- W empik go
Rok 93 - ebook
Rok 93 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 499 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ostatnich dniach maja 1793 roku jeden z paryskich batalionów, ściągniętych do Bretanii przez Santerre a, przetrząsał groźny las la Saudraie w rejonie Astillé. Batalion ten liczył najwyżej trzystu ludzi, gdyż został zdziesiątkowany w tej srogiej wojnie. Były to czasy, gdy po Argonne, Jemmapes i Valmy z pierwszego paryskiego batalionu liczącego sześciuset ochotników pozostało dwudziestu siedmiu ludzi, z drugiego – trzydziestu trzech, a z trzeciego – pięćdziesięciu siedmiu. Czasy epickich bojów.
Bataliony wysłane z Paryża do Wandei liczyły dziewięciuset dwunastu ludzi. Każdy batalion miał trzy armaty. Bataliony zostały wystawione w zawrotnym tempie. 25 kwietnia – Gohier był wówczas ministrem sprawiedliwości, a Bouchotte ministrem wojny – sekcja Dobrej Rady zaproponowała, aby wysłać oddziały ochotników do Wandei; członek Komuny, Lubin, sporządził sprawozdanie; l maja Santerre był gotów do wyekspediowania dwunastu tysięcy żołnierzy, trzydziestu dział polowych i jednego batalionu kanonierów. Bataliony, wystawione tak prędko, były uformowane tak dobrze, że jeszcze dziś służą za wzór; to na ich modłę formuje się kompanie liniowe, to one zmieniły dawny stosunek liczebny między żołnierzami i podoficerami.
28 kwietnia Komuna Paryska wydała ochotnikom Santerre a rozkaz: „Nie ma łaski. Nie ma pardonu.” Pod koniec maja z dwunastu tysięcy ludzi, którzy opuścili Paryż, poległo osiem tysięcy.
Batalion, który zapuścił się w las la Saudraie, miał się na baczności. Posuwano się bez pośpiechu. Żołnierze rozglądali się na lewo, na prawo, przed siebie i za siebie. Kléber powiedział: „Żołnierz ma jedno oko na plecach.” Marsz trwał już długo. Która to mogła być godzina? Jaka pora dnia? Trudno powiedzieć, gdyż w tak dzikiej gęstwinie panuje zawsze swego rodzaju zmierzch i w lasach tego typu nigdy nie jest jasno.
Tragiczny był las la Saudraie. W tych to właśnie zaroślach od listopada 1792 roku rozpoczęły się zbrodnie wojny domowej; z tych to złowieszczych gąszczy wyszedł kulawy okrutnik Mousqueton; włosy podnosiły się na głowie na myśl o popełnionych tam zbrodniach. Trudno o straszliwsze miejsce. Żołnierze zanurzali się w las ostrożnie. Wszędzie pełno kwiatów; wokół przybysza wznosiła się drżąca ściana gałęzi kapiących uroczą zielenią liści; promienie słońca przeszywały tu i ówdzie zielone mroki; u stóp drzew rosły mieczyki, bagienne irysy, polne narcyzy, i ów mały kwiatuszek zapowiadający pogodę; wiosenne krokusy tworzyły hafty i desenie na puszystym kobiercu roślinności, gdzie kłębiły się wszelkie gatunki mchów, począwszy od tych, które przypominają gąsienicę, a kończąc na tych, co są podobne do gwiazd. Żołnierze posuwali się krok za krokiem w milczeniu, ostrożnie rozgarniając chaszcze: Ptaki ćwierkały nad bagnetami.
La Saudraie to jeden z tych ostępów, gdzie ongiś, w czasach pokoju, urządzano la Houicheba, to znaczy nocne polowania na ptaki; teraz polowano na ludzi.
Rosły tam tylko brzozy, buki i dęby; grunt był równy; gęste mchy i trawy tłumiły odgłos kroków maszerujących ludzi; żadnej ścieżyny, raczej ścieżki ginące co chwila, ostrokrzewy, tarniny, paprocie, żywopłoty wilżyn i wysokie krzewy jeżyn; niesposób na dziesięć kroków wypatrzyć człowieka. Czasem pomiędzy gałęziami przelatywała czapla lub kurka wodna, co wskazywało na bliskość bagien.
Oddział posuwał się. Szedł w nieznane z niepokojem, obawiając się znaleźć to, czego szukał.
Od czasu do czasu napotykał ślady obozowisk, wypalone miejsca, zdeptane trawy, także krzyże z patyków i skrwawione gałęzie. Tu gotowano zupę, tam odprawiano mszę, ówdzie opatrywano rannych. Lecz ci, co tędy przeszli, zniknęli. Gdzie znajdowali się teraz? Może gdzieś daleko? Może tu, całkiem blisko, ukryci, z muszkietem w ręku? Las wydawał się bezludny. Batalion podwoił ostrożność. Samotność, a zatem nieufność. Me widać było nikogo: powód więcej do obawy przed kimś. Ma się przecież do czynienia z lasem o złej sławie.
Zasadzka była prawdopodobna.
Trzydziestu grenadierów wysłanych na zwiady pod dowództwem sierżanta szło na przedzie, w dość znacznej odległości od reszty oddziału. Towarzyszyła im markietanka batalionu. Markietanki chętnie przyłączają się do straży przedniej. Człowiek naraża się na niebezpieczeństwo, ale może coś zobaczyć. Ciekawość jest jedną z postaci kobiecego, męstwa..
Nagle żołnierze małego oddziału straży przedniej doznali owego dreszczu znanego myśliwym, który wskazuje na bliskość legowiska zwierzyny. Usłyszeli jakby oddech wśród gąszczu i mieli wrażenie, że coś się poruszyło wśród liści. Żołnierze dali sobie znak. Do zadań zleconych zwiadowcom – tropienie i przeszukiwanie – oficerowie nie mają potrzeby się wtrącać; co ma być wykonane, wykona się samo.
W niespełna minutę miejsce, w którym się coś poruszyło, zostało okrążone, otoczył je pierścień wycelowanych karabinów: mroczny środek gęstwiny wzięto na cel ze wszystkich stron jednocześnie, a żołnierze z palcami na cynglach, nie spuszczając oczu z podejrzanego miejsca, czekali już tylko na komendę sierżanta, by dać ognia.
Tymczasem markietanka zdobyła się na odwagę, by spojrzeć poprzez zarośla i, w chwili gdy sierżant miał krzyknąć: „Ognia!”, zawołała:
– Stój!
A zwracając się do żołnierzy:
– Nie strzelajcie, towarzysze!
I zapuściła się w gąszcz. Żołnierze poszli za nią.
Istotnie był tam ktoś.
W najgęstszych zaroślach, na skraju jednej z tych niałych, okrągłych polanek, które powstają wskutek wypalania korzeni drzew w mielerzu, wśród gałęzi tworzących rodzaj izby z listowia, otwartej jak alkowa, siedziała na mchu kobieta z dzieckiem przy piersi, trzymając na kolanach dwie jasne główki dwojga śpiących dzieci.
Tak wyglądała zasadzka.
– Co wy tu robicie? – wykrzyknęła markietanka. Kobieta uniosła głowę.
Markietanka dorzuciła z furią:
– Oszalałaś, babo, żeby tu siedzieć! I dodała:
– Mało brakowało, a byłoby po was!
Po czym zwracając się do żołnierzy rzekła:
– To kobieta.
– Dalibóg, przecie sami widzimy! – odezwał się któryś z grenadierów.
Markietanka ciągnęła dalej:
– Łazić do lasu na pewną śmierć! Czy można sobie wyobrazić podobną głupotę!
Zdumiona, wylękniona, osłupiała kobieta patrzyła jak przez sen na strzelby, pałasze, bagnety, na dzikie twarze wokoło niej.
Śpiące dzieci obudziły się i zaczęły krzyczeć.
– Jeść – wołało jedno.
– Boję się – wołało drugie. Małe ssało dalej.
Do niego zwróciła się markietanka:
– To ty masz rację – powiedziała.
Matka zaniemówiła z przerażenia. Sierżant krzyknął do niej:
– Nie bójcie się, jesteśmy batalionem Czerwonej Czapki.
Kobieta zadrżała od stóp do głów. Spojrzała na sierżanta, na jego surową twarz, w której widać było tylko brwi, wąsy i dwa węgielki będące dwojgiem oczu.
– Dawny batalion Czerwonego Krzyża – dodała markietanka.
Sierżant ciągnął dalej:
– Kto pani jesteś?
Kobieta patrzyła na niego z przestrachem. Była chuda, młoda, blada, w łachmanach; miała na sobie wielki czepiec bretońskich wieśniaczek i wełnianą derkę zawiązaną sznurkiem na szyi. Z obojętnością samicy nie zasłaniała przed ludzkimi oczami nagiej piersi. Jej stopy, bez pończoch i butów, krwawiły.
– To jakaś biedna – rzekł sierżant.
A markietanka podjęła znowu swym głosem żołnierskim i kobiecym zarazem, w którym przebijał miękki ton: – Jak się pani nazywa?
Kobieta wyjąkała prawie niedosłyszalnym szeptem:
– Michalina Fléchard.
Tymczasem markietanka gładziła zgrubiałą dłonią małą główką niemowlęcia.
– W jakim wieku jest ten berbeć? – spytała. Matka nie zrozumiała pytania. Markietanka ponowiła je.
– Pytam się, ile toto ma lat.
– Aha! – rzekła matka. – Półtora roku.
– To dużo – powiedziała markietanka. – Nie powinno już ssać. Trzeba będzie odstawić je od piersi. Damy mu zupy.
Matka zaczęła się uspokajać. Dwaj przebudzeni malcy byli bardziej zaciekawieni niż przestraszeni. Zapatrzyli się na pióropusze.
– Ach! – rzekła matka. – Są bardzo głodni. I dodała:
– Nie mam już mleka.
– Dostaną jeść – zawołał sierżant – i ty także. Ale to nie wszystko. Jakie są twoje zapatrywania polityczne?
Kobieta popatrzyła na sierżanta i nic nie odpowiedziała.
– Czy słyszysz moje pytanie? Wyjąkała:
– Oddano mnie do klasztoru, jak byłam bardzo młoda, ale wyszłam za mąż, nie jestem zakonnicą. Siostry nauczyły mnie po francusku. Podpalono wioskę. Uciekaliśmy tak prędko, że nie miałam czasu włożyć butów.
– Pytam, jakie są twoje zapatrywania polityczne.
– Tego nie wiem. Sierżant ciągnął dalej:
– Bo bywają szpiegi między kobietami. Szpiegów się rozstrzeliwuje. Rozumiesz? Mów. Nie jesteś Cyganką? Jak się nazywa twoja ojczyzna?
Patrzyła nań wciąż, jakby nie rozumiejąc. Sierżant powtórzył:
– Jak się nazywa twoja ojczyzna?
– Nie wiem – odparła.
– Jak to, nie wiesz, skąd jesteś?
– A, skąd jestem. Wiem.
– No więc, jak się nazywa twój kraj? Kobieta odpowiedziała:
– Folwark Siscoignard, w parafii Azé.
Teraz z kolei zdumiał się sierżant. Zamyślił się przez chwilę. Po czym znowu zagadnął:
– Jak mówisz?
– Siscoignard.
– To nie jest żaden kraj.
– Ja stamtąd jestem.
I po chwili namysłu kobieta dodała:
– Już rozumiem. Pan jest z Francji, ja jestem z Bretanii.
– No więc?
– To nie jest ten sam kraj.
– Ale ta sama ojczyzna! – zawołał sierżant. Kobieta ograniczyła się do odpowiedzi:
– Jestem z Siscoignard.
– Niech będzie Siscoignard! – podchwycił sierżant. – To stamtąd jest twoja rodzina?
– Tak.
– Co oni robią?
– Wszyscy pomarli. Nie mam nikogo. Sierżant, który był człowiekiem wymownym, indagował dalej:
– Człowiek ma rodziców, do diabła! Albo ich miał. Kto ty jesteś? Mów!
Kobieta słuchała z przerażeniem tych wykrzykników, które przypominały raczej porykiwanie dzikiej bestii niż ludzką mowę.
Markietanka poczuła, że musi w to się wdać. Zaczęła znowu gładzić ssące dziecko i poklepała policzki dwojga pozostałych.
– Jak się nazywa to małe, co ssie? – spytała. – Bo to przecie dziewczynka.
Matka odparła:
– Żorżeta.
– A najstarszy? Bo to mężczyzna, ten łobuz.
– Jan-René.
– A młodszy? Bo to także mężczyzna i do tego pyzaty!
– Gruby Alain – rzekła matka.
– Mili są ci malcy – powiedziała markietanka. – I toto jeden z drugimi zachowuje się jak stary.
Tymczasem sierżant nalegał:
– Mów więc, moja pani. Czy masz dom?
– Miałam.
– Gdzie?
– W Azé.
– Dlaczego nie pozostałaś w domu?
– Bo go spalono.
– Kto taki?
– Nie wiem. Bitwa.
– Skąd przybywasz?
– Stamtąd.
– Dokąd idziesz?
– Nie wiem.
– Do rzeczy. Kim jesteś?
– Nie wiem.
– Nie wiesz, kim jesteś?
– Jesteśmy ludźmi, co uciekają.
– Z jakiej jesteś partii?
– Nie wiem.
– Z błękitnych? Z białych? Z kim jesteś?
– Jestem z moimi dziećmi.
Nastąpiła chwila milczenia. Markietanka powiedziała:
– Ja nie miałam dzieci. Nie miałam na to czasu. Sierżant zaczął znowu:
– Ale twoi rodzice! Musisz nas, pani, poinformować o swojej rodzinie. Ja nazywam się Radoub, jestem sierżantem, pochodzę z ulicy Cherche-Midi, mój ojciec i moja matka tam mieszkali, mogę opowiedzieć o rodzicach. Powiesz nam coś o swoich. Mów, kim byli twoi rodzice.
– Nazywali się Fléchard. To wszystko.
– No tak, Fléchardowie są Fléchardami, tak jak Radoubowie Radoubami. Ale każdy ma swój zawód. Jaki był zawód twoich rodziców? Co robili? Co robią? Co majstrowali twoi Fléchardowie?
– Byli rolnikami. Ojciec był kaleką i nie mógł pracować, bo dostał kije, które pan, jego pan, nasz pan, kazał mu dać, a i to było wielką łaską, bo ojciec zabrał królika, a za taką rzecz skazywano na śmierć; ale pan się zlitował i powiedział: „Dajcie mu tylko sto kijów”, i mój ojciec został kaleką.
– Co jeszcze?
– Mój dziadek był hugonotem. Ksiądz proboszcz kazał go posłać na galery. Byłam wtedy bardzo mała.
– Co jeszcze?
– Ojciec mego męża przemycałsól. Król kazał go powiesić.
– A co robi twój mąż?
– Bil się w ostatnich czasach.
– Za kogo?
– Za króla.
– A jeszcze za kogo?
– Za swego pana, jakżeby inaczej.
– A jeszcze?
– Jakżeby, za księdza proboszcza.
– A niech to najjaśniejsze pioruny zatrzasną! – zawołał jeden z grenadierów. Kobieta aż podskoczyła z przerażenia.
– Widzi pani, my jesteśmy paryżanie – odezwała się z wdziękiem markietanka.
Kobieta założyła ręce i zawołała: – O Panie Jezu!
– Tylko bez zabobonów! – rzucił sierżant. Markietanka usiadła obok kobieciny i przyciągnęła między kolana najstarsze dziecko, które poddało się temu biernie. Dzieci uspokajają się, tak jak i płaczą, nigdy nie wiadomo czemu. Kierują się jakimiś wewnętrznymi przeczuciami.
– Moja biedna, dobra kobieto, macie ładne dzieciaki, to zawsze coś. Domyślam się ich wieku. Starszy ma cztery lata, jego brat ma trzy. No a ta mała, która ssie, to straszliwy żarłok. Ach, brzydalu! Może przestaniesz tak zjadać twoją matkę! Niech się pani niczego nie boi. Powinna pani wstąpić do batalionu. Będzie pani robiła to, co ja. Nazywam się Huzarka. To przezwisko. Ale wolę nazywać się Huzarką niż panną Bicorneau jak moja matka. Jestem markietanka, to znaczy taką, co daje pić ludziom, którzy do siebie strzelają i zabijają się nawzajem.Diabelskie wesele! Mamy mniej więcej taką samą stopę, dam pani swoje buty. Byłam w Paryżu 10 sierpnia. Dawałam pić Westermannowi. Jakoś to szło. Widziałam jak gilotynowali Ludwika XVI, Ludwika Capeta, jak go nazywają. On nie chciał. Jakże, niech pani słucha. Powiedzieć, że 13 stycznia kazał piec kasztany i śmiał się ze swoją rodziną! Kiedy go siłą położyli na huśtawce, jak nazywają ten przyrząd, nie miał już ani fraka, ani pantofli; miał tylko koszulę, pikowanykaftan, spodnie z szarego sukna i szare jedwabne pończochy. Sama to widziałam. Pojazd, którym go wieźli, był pomalowany na zielono. Widzi pani, niech pani idzie z nami. W batalionie są dobrzy chłopcy, pani będzie markietanką numer dwa, ja panią nauczę, co trzeba robić. Och, to takie proste! Człowiek ma swoją bańkę i dzwonek, idzie w największy zgiełk, między strzelające plutony, pod ogień armatni, wśród wrzawy, wołając: „Dzieci, kto chce coś łyknąć?” Tylko tyle, nic trudnego. Ja poję wszystkich. Słowo daję. Zarówno białych, jak i błękitnych, choć sama jestem błękitna. I to jaka. Ale daję pić wszystkim. Rannym zawsze chce się pić. Umiera się niezależnie od poglądów. Konający powinni by sobie podać ręce. Jaka to głupia rzecz – wyrzynać się nawzajem! Chodźcie z nami. Jeśli mnie zabiją, pani zostanie na moje miejsce. Widzi pani, ja sobie wyglądam tak nie bardzo, ale jestem dobrą kobietą i dzielnym człowiekiem. Nic się nie bójcie. Kiedy markietanka zamilkła, kobieta wyjąkała:
– Nasza sąsiadka nazywała się Maria Joanna, a dziewka do posług Maria Klaudia.
Tymczasem sierżant Radoulb karcił grenadiera:
– Cicho bądź. Przestraszyłeśpanią. Nie wolno kląć w obecności dam.
– Bo to przecie przechodzi ludzkie pojęcie – odparł grenadier – widzieć, jak te chińskie cudaki, którym pan z teścia zrobił kalekę, którym proboszcz wysłał dziada na galery, którym król powiesił ojca, jak te cudaki biją się, u kaduka! I nie myślą się buntować, i dają się rozdeptać za pana, proboszcza i króla!
Sierżant skrzyknął:
– Cicho tam w szeregach!
– Już milczę, sierżancie – podjął grenadier – ale to nie przeszkadza, że przykro patrzeć, jak taka ładna kobieta naraża się na rozpłatanie pyska dla pięknych oczu jakiegoś klechy.
– Grenadierze – rzekł sierżant – nie jesteśmy tu w klubie sekcji Pik. Dosyć gadania.
Potem odwrócił się do kobiety.
– A pani mąż? Co on robi? Co się z nim dzieje?
– Nic się z nim nie dzieje, bo go zabili.
– Gdzie?
– W krzakach.
– Kiedy?
– Trzy dni temu.
– Kto?
– Nie wiem.
– Jak to? Nie wiesz, kto zabił twojego męża?
– Nie wiem.
– Jakiś błękitny? Czy biały?
– Kula z karabinu.
– Trzy dni temu?
– Tak.
– W jakiej stronie?
– Koło Ernée. Mój mąż padł. To wszystko.
– A co robisz od śmierci twego męża?
– Uciekam z dziećmi.
– Dokąd uciekasz?
– Przed siebie.
– Gdzie nocujesz?
– Na ziemi.
– Co jadasz?
– Nic.
Sierżant zrobił żołnierski grymas, który polega na tym, że wąsy dotykają nosa.
– Nic?
– To znaczy tarki, jeżyny, jeżeli się znajdą zeszłoroczne borówki, pędy paproci.
– No tak. Można powiedzieć: nic.
Najstarszy dzieciak, który zdawał się rozumieć, odezwał się:
– Jeść.
Sierżant wyciągnął z kieszeni kawałek żołnierskiego chleba i podał go matce. Matka przełamała go na dwoje i dała dzieciom. Malcy rzucili się nań żarłocznie.
– Sobie nic nie zostawiła – mruknął sierżant.
– Bo nie jest głodna – powiedział jakiś żołnierz.
– Bo jest matką – rzekł sierżant. Dzieci przerwały jedzenie.
– Pić – powiedział jeden.
– Pić – powtórzył drugi.
– Nie ma strumienia w tym diabelskim lesie – rzekł sierżant.
Markietanka wzięła miedziany kubek, który wisiał u jej pasa obok dzwonka, odkręciła kurek bańki przewieszonej na rzemieniu przez ramię, nalała do kubka parę kropel i przytknęła go do warg chłopców.
Pierwszy łyknął i skrzywił się.
Drugi pociągnął łyk i wypluł.
– To przecież dobre – rzekła markietanka.
– Czy to to, co wykrzywia gęby? – spytał sierżant.
– Tak, najlepsze. Ale to przecie wieśniacy. I wytarła kubek.
Sierżant zaczął znowu:
– Więc pani ucieka?
– Muszę.
– Na przełaj przez pola, gdzie oczy poniosą?
– Biegnę co sił, potem idę, potem upadam.
– Biedna wieśniaczka – rzekła markietanka.
– Ludzie się biją – wybełkotała kobieta. – Jestem otoczona gradem kul. Nie wiem, czego ludzie od siebie chcą. Zabito mi męża. Tyle tylko zrozumiałam.
Sierżant stuknął o ziemię kolbą strzelby i wykrzyknął:
– Co za głupia wojna! Niech to licho porwie! Kobieta ciągnęła dalej:
– Zeszłej nocy spaliśmy w próchniaku.
– Wszyscy czworo?
– Wszyscy czworo.
– Wyciągnięci?
– Wyciągnięci.
– A więc – rzekł sierżant – wyciągnięci na stojąco.
Obrócił się do kołnierzy.
– Towarzysze, duże stare drzewo, wypróchniałe i martwe, gdzie człowiek może się zaszyć jak w futerale, te dzikusy nazywają to próchniakiem. Cóż chcecie? Nie mają obowiązku pochodzić z Paryża.
– Spać w dziupli drzewa! – rzekła markietanka. – I to z trojgiem dzieci!
– A kiedy dzieci wrzeszczały – podjął sierżant – ludzie, którzy przechodzili tamtędy i nic nie widzieli, musieli czuć się dziwnie, słysząc, jak drzewo woła: „Tatusiu! Mamusiu!”
– Na szczęście to lato – westchnęła kobieta. Spoglądała w ziemię z rezygnacją, a w oczach jej było zdumienie, odblask złowrogich wydarzeń.
Żołnierze w milczeniu otoczyli kołem tę nędzę.
Wdowa, troje sierot, ucieczka, opuszczenie, samotność, wojna.hucząca ze wszystkich stron, głód, pragnienie, trawa jako jedyne pożywienie i niebo jako jedyny dach.
Sierżant zbliżył się do kobiety i wlepił wzrok w ssące dziecko. Mała puściła pierś, łagodnie odwróciła główkę, popatrzyła swymi pięknymi niebieskimi źrenicami na przerażającą, obrośniętą, szczeciniastą i dziką twarz, która się nad nią pochylała, i zaczęła się uśmiechać.
Sierżant wyprostował się i ujrzano wielką łzę… która stoczyła mu się po policzku i zatrzymała się, jak perła, na końcu wąsów.
Podnosząc głos zwrócił się do żołnierzy:
– Towarzysze, z tego wszystkiego wynika, że batalion zostanie ojcem. Zgoda? Adoptujemy tę trójkę.
– Niech żyje Republika! – zawołali grenadierzy.
– Załatwione – rzekł sierżant.
I wyciągnął dbie ręce nad matką i dziećmi.
– Oto – powiedział – dzieci batalionu Czerwonej Czapki.
Markietanka podskoczyła z radości.
– Trzy główki w jednej czapce! – zawołała. Potem wybuchnęła łkaniem, uściskała z uniesieniem biedną wdowę i rzekła:
– Mała ma już minę łobuza!
– Niech żyje Republika! – powtórzyli żołnierze. A sierżant zwrócił się do matki:
– Chodźcie, obywatelko.