- W empik go
Romans - ebook
Romans - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 406 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz, chlapanina, błoto – dżdżyste, jesienne powietrze, wiatr ostry dmie, rozrzuca ubranie, drzewa nagie. Trudno nie być osowiałym w taką pogodę. Wtedy słońcem: ogromny staroświecki komin, suto napalony, ława przykryta skórami. Za szybami wiatr hula, jęczy w kominie. Koło ognia, który na suchych polanach tańczy swój taniec odwieczny, jest dobrze, ciepło, cicho, zacisznie.
To na papierze? A w życiu?
Mam zaproszenie na raut, na który iść muszę.
Sprawa kobiety w życiu, to sprawa dość zdaje się ważna i nie powiem, żeby była zupełnie jasna i prosta.
Przez pierwsze parę dni, może tydzień, byłem kontent, że się to raz już wreszcie skończyło. Zdecydowała się nareszcie zdradzić mnie naprawdę.
Onegdaj widziałem ją w teatrze. Udawałem, że jestem smutny – ale miałem trudną rolę do odegrania, bo nie mogłem być smutnym za bardzo: obawiałem się wzbudzić litość i sprowadzić recydywę. Gdybym był wesoły, mógłbym podrażnić jej ambicyę – co jest równie niebezpieczne. Przypatrywała mi się uważnie, zła. Chciała zapewne, żebym na nią patrzył, ale odmówiłem sobie tej przyjemności. Mam jej stanowczo dość i ona mnie. W ostatnich czasach byłem bardzo przykry.
Mogłaby usunąć się, a nie zaraz padać w objęcia innego: szykowała go sobie już od kilku miesięcy. Widziałem to. Pomimo to miewam jeszcze chwile przykre i ona zapewne także; to trudno, niestety: zawsze coś się zostaje z podobnych związków, nigdy zupełnie czysto i gładko z nich się nie wychodzi, zawsze są jakieś zadry, zdrapania, w pierwszej chwili niewidoczne.
W każdym razie ona była sprytniejsza odemnie, zerwała dopiero wtedy, kiedy miała już coś nowego w pogotowiu. To pociesza. Ja nie byłem o tyle przezorny, skutkiem czego mam chwile krótkiej, nagłej złości… Robię wtedy ruch ręką, jak gdybym nakrywał płomień pokrywą – gaśnie momentalnie, ale pozostawia po sobie poczucie pewnej pustki, nudy.
Bez kobiet źle, z kobietami… jeszcze gorzej.
Przez parę dni nosiłem się z zamiarem wyjazdu. Ale czego u dyabła będę teraz szukał za granicą? Mam zresztą wspomnienia z podróży, dawniejsze, a więc świeższe, lepsze na pewno od tych, które mógłbym zebrać teraz. Można się niemi bawić.
Wieczorem, aby się otrząsnąć ze swej skorupy, poszedłem na koncert.
Dawano przeważnie Griega. Stary Norweg snuł swoją muzykę i pieśni. Północ. Coś w niej jest, co ciągnie, ciągnęło niegdyś świat klasyczny tak, jak ciągnęły Indye, tajemnicze Ultima Tule. Mgły, Mare tenebrarum, rozkładają się dziś jeszcze w mrocznych, cichych, nieznanych krajach podbiegunowych. Straszna, rozhukana jesień, ryk fal, wycia wiatrów, zlodowaciały deszcz, mgły, mgły, nieprzebite. A potem cisza martwa, stężałej, zlodowaciałej zimy, nieprzejrzany śnieg, noce gwiaździste, wielkie zorze iskrzące się bez szelestu, głuchy, przeciągły huk pękających od mrozu skał i pól lodowych, roziskrzone ostre sople, stalaktyty, zimne i kłujące. A potem wiosenne roztopy, szmer wód, kaskad i strumieni – cała natura tająca, płacząca, rozlewająca się w perlistą rosę. Wreszcie cudna, świeża wiosna i łagodne lato. A pośród tego wszystkiego człowiek północny, uczciwy, prosty, ze skórą pooraną przez wiatry, ostrożny, przezorny, mądry, skłonny do wiary, lubiący sagi i legendy.
Znałem kiedyś córkę Norwegii – umiała dużo pieśni, miała śliczną płeć, cudowne, jasne włosy Nie kochaliśmy się wcale.
Pomimo tego, dwa miesiące nad jednem z jezior włoskich pozostały mi w pamięci.
Słuchając Griega, myślałem o niej. Mam w zbiorach jej list… Co się z nią teraz dzieje? Pewnie wyszła za mąż, ma dzieci. Siedzi w Norwegii albo… może już jej niema: leży w ziemi jako szczątek, a w mojem wspomnieniu żyją ciągle jej niebieskawo – siwe, wesołe, jasne oczy, świeży, mocny głos, miły uśmiech… Głupstwo!
Samotność teraz już czasami mię nudzi. Widocznie spowszedniałem sam sobie. To bywa.
Daleko chętniej przyglądam się innym.
Czasami chciałbyś się pogrążyć w to wielkie morze ludzkie, które około mnie się przewala. Probuję. Nie mogę się zanurzyć – jest za płytkie.
W wyobraźni szaleje jakiś ocean ludzkich spraw, myśli, uczuć, namiętności, gdzieś w przestrzeniach kosmosu czuję go, widzę. Otwieram oczy i natrafiam na jakiegoś znajomego, który mi proponuje spędzenie wieczoru z jakąś divą tinglową.
Naturalnie kolacya, gabinet, etc.
Straszna mielizna.
Ach tak! Wielki świat ludzki – to złudzenie. Niedawno osobiście widziałem Huysmansa. Ciekawy człowiek, ale w książce ciekawszy. Czasami wyobrażam sobie, że jestem na wyprawie razem z Cezarem, gdzieś w odwiecznych lasach Turyngii, i czuję, że dziś miałbym toż samo wrażenie, gdybym się raz wreszcie zdecydował… wybrać się do mego przyjaciela, który ma dobra w Pińszczyznie. Ale boję się nudów i zostaję w domu.
Tak samo byłoby z Cezarem w rzeczywistości.
W wyobraźni, na papierze, wszystko jest piękne, wielkie, czarodziejskie.
W życiu… trochę za bardzo zwyczajne. Ciągle jedne i też same cztery strony świata, ziemia pod nogami, a niebo nad głową oraz ludzie, którzy mają nosy między oczami.
Wszyscy ludzie mają nosy między oczami! Jest to okropna, przybijająca prawda, która może obrzydzić człowiekowi życie: wychodzę na ulicę, mija mię tysiąc, dwa, dziesięć tysięcy ludzi. Wszyscy mają nosy między oczami, ale to wszyscy bez wyjątku. Zauważyłem, że nawet piękna E. ma nos między oczami.
To okropne! Taka… piła!
Szyby są zapotniałe, na dworcu błoto. Iść czy nie iść dziś wieczorem do kawiarni? Poczynam rozmyślać: wstanę, ubiorę się, wyjdę, przejdę się po błocie kilku ulic. Mgła, deszczyk, latarnie, przemoknięte rzędy domów, wszystko błyszczy się, mokre, okapane. Na ulicach ludzie, na środku ulicy konie, tramwaje, dorożki. Wystawy sklepowe – znane rzeczy: konfekcya męska, konfekcya damska, dystrybucya, przybory malarskie, apteka, sklepik, znowu konfekcya męska, konfekcya damska i t… d. Od czasu do czasu jaka niebrzydka twarz, zgrabniejsza figura, jedwabna halka, ładna noga kobieca. Kawiarnia? Zwykli bywalcy, ci sami kelnerzy, koledzy i przyjaciele, znajomi, zwykłe gawędy, czarna kawa! W ostateczności, na zakończenie jeneralna obserwacya, że wszyscy mają nosy między oczami. Zabawne…
W towarzystwie między ludźmi spotyka się czasem interesujące osobistości.
Zjechali z zagranicy. On jakiś dziwny: wąsy mocno wyszwarcowane, włosy siwe, płeć prawie murzyńska. Ubrany bez zarzutu, bielizna, frak, szczegóły – wszystko w gatunku. Dosyć wysoki, szczupły, rasowy. Ale oczy! Nigdy takich nie widziałem: zupełnie rybie, jasne, na wierzchu. Mówi mało, czuć go cygarem, zęby ma brzydkie, musi pić mocne wina i palić dużo cygar. We wszystkiem znać nałogowca: gra. Bardzo odbija od całego towarzystwa. Ma kulturę bardzo przegryzioną, wyrafinowaną, ale jaką? Kobiety? Klubu?
Jest bardzo bogaty, wygląda niezwykle. Stary? Tacy ludzie nie mają wieku. Musiał mieć powodzenie. Dziś każda bardziej wyrafinowana, towarzyska, ambitna kobieta bez wahania wzięłaby go za męża. Czy za kochanka? Zdaje się, że on sam już pod tym względem nie jest wymagający – i że najspokojniej na świecie pozwoliłby żonie mieć przyjaciela, byleby zdaleka od domu. Jak on patrzy na ludzi swemi oczyma bez wyrazu! W drobiazgach jest wyszkolony, wyrafinowany – to widać po zawiązaniu krawata, uczesaniu, po fasonie jego lakierków. Cóż, kiedy w głębi jest toż samo: sama forma, drobiazgi, rasowość, dużo intuicyi, poczuć, sprytu, temperamentu. Ale… ale – są w nim braki okropne, jest to właściwie zwierzę.
– To człowiek, co? – szepnęła pani Zenobia i wzdrygnęła się.
Jest zamężna i ma kochanka. Gdyby była wolna i tu i tam, może próbowałaby zainteresować się nim więcej. A tak – razi ją odór cygara, zęby, szwarcowane wąsy i oczy.
– Nie znoszę ludzi, którym z oczu nic wyczytać nie można.
A następnie jest on za bardzo starannie ubrany.
Ale pani Zenobia należy do gatunku kwoczek czarnych.
Jego żona?
Nazywa się Eleonora; on nazywa ją Norą. Trzeba przyznać, że chociaż to imię wcale mi się niepodoba, wymawia je bardzo ładnie. Mówi jej:
– Moja Noro: bądź łaskawa.
A swoją drogą jest trochę podejrzany, nie wiem dla czego.
Ale co to mię obchodzi? Mężczyźni trochę stronią od niego. Ja poznałbym się z nim bliżej, gdyby nie otoczenie. Jesteśmy prowincyą, nie mamy swobody, krępuje nas wszystko. Z oryginalniejszymi ludźmi nie można mieć stosunków zwyczajnych. A tymczasem u nas jest miejsce tylko na najzwycza niejszą zwyczajność, z nią jeszcze jakoś żyć, jakoś poradzić sobie można. Zawiązać sobie krawat inaczej? już trudności, chociażby z tego względu, że trzeba się z owego zawiązania wytłomaczyć. W przeciwnym razie wokoło siebie czuje się miny nadąsane, podejrzewające, obrażone.
Ona? Posadzono mię obok niej przy kolacyi i zdaje mi się, że czuliśmy się oboje niezbyt dobrze.
Jaką jest, nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, jak mi się przedstawia, jaką się wydaje. Podobny rodzaj kobiet odgadnąć trudno, tembardziej, gdy się nie jest dostatecznie spokojnym.
Nie ma trzydziestu, najwyżej dwadzieścia ośm, ale wydaje się dojrzalszą. Jest bardzo piękna, z rodzaju piękności poważnych i nieco ciężkich. Wzrost dobry, włosy ciemne, oczy ciemne, płeć barwy starej kości słoniowej z odcieniem gorącym, miękkim; wyraz spokojny. Odrazu zwraca uwagę sobą i tualetą wytworną. Ramiona, plecy, biodra wymagałyby opisów specyalnych. Suknia wycięta, rękawy przejrzyste; dwugodzinne siedzenie przy niej pozwala obejrzeć wszystko, nie wyłączając gorsetu i jego sposobu ujmowania bioder i piersi.
Mówi dobrze, jest inteligentna, słucha uważnie. Myśli ma spokojne, zrównoważone, naturalnie nie w sprawach życiowych, bliżej ją samą obchodzących, bo o tych nie mówiliśmy, ale w sztuce, w literaturze, w tem, co się dzieje w Europie. Musi dość dużo czytać. Zna miejsca, gdzie bywa elita, pamięta dużo, widać, że umie patrzyć i obserwować, jak zwykle ludzie trochę wystudzeni, którzy przestali się zajmować sobą i więcej zwracają uwagi na innych.
Gdybym nie znał jej męża, ta garść obserwacyi może by mi wystarczyła. Ale ten mąż? Co taki człowiek może robić przy niej? Szukałem jego śladów, ale za mało znam oboje, abym mógł coś pewnego powiedzieć. Zdaje się, że w jej spokoju oprócz tresury wielkoświatowej i zachowania się kobiety pięknej, bogatej, zabezpieczonej, są jeszcze jakieś nerwy, niepokój. Może to przez niego? oczy ma zmęczone, ruchy lekko ociężałe, śmieje się mało.
Rozmawia bardzo przyjemnie. Z początku było nam trochę trudno, bo ma pewną sympatyczną nieśmiałość – co jest dziwne w takiej, jak ona. Ale pod koniec udało mi się wygładzić fałdy i wprowadzić rozmowę na tor zwykły, swobodny.
Mówiła mi, że ma u siebie zbiór pięknej, starej biżuteryi. Kolekcyonuje? To namiętność tych, którzy skwitowali z rzeczywistych wrażeń życia. Mam je zobaczyć, ale wiem przecież z góry, że w tym zbiorze ona będzie zapewne klejnotem najbardziej interesującym.
Musiała wiele przeżyć, kto wie, w jakie tajemnice wprowadził ją taki człowiek, jak jej mąż. Sądząc z wyglądu, nie musiał być malowanym.
Ale co to mię obchodzi?
W ciągu wieczora nie raz przypatrywałem się jej z daleka. Oko zatrzymuje się na niej chętnie. Najlepiej wygląda, gdy stoi: czoło, włosy, brwi, oczy, biust, figura, ruchy, to co widać i to, czego się domyśleć można, przypomina tylko jedno: czystą, piękną, naturę. Gdyby nie ta powłoka cywilizacyi, wykwintu – zresztą bardzo dobrych, mogłaby zachwycić Tycyana.
Najbliższe jej otoczenie, zdaje się, nie ocenia jej dostatecznie. Mówią, że piękna – ale jest to raczej succés d'éstime. Może gdyby w obejściu była łatwiejsza, miałaby więcej powodzenia. Mężczyźni czują instynktownie, że to tylko powłoka, ale ogień nieci się ogniem. Ja oceniam ją lepiej i zdaje się, że ma za to dla mnie trochę sympatyi. Pod koniec rozmawiałem z nią – jest miła. Najmniej pociągające są usta – trochę przywiędłe. Zęby za to bardzo piękne. Opowiadała mi o dziwnych losach pereł, które miała na szyi: wydobyto je przy niej z dna portu, z ongi zatopionego statku korsarskiego. Patrzyłem więcej na jej szyję aniżeli na perły, zrabowane jakiejś piękności z przed kilku stuleci – jeżeli to była prawda, co jej opowiedziano o korsarzach.
– Nie obawia się pani ich przeszłości?
– Nie. Wszystkie prawie starsze klejnoty, mają ciekawą przeszłość – mówi.
Widać, że w swoje zbiory włożyła więcej, niż zwykli skupywacze biżuteryi.
– Zresztą rzadko je noszę, one tak od nas odbijają, albo my od nich.
Patrzy się przy tem trochę dziwnie, miękko, jak gdyby żałowała, że urodziła się w dzisiejszych czasach i nie może nosić swoich starych klejnotów. Przypatrywałem się jej i myślałem: czy to zblazowanie, niezadowolenie z teraźniejszości, czy… westchnienie do czegoś lepszego? Tęsknota?
Czyż można co zgadnąć w takiej jak ona?… Ma się wrażenie, że patrzy się na piękną zasłonę: co się kryje za nią?
Zajrzeć nie można, chociaż chwilami chciałoby się bardzo…
Wracam późno. Na ulicach po trzeciej w nocy, pomimo karnawału pusto. Noc bez gwiazd, bez księżyca, zimowa, czarna, po gwarniejszem zebraniu czasami dobrze działa. Ale czasem przejmuje do szpiku kości jak jesienne zimno.
Światła na ulicach na pół zgaszone, sklepy pozamykane, nad głową czarno, wiatr porywisty dmie od czasu do czasu, ulice ciągną się w dal rzędami latarń, pośród wysokich, ciemnych domów. Noc nie robi wrażenia nocy – snu, wypoczynku, lecz czegoś, co jest niby antytezą życia.
I przypominają się wtedy rozkosze południa, barwna, lekka jasna sztuka Veroneza, architektura powietrzna, zatopiona w odblaskach czystego nieba… a potem perły, wydobyte z dna morza, korsarze, cudowna szyja…
Wracam do domu, piec wystygł, chłód ciągnie od okna. Zapalam świecę – fantastyczne cienie" poczynają ruszać się na ścianach, na suficie. Czegoś brak. Samotność ma swoje chwile cudowne. Ale spijając słodycze, trzeba znosić ich smutki. Stara historya: niema róży bez kolców.
Um zu leben, muss man hart sein – aby zrywając róże, nie czuć kolców.
Tylko, gdy się człowiek staje za bardzo twardym, wtedy nie czuje nic…
Nazajutrz wstałem późno. Mróz, zimno. Muszę być zdenerwowany. Wieczorem, aby się ogrzać, poszedłem do teatru na »Don Juana«.
Zastałem ich oboje.
W dzień mroźny, zimowy, sala teatralna ma swoje uroki zaciszności i ciepła. Aksamitne poduszki, atmosfera łagodna, cicha, lekki zapach, szmer rozmów. Śpiewa lubiany baryton, włoch. Loże pełne, tualety balowe. Jest trochę dzieci: przyprowadzają je dla ostatniego aktu – dyabłów i bengalskich ogni.
Baryton śpiewa, udając don Juana. Czuje, że publiczność przyszła dla niego, śmieje się, staje przy samej rampie i szczerzy białe, zdrowe zęby do publiczności. Leporello przyprawił sobie ogromny brzuch; tenor jest cienki jak tyczka, cały czarny: zabawnie wygląda między dwiema unieszczęśliwionemi niewiastami w żałobie. Zerlina ma pełny gors i ani szczypty temperamentu, chociaż się bardzo rusza na scenie.
Staroświecka muzyka starego Mozarta snuje się w łagodnych liniach, trochę przypudrowana, miła, ale nie ma w sobie nic, ani szczypty demonizmu, większego życia, użycia. Don Juan jest w pantoflach: można na niego przyprowadzać dzieci. Baryton – włoch, jest don Juanem ze sceny. Ładne włoszysko, ale także poczciwiec. Ma podobno dużo ofiar. Może być.
Siedziałem, patrzyłem, słuchałem. Zmiany szły za zmianami. Miałem wygodne miejsce z brzegu, bez przykrych sąsiadów, bez damskiego kapelusza przed nosem. Myślałem o jakimś prawdziwym don Juanie, nawet nie bajronowskim, ani legendowym, ale tym czekającym jeszcze na swego autora, który zrobiłby z niego taką figurę, jak Faust, Hamlet, rycerz z Manszy – zamknąłby w nim pierwiastek demonizmu męskiego w miłości.
Czułem wrażenia czytelnika, chociaż nie napisałbym tego. Postać to ogólnoludzka, żyje we krwi i w marzeniach każdego z nas.
Nieopodal, w parterowej loży siedzi moja niedawno poznana z mężem o oczach ryby. Poznała mię, odkłoniła się uprzejmie.
Ma dziwne oczy i dziś nie wydała mi się tak spokojną, jak za pierwszym razem. Ale to trudno w pierwszych czasach znajomości pogodzić wrażenia, wywierane przez jednych i tych samych ludzi, jeżeli są trudniejsi do poznania: rzadko się łączą w całość. W innem otoczeniu, w innych warunkach, przy innym nastroju zjawia się coś nowego.
Nie mogłem sobie wyobrazić, że mówiłem z nią przed kilku dniami; dopiero kiedy poprawiła sobie coś przy szyi, przypomniały mi się jej klejnoty, jej zbiory, perły. Czepiam się tego widocznie, bo to ją zbliża: ma pasyę a zupełnie na to nie wygląda.
Przyglądam się jej nie raz w czasie mroku przedstawienia. Słucha dosyć obojętnie, ale jest mniej spokojna, niż wtedy. Może ją drażni scena? Czy nie muzykalna? Może się jej co przytrafiło?
Baryton śpiewa jedne ze swych aryj popisowych, zajęty więcej głosem, efektami i publicznością, niż Zerliną. Spojrzałem w jej stronę, ciekawy, jakie to na niej robi wrażenie.
Nic, – ogląda wachlarz. Widać, że przyszła do teatru na operę i na deskach sceny nie chce mieć wrażeń życia. To scena. Jeżeli poszukuje czego, to chyba nie tutaj. Don Juan i Zerlina to dwoje śpiewaków, poprzebieranych, którzy odrabiają swoje, czyniąc wrażenie na tych, którzy dla nich przyszły. Może, gdyby baryton się jej podobał, słuchałaby go inaczej. A tak, siedzi ot i obojętnie spędza wieczór. Od czasu do czasu spojrzenie w lornetkę, lekkie przechylenie się do męża, który szepce jej jakieś uwagi. Może pyta się, kiedy się wybiorą na Rivierę, albo jest niespokojny, czy czasem żona nie ma zamiaru dosiedzieć do końca, albo wyrokuje o tualetach panów i pokazuje jej jakiś najświeższy wynalazek w kroju fraka, albo opowiada o najnowszej kłótni z kamerdynerem, o źle upranej bieliźnie, o najnowszej przegranej w klubie, o panu X, Y etc… – co mu tylko bezładne myśli przyniosą. Jest do tego przyzwyczajona: słucha, czasem coś odpowie.
Oboje muszą być z sobą, bardzo zżyci i uregulowani, zdaje się raz na zawsze. On jej mówi: moja Noro, bądź łaskawa. – Ona jest względem niego jednakowa: radzi mu, aby raz wreszcie rozstał się ze swoim kamerdynerem, żeby posyłał bieliznę do Paryża – etc.
A może jest zupełnie inaczej?
Nic nie wiem. Z obojętnością jest jej do twarzy – z ukrywaną nudą i lekkim niepokojem w spojrzeniu.
Czy jej czego brak? Chwilami zdaje się, że… może. W spojrzeniu jej, w głębi, jest jakieś szukanie, niepokój. Mówią, że ma oczy niezwykle chłodne. Że niema w nich blasków pożądania zmysłowej, oczekującej dziewicy – to fakt.
Byłem chory i przez dwa tygodnie nie pokazywałem się nigdzie, siedziałem w domu, trochę leżałem. Miałem gorączkę, łamanie w kościach, chwilami dreszcze. Nie było to nic przykrego – jakieś rozluźnienie fizyczne, – influenza – reakcya wewnątrz, chwilami nawet miła, dreszcze bez bólu głowy. W pokoju cisza, spokój, dawka chininy szumi w uszach, sprowadza bezwrażliwość, półsen, lekkie odrętwienie.
Gdy się tak leży lub łazi z lekką gorączką we krwi, przewijają się wtedy myśli, obrazy, same – snują się cicho bez szelestu, bez wysiłku, bez utrapień, w dali. Przypominała mi się i ona, ale nie cała: są takie wspomnienia, które się nigdy nie koncentrują w całość, lecz ukazują się jak tęczowanie, mienią się tylko częściami, miejscami gasnąc. Są to zazwyczaj wspomnienia najbogatsze – bogatsze, niż te inne, wyraźne: jedno może zabarwić wiele obrazów, myśli, dać im swoje uroki, nie ukazując się w żadnym z nich w całości.
Ciągnie mię jej piękność i kilka urywków rozmowy, bo poza tem nie znam jej. Jej spojrzenia są zwykłe. Jest to salon światowej kobiety, co najwyżej buduar w porze przyjęć dla wszystkich. Są tam drzwi, zawieszone portyerami, prowadzące dalej – ukrywają może tajemnice, kłopoty, nieszczęścia, walki życiowe, może nic – są spokojne i milczą. Czasami zdaje się, że coś się za niemi ruszy, ale nie można być pewnym, czy to prawda, czy złudzenie.
Ale co mnie jej sprawy obchodzić mogą? jest piękna i patrzenie na nią zupełnie wystarcza, bez zaglądania poza portyery, do jej spraw prywatnych, osobistych. Co mię one obchodzą? Nic! Są kwiaty, rysunki skrzydeł motyla, głębie wody, gra świateł, świtu etc; jest sztuka, na którą się patrzy i czuje się, że to patrzenie nie ma dna, nie ma końca: jest to zagłębianie się w nieskończoność zagadek bytu, w prastary objaw piękna; ta sztuka nic nie znaczy – podoba się całkowicie, pochłania wzrok, dostaje się do głębi i natem koniec.
Zima. Śnieg spadł, Warszawa biała, po ulicach sanki dzwonią, ludzie cieszą się – śnieg rozbawia, jak zieloność na wiosnę. Jest to kwiat zimy, trochę smutny, przypomina martwotę, sen wieczny, ale widocznie nie każdemu: gromada chłopców bawi się, tarza się w śniegu, robi piguły i obrzuca się niemi wzajemnie.
Koncertów, bali, przedstawień obowiązujących dużo. Ruch towarzyski ogromny. Choroba wypadła dobrze, oszczędziła mi napewno z dziesiątek różnych zabaw i wieczorów. Nie widziałem prawie nikogo, nawet kuzynki Zenobii.
Po dwóch tygodniach spotkałem panią Eleonorę.
Jest teraz ciągle otoczona. Przez dwa tygodnie zaaklimatyzowała się widocznie w towarzystwie i nie czuje się samą. Tak mi się wydaje. Mówi więcej, stała się podobniejszą do innych.
Ma czarną koronkową suknię, zapiętą wprawdzie pod szyję, ujętą w znaną mi kolię z pereł. Ale przez gors i plecy przechodzą, krzyżując się dobrze, szerokie, przejrzyste pasy.
Szkoda, że ciągle za bardzo otoczona; właściwie mówić z nią nie można: siedzi w kącie tak, że chcąc się do niej zbliżyć, trzeba to zrobić specyalnie. Nie jestem pewny, czy sprawię jej tem przyjemność; a przytem nie lubię rozmów ogólnych i nie chce mi się.
Gdyby nie te perły zresztą!
Miałem z ich powodu chwilę, trochę podobną do zazdrości.
– Więc nosi je i dla innych? – pomyślałem z niechęcią.
Widocznie przez czas choroby stały się czemś, co powinno być tylko dla mnie.
– Miała je schować jako relikwię, na pamiątkę rozmowy ze mną?
Gdyby wiedziała, możeby to zrobiła, aby nie sprawiać mi przykrości. Zdaje się, że mimo swą piękność, jest to w gruncie rzeczy dobra, miła kobieta. Należało podejść i porozmawiać. A tak może sobie pomyśleć, że mam początki nieszczęśliwej miłości wraz z jej objawami. Zapraszała mię przecież, abym obejrzał jej zbiory… a ja przez cały wieczór bawiłem rozmową kuzynki i znajome, nie mając miny zbyt rozbawionej.
Szczęściem, że mogłem zwalić wszystko na chorobę.
Znowu powrót gorączki, tym razem z bólem głowy, na szczęście, krótkotrwałym. Jestem trochę połamany. Dusza ma również swoją formę, którą pognieść można, poplątać w nich wszystko, niech się tylko dobrze złożą okoliczności. A wtedy żyć trochę trudno, przynajmniej do czasu, aż się to wszystko znowu wyprostuje.
Dreszcz i gorączka pod wieczór trochę się wzmogły, na dworze padał deszcz ze śniegiem, szyby były zaroszone, w pracowni chłodno. Kazałem jeszcze raz napalić w piecu, usiadłem przed ogniem i grzałem się, patrząc w płomienie. Tak dobrze grzać się, kiedy dreszcze zimne przechodzą po ciele, patrzyć się w ogień, nadstawiać twarz i ręce, widziać krew, przeświecającą między palcami. Na ulicach dudnią koła, szyby drżą lekko, od czasu do czasu, złoto-czerwone języki płomieni mienią się w oczach. Coś wtedy poczyna krążyć w myśli, chociaż niewiadomo co – ogień budzi jakieś stany, uczucia – może najpierwotniejsze, drzemiące w komórkach organicznych, wrażliwych jak i ongi, na najprostsze żywiołowe podniety. Może tęsknią do wolności, do oczyszczonej przez ogień natury, do wiecznych sił przyrody, które się wyzwalają same po tysiącoleciach drzemania, tak świeże, jak wyszły ongi ze słońca. Wszystko co mija, ciąży ku wieczności.
I zdaje mi się, że koło mnie ktoś siedzi – jakaś postać kobieca i tak samo jak ja grzeje sobie ręce. Prawie widzę jej białe, cienkie, delikatne palce, oczy ciemne, wpatrzone w ogień, zamyślone, bardzo szeroko rozwarte.
Nie jest to ona – ale nie wiem kto. To nie halucynacya pod wpływem gorączki, lecz napewno normalny objaw bezwiednie w ciszy pracującej wyobraźni. Coś wtedy zapewne nurtuje w głębi człowieka, coś, co siedzi tak głęboko, że wydobyć się na powierzchnię świadomości w zwyczajny sposób nie może: więc zjawia się w postaci symbolu.
Na ogół wziąwszy, nudzi mi się. Nudzą mię ludzie, nie potrafię z nimi mówić, jestem coraz nudniejszy. Zaczytuję się w starych romansach, aby chociaż w ten sposób wyrwać się w świat inny.
Z ludźmi, swoją drogą, żyć i porozumieć się trudno: to, co ich interesuje, mnie nie. To co mnie interesuje, ich nie obchodzi wcale. Ja mówię: biało – oni wytrzeszczają oczy i nie mogą pojąć, dlaczego to ma być białe, kiedy to jest ani białe ani czarne, a należy do rzędu rzeczy jadalnych i nazywa się np. rakiem, albo karpiem, albo czemś w tym rodzaju.
Zresztą jeżeli zgadzają się ze mną – nudzą mnie, bo mi powtarzają to, co wiem. Jeżeli nie zgadzają się – nie mają wtedy racyi, są jeszcze gorsi. Trzeba kochać ludzi, to prawda. Ale powinniby i oni starać się trochę o to, aby stać się godnymi kochania. Bez tego… to trudno – nie można, pomimo przykazania.
Muszę wyjechać. Za dużo w ostatnich czasach miałem wrażeń – nowe nie chcą wchodzić – trzeba się wygłodzić. Pustynia byłaby doskonała – ale gdzie jej szukać?
Dziś wieczorem mam znowu wieczór. Iść muszę. Jeszcze nie jest mi dobrze, ale idę. Nudzę się w domu – a na świecie zawsze się coś trafić może.
Jest godzina dziesiąta, służący zrobił mi herbaty. Mam się ubrać, pomimo to łażę i myślę.
Moja pracownia ma nastrój. Szczególniej wieczorem, przy świecy, wygląda dość fantastycznie: w jednym kącie, gdzieś za stalugami, światło – dwie świece w kandelabrze. Na ścianach, na sufitach pełno cieni, zupełnie dziwacznych. Drobiazgi, książki, obrazy, graty, meble; gdzieniegdzie coś błyszczy – bronz, lustro; we wszystkich kątach coś majaczy, środek zastawiony, przestrzeń duża, wysokość niezwyczajna. Wszystko to razem wyrywa się z powszedniości wrażeń zwyczajnych.
Ja sam, pośród tego wszystkiego, wyglądam jak kawał… dyabła lub czegoś w tym rodzaju.
Ostatecznie w każdym człowieku jakiś duch siedzi.
Przeglądam się ubrany. W lustrze widzę siebie na tle ciemnej głębi i, po raz nie wiem który, postanawiam robić swój portret, z czego naturalnie nic nie będzie.
Na ulicy, jak zwykle w karnawale o jedenastej: ruch, powrót z koncertów, z teatru – powozy, karety, zamknięte, zapotniałe. Wewnątrz ledwo majaczą jasne tualety pań i chapeau-claque'i. Idę piechotą, bo czuję nerwowe dreszcze. W pracowni było zimno. Jestem niespokojny.
Wielki bal, okna oświetlone, karety; przedsionek jasny, trochę gapiów. Wchodzę jednocześnie z państwem S.: ojciec, matka – elegancka i jeszcze przystojna, już po czterdziestce – dwie córki i syn, (lat siedmnaście, dziewiętnaście i dwadzieścia jeden).
– Nie widzieliśmy pana dawno.
– Byłem chory…
– Oo! cóż takiego?
– Nic – zaziębienie.
– Ale przeszło, teraz już dobrze?
– Prawie.
Bal duży, osób ze dwieście, w tem ze czterdzieści sztuk rozmaitych panien, z półtorej kopy panów tańczących: stosunek wyborny, wieczór się uda, gospodyni czuje się zadowolona. Ma również dwie córki, ale przeznacza je na eksport, zagranicę.
Mężatki, starsze panie i starsi panowie dopełniają reszty. W liczbie tych ostatnich jest kilkanaście gwiazd. Ja jestem niby również jedną z nich, ale błędną: należę do młodzieży i do starszych, do tańczących i dekorujących. Dzielę pod tym względem los mężatek młodszych, które także ustawić trudno. Za dużo tańczą – źle, konkurencya dla panien; za mało – wtedy nudzą się. Między starszymi siedzieć – źle; między młodzieżą? wtedy zazwyczaj stają się jakąś ciocią lub wujenką. Trzymać się oddzielnie?…
Więc trochę tańczą, trochę się nudzą, trochę gwarzą ze starszyzną, trochę z młodszymi, trochę z mężami, trochę flirtują. Ale widać, że to pole nie dla nich: każda woli raczej być panią u siebie w domu, przyjmować; tu jest tylko gościem, zawsze trochę z obowiązku.
Widzę Łosieckiego – ten od wszystkich prawie odbija. Czeka na karty.
Jest i ona, w blado lila sukni, siedzi w rogu salonu, obok niej pani Zenobia i jeszcze ktoś z pań w średnim wieku.
Spostrzegły mnie.
– Cóż chory? – zapytuje pani Zenobia. – Już zdrów?
Mówię, że niezupełnie.
– Będziemy dziś bawić się czy nudzić? – zapytuje, patrząc złośliwie na grupy panien i młodzieży. Wcześnie się zeszli – dodaje – spragnieni!
Jej towarzyszka w bladoliliowej sukni, patrzy na mnie i zdaje się, że nie wie, jak się zachować: pani Zenobia jest ze mną dobrze, a ona? Znamy się mało.
Obie nie wyglądają na to, aby się mogły bawić. Pani Zenobia tańczy nieszczególnie, niechętnie. Pani Eleonora, chociażby ze względu na swoje imię, nadaje się tylko do poloneza i tańców poważnych. Trzeba mieć dużo śmiałości, aby ją zaprosić; nieśmiali przy zaproszeniu jej mieliby chwilę zamroczenia i napewno pomyliliby się w pierwszym turze. Przyglądam się, przygląda się i ona. Trochę rozmawiamy. Nie doświadczam niepokoju – jest mi wszystko jedno, wydaje mi się, jak gdybym nie znał jej wcale.
Ma oczy bledsze niż zwykle. W biadolila kolorach, przy jej mieniącej się płci, wygląda jak wielka perła. Jest bardzo piękna, ale za dużo tualety.
Dają znak muzyce – rozpoczynają się tańce. Proszę ją.
Myliłem się. Wstaje bardzo chętnie, tańczy dobrze. Posadziłem ją trochę zmęczoną: rumieni się bardzo lekko i niezwyczajnie: przy uszach, tuż prawie przy szyi, występuje mozajka nieregularnych plam, które się z sobą nie łączą. Czy miała je zawsze, czy to ostatnie resztki dziewiczości?
Przez cały wieczór obie panie trzymały się razem. Są w przyjaźni. Uchodzę za chorego, więc zajmują się mną i mają zajęcie: kobiety w ten sposób dają do poznania, jakiemi mogłyby być przyjaciółkami i opiekunkami dla tych, którychby kochały. Ostatnie dwie godziny po kolacyi spędzamy w jadalni, w małem towarzystwie, na lekkim flircie.
Ostatecznie – flirt to także rozrywka, może lepsza niż wiele innych. Jeżeli dobry, ma zapach flakonu, w którym były perfumy: uperfumować się nim nie można – ale pachnie. Gdy kto nie chce lub nie może nic poważnego włożyć w życie, wtedy rozpoczyna się flirt. Jest on we wszystkiem – nie tylko w miłości, ale i w sztuce, w filozofii etc. Nie zawsze bywa pusty: pływają w nim czasem męty, czasem pianka. Pod nim nie bywa nic, a czasem – czasem tragiczna pustka, nuda życiową, niezdolność do niczego, zblazowanie. Nie zawsze flirtują tylko panienki, igrając owocem zakazanym, którego im bronią przepisy, ich własna bojaźń, wyrachowanie, niedostatecznie rozwinięty temperament etc. Flirtują i starcy, którzy już do niczego nie są zdolni. Flirtują i ludzie, dla których flirt jest rodzajem takim, jak humor szubieniczny: robi się flirt, aby nie zobaczyć pod nim pragnień, pustki, braków i niezadowolenia.
Na pożegnanie uścisnęła mi rękę bardzo serdecznie. Czego chce? Musiała jej pani Zenobia coś o mnie nagadać; kobiety są na takie rzeczy wrażliwsze niż na to, co im mówią ich własne oczy. Wyobraźnia urabia sobie Bóg wie co, i później patrzą jak przez szkła tęczowe, widząc, naturalnie, rzeczy zupełnie nieistniejące.
Mam być jej przyjacielem, chętnie rozmawia ze mną, czuje się ze mną dobrze? Co mnie to obchodzi?
– Nie uciekaj od niej – szepce mi Zenobia – jest bardzo miła pomimo swej piękności. Ja także z początku nie miałam do niej zaufania. Ale jest śliczna. Chyba zgodzisz się na to?
– Bardzo…
– Powiem jej to, dobrze? Mówiła mi, że cię lubi. Powinieneś być w niej już zakochanym.
– Piękność w miłości, zdaje mi się, szkodzi… Pani Zenobia robi wielkie oczy.
– Także pomysł – przeszkoda?! Tobie, zdaje się, przeszkadza wszystko.
W chwilach rozdrażnienia mówi mi ty, jako kuzynka.
Wracam do domu i rozmyślam. Nic o niej nie wiem, nie znam jej, nie mówiłem o niej z nikim, dobrze nawet nie wiem, gdzie się obraca, w jakich towarzystwach. Miała kochanków, ma ich jeszcze? Brak jej ludzi? Żyła tyle czasu zagranicą: czyż nie miała okazyi, żadnej miłostki, nie mówiąc już o miłości? Czyżby była dotychczas wierną? Jej powierzchowność nic mi dotychczas o tem nie mówi – piękność i nadzwyczajne jej warunki wprowadzają mnie w błąd. Czy jest czemś związana? Powinni bylibyśmy już się porozumieć? sprawy te nie zawiązują się tak trudno: w dzisiejszem wielkoświatowem życiu, miłość stała się takąż samą przyjemnością, jak dobry stół: nie kładzie się w nią wiele ani tragedyi, ani dramatów, nie ryje się słów na kamieniu, ani obiecuje dozgonnej wierności; miłość przestała być kwestyą życia i śmierci w tym wielkim świecie, w którym zazwyczaj kupuje się ją za pieniądze, albo ofiarowywa się wzajem jak podarki. Kochanek, kochanka – nawet się o tem nie mówi. Więc dlaczegóż ona jest taka nieokreślona, a ja namyślam się tak długo?
Ja? – Hm!…
Z poza ram obrazów, z kart książek, ze stronic, pokrytych nutami, patrzy świat wielki, który tak ciągnie, łudzi, ukazuje nadzwyczajne przestrzenie, pełne niezwykłych ludzi, cudne krajobrazy, uczucia, czyny, stany, nastroje etc. A dostać się do niego nie można, bo zamknięty na siedm pieczęci. Tylko, wyobraźnia ma tam dostęp. My bynajmniej. Jest to piękna zmora, którą ludzie stworzyli sobie sami, a właściwie stworzyło ją życie, tworząc ich. I to, nam żyć przeszkadza. Czasami świat ten zdaje się zbliżać, czy też zbliża istotnie wtedy, kiedy żyje się mocniej wyobraźnią, życiem wewnętrznem: wtedy świat zewnętrzny, a nawet ciało, cichnie, gaśnie, oddala się. I wszystko znika z rzeczywistości i tam się odradza – inne, lepsze, czystsze.
Wczoraj właśnie zaciągnął mnie do siebie mój znajomy i kolega, muzyk. Ma dobrze urządzoną pracownię… do grania i słuchania. Byłem w okropnem usposobieniu – i poszedłem. Pianino w kącie, na niem stosy nut, podłoga wysłana, ściany wybite, meble miękkie, obszerne. Można leżeć, słuchać i zapomnieć. Nic nie trzaśnie, nie zaskrzypi, światła mało – jest tylko przy pianinie, które samo jedno błyszczy w pokoju. Żadnych rezonansów. Ton brzmi nie mocno, zachowują się tylko stosunki. Gra gospodarza, bardzo muzykalna, jest wogóle cicha, ale pełna nastroju, głębi i skoncentrowania. Grał Schumanna, Beethovena, Szopena, Wagnera.
Źle mi było i dobrze w tej atmosferze, stworzonej przez duchy. Jak tu może się połączyć z nimi najpiękniejsza nawet kobieta? Cienie muzyki powstawały z cicha, wraz z ich światami: Beethoven, Bach, Wagner, Schumann, Szopen – ich najgłębsze treści, nieprzystępne, owiane już urokiem śmierci i przeszłości. Wszystko to łączyło się w jeden świat pełny, wielki, dziwny, podobny do dantejskich przestrzeni.
Tam mogła być miłość!…
W życiu? Flirt, stosunki… ludzie mają nosy między oczami.
Kobiety?
Tak – wzięte czysto, od pierwszego wrażenia, jako utwory natury, mają dużo powabów. Ale zacząć się dowiadywać: jeżeli tylko jest trochę człowiekiem i trochę żyła – zaraz wyłażą rozmaite historye, zjawiają się dodatki.
Człowiek jest tak spragniony świata czystego, wolnego od niepotrzebnego… śmietnika życia i kultury, jak świeżego powietrza w atmosferze, pełnej duszącego czadu. Ma się wrażenie jakiegoś zaczadzenia, jest jakieś zatrucie, które osłabia, czyni chorym, zamracza myśl, tępi zmysły.
Przypominam sobie, że coś podobnego mówiła mi kiedyś ona sama. Czyżby i ona czuła się źle, dusiła się w czemś, spragniona powietrza?…
Może. Nie bardzo ją rozumiem.
Pani Zenobia twierdzi, że za dużo myślę i dlatego tak mało rzeczy podobać mi się może.
Ach, moja dobra kuzynko, to, w czem się naprawdę kochamy, wytrzymuje wszelkie nasze myślenie! Zapewne, kiedy myślę o tobie, przypomina mi się ładna, nawet dosyć rasowa… kwoczka. Nie pomoże nic – tualeta, spryt etc. A ile już namyślałem się nad rozmaitemi rzeczami i ludźmi i kocham ich przez to jeszcze bardziej! Nie stracili nic, nic im nie zaszkodziło myślenie.
Swoją drogą w życiu rzeczy są tak niekiedy zawiłe, tak się plączą, że o nich nawet myśleć nie można: odrzuca się je wprost, bez myślenia, nawet wtedy, gdy mogą w nich być prawdy i perły.
Może jej brak wszystkiego, może i ona szuka pereł? Może jej to wszystko, co ma i miała, nie wystarcza – tak samo jak i mnie?
Omyliłem się już raz kiedyć w podobnym wypadku. Znałem młodą kobietę, jedną z tych, które, zdawało się, żyją w tak dobrych warunkach, że te powinnyby im wystarczyć najzupełniej. Wyszła dobrze zamąż, miała dziecko. Wykształcona, bardzo inteligentna, młoda, dwudziestosześcioletnia, bardzo dobrze uwarunkowana zewnętrznie, trochę może za nieśmiała – mogłaby uchodzić za doskonale zabezpieczoną życiowo.
Widywałem ją nieraz w towarzystwie, znałem jej męża – człowieka, który zapewne nie był orłem, ale i nie należał do pospolitych szczygłów, którzy w pierwszym roku małżeństwa tyją, po krótkiej, ale za to nie burzliwej młodości. Pamiętam ją, kiedym się widział ostatni raz. Było to w pierwszych dniach postu, rozpoczynały się rauty. Widziałem ją na ostatnim wieczorze: tańczyła dużo, jakaś szczególnie rozbawiona. Pamiętam ostatnią wizytę – jej salon. Była godzina szósta. W saloniku paliła się duża lampa ze zwykłym abażurem. Światło daje swój nastrój nawet wtedy, gdy przechodzi przez kolorową bibułę. Wogóle całe umeblowanie było dosyć szablonowe, niczem szczególnem nie wyróżniające się z pośród tysiąca podobnych. Urządzenie z komfortem zwykłym, tylko może trochę lepszym niż zwykle – znać było w niem rękę gospodyni. Na ścianach wisiały obrazy, wyboru jej męża, nie złe, z nazwiskami; meble miękkie, portyery, dywany, bronzy, drobiazgi, albumy, porcelana eta, piękny Blüthner – salon urządzony nie do tańca lecz do rozmowy. Przygaszone światło, zapach perfum, atmosfera mieszkania ładnej, lepszej kobiety. W jednym rogu stała kanapka, przed nią tygrysie i niedźwiedzie futro – jej kącik, w którym przyjmowała, ubrana w biały półszlafroczek, z mnóstwem pięknych koronek, szczupła, giętka, wysuwając wązkie stopy, w czarnych skromnych pończochach i lakierowanych pantofelkach. Układała je na futrze i była to jedyna jej kokieterya.
No i później dochodziły mnie o niej tylko wieści: okazało się, że nie mogła tak wyżyć. W pierwszej chwili, i przez dłuższy czas później, było to dla mnie zupełnie niezrozumiałem. Dopiero później zostałem wtajemniczony w szczegóły jej losów i życia i zrozumiałem ją lepiej: wiem na pewno, że nie było tam miłosnego skandalu – udusiła się. Już wtedy paliła się w jej oczach gorączka pragnienia, tylko bardzo przysłonięta. Nie mogła się zdecydować na cywilizacyę współczesną i poszukać sobie kochanka – była córką wsi. Musiała uledz – a ja byłem przekonany, że jest jej dobrze, że pożąda co najwyżej lekkich, przelotnych wrażeń, jako dopełnień do realniejszego szczęścia małżeńskiej alkowy.