiem wes­tchnie­niem.

– Wiem, wiem! – po­chwy­ci­ła sta­ra ku­char­ka, któ­ra tu, po­dob­nie jak on, od lat wie­lu miej­sce swe zaj­mo­wa­ła i zna­ną mu była do­brze. Toć to po­dob­no już nas nie mi­nie? – do­da­ła w ro­dza­ju za­py­ta­nia.

– Bo­daj to!… – za­czął, koń­cząc nie­do­mó­wio­ną klą­twę no­wem wes­tchnie­niem i za­ma­szy­stym ru­chem ręki.

Wi­docz­ne w ca­łej jego po­sta­ci cięż­kie zmar­twie­nie za­in­te­re­so­wa­ło lu­bią­cą po­ga­wę­dzić sta­rą słu­gę. Mia­ła wła­śnie wol­ną zu­peł­nie od za­jęć go­dzi­nę.

– No, sia­daj­cie! – rze­kła. – Może go­ście za­raz się wy­bio­rą, to się pani do­cze­ka­cie…

Siadł więc na ław­ce, koło pie­ca, ale dłu­go jesz­cze nie mógł się zdo­być na sło­wa i do­pie­ro po chwi­li po­czął roz­wo­dzić swe żale.

Nie umiał wpraw­dzie przy­to­czyć żad­nych ar­gu­men­tów prze­ciw owej ocze­ki­wa­nej trzy­na­st­ce, tem bar­dziej jed­nak wy­star­cza­ło mu to, że lu­dzie źle o niej ga­da­ją i że nikt tego nu­me­ru nie lubi. Musi w tem coś być. Ktoś, gdzieś, kie­dyś do­brze pew­nie na­tem się spa­rzył, nic bo­wiem prze­cie bez ra­cyi się nie dzie­je. Każ­dy ze zna­jo­mych za­cze­pia go te­raz tem jed­nem: "A to wam się do­sta­nie trzy­nast­ka?" –

i każ­dy ury­wa, jak­by nie chciał do­koń­czyć, co ma na my­śli. Ska­ra­nie Boże!… Wła­śnie zaś ta ta­jem­ni­czość złe­go, ja­kie nu­mer ten mógł z sobą przy­nieść, na­peł­nia­ła go za­bo­bon­nym stra­chem, któ­ry w cią­gu po­ga­węd­ki, acz­kol­wiek w znacz­nie mniej­szym stop­niu, po­czął się udzie­lać sta­rej słu­dze, i ona bo­wiem ode­zwa­ła się tak­że:

– Pew­nie, że z tego nic do­bre­go być nie może! Tym­cza­sem wbie­gła "młod­sza", oświad­cza­jąc, że ka­za­no po­dać her­ba­tę do sa­lo­nu. Wi­zy­ta więc prze­cią­gnę­ła się na cały wie­czór i na­ra­dę z pa­nią trze­ba było odło­żyć do ju­tra.

– Do­brej nocy, pani Ja­kó­bo­wa! – rzekł Win­cen­ty do ku­char­ki, rej­te­ru­jąc z nie­uko­jo­nym ża­lem. – Przyj­dę ra­niut­ko.

– Cze­kaj­cież! – zwró­ci­ła go już od pro­gu Ja­ku­bo­wa, szu­ka­jąc cze­goś na pół­kach ku­chen­nych. – Weź­cie to… dla dzie­ci… – do­da­ła, wsu­wa­jąc mu w rękę ka­wa­łek za­wi­nię­tej w pa­pier le­gu­mi­ny z obia­du.

Każ­dym in­nym ra­zem był­by jej za taki dar po­dzię­ko­wał go­rę­cej, wy­mow­niej, nad­mie­nia­jąc coś o ucie­sze dzie­ci, a zwłasz­cza piesz­czo­chy An­to­si, dziś zaś rzekł tyl­ko krót­ko, płacz­li­wie:

– Bóg za­płać!

– A przyjdź­cie rano, to ja pa­nią uprze­dzę.

Wy­szedł, raz jesz­cze w sie­ni cięż­ko wzdy­cha­jąc.

Na do­bit­kę, przed za­mknię­ciem bra­my wie­czo­rem, ze­tknął się znów z Hie­ro­ni­mem, któ­ry mu po­wtó­rzył swo­ją zwrot­kę o prze­pi­sach. Ze­psu­ło mu to hu­mor do resz­ty. To też na żonę i dzie­ci zrzę­dził bez po­wo­du, póki nie po­snę­ły, sam zaś spał tej nocy jak­naj­go­rzej i nie mógł się ran­ka do­cze­kać.

Za­raz też po ósmej sta­wił się znów w kuch­ni z żą­da­niem wi­dze­nia się z pa­nią.

Tym ra­zem cze­kał tyl­ko małą chwil­kę, tyle wła­śnie, ile pani po­trze­bo­wa­ła na osta­tecz­ne wy­eks­pe­dy­owa­nie do gim­na­zy­um, śpie­szą­ce­go się już i tak z ko­niecz­no­ści, swe­go trzy­na­sto­let­nie­go syn­ka, zu­cho­wa­te­go Zdzi­sia.

Uprze­dzo­na, że Win­cen­ty cze­ka, a ubra­na w ład­ny nie­bie­ski szla­fro­czek ran­ny, wy­szła też nie­ba­wem do nie­go z dal­szych po­ko­jów.

Była to dziś jesz­cze, mimo czter­dzie­stu trzech lat, wca­le ład­na ko­bie­ta. Drob­niut­kich ry­sów, nie­wiel­ka wzro­stem, ale wdzięcz­na i zgrab­niut­ka w każ­dym ru­chu, mu­sia­ła kie­dyś czy­nić wra­że­nie tych po­sta­ci nie­wie­ścich, dla któ­rych ktoś ob­my­ślił na­zwę "la­lecz­ka." I dziś na­wet do­brze się na­zwa ta do niej sto­so­wa­ła. Twarz jej, nie­co zby­tecz­nie po­zba­wio­ną wy­bit­niej­szej cha­rak­te­ry­sty­ki, okra­szał zja­wia­ją­cy się chwi­la­mi, cza­sem naj­nie­spo­dzia­niej, ła­god­ny ru­mie­niec, jak­by umyśl­nie na za­wo­ła­nie ma­lo­wa­ny; sta­no­wił on też ist­ną sprzecz­ność z nie­zwy­kłą w tym wie­ku bia­ło­ścią jej cery, a czar­ne oczki, któ­rym brak było żyw­sze­go na­tu­ral­ne­go po­ły­sku, uzu­peł­nia­ły wra­że­nie "por­ce­la­no­wej fi­gur­ki. "

Ale, jak wszyst­kie ry­czał­to­we okre­śle­nia, tak i to w czę­ści tyl­ko od­po­wia­da­ło isto­cie rze­czy. Nie­słusz­nie bo­wiem spo­dzie­wał­by się kto po tych ze­wnętrz­nych ce­chach zna­leźć w pani Trzciń­skiej na­tu­rę chłod­ną, wy­zię­bio­ną lub mało wraż­li­wą. Owszem, całe skar­by nie­zmier­nej tkli­wo­ści i praw­dzi­wie nie­wie­ściej mięk­ko­ści spo­czy­wa­ły do­tąd w tej ko­bie­cie, jak­by nie­tknię­te i nie­na­ru­szo­ne.

Je­dy­nacz­ka, z moż­nej nie­gdyś, lecz zu­bo­ża­łej ro­dzi­ny zie­miań­skiej, ko­cha­ła się w dzie­ciń­stwie w bo­ga­tym ku­zy­nie Zdzi­sła­wie, z któ­rym się ra­zem wy­cho­wy­wa­ła. Mło­dzie­niec ten od­pła­cał jej uczu­cie naj­czul­szą mi­ło­ścią, wszel­kim jed­nak pla­nom, przez całą ro­dzi­nę po­chwa­la­nym i upra­gnio­nym, po­ło­ży­ła tamę na­gła pra­wie śmierć uko­cha­ne­go. Pew­ne­go razu spadł z ko­nia tak nie­szczę­śli­wie, że żad­ne wy­sił­ki le­ka­rzy nie zdo­ła­ły mu już przy­wró­cić zdro­wia i ura­to­wać ży­cia. We­ge­to­wał rok cały, oto­czo­ny naj­tkliw­szą opie­ką uko­cha­nej, cze­ka­jąc wy­zdro­wie­nia i speł­nie­nia upra­gnio­nych na­dziei, któ­re jed­nak na za­wsze w gra­ni­cach ma­rzeń mia­ły po­zo­stać.

Po jego zgo­nie bliż­sza ro­dzi­na, przy­jaź­nie do­tąd dla ro­dzi­ców Ka­mil­ki uspo­so­bio­na, roz­dra­pa­ła osta­tecz­nie cały ma­ją­tek Zdzi­sła­wa, po­zo­sta­wia­jąc uboż­szych i dal­szych krew­nia­ków na ła­sce losu. Bie­dy wpraw­dzie i wów­czas jesz­cze ro­dzi­ce Ka­mil­ki za­znać nie po­trze­bo­wa­li, ale ro­dzin­ne gniaz­do trze­ba było opu­ścić i prze­nieść się do po­bliz­kie­go Wło­cław­ka, gdzie oj­ciec Ka­mil­ki prę­dzej mógł się spo­dzie­wać ja­kie­goś za­ję­cia.

Rze­czy­wi­ście też sta­nął nie­ba­wem na cze­le ma­łe­go przed­się­bior­stwa, któ­re nie­źle po­czę­ło się opła­cać. Pan­na, je­dy­nacz­ka, ślicz­na za­wsze, mia­ła znów spo­ro sta­ra­ją­cych się o jej rękę, ale mi­łość do zmar­łe­go na­rze­czo­ne­go nie po­zwa­la­ła roz­go­ścić się w jej ser­cu żad­ne­mu in­ne­mu uczu­ciu. Nie po­mo­gły proś­by i per­swa­zye. Jaki taki więc, po­krę­ciw­szy się przez czas pe­wien oko­ło ład­nej pa­nien­ki, od­cho­dził z kwit­kiem, a nie­je­den i z ser­decz­nym ża­lem. Przy­śpie­szy­ło to na­wet, jak mó­wio­no, zgon mat­ki; mimo to, upo­ru cór­ki nie moż­na było prze­ła­mać.

– Bóg nie chciał mnie wi­dzieć żoną ni­czy­ją, je­śli za­brał mi jego! – po­wta­rza­ła, ma­jąc na my­śli uko­cha­ne­go pierw­szą, dzie­cię­cą pra­wie mi­ło­ścią, Zdzi­sła­wa.

Tak też było z po­cząt­ku i z póź­niej­szym jej mę­żem, me­ce­na­sem Trzciń­skim. Był to już czło­wiek doj­rza­ły, czter­dzie­sto­let­ni, a roz­ko­chał się w smut­nej za­wsze i w ża­ło­bę przy­bra­nej pa­nien­ce na za­bój. Od­pra­wio­ny raz z ni­czem, wró­cił po pew­nym cza­sie, aby znów z ni­czem odejść. Mimo to, po roku, wró­cił po raz trze­ci, bez żalu i wy­mó­wek, ten sam, roz­ko­cha­ny, sta­tecz­ny, pod­bi­ja­ją­cy tą swo­ją ci­chą, spo­koj­ną sta­ło­ścią, któ­ra za­kra­wa­ła na ja­kiś fa­ta­lizm, na nie­cof­nio­ną ni­czem ko­niecz­ność.

I po raz trze­ci się oświad­czył.

Czy tym ra­zem prze­mo­gła już li­tość, czy na­mo­wy ojca, któ­ry Trzciń­skie­go po­ko­chał, jak syna: dość, że nie­ba­wem Wło­cła­wek był świad­kiem wy­staw­ne­go ślu­bu. Dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia, choć za­wsze jesz­cze na dziew­cząt­ko wy­glą­da­ją­ca, pan­na Ka­mil­la od­da­ła wów­czas rękę swą przy­stoj­ne­mu a roz­gło­śne­mu już me­ce­na­so­wi.

Pań­stwo mło­dzi prze­nie­śli się za­raz do War­sza­wy, gdzie pana Trzciń­skie­go po­wo­ły­wa­ły obo­wiąz­ki, i żyli w naj­przy­kład­niej­szej zgo­dzie przez lat pięt­na­ście. Wpraw­dzie pani me­ce­na­so­wa mia­ła za­wsze minę ofia­ry, tem wię­cej, że istot­nie, w krót­ki czas po ślu­bie, po­czę­ła cią­gle nie­do­ma­gać, ale me­ce­nas pro­mie­niał szczę­ściem, szedł co­raz wy­żej, za­bie­gał oko­ło przy­spo­rze­nia ma­jąt­ku, ko­chał nad wy­raz dwo­je swych dzie­ci, star­szą Ma­mu­się i młod­sze­go o lat pięć Zdzi­sła­wa, któ­re się czer­stwo i zdro­wo cho­wa­ły, a umie­ra­jąc przed czte­re­ma laty na za­pa­le­nie płuc, wsku­tek za­zię­bie­nia na ja­kiemś więk­szem po­lo­wa­niu pod Sie­dl­ca­mi, po­wie­dział do żony, na parę chwil przed śmier­cią: "By­łem naj­szczę­śliw­szym pod słoń­cem czło­wie­kiem, a wszyst­ko to tyl­ko to­bie za­wdzię­czam, moja naj­droż­sza… "

In­te­re­sa ma­jąt­ko­we zo­sta­ły w naj­zu­peł­niej­szym po­rząd­ku. Spo­ry dom, z pięk­ne­mi ofi­cy­na­mi, o dwóch po­dwó­rzach, ten wła­śnie, któ­ry te­raz do­stać miał fa­tal­ną trzy­nast­kę, dwa ob­szer­ne pla­ce nad Wi­słą, ren­tu­ją­ce się, bo wy­naj­mo­wa­ne na skła­dy drze­wa, tro­chę do­brze za­bez­pie­czo­nej i ulo­ko­wa­nej go­to­wi­zny, wresz­cie ślicz­na wil­la w jed­nej z mod­niej­szych ko­lo­nij pod War­sza­wą: oto co me­ce­nas zo­sta­wił. Na­wet służ­ba, po­cząw­szy od lo­ka­ja, sta­rej ku­char­ki i stró­ża Win­cen­te­go, była do­bra­na, wier­na, sta­tecz­na i wy­pró­bo­wa­na.

Wdo­wa, jak to dość czę­sto bywa w mał­żeń­stwach z roz­sąd­ku, zro­zu­mia­ła war­tość męża do­pie­ro wte­dy, gdy go już za­bra­kło. Uczu­ła też na­wet coś w ro­dza­ju żalu do sa­mej sie­bie za to, że tak mało do­tąd oce­nia­ła tego naj­zac­niej­sze­go czło­wie­ka, a uczu­cie to spra­wia­ło jej ból nie­wy­sło­wio­ny i przy­pra­wi­ło ją wresz­cie o cięż­ką nie­moc. Przez parę mie­się­cy nie mo­gła się pod­nieść z łóż­ka i tyl­ko tro­skli­wym sta­ra­niom jed­ne­go z naj­pierw­szych le­ka­rzy, ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la nie­bosz­czy­ka męża, uda­ło się znów po­sta­wić ją na nogi.

– Trze­ba żyć dla tych ślicz­nych dzie­ci – ma­wiał usta­wicz­nie ten sta­ry przy­ja­ciel męża, pie­lę­gnu­jąc ją pod­czas owej cho­ro­by. – Cóż­by z nie­mi się sta­ło?

Dzie­ci!… Ko­cha­ła je za­wsze, ko­cha­ła naj­czu­lej, Bóg świad­kiem; ale do­pie­ro te­raz, z udzie­la­ją­cą się zwy­kle sła­bym na­tu­rom skwa­pli­wo­ścią, uchwy­ci­ła się sil­nie pod­su­nię­tej so­bie my­śli, o któ­rą znów mo­gła ży­cie za­ha­czyć. Ma­niu­sia, wy­ra­sta­ją­ca na ślicz­ną sza­ty­necz­kę, z nie­bie­skie­mi oczy­ma, i czer­stwy, zło­to­wło­sy Zdziś, sta­li się te­raz ce­lem jej za­ję­cia, wy­łącz­nym przed­mio­tem wszyst­kich jej my­śli i bo­daj, że ich wi­dok wię­cej do­po­mógł jej do od­zy­ska­nia zdro­wia, niź­li wszyst­kie re­cep­ty i za­le­ce­nia słyn­ne­go le­ka­rza.

I tak mi­nę­ło znów lat czte­ry w nie­za­mą­co­nym spo­ko­ju, a cho­ciaż i dziś jesz­cze po­wszech­nie uzna­wa­no pa­nią Ka­mil­lę za ma­ją­cą "sła­be zdro­wie", prze­cież było już w tem, o ile się zda­je, wię­cej ima­gi­na­cyi, niż rze­czy­wi­sto­ści. Te ko­lo­ry, ta ślicz­na cera, ta zgrab­ność i wdzięk w ru­chach, prze­czy­ły temu dość wy­mow­nie.

Sta­ry dok­tor, sam oj­ciec kil­kor­ga dzie­ci, któ­ry tu sta­le jesz­cze za­glą­dał, jak i daw­niej za ży­cia nie­bosz­czy­ka me­ce­na­sa, pod­trzy­my­wał jed­nak umyśl­nie mnie­ma­nie pani Trzciń­skiej o jej sła­bo­wi­to­ści, a czy­nił to w tem wy­ra­cho­wa­niu, że uchro­ni to nie­brzyd­ką jesz­cze wdo­wę po przy­ja­cie­lu od wie­lu "nie­po­trzeb­nych", jak ma­wiał, za­chceń jej wła­snych i za­bie­gów ludz­kich. I bo­daj, że się nie my­lił ten by­stry psy­cho­log, choć pani Ka­mil­la nig­dy pono nie mia­ła się do­wie­dzieć o tym pod­stę­pie, któ­re­mu za­wdzię­cza­ła względ­ny swój spo­kój dzi­siej­szy, oraz szcze­re od­da­nie się szczę­ściu uko­cha­nej cór­ki i wy­cho­wa­niu wię­cej jesz­cze uko­cha­ne­go Zdzi­sia.

Przed taką-to "pa­nią go­spo­dy­nią" sta­nął owe­go ran­ka, zmar­twio­ny nad wszel­ki wy­raz, Win­cen­ty.

– Cóż tam, mój Win­cen­ty? – za­py­ta­ła, gdy stróż, po zwy­cza­ju, uca­ło­wał jej rękę.

– A to, pro­szę ła­ski pani – za­czął bez omó­wień – wszy­scy ga­da­ją do­ko­ła, co nam ma się oto do­stać na ka­mie­ni­cę trzy­na­sty, z prze­pro­sze­niem, nu­mer.

Pani Trzciń­ska uśmiech­nę­ła się do­bro­tli­wie.

– Cóż ro­bić, mój Win­cen­ty! – od­par­ła. – Tak wy­pa­dło!… Wła­śnie chcia­łam was pro­sić… bo to pan Dą­brow­ski już sta­ry i nie­do­ma­ga… aby­ście się wy­wie­dzie­li, ja­kie z tem będą za­cho­dy.

Win­cen­ty po­czął tra­cić fan­ta­zyę.

– Prze­cie pani chy­ba, pro­szę ła­ski pani, ni­jak na taki nu­mer się nie zgo­dzi? – za­uwa­żył jesz­cze.

Pani wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– A cóż ja na to po­ra­dzę?… Prze­cież nie mogę so­bie nu­me­ru wy­bie­rać do woli. Trze­ba, to trze­ba!

– Ape­lo­wać, pro­szę ła­ski pani! – pod­chwy­cił Win­cen­ty. – Nasz nie­bosz­czyk pan, wiecz­ne od­pocz­nie­nie, ho, ho! był­by pew­ni­kiem ape­lo­wał… To był pan! – do­dał z za­pa­łem i wi­docz­nem uzna­niem.

Pani Ka­mil­la, na wspo­mnie­nie męża, wes­tchnę­ła ci­cho, po­wstrzy­mu­jąc wi­docz­nie ci­sną­cą się jej na usta ja­kąś od­po­wiedź.

Win­cen­ty sko­rzy­stał z tego od­ra­zu.

– Bo to, pro­szę ła­ski pani – tłó­ma­czył – taki nu­mer do ni­cze­go prze­cie nie­po­dob­ny. Już­by nas też Pan Bóg przy nim chy­ba cał­kiem opu­ścił i jesz­cze jaką karę na czło­wie­ka ze­słał.

Pani tym­cza­sem ochło­nę­ła już zu­peł­nie.

– E, nie dzi­wa­czy­li­by­ście, mój Win­cen­ty – rze­kła. – Taki do­bry nu­mer, jak każ­dy inny. Ja tam wca­le prze­sąd­na nie je­stem… Cóż zno­wu!

Mó­wi­ła to wi­docz­nie ze szcze­rem prze­ko­na­niem i za­pa­la­jąc się sama swe­mi sło­wa­mi, po­czę­ła Win­cen­te­mu tłó­ma­czyć, że gdy­by się chcia­ło za­wsze na po­dob­ne rze­czy zwa­żać, toby czło­wiek kro­ku nie­raz zro­bić nie mógł i za­truł­by so­bie ży­cie. Pra­wie na każ­dej więk­szej uli­cy nie­brak trzy­na­ste­go nu­me­ru, a nic prze­cie się nie dzie­je. Żeby za­wsze ta­kie tyl­ko nie­szczę­ścia lu­dzi spo­ty­ka­ły, świat był­by ra­jem praw­dzi­wym!

– Idź­cie z Bo­giem, mój Win­cen­ty – koń­czy­ła – i nie za­przą­taj­cie so­bie tem gło­wy nada­rem­nie.

I wzru­sza­jąc raz jesz­cze ra­mio­na­mi, do­da­ła zno­wu, jak­by do sie­bie sa­mej:

– • Głup­stwo!

Win­cen­ty znał swo­ją pa­nią i wie­dział, że w pew­nych ra­zach nic z nią nie po­ra­dzi. Za­wsze słod­ka, do­bra, ła­ska­wa, przy­wy­kła po­zo­wać na ofia­rę i kło­po­cą­ca się nie­raz naj­mniej­sze­mi dro­bia­zga­mi, mia­ła jed­nak cza­sa­mi wła­sną swą wolę. Nig­dy też do­tąd, przez całe dzie­sięć lat służ­by, nie wy­stro­fo­wa­ła go tak jak dzi­siaj i nie od­pra­wi­ła w po­dob­nie sta­now­czy spo­sób.

Spo­kor­niał więc i stra­cił re­zon do resz­ty.

– Bo to ja, pro­szę pani, ino przez życz­li­wość – za­czął, po­stę­pu­jąc na­gle krok na­przód i schy­la­jąc się znów dla uca­ło­wa­nia jej ręki.

Nie po­trze­bo­wał jej o tem za­pew­niać. Ta jego "życz­li­wość" pa­trzy­ła prze­cie i te­raz z jego po­czci­wych a za­am­ba­ra­so­wa­nych w tej chwi­li oczu.

Pani Ka­mil­la uczu­la się zu­peł­nie roz­bro­jo­ną. Chcia­ła też jesz­cze stra­pio­ne­mu słu­dze po­wie­dzieć, że się już nie gnie­wa, że skru­pu­ły jego ro­zu­mie, ale po­ra­dzić nic prze­cie na to nie może, gdy w przy­le­głym po­ko­ju dało się sły­szeć gwał­tow­ne otwar­cie drzwi i szyb­kie czy­jeś kro­ki.

To Zdziś, roz­tar­gnio­ny jak za­wsze, wra­cał z dro­gi po za­po­mnia­ny a nie­zbęd­ny mu dziś w szko­le sek­stern.

Pani Ka­mil­la cof­nę­ła się więc czem­prę­dzej, za­po­mi­na­jąc od­ra­zu o Win­cen­tym i jego oba­wach.

– Aj, Zdzi­siu, Zdzi­sień­ku! – sły­szeć się dał nie­ba­wem z są­sied­nie­go po­ko­ju jej tro­skli­wy głos – ja­ki­żeś ty za­wsze nie­uważ­ny! Te­raz już mu­sisz się spóź­nić, moje dziec­ko… Boże, Boże!… Masz tu, masz, weź chy­ba już do­roż­kę, bo to ka­wał dro­gi, i pędź!

– Eh, co tam! – brzmia­ła swo­bod­na od­po­wiedź, zmie­sza­na z dźwię­kiem drob­nej mo­ne­ty, po­czem roz­legł się gło­śny chło­pię­cy po­ca­łu­nek, wy­ci­śnię­ty wi­docz­nie na ręce mat­ki.

Zdziś wy­biegł rą­czo, tym ra­zem już z nie­zbęd­nym sek­ster­nem, ale wy­bie­ga­jąc, trza­snął oszklo­ne­mi drzwia­mi od scho­dów tak moc­no, że aż dom cały za­drżał w po­sa­dach.

– Boże, Boże! – wes­tchnę­ła jesz­cze pani Ka­mil­la, bie­gnąc za sy­nem przez sa­lon. – Pew­nie obu­dził Ma­niut­kę! – do­da­ła, za­trzy­mu­jąc się na środ­ku po­ko­ju i spo­glą­da­jąc z trwo­gą na uchy­lo­ne drzwi do przy­le­głej kom­na­ty.

Jak­by na po­twier­dze­nie tego jej przy­pusz­cze­nia, z sy­pial­ne­go, za­ciem­nio­ne­go za­pusz­czo­ne­mi jesz­cze sto­ra­mi po­ko­ju, za­brzmiał srebr­ny gło­sik:

– Czy to ma­mu­sia?

Pani Trzciń­ska skie­ro­wa­ła tam na­tych­miast swe kro­ki, ory­en­tu­jąc się wy­bor­nie w pa­nu­ją­cej tu po­mro­ce i usia­dła po chwi­li na kra­wę­dzi łóż­ka, w któ­rem, poza nie­bie­ską, z lek­ka roz­chy­lo­ną ko­ta­rą, na wy­so­ko wznie­sio­nych po­dusz­kach, spo­czy­wa­ła ślicz­na sie­dem­na­sto­let­nia dziew­czy­na, za­ró­żo­wio­na jesz­cze ostat­nim, moc­nym snem ran­nym.

– Ja, moje dzie­cię – rze­kła pani Ka­mil­la, sia­da­jąc. – To ten nie­zno­śny Zdziś… wra­cał po sek­stern… obu­dził cię… nie­do­bry… nie­do­bry!

– Ach, to nic! – od­par­ło dziew­czę i uno­sząc się z po­du­szek, za­plo­tło ob­na­żo­ne ręce w ser­decz­nym uści­sku oko­ło szyi mat­ki.

Usta ich złą­czy­ły się też za­raz w dłu­gim, ci­chym po­ca­łun­ku.

A po chwi­li, z tej ciem­ni, roz­świe­tla­nej tyl­ko sła­bą stru­gą świa­tła, pły­ną­cą z uchy­lo­nych drzwi do sa­lo­nu, za­brzmiał znów ten­że sam srebr­ny gło­sik, pe­łen tym ra­zem za­chwy­tu i upo­je­nia:

– Ach, ma­mu­siu, dro­ga ma­mu­siu, że­byś ty wie­dzia­ła, co mi się śni­ło!…

Win­cen­ty tym­cza­sem, nie do­cze­kaw­szy się już pani, scho­dził ze scho­dów, stra­pio­ny, jak i przed­tem, ale już na ową "trzy­nast­kę" zre­zy­gno­wa­ny.

– Musi, to musi! Niech ją tam!… – mru­czał i wzdy­chał.II.

W ty­dzień póź­niej, na miej­scu daw­niej­szej 5-ki z li­te­rą A., za­ja­śnia­ła z le­wej stro­ny bra­my, na świe­żem nie­bie­skie­mi tle, bia­ła, wy­pu­kła trzy­nast­ka. Na do­miar złe­go, Win­cen­ty mu­siał ją tam wła­sno­ręcz­nie przy­mo­co­wać.

Był już zre­zy­gno­wa­ny, choć nie prze­ko­na­ny wca­le i za­wsze jesz­cze pe­łen ja­kie­goś nie­po­ko­ju, z któ­re­go spra­wy zdać so­bie nie umiał. Klął też zci­cha i po­mru­ki­wał przy tej czyn­no­ści, a kie­dy pan "re­wi­ro­wy," do­glą­da­ją­cy prze­mia­ny, zwró­cił mu uwa­gę, iż ta­bli­ca krzy­wo zo­sta­ła przy­bi­tą, Win­cen­ty z lek­ce­wa­że­niem od­parł:

– Pro­szę pana na­czel­ni­ka, czy tam kto spoj­rzy na­wet na taki nu­mer!

Mimo to kor­ci­ło go wi­docz­nie owe uchy­bie­nie prze­ciw sy­me­tryi, bo gdy re­wi­ro­wy po­su­nął się ku dal­szym ka­mie­ni­com, Win­cen­ty za­brał się za­raz do spro­sto­wa­nia ta­bli­cy.

– Ju­ści – mru­czał – cóż ka­mie­ni­ca temu win­na! Cho­dził przez ty­dzień, jak stru­ty lub zła­ma­ny, cięż­ko wzdy­cha­jąc po ką­tach, zrzę­dząc na żonę i dzie­ci, lub wresz­cie za­glą­da­jąc czę­ściej, niż daw­niej, do na­roż­ne­go skła­du wó­dek, dla za­la­nia ro­ba­ka.

Zwol­na jed­nak po­czął przy­wy­kać do nie­cof­nio­nej ko­niecz­no­ści i na­wet do sa­mej trzy­nast­ki, w jej wła­snej po­sta­ci. Wpraw­dzie, wy­cho­dząc z bra­my, spo­glą­dał na nią za­wsze jesz­cze nie­chęt­nie, z pod oka, nie­ba­wem jed­nak za­uwa­żył, że ona tak źle nie wy­glą­da. Nowa, gład­ka, zgrab­na, błysz­czy w słoń­cu jak la­tar­nia, a cza­sa­mi na­wet to pra­wie że się uśmie­cha – szel­ma!

By­ło­by się też może w umy­śle Win­cen­te­go uło­ży­ło wszyst­ko jak­naj­skład­niej i za­po­mnie­nie przy­szło samo z sie­bie, gdy­by pew­ne­go ran­ka, żona jego, ob­słu­gu­ją­ca pana Dą­brow­skie­go, nie przy­bie­gła była do izby zdzi­wio­na i prze­ra­żo­na za­ra­zem, mó­wiąc:

– Sta­ry! Idź-no ty, bo ja nie wiem, co to ta­kie­go! Tłu­kę się i tłu­kę do rządz­cy, i dzwo­nię, i wo­łam, nic i nic! Ni­jak się do­stać i bu­tów do oczysz­cze­nia za­brać nie mogę… Chy­ba­by ano nie było go cał­kiem w domu na noc?

– E! – żach­nął się mąż. – Prze­ciem go wczo­raj pusz­czał po je­de­na­stej. Mó­wił na­wet, że ju­tro, to jest niby dziś, po­le­ży so­bie dłu­żej i cały ra­nek bę­dzie sie­dział w domu, bo sła­by…

Ko­bie­ta ude­rzy­ła w dło­nie.

– No, to może za­słabł na do­bre! Prze­cie alar­mu na­ro­bi­łam ta­kie­go, że niech ręka Bo­ska bro­ni. Gdzież­by zaś nie otwo­rzył na ta­kie wo­ła­nie moje? Całe pię­tro się zbu­dzi­ło, tak się do­bi­ja­łam!

– E! ga­dasz! – od­parł scep­tycz­nie Win­cen­ty. – Ostań-no w izbie, pój­dę ja sam, oba­czę.

I po­wlókł się na po­dwó­rze, a nie­ba­wem wy­do­stał się na trze­cie pię­tro, w le­wej ofi­cy­nie.

W ko­ry­ta­rzu, z któ­re­go jed­ne drzwi wio­dły do miesz­ka­nia pana Dą­brow­skie­go, za­stał całe gro­no ko­biet, zło­żo­ne ze słu­żą­cych są­sia­dów, któ­re, zwa­bio­ne do­bi­ja­niem się Win­cen­to­wej, ra­dzi­ły wła­śnie te­raz nad dziw­nym fe­no­me­nem.

– A! Win­cen­ty! – za­wo­ła­no na jego wi­dok. – Wa­sza ko­bie­ta ni­jak się tu do­stać nie może!

Za całą od­po­wiedź na te ko­bie­ce uwa­gi, Win­cen­ty zbli­żył się do drzwi miesz­ka­nia sta­rusz­ka i ujął za dzwo­nek.

Szarp­nął raz i dru­gi, na­słu­chu­jąc, czy nie ode­zwie się jaki znak ży­cia z we­wnątrz. Na­próż­no: nikt się nie ru­szał, nic sły­chać nie było. Echo tyl­ko roz­no­si­ło ostry dźwięk dzwon­ka po ca­łym ko­ry­ta­rzu,

– Wi­dzi­cie, wi­dzi­cie! Mu­sia­ło się coś stać! – po­czę­ły wo­łać ko­bie­ty jed­na przez dru­gą, sku­pia­jąc się obok stró­ża, a na­wet i cze­pia­jąc się w prze­stra­chu jego ra­mie­nia.

– Ci­choj­cie! – obu­rzył się na na­tręt­ne baby i po­czął szar­pać klam­ką z ca­łej siły.

Ale i to nic nie po­mo­gło.

Te­raz do­pie­ro uczuł coś na­kształt zdzi­wie­nia i po­czął tra­cić pew­ność sie­bie.

"Trzy­nast­ka, " o któ­rej już po­czy­nał za­po­mi­nać, zja­wia­ła się znów w jego umy­śle. Zda­wa­ło mu się na­wet, że pa­trzy znów na nią w tej chwi­li. Oto je­dyn­ka wy­dłu­ża się okrut­nie, od nie­ba do zie­mi, a trój­ka skrę­ca się co­raz bar­dziej, ro­snąc wpo­przek do nie­zwy­kłych roz­mia­rów. Cała zaś licz­ba, w tej po­sta­ci, zda­je się uśmie­chać, a ra­czej wy­śmie­wać się z nie­go.

– Cóż to ta­kie­go? – rzekł już sam te­raz, na­słu­chu­jąc jed­nak jesz­cze.

Na­raz wpadł na ja­kąś myśl. Łóż­ko rządz­cy stoi przy le­wej ścia­nie, tuż pod oknem; spoj­rzaw­szy przez dziur­kę od klu­cza, nie­po­dob­na nie do­strzedz, pana Dą­brow­skie­go, je­śli na niem leży.

– Ale ba! – za­wo­ła­ły ko­bie­ty, wi­dząc jak się do tej czyn­no­ści za­bie­rał. – Pa­trzy­ły­śmy już same, ale dziur­ka czem­ciś za­tka­na.

Za­am­ba­ra­so­wa­ło go to, ale tyl­ko na małą chwi­lę.

– Daj­cie-no szpil­ki od wło­sów – rzekł, a po chwi­li, gdy mu jej do­star­czo­no, po­czął dłu­bać dru­tem w otwo­rze zam­ku.

Po­ka­za­ło się, że był on z we­wnątrz za­tka­ny kul­ką pa­pie­ro­wą, któ­ra po pew­nych usi­ło­wa­niach wyle – cia­ła, i świa­tło, od po­ło­żo­ne­go na­wprost drzwi okna, za­mi­go­ta­ło w ma­łym otwo­rze.

– Cóż tam? co? – do­py­ty­wa­ły cie­ka­we ko­bie­ty, ci­snąc się wko­ło schy­lo­ne­go Win­cen­te­go, któ­ry na­raz wy­pro­sto­wał się i po­czął raz jesz­cze nie­mi­ło­sier­nie klam­ką chro­bo­tać.

– Leży, śpi! – szep­nął przy­tem, jak­by do sie­bie.

Ci­sza ato­li była je­dy­ną od­po­wie­dzią na ten nowy atak, prze­cho­dzą­cy gwał­tow­no­ścią wszyst­kie po­przed­nie.

Win­cen­ty po­cze­kał jesz­cze chwi­lę i do­pie­ro wów­czas schwy­cił się za gło­wę.

– Ju­ści, że nie­szczę­ście ja­kieś! – szep­nął. – Ani drgnie!

– A co? a co? – pod­chwy­ci­ły ko­bie­ty. – Zmar­ło się sta­ro­wi­nie…

– A może za­cza­dział? – za­uwa­ży­ła któ­raś z ku­cha­rek.

– Ta jak­że? – od­par­ła inna. – Prze­cie ano, Wrze­sień do­pie­ro… W pie­cu jesz­cze nikt z ka­wa­le­rów nie pali.

– Praw­da! – za­wtó­ro­wa­ły chó­rem wszyst­kie. Win­cen­ty tym­cza­sem, nie słu­cha­jąc już wca­le tych uwag i zo­sta­wia­jąc miej­sce ko­bie­tom, któ­re się ła­ko­mie do dziur­ki od klu­cza rzu­ci­ły, pu­ścił się z po­wro­tem ku swe­mu miesz­ka­niu.

Nie wąt­pił już te­raz, że z pa­nem Dą­brow­skim sta­ło się coś złe­go.

"Trzy­nast­ka" za­czy­na­ła swo­je pa­no­wa­nie.

– No, co? – za­py­ta­ła żona, gdy Win­cen­ty wszedł do izby.

Mąż jęk­nął tyl­ko i zgrzyt­nął zę­ba­mi, nie­mo­gąc na­ra­zie sło­wa z sie­bie wy­do­być.

– Źle! – rzekł do­pie­ro po chwi­li. – Leży, nie ru­sza się… Idę po re­wi­ro­we­go! Musi tu być gdzie bliz­ko o tej go­dzi­nie.

I wy­biegł, ści­ga­ny ci­chym la­men­tem ko­bie­ty, za­wo­dzą­cej: "Je­zus, Ma­rya, Jó­ze­fie świę­ty!"

Re­wi­ro­wy stał wła­śnie opo­dal, wy­da­jąc ja­kieś po­le­ce­nia stró­żo­wi są­sied­niej ka­mie­ni­cy.

Za­wia­do­mio­ny przez Win­cen­te­go o wy­pad­ku, po­śpie­szył za­raz, roz­py­tu­jąc po dro­dze o szcze­gó­ły.

– Może – bo śpi? Pod­pił co­kol­wiek? Każ­de­mu się zda­rzy, wia­do­mo! – ba­dał.

– Gdzie zaś, pa­nie na­czel­ni­ku! Toć­by już i z le­tar­gu mu­siał się obu­dzić na ta­kie stu­ka­nia.

Wszedł­szy na górę i spraw­dziw­szy przez dziur­kę od klu­cza obec­ność sta­rusz­ka na łóż­ku, ka­zał re­wi­ro­wy drzwi wy­wa­żyć.

Nie sie­dzia­ły one zbyt moc­no; przy po­mo­cy sie­kie­ry zdo­ła­no je z za­wias wy­sa­dzić. Czyn­ność ta nie za­bra­ła na­wet zbyt wie­le cza­su.

Sta­ru­szek istot­nie nie żył.

Le­żał spo­koj­nie, jak­by spał, bez śla­dów ja­kie­go­kol­wiek gwał­tu lub cier­pie­nia; je­dy­nie tyl­ko sztyw­ność człon­ków i wo­sko­wa cera twa­rzy świad­czy­ły, iż ży­cie ule­cia­ło już z tego cia­ła na za­wsze. Żad­nej zresz­tą po­szla­ki, żad­ne­go nie­ła­du w miesz­ka­niu nie było.

Oka­za­ło się na­wet, po ro­zej­rze­niu się w szcze­gó­łach, iż pra­gnął ra­to­wać się, czy też trzeź­wić wodą z ka­raf­ki, któ­ra po­roz­le­wa­na była po sto­le i obu po­dusz­kach pod gło­wą.

Co wię­cej, szklan­ka wi­docz­nie wy­su­nę­ła się już z rąk umie­ra­ją­ce­go, za­trzy­mu­jąc się o brzeg łóż­ka i roz­le­wa­jąc część na­bra­nej wody na pod­ło­gę. Świe­ca też wy­pa­lo­na była do szczę­tu, tak, iż na­wet brzeg lich­ta­rza się osmo­lił; zga­sła wi­docz­nie do­pie­ro nad ra­nem, już po zgo­nie nie­bosz­czy­ka. Na przy­sta­wio­nym do łóż­ka stoł­ku, na któ­rym, jak za­wsze, zło­żo­ne było ubra­nie sta­rusz­ka w zu­peł­nym po­rząd­ku, le­ża­ła na ciem­nym tu­żur­ku kart­ka pa­pie­ru, za­pi­sa­na ołów­kiem, z na­stę­pu­ją­ce­mi sło­wy:

" Wszyst­ko co mam, na­le­ży do je­dy­ne­go krew­ne­go mo­je­go, bra­tan­ka, Kon­ra­da Dą­brow­skie­go. Ale chy­ba jesz­cze nie umrę…

Igna­cy Dą­brow­ski. "

Nic wię­cej.

To jed­nak wy­star­cza­ło naj­zu­peł­niej do od­two­rze­nia so­bie ob­ra­zu tego, co tu za­szło tej nocy.

Sta­ru­szek czul się sła­bym, mó­wił o tem do stró­ża,.

wra­ca­jąc do domu po je­de­na­stej wie­czo­rem. Za­pa­lił świe­cę, wy­jął klucz z zam­ku, jak to za­wsze czy­nił, i rów­nież, jak za­wsze, za­tkał dziur­kę od klu­cza przy­go­to­wa­ną już w tym celu gał­ką pa­pie­ru. Ta gał­ka mia­ła na­wet, zda­niem Win­cen­te­go, sta­łe swe miej­sce na brze­gu sta­ro­świec­kiej ko­mo­dy. Sta­ru­szek bo­wiem nie żył z ni­kim, nie do­wie­rzał lu­dziom i bał się, aby go kto nie pod­pa­trzył. Dla­cze­go? – "Może i miał ja­kie pie­nią­dze?" – twier­dził Win­cen­ty.

Uło­żyw­szy się na łóż­ku, po­czuł, iż osła­bie­nie się zwięk­sza. Trzeź­wił się wodą, choć już ręce od­ma­wia­ły mu po­słu­szeń­stwa. Bał się, że może umrzeć. Skre­ślił więc wów­czas ową kil­ku­wier­szo­wą kart­ki; wy­cią­ga­jąc ołó­wek z kie­szon­ki od ka­mi­zel­ki, któ­rej już za­po­mniał uło­żyć na wła­ści­wem miej­scu. Spo­czy­wa­ła ona na koł­drze, tuż pod opusz­czo­ne­mi bez­wład­nie jego rę­ka­mi. A kre­śląc kart­kę, łu­dził się jed­nak na­dzie­ją: "Chy­ba jesz­cze nie umrę. "

Ko­bie­ty, któ­re od­stą­pi­ły już były od fa­tal­nych drzwi, wró­ci­ły na­no­wo z przyj­ściem re­wi­ro­we­go i z otwar­ciem miesz­ka­nia. Ze­bra­ło się na­wet kil­ku męż­czyzn.

– Bied­ny rad­ca! – wes­tchnął je­den z są­sia­dów, tak­że eme­ryt, da­jąc nie­bosz­czy­ko­wi ten ty­tuł, przy­zna­wa­ny mu nie­kie­dy w gro­nie bliż­szych zna­jo­mych, a bę­dą­cy pa­miąt­ką daw­nej jego służ­by urzę­do­wej. – Bied­ny rad­ca! Mie­li­śmy się zejść ju­tro na par­tyj­kę u Ło­pat­kie­wi­cza!

Re­wi­ro­wy ka­zał za­mknąć miesz­ka­nie, po­le­cił czu­wać nad niem przy­bi­te­mu tym wy­pad­kiem Win­cen­te­mu, spi­sał na­zwi­ska świad­ków, któ­rzy wraz z nim naj­pierw do miesz­ka­nia we­szli, i przed uda­niem się z ra­por­tem do wła­dzy, wstą­pił do go­spo­dy­ni domu. Uwa­żał to za akt oso­bi­stej grzecz­no­ści, któ­rej jed­nak nie chciał w tym ra­zie za­nie­dbać.

Pani Ka­mil­la cze­ka­ła już na nie­go, peł­na nie­po­ko­ju. Spra­wa ta za­dłu­go się cią­gnę­ła, aby głu­cha wieść o wy­pad­ku nie była już do niej do­szła za po­śred­nic­twem służ­by i są­sia­dów. Le­d­wie też re­wi­ro­wy drzwi od kuch­ni otwo­rzył, wy­bie­gła z są­sied­nie­go po­ko­ju:

– Pa­nie, pa­nie ła­ska­wy! – za­czę­ła zmie­sza­na. – Więc to… to… praw­da?

– Tak, tak! – po­twier­dził re­wi­ro­wy. – Zmar­ło się sta­re­mu!

Pani Ka­mil­la za­ła­ma­ła ręce.

– Bo to mo­że­by jesz­cze pró­bo­wać… mo­że­by trzeź­wić…

– Jak­że! – od­rzu­cił re­wi­ro­wy, na­da­jąc gło­so­wi swe­mu ja­kąś ce­chę urzę­do­wą, nie do­zwa­la­ją­cą na żad­ne per­trak­ta­cye. – Prze­cie zim­ny, jak lód, a sztyw­ny go­rzej drew­na! Zmarł, zmarł!

W oczach pani Ka­mil­li za­świe­ci­ły łzy.

– Boże, Boże! – rze­kła.

Drzwi od po­ko­ju uchy­li­ły się zno­wu i do kuch­ni, gdzie od­by­wa­ła się ta roz­mo­wa, wsu­nę­ła się ślicz­na pa­nien­ka, ubra­na, jak i mat­ka, w ran­ny szla­fro­czek, na któ­ry, a wła­ści­wie na roz­ple­cio­ne do cze­sa­nia ciem­no­blond wło­sy, na­rzu­ci­ła małą włócz­ko­wą chu­s­tecz­kę. Wyż­sza od mat­ki pra­wie o gło­wę, wię­cej też gib­ka, z nie­ba­mi ła­szą­cej się kot­ki, tęt­nią­ca mło­do­ścią i zdro­wiem, któ­re prze­glą­da­ło z nie­bie­skich, uśmiech­nię­tych ocząt, czy­ni­ła wra­że­nie upo­sta­cio­wa­ne­go w ludz­kiem cie­le wio­sen­ne­go po­ran­ku.

– Więc to praw­da, ma­mu­siu? – szep­nę­ła ci­chut­ko, z ża­lem, sta­jąc po za mat­ką i bro­niąc się w ten spo­sób od wzro­ku go­ścia, któ­ry przy­no­sił tę smut­ną no­wi­nę.

Pani Ka­mil­la, miast od­po­wie­dzi, po­czę­ła oczy ocie­rać cien­ką, ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­ką.

– No, ma­mu­siu! Prze­cie się to już na nic nie zda! – mó­wi­ło dziew­czę, po­chy­la­jąc głów­kę na ra­mię pani Ka­mil­li i sta­ra­jąc się temi sło­wa­mi łzy jej za­że­gnać.

Sama nie mia­ła łez w oczach, owszem, z za ple­ców mat­ki pa­trzy­ła z pew­ną dzie­cię­cą jesz­cze cie­ka­wo­ścią na goń­ca tej wie­ści.

Po chwi­li jed­nak, mi­mo­wol­nie ja­koś, wy­rwa­ło się z ust dziew­czę­cia:

– Bied­ny sta­ro­wi­na! Tak go lu­bi­łam!… i on mnie lu­bił… i ta­tuś, pa­mię­tam prze­cie, bar­dzo go lu­bił… i Zdziś, ach, Zdziś… Strze­la­li prze­cie ra­zem tego lata!

Tyle było po­wścią­gli­we­go, trzeź­we­go uczu­cia w tych pro­stych sło­wach, że nie­bosz­czy­ko­wi mo­gły one były star­czyć za naj­wspa­nial­szy ne­kro­log.

Nie­ste­ty, pan Igna­cy Dą­brow­ski nie mógł już ich sły­szeć!

Re­wi­ro­wy tym­cza­sem, nie bio­rąc udzia­łu w tej ci­chej ża­ło­bie, któ­ra uwi­docz­ni­ła się tu w łzach mat­ki i sło­wach cór­ki, po­czął urzę­do­wym gło­sem re­cy­to­wać po­śpiesz­nie: co i w ja­kim sta­nie zna­lazł w miesz­ka­niu nie­bosz­czy­ka.

Gdy przy­szło do opo­wie­ści o zna­le­zie­niu kart­ki, pani Ka­mil­la za­wo­ła­ła z za­cie­ka­wie­niem:

– A! więc jest ja­kiś te­sta­ment? Więc bie­dak wie­dział, że umie­ra?

– Nie jest to te­sta­ment – od­parł gość, – ale za­wsze tak, jak­by te­sta­ment.

I spo­glą­da­jąc do swe­go no­tat­ni­ka, do­dał:

– Za­pi­sał wszyst­ko Kon­ra­do­wi Dą­brow­skie­mu, bra­tan­ko­wi.

Za­le­d­wie ostat­nie sło­wo prze­brzmia­ło, z ust dziew­czę­cia wy­rwał się… stłu­mio­ny okrzyk:

– Ach, to on!

Trzy te wy­ra­zy zla­ły się w jed­no wes­tchnie­nie i były wy­rze­czo­ne tak ci­cho, że za­le­d­wie moż­na je było ro­ze­znać. Mimo to, pa­nien­ka za­ru­mie­ni­ła się bar­dzo i czu­jąc po­trze­bę ja­kie­go­kol­wiek uspra­wie­dli­wie­nia, po­czę­ła wy­raź­niej:

– To ten ślicz­ny… to ten mło­dy stu­dent – po­pra­wi­ła czem­prę­dzej – co tu raz był, py­ta­jąc o pana Dą­brow­skie­go… A po­tem, ma­mu­siu, po­tem prze­cho­dził przez po­dwó­rze, bo mu pan Dą­brow­ski ka­zał za­cze­kać w swo­jem miesz­ka­niu i… i… oglą­dał się na na­szę okna…

A za­wsty­dzo­na jesz­cze bar­dziej tem bez­ład­nem ob­ja­śnie­niem, do­da­ła obo­jęt­niej:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: