- promocja
- W empik go
Rok w Poziomce: Powrót do Poziomki. Tom 2 - ebook
Rok w Poziomce: Powrót do Poziomki. Tom 2 - ebook
Zaskakujące zwroty akcji, ogromna ilość wzruszeń i dobrej energii - to w skrócie książka Katarzyny Michalak!
Ewa jest wreszcie szczęśliwa: zdobyła wymarzony domek, ma śliczną córeczkę, a u jej boku stoi wspaniały mężczyzna. Mogłoby się wydawać, że jej życie to istna sielanka i tak już będzie zawsze.
Lecz ścieżki życia nie mogą być proste…
Kiedy w pracy pojawiają się poważne kłopoty, a mąż wyjeżdża w interesach na drugi koniec świata, bajkowy świat Ewy zaczyna się rozsypywać jak zamek z piasku.
Czy uda się jej ocalić wydawnictwo przed bankructwem i uratować swoje małżeństwo? Z kim wróci z dalekiej podróży? Czy będzie to jej mąż, czy ktoś inny?
"Powrót do Poziomki" to ciepła, zabawna powieść o ludziach, którzy potrafią stawić czoła nawet najbardziej nieprzewidzianym kłopotom. Bo wszystko można przezwyciężyć dzięki nadziei, przyjaźni i miłości!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7387-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Od tych wszystkich wyjątkowych, niepowtarzalnych chwil piękniejszy jest tylko powrót do domu._
_Gdy z okien pociągu widzę migające w oddali światło na moim ganku, gdy wysiadam na stacji i biorę głęboki oddech, rozkoszując się pachnącym żywicą powietrzem, gdy wiem, że w domu czekają na mnie ukochana córeczka i kochający mąż, szczęście i wdzięczność aż dławią mnie w gardle. I właśnie ta chwila jest bezcenna._
_Cieszę się nią każdego dnia, mając nadzieję, że jeszcze wiele, wiele takich chwil przede mną…_MARZEC
_Wracają! Dzikie gęsi wracają! W nocy przelatywały nad Poziomką, słyszałam ich pełne radości wołanie: „Wracamy! Wracamy do domu!”. Te dzielne, wierne ptaki pokonały tysiące kilometrów, by po zimowych feriach w ciepłym kraju wrócić do swej ojczyzny. Ciekawe, czy odlatując, już za nią tęskniły, tak jak ja tęskniłam za nimi, słysząc jesienią ich: „Żegnajcie! Żegnajcie!”. Wiem, to głupie płakać z powodu ptaków, ale wtedy łzy napłynęły mi do oczu, jakby dzikie gęsi odlatywały na zawsze. Teraz też jestem wzruszona do łez. Wróciły. Razem z wiosną._
_Stoję na ganku i patrząc na szarobury ogród, myślę, że kolejna zima za nami._
_Nic oczywiście na to nie wskazuje: ani las nie pachnie młodziutkimi igłami, ani polana przed domem świeżą wilgotną ziemią. Nie. Jest… byle jak. Zimno i pochmurno. Gdzieniegdzie leżą jeszcze spłachetki brudnego śniegu, a wszystko, co do tej pory skrywał, wypełzło na wierzch. Wolę nie wspominać, co wypełzło._
_Mimo to czuć w powietrzu wiosnę. Słychać i czuć!_
_Sikorki, całą zimę podkarmiane ziarnem słonecznika, zaczęły się już krzątać przy domkach, których w zeszłym roku powiesiłam tysiąc. No, przesadzam. Jest tych budek tyle, ile drzew na działce. Czyli tysiąc. A dokładniej piętnaście. Mój uroczy małżonek śmiał się ze mnie bezlitośnie, gdy obwieszałam wszystkie drzewa domkami, ale przecież ptaki, tak jak ludzie, muszą mieć wybór! Jedne lubią mieszkanie na piętrze, inne preferują nieco wyżej położony loft. Z oknem na wschód albo na południe. Widok na dom albo na las. Najlepszy adres to Budka pod Dębem – o nią co rano toczą boje: para sikorek z parą muchołówek. Myślę, że sikorki wygrają, bo na łuskanym słoneczniku, którego przez zimę wtryniły pół worka, dupki im się zaokrągliły, oczka błyszczą radością życia, widać, że ptaki są zdrowe i szczęśliwe, a muchołówki? Chude i zabiedzone! Nie mają szans. Będą mieszkać w slumsach, to znaczy w budkach od strony drogi. O, póki pamiętam, muszę wybebeszyć resztki materacyka, który w zimie nadgryzły Sajgonki – jakieś dziwne pakuły, coś jak wata i siano – tym był materacyk wypchany, myślę, że to doskonały materiał na gniazdo. Nie moje gniazdo – sikorek. Przyznaję się bowiem bez bicia, że mam hopla na punkcie dzikich mieszkańców Poziomki i okolic. Udomowionych oczywiście też. Nieba bym przychyliła i jednym, i drugim, byle tylko chowały się zdrowo i szczęśliwie._
_Julisia jest dzieckiem lasu. Moja dziewięciomiesięczna córeczka nie wie, co to smród spalin, wkurzające wycie samochodów na sześciopasmówce za oknem, całonocne balangi sąsiada spod siódemki, awantury tych po drugiej stronie korytarza, przez które trzęsła się cała kamienica._
_Nie._
_Julijka zasypia przy szumie drzew, budzi ją śpiew ptaków. Na spacery chodzimy do lasu, który jest zaraz za furtką. My i nasze Sajgonki: Pepsi z Gapą. Córeńka, opatulona w barani kożuszek (a ile się go naszukałam na Allegro!) i puchaty kocyk, ogląda piękny, cichy świat, a nie betonowe podwórka, wózek podskakuje na korzeniach sosen, a nie na nierównościach chodnika, ale głowa podskakuje mojemu dziecku tak samo, nieważne, czy korzenie, czy chodnik, to muszę przyznać. Dziwne: im większe wertepy, tym lepiej. Czasem, gdy marudzi i nie może zasnąć, zabieram ją na rozlewiska i telepiemy się po koleinach zostawionych przez traktor. Ja zgubiłabym zęby, gdyby ktoś mnie po czymś takim przewiózł, córeczka zasypia natychmiast. Ech, te dzieci, słodziaki kochane. Jeszcze niejednym mnie zadziwią…_
Zadziwią… Ewa zapatrzyła się w ekran komputera. Miała jedno dziecko: Julcię, lecz w skrytości ducha marzyła o całej gromadce. Dzieci i psy, i oczywiście Tosia, dokazujące na trawniku przed domem – oto, czego pragnęła. Czy pragnął tego także Witold?
Julcię kochał całym sercem, choć nie on był jej biologicznym ojcem. Zdawało się mu to jednak nie przeszkadzać. Z upodobaniem karmił małą, przewijał, nawet kąpał! Potrafił godzinami bawić się z Julisią, mówić do niej i słuchać, jak ona opowiada coś w niemowlęcym suahili. Pierwszym słowem Julci było wprawdzie „mama”, ale na „tata” nie musiał długo czekać. Teraz też, gdy Ewa pracowała przy komputerze, z drugiego pokoju dochodziło rozkoszne „ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta”. I śmiech Witolda.
– To Gapu, a nie tata. Powiedz, Juliniu: Ga-pu. (Gapa, nie liż dziecka po głowie). Julcia, powtórz: Ga-pu.
– Ta-ta.
– Tata jest tutaj, to jest Gapa.
– Tata.
– Gapa, nie tata! (Gapa, nie wchodź na mnie).
– To jej nie wołaj! – nie wytrzymała Ewa. Bardzo chciała dołączyć do wesołej kompanii, tarzającej się na dywanie w dużym pokoju, ale musiała dokończyć rozdział swej powieści. Bo Ewa, oprócz tego, że prowadziła Wydawnictwo Impresja, była od niedawna pisarką. Taką prawdziwą, nie „szufladową”. Razem z _Ostatnim pierwszym dniem_, napisanym przez Cecilly, jej nieżyjącą siostrę, Ewa wydała, namówiona przez Andrzeja, _Rok w Poziomce_ i teraz obie powieści wędrowały po listach bestsellerów.
Ewie spodobało się bycie pisarką, bardzo. Bardziej niż bycie wydawcą. Do pisania zachęcał ją Witold, zachęcał Andrzej, mama z babcią również. Podobno była znośniejsza, gdy emocje przenosiła na papier, a nie na najbliższych, i zamiast miotać się po domu, a to wieszając piękne rycinki, które dziś rano przyszły pocztą, a to biegając z taśmą mierniczą (podwędzoną Witoldowi) po ogrodzie i planując wiosenne nasadzenia, siadała grzecznie przy biurku i wymyślała historię. O nawiedzonym dworze.
– Witek, co byś zrobił, gdyby w oknie ukazała ci się twarz? – Przechyliła się na krześle, by widzieć męża. Właśnie razem z Julijką (i Gapą, i Pepsi) chrupali w kuchni sucharki. Nie, Ewa nie była ciekawa, co Witek by zrobił z tą twarzą, bo to nie jemu miała się ukazać, a głównej bohaterce _Domu pod jabłonią_, czuła się jednak przez to pisanie wyłączona z rodzinnego życia.
– Czyja twarz? – Mężczyzna uniósł brwi. Ewa zadawała różne dziwne pytania, typu: „Czy duch czuje dotyk? Czy tylko widzi i słyszy?”, zupełnie jakby Witek był specjalistą od duchów. Które widzą, słyszą i czują. Ale… twarz? – Gdyby to była twarz Lejenia, zrzuciłbym go ze schodów – rzekł Witold złowróżbnym głosem.
Wacek Lejeń, a właściwie Jeleń, ale sam, nie wiedzieć czemu, przekręcał swoje nazwisko, był ich sąsiadem. Podpity lubił mylić domy i ostatnio śmiertelnie przeraził Ewę z Julią, wtaczając się znienacka do kuchni. Od tej pory furtka zamknięta była na kłódkę, a Witold, który jeszcze niedawno o Lejeniu wyrażał się z pobłażaniem i sympatią, teraz go znielubił. Jak znielubiłby każdego, kto wtargnąłby na jego teren i wystraszył jego kobiety.
– Nie Lejenia! – zniecierpliwiła się Ewa, bo Witold nie odpowiedział. – Twarz dziecka.
– Dzieckiem bym się zaopiekował do przyjazdu policji.
– Witek! – Ewa przewróciła oczami. – Ty nie masz za grosz fantazji. Duch dziecka nawiedza dwór w poszukiwaniu… No właśnie, czego może szukać taki duch? I co zrobi główna bohaterka, gdy go zobaczy?
– Zacznie wrzeszczeć. – Witold wzruszył ramionami. – Nazwałaś ją już jakoś? – zapytał, powstrzymując śmiech, bo wczoraj przez pół wieczoru Ewa męczyła go o imię dla mieszkanki nawiedzonego dworu.
– Jeszcze nie – odparła. – Tylko duch zna to imię.
– Ten, który ukazuje się w oknie?
– Ten sam.
– Ale… on jest w twojej powieści. Ty go wymyśliłaś – zauważył przytomnie Witold.
– Wymyśliłam? Ja go wymyśliłam?! On sam się wymyślił! Moi bohaterowie, czy to duch dziecka, czy Bezimienna, żyją własnym życiem!
– Duch nie żyje – wtrącił.
– No właśnie: nie żyje! Nie zdołałam go uratować. Biedne dziecko, bieednee…
– Ewuś, nie tragizuj. Jeśli tak ci go żal, to niech sobie żyje, niech rośnie w spokoju, niech pójdzie do szkoły, potem na studia…
– Jaka szkoła? Jakie studia?! Mnie jest potrzebny duch, a nie student!
– Przed chwilą prawie płakałaś nad jego losem…
– Oj, to tak _pro forma_. O co pytałam? O, macie więcej tych pysznych wafelków?
I tak zwykle kończyły się próby napisania drugiej powieści: Ewa znajdowała zajęcie wymagające jej natychmiastowej obecności i oddawała się mu z największym zapałem. Byle tylko nie pisać.
– Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie skończę _Domu pod jabłonią_ i będę pisarką jednej książki – mruczała do siebie późnym wieczorem, tak zmęczona zabawami z rodziną, że o pisaniu mowy nie było.
– Nie musisz skończyć – odezwał się Witold, nie podnosząc oczu znad lektury. _Wielkie projekty 2010_ – oto, co przeglądał wieczorami.
– Jak to nie muszę? Muszę!
– Gdybyś miała podpisaną umowę i bliski _deadline_, pisałabyś, paląc klawisze, a tak… – Ewa jeszcze o tym nie wiedziała, ale Witold zwyczajnie ją podpuszczał. – Na bułkę z masłem zarobisz, wydając książki innych.
– Ale ja nie chcę tylko wydawać! Chcę i wydawać, i pisać! – dała się podpuścić.
– To roześlij swoje wypo… to znaczy dzieło do innych wydawców – poradził jej uprzejmie. – I nie pytaj: A po co, skoro mam Impresję? Dopisz do końca ten rozdział i roześlij.
Ewa zmarszczyła brwi, rozmyślając nad jego słowami. Było coś w tym, co mówił. Nieprzekraczalny termin by się przydał. I…
– Jutro trzymaj za mnie kciuki. – Witold zmienił temat. – Negocjuję ważną umowę. Jeśli ją podpiszę, ty będziesz bogata, a ja sławny.
– Własny program w telewizji? Taniec go-go z gwiazdami? – zakpiła, przytulając się do niego.
Odłożył album na stolik przy łóżku.
– Nie zdziwię się, jeśli ten projekt trafi tutaj… – Puknął w okładkę książki i objął Ewę, wtulając twarz w jeszcze wilgotne po kąpieli włosy kobiety. – Musisz wiedzieć, że przez najbliższe miesiące mogę być bardzo zajęty… – wymruczał, czując jej dłoń, sunącą po udzie.
– Zaraz będziesz bardzo zajęty – zaśmiała się, zgasiła światło, odnalazła w ciemności jego usta i…
– Mama! – rozległo się z dziecięcego pokoju.
Oboje znieruchomieli. Julisia czasem budziła się i zaraz zasypiała. Może i teraz…
– Mama! Mama-mama-mama!
Witold westchnął, a potem mało delikatnie wypchnął żonę z łóżka.
– Mógłbyś ty się ruszyć – szepnęła, szukając po ciemku szlafroka.
– Ciebie dziecko woła…
– Tata!
Ewa spojrzała z nadzieją w stronę drzwi.
– Tata! Tata-tata-tata! Tata!
– A jednak ciebie.
Cisnęła w męża szlafrokiem.
– Nie mnie – odrzekł ponuro, owijając się w miękką materię – a Gapę.
Tej nocy Ewa nie doczekała się męża – zasnęła, nim uśpił dziecko. I miała to być pierwsza z wielu samotnych nocy, jakie ją czekały…
Spacerowała właśnie z Julcią po lesie – mały ludzik uwielbiał podskakiwać razem z wózkiem na wertepach leśnych ścieżek, wlepiając błękitne oczęta w korony sosen, dopóki sen tych ocząt nie zmorzył – gdy odezwała się komórka. Ewa odebrała natychmiast, od paru godzin czekając na ten telefon.
– No i?…
– Wygrałem! – krzyknął Witold po drugiej stronie. – Udało się! Mamy ten kontrakt!
– O kurczę, Wiciu!
– Muszę kończyć, kocham cię, pa.
– Pa, pa – odrzekła, ale on już się rozłączył.
Zdumiona spojrzała na wyświetlacz. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się Witkowi tak raptownie zakończyć rozmowy. Pół minuty i „kocham cię, pa”? Miała nadzieję, że zdradzi jej chociaż, kto jest tajemniczym kontrahentem, bo do tej pory, żeby nie zapeszyć, trzymał to w tajemnicy, a tu „kocham cię, pa”.
– Ja też cię kocham – rzuciła w eter i przeszła nad tym do porządku dziennego.
Witold wróci do domu i wszystko opowie. Ona zaś przemilczy ten afront, kupi szampana i urządzi uroczystą kolację. Przy świecach, oczywiście, których żelazny zapas, na wypadek gdyby wyłączyli prąd, zalegał we wszystkich szafkach kuchennych. Julcię podrzuci babci Zosi, bo mama z Ianem wyjechali na dwa tygodnie do Irlandii, i po uroczystej kolacji porozmawia z mężem o dzieciach. Całej gromadzie dzieci. A potem przejdą od słów do czynów.
Ewa uśmiechnęła się do siebie. Pogładziła po płaskim brzuchu. Nikomu nie zwierzyła się ze swych marzeń, przyjaciele i bliscy zakrzyczeliby ją, że zbyt szybko po porodzie zamierza ponownie zajść w ciążę, Julcia jest przecież mała, organizm nie doszedł jeszcze do siebie i takie tam, ale Ewa wiedziała swoje: była gotowa na drugie maleństwo, a wieku jej z każdym dniem bynajmniej nie ubywało. Przeciwnie.
Wieczorem zapakowała senną córeczkę do samochodu, pojechała na Wiosenną – tam, w małym domku przy bocznej uliczce Urli City zamieszkała niedawno babcia Zosia, żeby być blisko wnuczki i prawnuczki – i gdy dziecko usnęło w ramionach starszej kobiety, Ewa ze śpiewem na ustach i butelką szampana wróciła do pustego domu. Tak, dom bez Julii wydawał się bardzo pusty. A bez Julii i Witka pusty nieznośnie.
Minął wieczór, który Ewa spędziła na gapieniu się w telewizor. Dawno nie była w domu całkiem sama i nie bardzo wiedziała, co ze sobą począć. Pomyślała o minispa we własnej łazience, maseczkach zdejmowanych razem z twarzą, aromatycznej kąpieli, koniecznie z tabletką musującą, pilingu cukrowym o zapachu kawy z mlekiem… Ale Witold mógł wrócić lada chwila. Nie chciała, by zastał ją w maseczce barwy kupy na twarzy. Choćby nawet woda w wannie aromatycznie musowała.
Zabiegi upiększające ograniczyła więc do tuszu na rzęsach i cienia na powiekach, za to stół wyglądał pięknie. Świece powoli się jednak wypalały, a pana domu jak nie było, tak nie było. Komórka odpowiadała, że abonent jest w tej chwili niedostępny.
– I należy go szukać na Księżycu, a jeszcze lepiej na Marsie – warczała do siebie Ewa, raz po raz wybierając numer.
Było dobrze po północy, gdy przed domem zatrzymał się samochód. Ewa wybiegła na ganek, mimo wszystko uradowana i stęskniona, i ruszyła ku bramie, by stanąć w pół kroku. To nie był Gucio Dwa, to była taksówka, z której właśnie wysiadał, mocno nietrzeźwy, Ewusiny małżonek.
Poczuła, że cała sztywnieje. Od stóp do głów. Gardło zacisnęło się boleśnie, serce zaczęło walić jak oszalałe. Ogarnęła ją zimna, lepka od potu panika. Bała się. Od dzieciństwa w smutnym domu Romualda L. bała się pijanych facetów.
Witold pożegnał się z kierowcą, wcisnąwszy mu uprzednio garść banknotów, i ruszył w kierunku Ewy, uśmiechając się głupkowato. Wybełkotał coś na powitanie, ale ona go nie słuchała. Odwróciła się na pięcie, wbiegła do domu, zatrzasnęła drzwi i krzyknęła łamiącym się głosem:
– Nocujesz z Sajgonkami! W małym domu!
– Eeeewuź… – wyjęczał płaczliwie. – Tylgo nie z Zajgongami, bo będą po mnie łaziź…
Otworzyła na oścież okno, wyrzuciła mu na głowę kołdrę razem z poduszką, po czym zatrzasnęła okiennice i… rozpłakała się. Witold coś tam pokrzykiwał, prosił, błagał i klął na przemian, ale Ewa z głową pod kołdrą nie chciała go ani słuchać, ani tym bardziej widzieć. Wreszcie zapadła cisza. W małym domu zapaliło się światło i zgasło. Sajgonki, uradowane obecnością pana w swoim królestwie, bo to one sypiały w małym domu, na pogryzionych tapczanach, pokręciły się jeszcze trochę po ogrodzie, by zasnąć wreszcie u jego boku.
Ewa znów została sama.
Sama i przerażona.
– Rozpije się – zaszeptała do siebie, łykając łzy. – Na pewno się rozpije, wpadnie w nałóg, zacznie bić mnie i dzieci, wynosić z domu rzeczy, sprowadzać koleżków, urządzać dzikie popijawy… Ale to nie koniec, o nie! Będzie prowadził po pijanemu i odbiorą mu prawo jazdy, dobrze, że kogoś nie zabił! I koniec marzeń o firmie ogrodniczej, bo kto zatrudni nie dość, że pijaka, to jeszcze pijaka bez samochodu? Czym będzie dowoził rośliny? Taczkami?! Ja w końcu wystąpię o rozwód, dzieci powpadają w depresję, a on? On, bezdomny i skończony, trafi na Centralny! Będzie nocował na peronie, zaziębi się śmiertelnie, bo tam zimno jak cholera i wieje od tych tuneli strasznie, i jeśli nawet wtedy nie umrze, to w końcu i tak wątroba mu siądzie. Albo wrzodów na żołądku dostanie, bo czym się będzie żywił? Darmowymi zupkami? Długo nie pożyje…
Ewa chwyciła komórkę i wybrała znajomy do bólu numer kogoś, kto nigdy jej nie zawiódł.
– Andrzejku, to ja, słuchaj… Tak, wiem, że jest późno… Wiem, wiem, że miałeś ciężki dzień, bo coś tam, ale musisz mi pomóc! Nie, nic się nie stało, nie, dziecko zdrowe, ale z Witoldem jest bardzo źle… Nie! Nie wsiadaj w samochód i nie przyjeżdżaj, jeszcze nie teraz! Powiedz mi tylko, czy załatwisz Witkowi miejsce w noclegowni…
Andrzej, oprzytomniawszy w trzy sekundy, spojrzał zdumiony na telefon. W jakiej noclegowni, na Boga?! Co ona znów wykręciła? Wyrzuciła Witka? Nawet jeśli, to miał przecież swój dom, całkiem spory i wygodny, na Mokotowie! To właśnie Andrzej powiedział Ewie.
– Już nie ma! – zakwiliła. – Przepił! Teraz błąka się po Centralnym, a że jest marzec, to przewieje go lada chwila, dostanie zapalenia płuc, nerki mu…
– Ewa, co ty bredzisz?! Witek jest na Centralnym? Mam po niego jechać?
– Nie! Śpi w małym domu z Sajgonkami! Przyjechał pół godziny temu, pijaniusieńki, i wyrzuciłam go do Sajgonek.
– Mówiłaś coś o Centralnym – mruknął Andrzej, czując mimowolną ulgę. Już wyobraził sobie polowanie o tej porze na Witolda… Gonitwę po peronach… O co ona znowu pyta? O noclegownię? – Kobieto, twój mąż ma willę na Mokotowie! Nawet jeśli wyrzucisz go na zbity pysk, ma się gdzie podziać! A mnie zaraz Karolina wyrzuci, bo spać jej nie daję, pocieszając rąbniętą przyjaciółkę. Dobrano… Co przepije? Willę? Ewkaaaa. To, że raz jeden trafiło się twemu mężowi wrócić do domu po kielichu, nie znaczy, że zaraz popadnie w alkoholizm! Puknij się w czoło, kobieto, i idź spać. Jutro przygotuj mu parę aspiryn, będzie ci dozgonnie wdzięczny i przyrzeknie już nigdy nie brać alkoholu do ust. Możesz się jeszcze poboczyć na Witka parę dni, pozwolić przepraszać się kwiatami, ale na twoim miejscu szybko bym o wszystkim zapomniał i dał ludziom pospać!!!
Rozłączył się.
Ewa, zamyślona, obróciła komórkę w palcach. Andrzej miał trochę racji. Nieraz widziała go w stanie wskazującym i jakoś nie spędzało jej to snu z powiek. Nie przestała się w nim przez to podkochiwać, bynajmniej. Andrzejowi nawet alkoholizm by wybaczyła. Oczywiście kiedyś. Bo teraz była szczęśliwą mężatką i już dawno wybiła sobie go z głowy. I nic jej alkoholizm Andrzeja nie obchodził. Może przepijać swoją firmę i dom, i akcje wraz z obligacjami. Karolinę z dziećmi ona, Ewa, przygarnie – Poziomka jest rozciągliwa – a ten drań do końca życia będzie płacił alimenty, chyba że wcześniej zamarznie razem z Witkiem na Centralnym…
Komórka zaśpiewała jej w ręce. Odebrała odruchowo.
– Ewuuuś, mogę wrócić? – usłyszała błagalny głos męża i odetchnęła z ulgą. Był przecież tuż obok, w małym domu. Nie błąkał się po zimnych pustych peronach, nie stał w kilometrowej kolejce po bezpłatny posiłek, nie zamarzał na Centralnym… Biedny, biedny Witold! Mało nie umarł przez jej bezduszność!
– Możesz – chlipnęła. – Zrobię ci gorącej herbaty, odgrzeję zupę, tylko nie umieraj…
– Prawdę mówiąc, marzę o ciepłym łóżku, a nie gorącej zupie – wymamrotał.
I parę minut później pochrapywał u boku żony, szczęśliwy jak nowo narodzone dziecko. Ewa zaś, patrząc na śpiącego mężczyznę, przyrzekła sobie spisać z samego rana adresy wszystkich noclegowni. Tak na wszelki wypadek.
Zgodnie z radą przyjaciela pozwoliła się mężowi ugłaskiwać przez cały następny dzień. Łaskawie skubnęła śniadanie, podane do łóżka. Wstawiła róże do wazonu. Po południu przyjęła przeprosiny, które zaczęły się w kuchni, gdy Witek zmywał naczynia, a ona przyniosła z sypialni talerz, a skończyły… no nie w sypialni, tylko jeszcze w kuchni. Na, hmm, na stole.
– To się już nigdy nie powtórzy – zarzekał się Witold, tuląc do siebie żonę, jeszcze półprzytomną po miłosnym uniesieniu. – Gdybym jeszcze kiedykolwiek… Wyrzuć mnie z domu, do Sajgonek, i nie wpuszczaj z powrotem. Podepczą po mnie przez parę nocy i wybiją mi popijawy z głowy. Obiecujesz?
– Wszystko, co chcesz – wyszeptała, nie bardzo zwracając uwagę na jego słowa, a bardziej na ręce, znów błądzące po rozkosznych zakamarkach jej ciała.
On zaś, gdy po raz drugi poprowadził ukochaną kobietę do nieba i z powrotem i gdy Ewa po raz drugi prawie zemdlała w jego ramionach, z właściwą mężczyznom delikatnością rzekł:
– Ewuniu, nie denerwuj się, ale muszę wyjechać. Nie na długo, na dwa miesiące, ale… Ewa! Ewka! Jeszcze nie teraz! Ewa! Sam się spakuję! Ewuś… Nie gnieć koszul… Buty osobno! Ewka!
Gdy ochłonęła z pasji, po Witoldzie zostało wspomnienie. I rozrzucone na podłodze rzeczy, których nie zdołała wcisnąć do jednej walizki. Koszule, spodnie, garnitury… Sporo tego poniewierało się dookoła, a Ewa, siedząc pośrodku pobojowiska, w jakie zmieniła całkiem przytulną do niedawna sypialnię, zastanawiała się, ale tak trochę mimochodem, co właściwie do tej walizki spakowała i w czym on będzie chodził po tym Centralnym, skoro wszystko zostało tutaj, na podłodze.
– I dobrze ci tak, draniu! – krzyknęła, jakby Witold mógł ją usłyszeć. – Nie zostawia się żony i dziewięciomiesięcznej córeczki dla głupiej pracy i zdjęcia w głupim albumie! Chyba że żona się znudziła, a córeczka jest innego…
Już miała się rozczulić nad swym smutnym losem, gdy do domu weszła babcia Zosia z Julijką.
– O! – starsza pani tylko tyle rzekła na widok swej wnuczki, skulonej na dywanie pośród męskich ciuchów. – Przeprowadzka, wyprowadzka czy mamy wojnę?
Ewa sięgnęła po najbliższą koszulę, strzepnęła ją, złożyła w kostkę i rzekła dziarskim głosem:
– Ani jedno, ani drugie, ani trzecie. Porządki w szafie robię. Dwa miesiące jakoś wytrzymam.
– Pomogę ci – zaoferowała się starsza pani. – Zrobimy to w dwie godziny, nie w dwa miesiące…
– Ja też chętnie pomogę – padło od progu.
– Karolina! – Ewa poderwała się na równe nogi i po chwili wisiała przyjaciółce na szyi, uradowana niespodziewaną wizytą. – Chodź, siadaj! Zaraz przyniosę coś dobrego. Na co dzisiaj masz ochotę? Ogórki kiszone z brzoskwiniami w syropie czy mleczna czekolada zagryzana kiełbasą, jak ostatnio? Mam i to, i to.
– Ewka, bo mnie zemdli… – jęknęła Karolina. – Ja naprawdę coś takiego jadłam? Dziś poproszę świeży chleb z pachnącym masełkiem. Tylko dużo!
Po chwili Ewa przyniosła talerz z kanapkami, a mama nienarodzonych jeszcze bliźniąt, niegdyś smukła jak wierzbowa witka, majestatycznie wtoczyła swe krągłości do pokoju, usiadła na dywanie, porwała chlebową piętkę i między jednym kęsem a drugim rzekła:
– Szkoda, że nie mogę osobiście pogratulować Witoldowi, nie odbiera komórki, ale przekaż mu, że jesteśmy z niego bardzo dumni. Pawilon na pewno będzie niesamowity!
Ewa oniemiała. Jaki pawilon?! Pogratulować? Są dumni? O co tu, na Boga, chodzi? Bardzo chciała się dowiedzieć, co zataił przed nią ukochany mąż, ale przecież nie przyzna się Karolinie, że nie wie!
– Dostał ten kontrakt?! – Babcia Zosia aż klasnęła w ręce. – Ewa, czemu nic nie powiedziałaś? Przecież taki sukces trzeba uczcić! Przyniosłabym szampana, gdybyś uprzedziła, a tak to jedynie Julijkowym mleczkiem możemy wznieść toast…
Kontrakt? Sukces? Oj, musimy chyba poważnie, drogi Wiciu, porozmawiać. Czemu wiedzą wszyscy, tylko nie ja?
– Ewuś, nie bądź taka smutna. – Karolina przytuliła dziewczynę serdecznie. – Wiem, że już tęsknisz, ale świat to teraz jedna wielka wioska. Ta Korea wcale nie jest aż tak daleko, a Witek niedługo wró… Ewa, co ci jest? – zapytała z niepokojem, bo przyjaciółka śmiertelnie zbladła.
Tego było już za wiele. Jaka, do jasnej cholery, Korea?!
– Jadę tam. – Ewa poderwała się ponownie, rozglądając się za jakąś szczoteczką do zębów, parą majtek na zmianę i koszulą nocną. Jeżeli Witold wyjechał do Korei – jakiej Korei?!, ludzie, o co tu chodzi?! – to ona wyruszy za nim. I nie wróci, dopóki nie usłyszy od swego męża, co on sobie właściwie wyobraża. – Babciu, zaopiekuj się dzieckiem do mojego powrotu. Sajgonkami i Poziomką też.
– Będziesz nocowała na Mokotowie? – upewniła się pani Zosia.
– Nie. W Seulu. – Ewa, nie namyślając się ani chwili dłużej, zaczęła wrzucać do torby podróżnej to, co wpadło jej w rękę: spodnie (nie swoje), śliniaczek i śpioszki, zagubioną przed tygodniem obróżkę Gapy, czekoladowy batonik spod komódki, Tosię… Dopiero trzymając w rękach wyrywającego się kota, oprzytomniała. – Co Witek robi w Korei? – zapytała surowo Karolinę, jakby to ona go tam wysłała.
– O kurczę, ty nic nie wiesz… – wyszeptała Karolina, przykładając dłoń do ust. – Ewa, to miała być pewnie niespodzianka. Odłóż tę torbę, wszystko ci wytłumaczę. Witold wygrał konkurs na roślinną aranżację polskiego pawilonu. W Korei, na Expo 2012. To ogromne wyzwanie i niesamowity zaszczyt. Nie chciał pewnie o tym mówić, żeby nie zapeszyć, ale…
Ewa upuściła torbę na podłogę i usiadła ciężko obok niej. Właśnie sobie uświadomiła, że Witold chciał mówić, bardzo chciał, nieraz zaczynał opowiadać o jakiejś tam wystawie. Światowej. W Korei. Ale Ewa albo była zbyt zaaferowana wydawaną właśnie książką, albo zbyt zmęczona pracą, domem i wychowaniem dziecka, by zwrócić uwagę na słowa męża dotyczące czegoś tak odległego jak Seul. W końcu Witold przestał mówić o swych marzeniach, nie przestał ich jednak realizować. Na szczęście. Niemal zapłakała nad swym biednym mężem, który nie znalazł u niej oparcia w tak ważnym momencie swego życia. Pawilon polski na Expo 2012!
Chwyciła za telefon, wybrała numer, ale abonent znów był na Księżycu czy Marsie. Albo w drodze do Seulu. A ona nawet nie pożegnała się tak, jak powinna, tak, jak by chciała.
Po policzkach dziewczyny spłynęły łzy.
Karolina, babcia Zosia i nawet maluśka Julijka rzuciły się, by ją pocieszać.
– Ewuś, przepraszam! Myślałam, że ci powiedział!
– Ewuniu, dziecko drogie, on wróci, przecież to nie koniec świata!
– Mama-mama-mama-mama!
Ewa jako pierwszą przytuliła córeczkę, której buzia już wygięła się w podkówkę.
– Przepraszam, ale tak się wzruszyłam tym zaszczytem… – zaczęła, lecz w następnej chwili krzyknęła z furią: – Nie, to wcale nie ze wzruszenia! Nie słuchałam go! Mówił, opowiadał, przynajmniej próbował opowiadać, a ja nie słuchałam! I teraz mam za swoje! Wyrzuciłam go z domu…
– Ewa, co ty mówisz?! Za co?!
– …a on wyjechał bez pożegnania, bez słowa wyjaśnienia! Do tych dzikich ludzi…
– Nie takich dzikich, skoro urządzają światową wystawę.
– Zabiję go, niech tylko pojawi się z powrotem. – Chwyciła dzwoniącą właśnie komórkę. – Zabiję cię, słyszysz?! Lepiej nie wracaj z tego Seulu! Znajdź sobie jakąś miłą Koreankę… Gdzie jesteś? W Warszawie? A co ty robisz w Warszawie? Wracasz właśnie do domu?! A Seul?! A Expo 2012?!
Karolina z panią Zosią spojrzały na siebie, kręcąc głowami. Cała Ewa. Cała kochana, postrzelona Ewa…
– Jak to masz nie wracać?! Wracaj natychmiast! Przecież muszę cię pożegnać! Wyjeżdżasz dopiero za miesiąc? No luuudzie kochani, ja już nic nie rozumiem. Ale wracaj, wracaj, muszę cię przecież zabić.
Pocałowała komórkę i opadła na podłogę. Widząc miny babci i przyjaciółki, zapytała tylko:
– No co? – I jakby nigdy nic powróciła do składania rozsypanych dookoła koszul. – No co?! – powtórzyła po długiej chwili, bo obydwie nadal patrzyły na nią z mieszaniną rozbawienia i… tak, to chyba było przerażenie.
– Nic, nic – westchnęła babcia Zosia. – Zabierz ty się, dziecko drogie, do pisania książki, bo wyobraźnia rozum ci odbiera.