- W empik go
Rok dziewięćdziesiąty trzeci. Tom 3 - ebook
Rok dziewięćdziesiąty trzeci. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 279 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiktor Hugo z przedmową
J. A. Święcickiego
.
TOM III
.
WARSZAWA.
Redakcya i Administracya:
47.Nowy-Świat 47.
1898.
Wiktor Hugo.
ROK
DZIEWIĘCDZIESIĄTY TRZECI.
PIERWSZE OPOWIADANIE
WOJNA DOMOWA.
TOM III.
WARSZAWA.
DRUKARNIA
Granowskiego i Sikorskiego.
47. Nowy-Świat 47
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ.
Âàðøàâà, 25 1þïÿ 1898 ãîäà.
CZĘŚĆ TRZECIA
W WANDEL
(Dokończenie).
Księga trzecia.
RZE? BARTŁOMIEJA.
I.
Obudziły się dzieci, a najpierwej mała.
Kiedy się dzieci budzą, to jakby się kwiaty otwierały; zdaje się, że z tych dusz świeżych wo się rozlewa.
Jurcia, mająca dopiero dwadzieścia miesięcy, najmłodsza z trojga i która w maju ssała jeszcze, podniosła maleńką swą główkę, usiadła na posłaniu, zaczęła oglądać swoje nóżki, a potem szczebiotać.
Poranny promień padał na jej kolebkę; trudno-by było powiedzieć, co było więcej różowe: nóżka
Jurci, czy Jutrzenka.
Dwoje innych spało jeszcze, mężczyźni zawsze są ociężali. Jurcia, wesoła i spokojna, wciąż szczebiotała.
Jasio był brunecikiem, Alanek szatynkiem, Jurcia blondyneczką. Odcienia w barwie włosów, zgo dno w dzieciństwie z wiekiem, mogą sic z czasem zmienić. Janek wyglądał na małego Herkulesa; spał na brzuchu, z piąstkami w oczach. Grubemu Alankowi nożyny wyciągnęły się za kolebkę.
Na wszystkich trojgu były łachmany; podarło się już na szmaty odzienie, które im dał był batalion Czerwonej Czapki; co na nich wisiało jeszcze, niepodobne nawet było do koszuli; dwaj chłopcy byli niemal zupełnie nadzy. Jurcie przybrano kiedyś w coś podobnego do spódniczki, ale się to obszarpało i kuse było, jak kaftanik. Nie wiadomo, kto się zajmował temi dziećmi. Zdziczałe w tej wojnie chłopstwo wlokło je z sobą od lasu do lasu, dawało im porcyę zupy – i to wszystko. Malcy radziły sobie w innych względach, jak mogły. Wszyscy byli ich panami, nikt nie był im ojcem. Ale z pod łachman-ków na dzieciach światło bije; wyglądały bardzo wdzięcznie. I
Jurcia wciąż szczebiotała.
Co ptaszek wyśpiewuje, to dziecko szczebioce. Hymn ich jest jednaki. Hymn to niewyraźny, wyjąkany, głęboki. Dziecię ma więcej od ptaszka do wypowiedzenia, ma przed sobą mrok przeznaczeń ludzkich. Ztąd pochodzi smętek Judzi słuchających, zmieszany z radosnem malca nuceniem. Najwznioślejszą pieśnią, jaką na ziemi posłyszeć można, jest gwarzenie duszy ludzkiej przez usta dziecięcia. Ow zmącony szept myśli, dopiero instynktem będącej, zawiera w sobie jakieś bezwiedne odwoływanie się do sprawiedliwości przedwiecznej. Jest to może prote-stacya, wypowiedziana na progu, zanim się go przestąpi; piotestacya pokorna a dojmująca; uśmiechająca się do nieskończoności nieświadomość zawstydza krea-cyę całą za los, zgotowany istocie słabej i bezbronnej. Jeśli nieszczęście się jej przytrafi, będzie to dowodem, że nadużyto jej zaufania.
Gwarzenie dziecka jest czemś mniej i czemś więcej niż mową; nie są to tony, tylko śpiew; niema zgłosek, a jest język. Szemrzenie to bierze swój początek z nieba i nie kończy się na ziemi; pochodzi z czasu, poprzedzającego urodziny i ciągnie się nieprzerwanie. Gaworzenie to składa się z tego, co dziecię mówiło, będąc jeszcze aniołem, i co mówić będzie, gdy człowiekiem zostanie; kolebka ma swoje wczoraj, tak samo jak grób ma swoje jutro. To jutro i to wczoraj zawierają w owem bezwiednem szczebiotaniu dwojakie nieznane; i nic tak nie przekonywa o Bogu, wieczności, odpowiedzialności, o dwoistości przeznaczenia, jak ten cień groźny w tej duszy różanej.
Nie zasmucało Jurci to, co wyjąkiwała, bo cała jej śliczna twarzyczka jednym była uśmiechem. Uśmiechały się jej usta, uśmiechały się jej oczy, uśmiechały sic dołki jej policzków. Z uśmiechu tego wywiązywało sic tajemnicze zgodzenie się na poranek. Dusza ufa promieniowi. Niebo było błękitne, ciepło było i pięknie. Wątła istotka, o niczem nie wiedząc, nic nie pojmując, nic nie znając, tonęła miękko w marzeniu bezwiednem; bezpieczna się czuła w tej naturze, wobec tych drzew uczciwych, tej szczerej zieloności, sielskości czystej i spokojnej, tego gniazdek odgłosu, szmeru źródeł, muszek, liści i tej niezmiernej niewinności słońca, jaśniejącej nad tem wszystkiem.
Po Jurci rozbudził się pierwszy Janek, najstarszy, duży, bo miał przecie już przeszło cztery lata. Wstał jak długi; po męzku przekroczył brzeg swego łóżeczka, spostrzegł swoją miseczkę, uznał ją za coś zupełnie naturalnego, siadł na ziemi i zaczął sprzątać swoją zupę.
Gruchanie Jurci nie rozbudziło grubego Alana; ale na odgłos, jaki wydawało dotykanie łyżką miseczki, przewrócił się nagle na drugi bok i otworzył oczy. Ten Gruby Alan miał już trzy lata. Spostrzegł swoją miseczkę. Dosyć mu było wyciągnąć tylko rękę po nią; wziął ją więc, nie schodząc z po słania, umieścił ją sobie na kolanach, całą dłonią ujął łyżkę i dalejże repeto wać.
Nie słyszała ich Jurcia, a wygięcia jej głosiku zdawały się iść wspólnie z błąkaniem się marzeń. Wielkie jej oczy otwarte patrzyły w górę i zdawały się niebieskie; jakikolwiek sufit, jakiekolwiek sklepienie ma dziecię nad swoją główką, zawsze w jego oczach niebo się odbija.
Janek, wyjadłszy, co było w miseczce, wybrawszy z niej wszystko, westchnął i rzekł z godnością: – Zjadłem.
Przerwało to marzenia Jurci. – Papu! – zawTołała.
Spostrzegłszy, że Janek już zjadł, Alan zaś jadł jeszcze, wzięła stojącą obok niej miseczkę z zupą i zaczęła jeść także, niosąc częściej łyżeczkę do ucha niż do buzi.
Niekiedy zrzekała się cywilizacyi i brała z miseczki rękami.
Alan, wyskrobawszy łyżką swą miseczkę, jak to i jego brat już zrobił, zsunął się ze swego łóżeczka i pobiegł do niego.
II.
Nagle na dole, zewnątrz od strony lasu, dał się słyszeć odgłos trąbki, rodzaj dumnej i surowej fanfary., Odpowiedziała nań ze szczytu wieży ligawka.
Tym razem trąbka wojskowa zapytywała, a odpowiadała trąba wieśniacza.
Nastąpił drugi odgłos trąbki, a po nim druga odezwa ligawki.
Potem odezwał się z pobrzeża lasu głos.odległy, ale wydatny, który krzyczał, co następuje:
– Ślę do was wezwanie, rozbójnicy. Jeśli do zachodu słońca nie zdacie sic na łaskę i niełaskę, uderzymy na was.
Z platformy zamku odpowiedział głos podobny do grzmotu: *!f
– Uderzcie.
Głos z dołu znów zawołał:
– Na pół godziny przed uderzeniem na was dany będzie wystrzał z działa, na znak wezwania was po raz ostatni.
Głos z góry powtórzył:
– Uderzcie.
Rozmowy tej nie słyszały dzieci, ale odgłosy dwóch trąb wyżej i dalej sięgały. Na pierwszy odgłos trąbki Jurcia wyciągnęła szyję i przestała jeść; gdy trąba z wieży zabrzmiała, położyła łyżkę w miseczkę; na drugi dźwięk trąbki podniosła swój mały, wskazujący paluszek prawej ręki i to spuszczając go, to wznosząc z kolei, odznaczała spadki fanfary, drugą odpowiedzią ligawki przedłużone. Gdy trąba i trąbka umilkły, zamyśliła się, trzymając paluszek w górę wzniesiony i szepnęła półgłosem: – Gla.
Zepewne chciała powiedzieć „grają.”
Dwoje starszych, Janek i Alan, nie zwracali uwagi na owe trąb odgłosy; czem innem byli zajęci. Właśnie maszerowała po podłodze stonoga.
Alanek pierwszy ją spostrzegł i zawołał:
– Robak.
Janek zaraz przybiegł. Alanek mówił dalej:
– To gryzie.
– Nie trzeba mu nic robić – rzekł Janek.
I obaj zaczęli się temu przechodniowi przyglądać.
Skończywszy swą zupę, Jurcia zaczęła szukać oczami swych braci. Janek i Alanek przycupnęli poważnie nad stonogą w zagłębieniu okiennem; dotykali się głowami i włoski ich zmieszały się z sobą; powstrzymywali oddech, zapatrzeni w tę rzecz śliczną, w tego robaka, który się zatrzymał i nie ruszał, niezadowolony, że go tak bardzo podziwiano.
Jurcia, widząc braci swych zatopionych w przyglądaniu się czemuś, chciała się dowiedzieć, co tam jest. Nie łatwo jej było dostać się do nich, jednak rozpoczęła usiłowania. Przeprawa najeżona była trudnościami, bo to i owo leżało na podłodze: powywracane stołki, stosy papierzysków, paki pootwierane i próżne, kufry, jakieś kupy, które trzeba obchodzić, słowem cały archipelag skał. Pierwsza praca, którą podjęła, było wyjście z kolebki; puściła się potem na rafy, sunęła przez cieśniny; odepchnęła stojące jej na drodze krzesełko, przeczołgała się między dwoma kuframi, przebyła stos papierów i tak pnąc się w jednem miejscu, przewracając się w drugiem, odsłaniając zupełnie i tak już źle osłonięte ciałko, dostała się nareszcie do tego, coby żeglarz wolnem nazwał morzem, to jest do dosyć szerokiej przestrzeni podłogi, niczem nie zawalonej i gdzie nie było już niebezpieczeństw. Wówczas puściła się żwawo, przebyła całą przestrzeń, która by fa szerokością sali, na czworakach, z szybkością kota i blizko już była okna, gdy wtem groźną spotkała przeszkodę. Wielka drabina leżąca pod ścianą dochodziła właśnie do tego okna-a koniec jej wystawał nieco za brzeg wklęsłości zagłębienia. Między Jurcią i jej braćmi był tedy cypel, który trzeba było okrążyć. Stanęła i jęła rozważać. Skończywszy wewnętrzny swój monolog, zrobiła postanowienie. Uchwyciła swemi różowemi paluszkami jeden ze szczebli prostopadle stojących, drabina bowiem staią o mur oparta, i usiłowała się podnieść na nogi, ale upadła; powtórzyła usiłowanie dwa razy jeszcze i jeszcze dwa razy się jej nic udało, ale udało się za czwartym razem. Wówczas, stojąc już prosto i opierając się na każdym z kolei szczeblu, zaczęła się posuwać wzdłuż drabiny. Gdy do jej końca przybyła, brakło jej punktu oparcia i zachwiała sic na nogach, ale pochwyciła wystający koniec grubego drą ga, w który szczeble były osadzone, wyprostowała się, okrążyła przylądek, spojrzała na braciszków i zaśmiała się.
III.
"Właśnie w tej samej chwili Janek, zadowolony z wypadku badań swych nad stonogą, podniósł głowę i rzekł:
– To samica.
Rozśmieszył go śmiech Jurci, a śmiech Janka Alana znów rozśmieszył i utworzyło się małe zgromadzenie, siedzące na ziemi.
Stonoga jednak zniknęła. Skorzystała ze śmiechu Jurci, żeby się schować w szparę w podłodze.
Nadeszły inne wypadki.
Najprzód zaczęły przelatywać jaskółki.
Gniazda swe miały one prawdopodobnie pod okapem dachu. Przelatywały tuż przed oknami, zaniepokojone nieco temi dziećmi, opisując wielkie łuki w powietrzu i wydając właściwe im łagodne odgłosy wiosenne. Spostrzegły to dzieci i zapomniały o stonodze.
Jurcia wskazała paluszkiem na jaskółki i zawołała: – Ptapta!
Połajał ją za to Janek.
– Nie trzeba mówić ptapta, trzeba mówić: ptaszki.
– Tasi – rzekła Jurcia.
I wszyscy troje przyglądali się jaskółkom. Potem przybyła pszczoła.
Pszczoła to coś niezmiernie do duszy podobnego. Przelatuje z kwiatka na kwiatek, jak dusza z gwiazdy na gwiazdę, i zbiera słodycz, jak dusza zbiera światło.
Ta pszczoła wpadła z wielkim hałasem, głośno brzęcząc i jakby chcąc powiedzieć: Otoż jestem; oglądałam właśnie róże, a teraz przychodzę przypatrzeć się dzieciom. Co wy tu robicie?
Pszczółka–to jak gosposia: łaje i śpiewa zarazem:
Dopóki tam pszczółka bawiła, dzieci nie spuszczały jej z oka.
Pszczółka zwiedziła całą bibliotekę, przepatrzyła wszystkie zakąty; łatała sobie jakby była we własnym uu; skrzydlata i melodyjna, zwiedziła wszystkie szafy jedną po drugiej, przyglądając się przez oszklenie tytułom dzieł, jakby była kiedyś duchem.
Ukończywszy swój przegląd, odleciała.
– Poleciała do domu – zauważył Janek. – To robak – rzekł Alanek.
– Nie, to mucha–odparł Jasio.
– Musia – dodała Jurcia.
Teraz Alanek dostrzegł na ziemi kawałek sznurka z węzłem na jednym końcu; wziął drugi jego koniec za pomocą palca wielkiego i wskazującego, zaczął nim wywijać w powietrzu i patrzył na to młynkowanie sznurka z głęboką uwagą,
Jurcia ze swej strony stała się znów czworo-nożnem zwierzątkiem i podróżując po podłodze tu i owdzie, odkryła jakiś szanowny wiekiem fotel wy-polstrowany, zjedzony przez robaki i z którego różnemi dziurami wyłaziło włosie. Zatrzymała się przy tym fotelu, rozprzestrzeniła dziury paluszkiem i z zestrzeloną bacznością wyciągała włosy.
Nagle podniosła palec, co miało znaczyć:–Słuchajcie.
Dwaj bracia także obrócili głowy.
Daleki i nieokreślony łoskot rozległ się zewnątrz; prawdopodobnie obóz oblegających wykonywał jakiś ruch strategiczny w lesie. Konie rżały, biły bębny, toczyły się wozy, żelaztwo szczękało, trąby wojskowe brzmiały, nawołując i odpowiadając sobie; zmieszanie rażących uszy odgłosów zlewających się we właściwą sobie harmonię. Dzieci słuchały z wielkiem zajęciem.
– To Bozia tak robi – rzeki Janek.
IV.
Łoskot ustal.
Janek wciąż był zamyślony.
W jaki sposób rozkładają się.pojęcia w takich małych mózgach i składają się znów? Jaki jest tajemniczy powód czynności tych niejasnych pamięci, tak niedawnych jeszcze? W tej główce dziecinnej a zamyślonej zbudziła się jakaś mieszanina pojęć o Bozi, modlitwie, rękach złożonych, z jakiegoś czułego uśmiechu, który się miało kiedyś nad sobą, a niema się go już teraz – i Janek wyszeptał: – Mama.
– Mama – rzekł Alanek.
– Mama–powtórzyła Jurcia.
A potem Janek zaczął skakać, co zobaczywszy Alan, także skakać zaczął. Naśladował on wszystkie ruchy i wszystkie gesta swego braciszka; mniej już Jurcia. Trzy lata naśladują cztery lata; ale dwadzieścia miesięcy zachowują swoją niezależność.
Jurcia, siedząc ciągle, wypowiadała od czasu do czasu jakie słówko, unikając widocznie frazesów.
Była to myślicielka, mówiła poważnemi senten-cyami jednowyrazowemi.
Jednak po niejakim czasie przykład i na nią podziałał, próbowała więc robić to samo, co braciszkowie. I oto trzy pary małych, bosych nożyn zaczęły tańczyć, biegać i chwiać się w kurzawie starej posadzki z dębu wygładzonego, wobec poważnego spojrzenia popiersi marmurowych, na które Jurcia zwracała od czasu do czasu zaniepokojone oko, szepcząc – Lala!
W sposobie wyrażania się Jurci „lala” oznaczało wszystko, co było do człowieka podobne, a nie było nim jednak. Dzieciom nie inaczej przedstawia się istota, jak w postaci zjawiska.
Jurcia chwiała się raczej niż chodziła, idąc za braćmi, ale też najchętniej posuwała się na czworakach.
Janek zbliżył się do okna, podniósł głowę, potem nagle ją spuścił i uciekł za mur, rozpoczynający framugę okienną. Spostrzegł kogoś, kto patrzył na niego. Był to żołnierz, jeden z tych, co obozowali na pfaskowzgórzu, który, korzystając z zawieszania broni, a może i przekraczając je trochę, odważył się przyjść aż na brzeg parowu, zkąd można było zapuścić wzrok do wnętrza biblioteki. Alan widząc, że Janek się chowa, przytulił się także do niego, a Jurcia schowała s*ę za nimi. Pozostali tak w milczeniu, nieruchomi, a Jurcia położyła paluszek na usta. Po kilku chwilach ośmielił się Janek i wysunął głowę ku oknu; żołnierz stal tam jeszcze. Cofnął więc Janek głowę coprędzej i wszyscy troje stali, nie śmiejąc ust otworzyć. Trwało to dosyć długo. Znudziła się nakoniec Jurcia tym strachem i ośmieliła się wyjrzeć, żołnierza już nie było. Zaczęli więc znów biegać i bawić się.
Chociaż Alanek podziwiał i naśladował Janka, miał jednak i coś oryginalnego w sobie: udawało mu się robić odkrycia. Braciszek i siostrzyczka zobaczyli, jak zaczął nagle galopowrać zapamiętale, ciągnąc za sobą mały wózek, który gdzieś tam wynalazł.
Powozik ten dla lalki był tam oddawna, pokryty kurzem, zapomniany, w towarzystwie ksiąg genialnych i popiersi mędrców. Może to była jedna z zabawek, któremi się zajmował Gauvain, gdy dzieckiem był jeszcze.
Ąlanek użył sznurka za bacik i bardzo był pyszny, trzaskając z niego. Takimi są wynalazcy. Kie – dy się komu nie uda odkryć Ameryki, to odkryje wózek; zawsze się tak dzieje.
Trzeba było jednak dopuścić innych do współudziału. Janek chciał się zaprządz do wózka, a Jurcia chciała wsiąść do niego.
Usiłowała się w nim usadowić. Janek został koniem, Alan – stangretem. Ale stangret nie umiał dobrze radzić, więc go musiał koń uczyć.
Janek krzyczał do Alanka:
–– Mów: Wio!
– Wio! – powtórzył Alanek.
Wywrócił się powóz. Jurcia wyleciała. Takie aniołki krzyczą: Jurcia zaczęła wrzeszczeć.
Potem zbierało się jej jakby na płacz.
– Nie trzeba płakać – mówił Janek – ty już duża.
– Duzia – rzekła Jurcia.
I oto wielkość jej pocieszyła ją w jej upadku.
Gzyms pod oknami był bardzo szeroki; nazbierało się na nim dużo kurzu, zrywającego się z płaskowzgórza porosłego krzakami; deszcze zrobiły ziemię z tego kurzu, wiatr ponanosił tam nasion i jedno nasionko jerzyny uznało za właściwe osiąść na tej odrobinie ziemi. Krzak ten z gatunku jerzyn trwałych, dzięki porze sierpniowej, był pokryty zupełnie jagodami, z któremi jedna gałązka wchodziła oknem do sali i zwisła aż do podłogi.
Po odkryciu sznurka, po odkryciu wózka, odkrył Alanek tę jerzynę. Przybliżył się do niej.
Uszczknął jedną jagodę i zjadł.
– Chcę jeść – rzekł Janek.
I Jurcia także podsunęła się tam żwawo na rękach i kolanach.
Jak się zabrali we troje do tej gałązki jerzyno-wej, tak obrali ją ze wszystkich jagód i pozjadali je. Napili się niemi i pomorusali. Trzy małe seralinki, pomalowane purpurą jerzyny, wyglądały jak troje faunów. Gniewałoby to Dante a, ale zachwyciłoby Wirgiliusza. Śmiałby się do rozpuku.
Czasem jerzyna kłóła im palce. Było to naturalne.
Jurcia wyciągnęła do Janka swój paluszek, na którym perliła się kropelka krwi, i pokazując jerzynę, rzekła: – Kuku.
Alanek ukłoł się także, popatrzył na jerzynę z nieufnością i rzekł;
– To robak.
– Nie – odparł Janek – to kijek.
– Kijek taki zły – rzekł Alan.
J teraz znów Jurcia miała ochotę płakać, ale zaczęła się śmiać.
V.
Tymczasem Janek, zazdroszcząc może swemu młodszemu bratu, Alankowi, jego odkryć, powziął wielki zamiar. Od niejakiego już czasu, a nawet podczas objadania jerzyny i kłócia sobie palców, zwracał często oczy w stronę gdzie stał pulpit, osadzony na jednej podstawie i stojący na środku sali bibliotecznej, jakby pomnik jaki. Na tym to pulpicie rozłożony był sławny wolumin o świętym Bartłomieju.
Istotnie, wspaniałe to było „in quarto” i pomnikowe. Ten święty Bartłomiej wydany został w Kolonii przez sławnego wydawcę biblii z roku 1682, Bloeuwa, po łacinie Coesius. Odbito go na na prasie drukarskiej szufladkowej, a na papierze nie holenderskim, lecz na pięknym papierze arabskim, który geograf Edrisi tak podziwia!, urobionym z jedwabiu i bawełny i zawsze białym. Oprawiony był ten wolumin w skórę wyzłacaną i w srebrne klamry; na początku i na końcu miał karty pergaminowe, z tego pergaminu, na kupowanie którego w sali Saint-Mathurin, a „nie gdzieindziej,” przysięgali handlujący tym produktem. Pełno było w tym woluminie drzeworytów, miedziorytów i zarysów geograficznego położenia wielu krajów. Na czele była wydrukowana protestacya drukarzy, papierników i księgarzy przeciw postanowieniu rządowemu z roku 1635, okładającemu podatkiem skóry, piwo, zwierzęta wielokopy-towe, ryby morskie i papier. Na odwrotnej stronie tytułu była dedykacya Gryfom, którzy tem są w Lyonie, czem Elzewiry l) w Amsterdamie. Wynikło z tego wszystkiego, że ów egzemplarz był wspaniały, a tak niemal rzadki, jak „Apostołu wydany w Moskwie.
Księga była piękna i dlatego zapewne tak się jej Janek przyglądał. Wolumin otwarty był właśnie w tem miejscu, gdzie była wielka rycina, przedstawiająca Św. Bartłomieja, niosącego wła&ną swoją skórę na ręku. Rycinę tę widać było z dołu nawet. Gdy już nie było co jeść na gałązce jerzyny, Janek zaczął się przyglądać rycinie okiem straszliwej miłości; Jurcia zaś, której oczy tam patrzyły, gdzie patrzyły oczy braciszka, zobaczywszy rycinę, rzekła do siebie:
– Caca.
Wyraz ten wywołał w Janku postanowienie i ku największemu zdumieniu Allana, stała się rzecz nadzwyczajna.
W jednym kącie biblioteki stało wielkie krzesło dębowe. Poszedł ku niemu Janek, pochwycił je i przyciągnął sam aż do pulpitu. Gdy się krzesło z pulpitem zetknęło, wlazł na nie i położył obie dłonie na księdze.