- W empik go
Rok 1794. Powieść historyczna - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Rok 1794. Powieść historyczna - ebook
Publikacja zawiera całą powieść – wszystkie trzy tomy: I. Ostatni Sejm Rzeczypospolitej, II. Nil desperandum, III. Insurekcja. Głównym bohaterem trylogii jest Sewer Zaremba – żołnierz, który złożył dymisję w 1792, gdy władzę przejęła Targowica. Przygotowuje powstanie, przynależąc do tajnej organizacji. Pierwsza część trylogii opisuje Sejm w Grodnie, którego skutkiem było ratyfikowanie postanowienia II rozbioru Polski, w części drugiej jest mowa o przygotowaniu do wybuchu powstania, a część trzecia jest obrazem samej insurekcji. (za Wikipedią).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-979-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIL DESPERANDUM
ROZDZIAŁ I.
Grabowski dwór Zarębów jeszcze spał.
Atoli z czeladnej buchały światła i przenikliwe śpiewania. Nizka ogromna izba, zakopcona do czarności, tonęła w złocistych brzaskach; na kominie buzował się tęgi ogień, świerkowe łupy trzaskały wesoło, iskrami aż na półkolistą ławę, pełną prządek, lnianych kądzieli i warkotu wrzecion.
Jejmościanka Bisia, w białym czepeczku z niebieskiemi szlarkami, w rogowych okularach na grubym nosie, ledwie wydająca się z głębokiego fotelu, ciągnęła rozgęganym głosem litanię do Matki Boskiej, piskliwy zaś chór dziewczyn powtarzał sennie co chwila:
— Módl się za nami!
Jakieś dziecko kwiliło w sąsiedniej stancyi, przeciągle ziewały psy, pozwijane w kłębki przed ogniem, i raz po raz buczały wrzeciona, wijące się po podłodze.
— Franka, nitka ci puchnie — ostrzegała jejmościanka, nie przestając śpiewania.
Parob ze łbem rozczochranym, w kożuchu i boso, zwalił naręcze drzewa pod komin, i przysiadł na ceglanym trzonie. Litania wlokła się długo i matyjaśnie, niby piaszczysta droga w upalne przypołudnie, ogieniaszek przejmował lubością, do tego muchy tak sennie brzęczały w bylicach, pozawieszanych u pułapu, że śpik morzył i tu i owdzie któraś z prządek utonęła nosem w kądzieli.
— Cóżeśta robiły w nocy, że teraz wozita żydów? — podniósł się groźny głos.
Parob zarechotał, skarcone bystrzej zakręciły wrzecionami, a stara Maciejka, kucharka ludzka, heród baba i dokucznica, zaszeptała kąśliwie:
— Miesiączek wschodzi o północku, to każdaby rada napatrzyć mu się do syta...
Jejmościanka spojrzała surowo, lecz, miasto zgromić, powiedziała:
— Skocz-no która zobaczyć, czy starszy panicz już wstał. Niech Wikta leci — zdecydowała, bo kilka naraz zerwało się od kądzieli.
— Każdej pachną miody — syknęła Maciejka. — Nie dla psa kiełbasa.
Wikta z jakąś szczególną miną meldowała, jako w pokoju panicza jeszcze cicho.
— Dobrześ aby słuchała? — indagowała jejmościanka, nie bardzo upewniona.
— Ona żołnierzów to na dziesiątej wsi poczuje.
— Przypuść dechu, Małgoś. Śpiewasz, jak z łaski, nie oszukuj Pana Boga — fuknęła jejmość, srogo patrząc z pod okularów. — Zydor, nie drzem, leniu, a śpiewaj.
Parob beknął, aż kury gdzieś zagdakały i prządki zaczęły chichotać.
— Z ciebie kapelista, kieby z koziego ogona trębacz — wyrokowała Maciejka.
— Tyle wam o tem wiedzieć, co starej warząchwi o kościele — odciął się Zydor.
— Cicho! »Naczynie dziwnego nabożeństwa« — śpiewała jejmościanka.
Módl się za nami!
Sroka frunęła z nad belki, próbując łapać dziobem warczące wrzeciona, po niej zjawiła się ruda wiewiórka i, chycnąwszy na ramię jejmościanki, pilnie wycierała pyszczek o jej czepeczek, a za temi wsunęła się oswojona wydra, przypełzła tanecznymi ruchami do kolan i, dostawszy pieszczotliwe pogłaskanie, skoczyła na któregoś z psów i, wśród straszliwych skomleń, skowytów i śmiechów, wyjechała na nim do sieni. A że świt już był właśnie zabielał szyby jakoby szronem, jejmościanka Bisia, zdawszy dozór Maciejce, podreptała w głąb domu z wiewiórką na ramieniu. Dwór był obszerny, pełen przybudówek i zakamarków; na korytarzykach i w ogromnych stancyach pachniało lawendą i słały się jeszcze grube mroki, posuwała się więc po omacku, akuratnie jednak znajdując przeróżne drzwi, aby dyskretnie zapukać, to rzucić dzień dobry, gdzie zaś i zagderać na śpiochów lub komuś rzec jako kapucyn pokazuje na pogodę. Po drodze skrzyczała kredencerza, niezgorzej też odebrał psiarczyk na ganku, i odbywszy z kucharzem konferencyę względem dzisiejszego obiadu, zajrzała do pokoju panny stołowej.
Rozburzona pościółka jeszcze grzała, lecz panny nie było. Zmarszczyła się groźnie.
— Ona się doigra tymi amorami! A niechby się wypadkiem dowiedział pan miecznik! Jezus Marya! — aż ręce podniosła. — A przekładałam, a suplikowałam, jak kogo poczciwego! — szeptała, jakby się już submitując miecznikowi, wlokąc się ciężko na piętro do drzwi narożnej komnaty, gdzie kwaterował Sewer. Z bijącem sercem nasłuchiwała, uczyniła w powietrzu znak krzyża, odeszła na palcach, aby nie zbudzić ulubieńca, którego kochała nade wszystko.
— Niech sobie wypocznie dzieciątko! — westchnęła tkliwie, schodząc do apteczki wydawać przyprawy kuchcie, już czekającemu przy drzwiach zamczystych.
Tymczasem Sewer już od dość dawna siedział pod stajnią i kurzył lulkę......................INSUREKCJA
ROZDZIAŁ I.
W nocy z 22 na 23 marca 1794 r. jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opuszczenie pawilonów tynieckiego opactwa, dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem pomimo nieustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się poprostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite harmatami. Przez zapadnięte sklepienia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty; niby przez żebra kościotrupa, patrzała noc i zacinał deszcz, pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach, przeżartych wilgocią, błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach prowadzących na dziedziniec i szerokich, niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:
— Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą, jak zmokłe kokosze!
— Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! pokornie melduję.
— Toczą się juchy, niby antały. Wchodzić na pokoje! — Zaśmiał się, dając im przejść.
Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartemi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów, niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za niemi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.
— Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! — Meldował ktoś z głębi dziedzińca.
— Wchodzić! A obijać buciory z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimentu — śmiał się rubasznie. — Ho! ho, pyski się im świecą, jak rądle, i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?
— W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie.
— A dałeś znać w Samborku i Podgórkach?
— Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie — dodał...........................
ROZDZIAŁ I.
Grabowski dwór Zarębów jeszcze spał.
Atoli z czeladnej buchały światła i przenikliwe śpiewania. Nizka ogromna izba, zakopcona do czarności, tonęła w złocistych brzaskach; na kominie buzował się tęgi ogień, świerkowe łupy trzaskały wesoło, iskrami aż na półkolistą ławę, pełną prządek, lnianych kądzieli i warkotu wrzecion.
Jejmościanka Bisia, w białym czepeczku z niebieskiemi szlarkami, w rogowych okularach na grubym nosie, ledwie wydająca się z głębokiego fotelu, ciągnęła rozgęganym głosem litanię do Matki Boskiej, piskliwy zaś chór dziewczyn powtarzał sennie co chwila:
— Módl się za nami!
Jakieś dziecko kwiliło w sąsiedniej stancyi, przeciągle ziewały psy, pozwijane w kłębki przed ogniem, i raz po raz buczały wrzeciona, wijące się po podłodze.
— Franka, nitka ci puchnie — ostrzegała jejmościanka, nie przestając śpiewania.
Parob ze łbem rozczochranym, w kożuchu i boso, zwalił naręcze drzewa pod komin, i przysiadł na ceglanym trzonie. Litania wlokła się długo i matyjaśnie, niby piaszczysta droga w upalne przypołudnie, ogieniaszek przejmował lubością, do tego muchy tak sennie brzęczały w bylicach, pozawieszanych u pułapu, że śpik morzył i tu i owdzie któraś z prządek utonęła nosem w kądzieli.
— Cóżeśta robiły w nocy, że teraz wozita żydów? — podniósł się groźny głos.
Parob zarechotał, skarcone bystrzej zakręciły wrzecionami, a stara Maciejka, kucharka ludzka, heród baba i dokucznica, zaszeptała kąśliwie:
— Miesiączek wschodzi o północku, to każdaby rada napatrzyć mu się do syta...
Jejmościanka spojrzała surowo, lecz, miasto zgromić, powiedziała:
— Skocz-no która zobaczyć, czy starszy panicz już wstał. Niech Wikta leci — zdecydowała, bo kilka naraz zerwało się od kądzieli.
— Każdej pachną miody — syknęła Maciejka. — Nie dla psa kiełbasa.
Wikta z jakąś szczególną miną meldowała, jako w pokoju panicza jeszcze cicho.
— Dobrześ aby słuchała? — indagowała jejmościanka, nie bardzo upewniona.
— Ona żołnierzów to na dziesiątej wsi poczuje.
— Przypuść dechu, Małgoś. Śpiewasz, jak z łaski, nie oszukuj Pana Boga — fuknęła jejmość, srogo patrząc z pod okularów. — Zydor, nie drzem, leniu, a śpiewaj.
Parob beknął, aż kury gdzieś zagdakały i prządki zaczęły chichotać.
— Z ciebie kapelista, kieby z koziego ogona trębacz — wyrokowała Maciejka.
— Tyle wam o tem wiedzieć, co starej warząchwi o kościele — odciął się Zydor.
— Cicho! »Naczynie dziwnego nabożeństwa« — śpiewała jejmościanka.
Módl się za nami!
Sroka frunęła z nad belki, próbując łapać dziobem warczące wrzeciona, po niej zjawiła się ruda wiewiórka i, chycnąwszy na ramię jejmościanki, pilnie wycierała pyszczek o jej czepeczek, a za temi wsunęła się oswojona wydra, przypełzła tanecznymi ruchami do kolan i, dostawszy pieszczotliwe pogłaskanie, skoczyła na któregoś z psów i, wśród straszliwych skomleń, skowytów i śmiechów, wyjechała na nim do sieni. A że świt już był właśnie zabielał szyby jakoby szronem, jejmościanka Bisia, zdawszy dozór Maciejce, podreptała w głąb domu z wiewiórką na ramieniu. Dwór był obszerny, pełen przybudówek i zakamarków; na korytarzykach i w ogromnych stancyach pachniało lawendą i słały się jeszcze grube mroki, posuwała się więc po omacku, akuratnie jednak znajdując przeróżne drzwi, aby dyskretnie zapukać, to rzucić dzień dobry, gdzie zaś i zagderać na śpiochów lub komuś rzec jako kapucyn pokazuje na pogodę. Po drodze skrzyczała kredencerza, niezgorzej też odebrał psiarczyk na ganku, i odbywszy z kucharzem konferencyę względem dzisiejszego obiadu, zajrzała do pokoju panny stołowej.
Rozburzona pościółka jeszcze grzała, lecz panny nie było. Zmarszczyła się groźnie.
— Ona się doigra tymi amorami! A niechby się wypadkiem dowiedział pan miecznik! Jezus Marya! — aż ręce podniosła. — A przekładałam, a suplikowałam, jak kogo poczciwego! — szeptała, jakby się już submitując miecznikowi, wlokąc się ciężko na piętro do drzwi narożnej komnaty, gdzie kwaterował Sewer. Z bijącem sercem nasłuchiwała, uczyniła w powietrzu znak krzyża, odeszła na palcach, aby nie zbudzić ulubieńca, którego kochała nade wszystko.
— Niech sobie wypocznie dzieciątko! — westchnęła tkliwie, schodząc do apteczki wydawać przyprawy kuchcie, już czekającemu przy drzwiach zamczystych.
Tymczasem Sewer już od dość dawna siedział pod stajnią i kurzył lulkę......................INSUREKCJA
ROZDZIAŁ I.
W nocy z 22 na 23 marca 1794 r. jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opuszczenie pawilonów tynieckiego opactwa, dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem pomimo nieustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się poprostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite harmatami. Przez zapadnięte sklepienia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty; niby przez żebra kościotrupa, patrzała noc i zacinał deszcz, pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach, przeżartych wilgocią, błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach prowadzących na dziedziniec i szerokich, niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:
— Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą, jak zmokłe kokosze!
— Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! pokornie melduję.
— Toczą się juchy, niby antały. Wchodzić na pokoje! — Zaśmiał się, dając im przejść.
Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartemi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów, niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za niemi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.
— Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! — Meldował ktoś z głębi dziedzińca.
— Wchodzić! A obijać buciory z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimentu — śmiał się rubasznie. — Ho! ho, pyski się im świecą, jak rądle, i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?
— W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie.
— A dałeś znać w Samborku i Podgórkach?
— Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie — dodał...........................
więcej..