Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Romans - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Romans - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 406 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RO­MANS

Deszcz, chla­pa­ni­na, bło­to – dżdży­ste, je­sien­ne po­wie­trze, wiatr ostry dmie, roz­rzu­ca ubra­nie, drze­wa na­gie. Trud­no nie być oso­wia­łym w taką po­go­dę. Wte­dy słoń­cem: ogrom­ny sta­ro­świec­ki ko­min, suto na­pa­lo­ny, ława przy­kry­ta skó­ra­mi. Za szy­ba­mi wiatr hula, ję­czy w ko­mi­nie. Koło ognia, któ­ry na su­chych po­la­nach tań­czy swój ta­niec od­wiecz­ny, jest do­brze, cie­pło, ci­cho, za­cisz­nie.

To na pa­pie­rze? A w ży­ciu?

Mam za­pro­sze­nie na raut, na któ­ry iść mu­szę.

Spra­wa ko­bie­ty w ży­ciu, to spra­wa dość zda­je się waż­na i nie po­wiem, żeby była zu­peł­nie ja­sna i pro­sta.

Przez pierw­sze parę dni, może ty­dzień, by­łem kon­tent, że się to raz już wresz­cie skoń­czy­ło. Zde­cy­do­wa­ła się na­resz­cie zdra­dzić mnie na­praw­dę.

Oneg­daj wi­dzia­łem ją w te­atrze. Uda­wa­łem, że je­stem smut­ny – ale mia­łem trud­ną rolę do ode­gra­nia, bo nie mo­głem być smut­nym za bar­dzo: oba­wia­łem się wzbu­dzić li­tość i spro­wa­dzić re­cy­dy­wę. Gdy­bym był we­so­ły, mógł­bym po­draż­nić jej am­bi­cyę – co jest rów­nie nie­bez­piecz­ne. Przy­pa­try­wa­ła mi się uważ­nie, zła. Chcia­ła za­pew­ne, że­bym na nią pa­trzył, ale od­mó­wi­łem so­bie tej przy­jem­no­ści. Mam jej sta­now­czo dość i ona mnie. W ostat­nich cza­sach by­łem bar­dzo przy­kry.

Mo­gła­by usu­nąć się, a nie za­raz pa­dać w ob­ję­cia in­ne­go: szy­ko­wa­ła go so­bie już od kil­ku mie­się­cy. Wi­dzia­łem to. Po­mi­mo to mie­wam jesz­cze chwi­le przy­kre i ona za­pew­ne tak­że; to trud­no, nie­ste­ty: za­wsze coś się zo­sta­je z po­dob­nych związ­ków, nig­dy zu­peł­nie czy­sto i gład­ko z nich się nie wy­cho­dzi, za­wsze są ja­kieś za­dry, zdra­pa­nia, w pierw­szej chwi­li nie­wi­docz­ne.

W każ­dym ra­zie ona była spryt­niej­sza ode­mnie, ze­rwa­ła do­pie­ro wte­dy, kie­dy mia­ła już coś no­we­go w po­go­to­wiu. To po­cie­sza. Ja nie by­łem o tyle prze­zor­ny, skut­kiem cze­go mam chwi­le krót­kiej, na­głej zło­ści… Ro­bię wte­dy ruch ręką, jak gdy­bym na­kry­wał pło­mień po­kry­wą – ga­śnie mo­men­tal­nie, ale po­zo­sta­wia po so­bie po­czu­cie pew­nej pust­ki, nudy.

Bez ko­biet źle, z ko­bie­ta­mi… jesz­cze go­rzej.

Przez parę dni no­si­łem się z za­mia­rem wy­jaz­du. Ale cze­go u dy­abła będę te­raz szu­kał za gra­ni­cą? Mam zresz­tą wspo­mnie­nia z po­dró­ży, daw­niej­sze, a więc śwież­sze, lep­sze na pew­no od tych, któ­re mógł­bym ze­brać te­raz. Moż­na się nie­mi ba­wić.

Wie­czo­rem, aby się otrzą­snąć ze swej sko­ru­py, po­sze­dłem na kon­cert.

Da­wa­no prze­waż­nie Grie­ga. Sta­ry Nor­weg snuł swo­ją mu­zy­kę i pie­śni. Pół­noc. Coś w niej jest, co cią­gnie, cią­gnę­ło nie­gdyś świat kla­sycz­ny tak, jak cią­gnę­ły In­dye, ta­jem­ni­cze Ul­ti­ma Tule. Mgły, Mare te­ne­bra­rum, roz­kła­da­ją się dziś jesz­cze w mrocz­nych, ci­chych, nie­zna­nych kra­jach pod­bie­gu­no­wych. Strasz­na, roz­hu­ka­na je­sień, ryk fal, wy­cia wia­trów, zlo­do­wa­cia­ły deszcz, mgły, mgły, nie­prze­bi­te. A po­tem ci­sza mar­twa, stę­ża­łej, zlo­do­wa­cia­łej zimy, nie­przej­rza­ny śnieg, noce gwiaź­dzi­ste, wiel­kie zo­rze iskrzą­ce się bez sze­le­stu, głu­chy, prze­cią­gły huk pę­ka­ją­cych od mro­zu skał i pól lo­do­wych, roz­iskrzo­ne ostre so­ple, sta­lak­ty­ty, zim­ne i kłu­ją­ce. A po­tem wio­sen­ne roz­to­py, szmer wód, ka­skad i stru­mie­ni – cała na­tu­ra ta­ją­ca, pła­czą­ca, roz­le­wa­ją­ca się w per­li­stą rosę. Wresz­cie cud­na, świe­ża wio­sna i ła­god­ne lato. A po­śród tego wszyst­kie­go czło­wiek pół­noc­ny, uczci­wy, pro­sty, ze skó­rą po­ora­ną przez wia­try, ostroż­ny, prze­zor­ny, mą­dry, skłon­ny do wia­ry, lu­bią­cy sagi i le­gen­dy.

Zna­łem kie­dyś cór­kę Nor­we­gii – umia­ła dużo pie­śni, mia­ła ślicz­ną płeć, cu­dow­ne, ja­sne wło­sy Nie ko­cha­li­śmy się wca­le.

Po­mi­mo tego, dwa mie­sią­ce nad jed­nem z je­zior wło­skich po­zo­sta­ły mi w pa­mię­ci.

Słu­cha­jąc Grie­ga, my­śla­łem o niej. Mam w zbio­rach jej list… Co się z nią te­raz dzie­je? Pew­nie wy­szła za mąż, ma dzie­ci. Sie­dzi w Nor­we­gii albo… może już jej nie­ma: leży w zie­mi jako szczą­tek, a w mo­jem wspo­mnie­niu żyją cią­gle jej nie­bie­ska­wo – siwe, we­so­łe, ja­sne oczy, świe­ży, moc­ny głos, miły uśmiech… Głup­stwo!

Sa­mot­ność te­raz już cza­sa­mi mię nu­dzi. Wi­docz­nie spo­wsze­dnia­łem sam so­bie. To bywa.

Da­le­ko chęt­niej przy­glą­dam się in­nym.

Cza­sa­mi chciał­byś się po­grą­żyć w to wiel­kie mo­rze ludz­kie, któ­re oko­ło mnie się prze­wa­la. Pro­bu­ję. Nie mogę się za­nu­rzyć – jest za płyt­kie.

W wy­obraź­ni sza­le­je ja­kiś oce­an ludz­kich spraw, my­śli, uczuć, na­mięt­no­ści, gdzieś w prze­strze­niach ko­smo­su czu­ję go, wi­dzę. Otwie­ram oczy i na­tra­fiam na ja­kie­goś zna­jo­me­go, któ­ry mi pro­po­nu­je spę­dze­nie wie­czo­ru z ja­kąś divą tin­glo­wą.

Na­tu­ral­nie ko­la­cya, ga­bi­net, etc.

Strasz­na mie­li­zna.

Ach tak! Wiel­ki świat ludz­ki – to złu­dze­nie. Nie­daw­no oso­bi­ście wi­dzia­łem Huy­sman­sa. Cie­ka­wy czło­wiek, ale w książ­ce cie­kaw­szy. Cza­sa­mi wy­obra­żam so­bie, że je­stem na wy­pra­wie ra­zem z Ce­za­rem, gdzieś w od­wiecz­nych la­sach Tu­ryn­gii, i czu­ję, że dziś miał­bym toż samo wra­że­nie, gdy­bym się raz wresz­cie zde­cy­do­wał… wy­brać się do mego przy­ja­cie­la, któ­ry ma do­bra w Pińsz­czy­znie. Ale boję się nu­dów i zo­sta­ję w domu.

Tak samo by­ło­by z Ce­za­rem w rze­czy­wi­sto­ści.

W wy­obraź­ni, na pa­pie­rze, wszyst­ko jest pięk­ne, wiel­kie, cza­ro­dziej­skie.

W ży­ciu… tro­chę za bar­dzo zwy­czaj­ne. Cią­gle jed­ne i też same czte­ry stro­ny świa­ta, zie­mia pod no­ga­mi, a nie­bo nad gło­wą oraz lu­dzie, któ­rzy mają nosy mię­dzy ocza­mi.

Wszy­scy lu­dzie mają nosy mię­dzy ocza­mi! Jest to okrop­na, przy­bi­ja­ją­ca praw­da, któ­ra może obrzy­dzić czło­wie­ko­wi ży­cie: wy­cho­dzę na uli­cę, mija mię ty­siąc, dwa, dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi. Wszy­scy mają nosy mię­dzy ocza­mi, ale to wszy­scy bez wy­jąt­ku. Za­uwa­ży­łem, że na­wet pięk­na E. ma nos mię­dzy ocza­mi.

To okrop­ne! Taka… piła!

Szy­by są za­pot­nia­łe, na dwor­cu bło­to. Iść czy nie iść dziś wie­czo­rem do ka­wiar­ni? Po­czy­nam roz­my­ślać: wsta­nę, ubio­rę się, wyj­dę, przej­dę się po bło­cie kil­ku ulic. Mgła, desz­czyk, la­tar­nie, prze­mok­nię­te rzę­dy do­mów, wszyst­ko błysz­czy się, mo­kre, oka­pa­ne. Na uli­cach lu­dzie, na środ­ku uli­cy ko­nie, tram­wa­je, do­roż­ki. Wy­sta­wy skle­po­we – zna­ne rze­czy: kon­fek­cya mę­ska, kon­fek­cya dam­ska, dys­try­bu­cya, przy­bo­ry ma­lar­skie, ap­te­ka, skle­pik, zno­wu kon­fek­cya mę­ska, kon­fek­cya dam­ska i t… d. Od cza­su do cza­su jaka nie­brzyd­ka twarz, zgrab­niej­sza fi­gu­ra, je­dwab­na hal­ka, ład­na noga ko­bie­ca. Ka­wiar­nia? Zwy­kli by­wal­cy, ci sami kel­ne­rzy, ko­le­dzy i przy­ja­cie­le, zna­jo­mi, zwy­kłe ga­wę­dy, czar­na kawa! W osta­tecz­no­ści, na za­koń­cze­nie je­ne­ral­na ob­ser­wa­cya, że wszy­scy mają nosy mię­dzy ocza­mi. Za­baw­ne…

W to­wa­rzy­stwie mię­dzy ludź­mi spo­ty­ka się cza­sem in­te­re­su­ją­ce oso­bi­sto­ści.

Zje­cha­li z za­gra­ni­cy. On ja­kiś dziw­ny: wąsy moc­no wy­szwar­co­wa­ne, wło­sy siwe, płeć pra­wie mu­rzyń­ska. Ubra­ny bez za­rzu­tu, bie­li­zna, frak, szcze­gó­ły – wszyst­ko w ga­tun­ku. Do­syć wy­so­ki, szczu­pły, ra­so­wy. Ale oczy! Nig­dy ta­kich nie wi­dzia­łem: zu­peł­nie ry­bie, ja­sne, na wierz­chu. Mówi mało, czuć go cy­ga­rem, zęby ma brzyd­kie, musi pić moc­ne wina i pa­lić dużo cy­gar. We wszyst­kiem znać na­ło­gow­ca: gra. Bar­dzo od­bi­ja od ca­łe­go to­wa­rzy­stwa. Ma kul­tu­rę bar­dzo prze­gry­zio­ną, wy­ra­fi­no­wa­ną, ale jaką? Ko­bie­ty? Klu­bu?

Jest bar­dzo bo­ga­ty, wy­glą­da nie­zwy­kle. Sta­ry? Tacy lu­dzie nie mają wie­ku. Mu­siał mieć po­wo­dze­nie. Dziś każ­da bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­na, to­wa­rzy­ska, am­bit­na ko­bie­ta bez wa­ha­nia wzię­ła­by go za męża. Czy za ko­chan­ka? Zda­je się, że on sam już pod tym wzglę­dem nie jest wy­ma­ga­ją­cy – i że naj­spo­koj­niej na świe­cie po­zwo­lił­by żo­nie mieć przy­ja­cie­la, by­le­by zda­le­ka od domu. Jak on pa­trzy na lu­dzi swe­mi oczy­ma bez wy­ra­zu! W dro­bia­zgach jest wy­szko­lo­ny, wy­ra­fi­no­wa­ny – to wi­dać po za­wią­za­niu kra­wa­ta, ucze­sa­niu, po fa­so­nie jego la­kier­ków. Cóż, kie­dy w głę­bi jest toż samo: sama for­ma, dro­bia­zgi, ra­so­wość, dużo in­tu­icyi, po­czuć, spry­tu, tem­pe­ra­men­tu. Ale… ale – są w nim bra­ki okrop­ne, jest to wła­ści­wie zwie­rzę.

– To czło­wiek, co? – szep­nę­ła pani Ze­no­bia i wzdry­gnę­ła się.

Jest za­męż­na i ma ko­chan­ka. Gdy­by była wol­na i tu i tam, może pró­bo­wa­ła­by za­in­te­re­so­wać się nim wię­cej. A tak – razi ją odór cy­ga­ra, zęby, szwar­co­wa­ne wąsy i oczy.

– Nie zno­szę lu­dzi, któ­rym z oczu nic wy­czy­tać nie moż­na.

A na­stęp­nie jest on za bar­dzo sta­ran­nie ubra­ny.

Ale pani Ze­no­bia na­le­ży do ga­tun­ku kwo­czek czar­nych.

Jego żona?

Na­zy­wa się Ele­ono­ra; on na­zy­wa ją Norą. Trze­ba przy­znać, że cho­ciaż to imię wca­le mi się nie­po­do­ba, wy­ma­wia je bar­dzo ład­nie. Mówi jej:

– Moja Noro: bądź ła­ska­wa.

A swo­ją dro­gą jest tro­chę po­dej­rza­ny, nie wiem dla cze­go.

Ale co to mię ob­cho­dzi? Męż­czyź­ni tro­chę stro­nią od nie­go. Ja po­znał­bym się z nim bli­żej, gdy­by nie oto­cze­nie. Je­ste­śmy pro­win­cyą, nie mamy swo­bo­dy, krę­pu­je nas wszyst­ko. Z ory­gi­nal­niej­szy­mi ludź­mi nie moż­na mieć sto­sun­ków zwy­czaj­nych. A tym­cza­sem u nas jest miej­sce tyl­ko na naj­zwy­cza niej­szą zwy­czaj­ność, z nią jesz­cze ja­koś żyć, ja­koś po­ra­dzić so­bie moż­na. Za­wią­zać so­bie kra­wat in­a­czej? już trud­no­ści, cho­ciaż­by z tego wzglę­du, że trze­ba się z owe­go za­wią­za­nia wy­tło­ma­czyć. W prze­ciw­nym ra­zie wo­ko­ło sie­bie czu­je się miny na­dą­sa­ne, po­dej­rze­wa­ją­ce, ob­ra­żo­ne.

Ona? Po­sa­dzo­no mię obok niej przy ko­la­cyi i zda­je mi się, że czu­li­śmy się obo­je nie­zbyt do­brze.

Jaką jest, nie wiem. Mogę tyl­ko po­wie­dzieć, jak mi się przed­sta­wia, jaką się wy­da­je. Po­dob­ny ro­dzaj ko­biet od­gad­nąć trud­no, tem­bar­dziej, gdy się nie jest do­sta­tecz­nie spo­koj­nym.

Nie ma trzy­dzie­stu, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia ośm, ale wy­da­je się doj­rzal­szą. Jest bar­dzo pięk­na, z ro­dza­ju pięk­no­ści po­waż­nych i nie­co cięż­kich. Wzrost do­bry, wło­sy ciem­ne, oczy ciem­ne, płeć bar­wy sta­rej ko­ści sło­nio­wej z od­cie­niem go­rą­cym, mięk­kim; wy­raz spo­koj­ny. Od­ra­zu zwra­ca uwa­gę sobą i tu­ale­tą wy­twor­ną. Ra­mio­na, ple­cy, bio­dra wy­ma­ga­ły­by opi­sów spe­cy­al­nych. Suk­nia wy­cię­ta, rę­ka­wy przej­rzy­ste; dwu­go­dzin­ne sie­dze­nie przy niej po­zwa­la obej­rzeć wszyst­ko, nie wy­łą­cza­jąc gor­se­tu i jego spo­so­bu uj­mo­wa­nia bio­der i pier­si.

Mówi do­brze, jest in­te­li­gent­na, słu­cha uważ­nie. My­śli ma spo­koj­ne, zrów­no­wa­żo­ne, na­tu­ral­nie nie w spra­wach ży­cio­wych, bli­żej ją samą ob­cho­dzą­cych, bo o tych nie mó­wi­li­śmy, ale w sztu­ce, w li­te­ra­tu­rze, w tem, co się dzie­je w Eu­ro­pie. Musi dość dużo czy­tać. Zna miej­sca, gdzie bywa eli­ta, pa­mię­ta dużo, wi­dać, że umie pa­trzyć i ob­ser­wo­wać, jak zwy­kle lu­dzie tro­chę wy­stu­dze­ni, któ­rzy prze­sta­li się zaj­mo­wać sobą i wię­cej zwra­ca­ją uwa­gi na in­nych.

Gdy­bym nie znał jej męża, ta garść ob­ser­wa­cyi może by mi wy­star­czy­ła. Ale ten mąż? Co taki czło­wiek może ro­bić przy niej? Szu­ka­łem jego śla­dów, ale za mało znam obo­je, abym mógł coś pew­ne­go po­wie­dzieć. Zda­je się, że w jej spo­ko­ju oprócz tre­su­ry wiel­ko­świa­to­wej i za­cho­wa­nia się ko­bie­ty pięk­nej, bo­ga­tej, za­bez­pie­czo­nej, są jesz­cze ja­kieś ner­wy, nie­po­kój. Może to przez nie­go? oczy ma zmę­czo­ne, ru­chy lek­ko ocię­ża­łe, śmie­je się mało.

Roz­ma­wia bar­dzo przy­jem­nie. Z po­cząt­ku było nam tro­chę trud­no, bo ma pew­ną sym­pa­tycz­ną nie­śmia­łość – co jest dziw­ne w ta­kiej, jak ona. Ale pod ko­niec uda­ło mi się wy­gła­dzić fał­dy i wpro­wa­dzić roz­mo­wę na tor zwy­kły, swo­bod­ny.

Mó­wi­ła mi, że ma u sie­bie zbiór pięk­nej, sta­rej bi­żu­te­ryi. Ko­lek­cy­onu­je? To na­mięt­ność tych, któ­rzy skwi­to­wa­li z rze­czy­wi­stych wra­żeń ży­cia. Mam je zo­ba­czyć, ale wiem prze­cież z góry, że w tym zbio­rze ona bę­dzie za­pew­ne klej­no­tem naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cym.

Mu­sia­ła wie­le prze­żyć, kto wie, w ja­kie ta­jem­ni­ce wpro­wa­dził ją taki czło­wiek, jak jej mąż. Są­dząc z wy­glą­du, nie mu­siał być ma­lo­wa­nym.

Ale co to mię ob­cho­dzi?

W cią­gu wie­czo­ra nie raz przy­pa­try­wa­łem się jej z da­le­ka. Oko za­trzy­mu­je się na niej chęt­nie. Naj­le­piej wy­glą­da, gdy stoi: czo­ło, wło­sy, brwi, oczy, biust, fi­gu­ra, ru­chy, to co wi­dać i to, cze­go się do­my­śleć moż­na, przy­po­mi­na tyl­ko jed­no: czy­stą, pięk­ną, na­tu­rę. Gdy­by nie ta po­wło­ka cy­wi­li­za­cyi, wy­kwin­tu – zresz­tą bar­dzo do­brych, mo­gła­by za­chwy­cić Ty­cy­ana.

Naj­bliż­sze jej oto­cze­nie, zda­je się, nie oce­nia jej do­sta­tecz­nie. Mó­wią, że pięk­na – ale jest to ra­czej suc­cés d'ésti­me. Może gdy­by w obej­ściu była ła­twiej­sza, mia­ła­by wię­cej po­wo­dze­nia. Męż­czyź­ni czu­ją in­stynk­tow­nie, że to tyl­ko po­wło­ka, ale ogień nie­ci się ogniem. Ja oce­niam ją le­piej i zda­je się, że ma za to dla mnie tro­chę sym­pa­tyi. Pod ko­niec roz­ma­wia­łem z nią – jest miła. Naj­mniej po­cią­ga­ją­ce są usta – tro­chę przy­wię­dłe. Zęby za to bar­dzo pięk­ne. Opo­wia­da­ła mi o dziw­nych lo­sach pe­reł, któ­re mia­ła na szyi: wy­do­by­to je przy niej z dna por­tu, z ongi za­to­pio­ne­go stat­ku kor­sar­skie­go. Pa­trzy­łem wię­cej na jej szy­ję ani­że­li na per­ły, zra­bo­wa­ne ja­kiejś pięk­no­ści z przed kil­ku stu­le­ci – je­że­li to była praw­da, co jej opo­wie­dzia­no o kor­sa­rzach.

– Nie oba­wia się pani ich prze­szło­ści?

– Nie. Wszyst­kie pra­wie star­sze klej­no­ty, mają cie­ka­wą prze­szłość – mówi.

Wi­dać, że w swo­je zbio­ry wło­ży­ła wię­cej, niż zwy­kli sku­py­wa­cze bi­żu­te­ryi.

– Zresz­tą rzad­ko je no­szę, one tak od nas od­bi­ja­ją, albo my od nich.

Pa­trzy się przy tem tro­chę dziw­nie, mięk­ko, jak gdy­by ża­ło­wa­ła, że uro­dzi­ła się w dzi­siej­szych cza­sach i nie może no­sić swo­ich sta­rych klej­no­tów. Przy­pa­try­wa­łem się jej i my­śla­łem: czy to zbla­zo­wa­nie, nie­za­do­wo­le­nie z te­raź­niej­szo­ści, czy… wes­tchnie­nie do cze­goś lep­sze­go? Tę­sk­no­ta?

Czyż moż­na co zgad­nąć w ta­kiej jak ona?… Ma się wra­że­nie, że pa­trzy się na pięk­ną za­sło­nę: co się kry­je za nią?

Zaj­rzeć nie moż­na, cho­ciaż chwi­la­mi chcia­ło­by się bar­dzo…

Wra­cam póź­no. Na uli­cach po trze­ciej w nocy, po­mi­mo kar­na­wa­łu pu­sto. Noc bez gwiazd, bez księ­ży­ca, zi­mo­wa, czar­na, po gwar­niej­szem ze­bra­niu cza­sa­mi do­brze dzia­ła. Ale cza­sem przej­mu­je do szpi­ku ko­ści jak je­sien­ne zim­no.

Świa­tła na uli­cach na pół zga­szo­ne, skle­py po­za­my­ka­ne, nad gło­wą czar­no, wiatr po­ry­wi­sty dmie od cza­su do cza­su, uli­ce cią­gną się w dal rzę­da­mi la­tarń, po­śród wy­so­kich, ciem­nych do­mów. Noc nie robi wra­że­nia nocy – snu, wy­po­czyn­ku, lecz cze­goś, co jest niby an­ty­te­zą ży­cia.

I przy­po­mi­na­ją się wte­dy roz­ko­sze po­łu­dnia, barw­na, lek­ka ja­sna sztu­ka Ve­ro­ne­za, ar­chi­tek­tu­ra po­wietrz­na, za­to­pio­na w od­bla­skach czy­ste­go nie­ba… a po­tem per­ły, wy­do­by­te z dna mo­rza, kor­sa­rze, cu­dow­na szy­ja…

Wra­cam do domu, piec wy­stygł, chłód cią­gnie od okna. Za­pa­lam świe­cę – fan­ta­stycz­ne cie­nie" po­czy­na­ją ru­szać się na ścia­nach, na su­fi­cie. Cze­goś brak. Sa­mot­ność ma swo­je chwi­le cu­dow­ne. Ale spi­ja­jąc sło­dy­cze, trze­ba zno­sić ich smut­ki. Sta­ra hi­sto­rya: nie­ma róży bez kol­ców.

Um zu le­ben, muss man hart sein – aby zry­wa­jąc róże, nie czuć kol­ców.

Tyl­ko, gdy się czło­wiek sta­je za bar­dzo twar­dym, wte­dy nie czu­je nic…

Na­za­jutrz wsta­łem póź­no. Mróz, zim­no. Mu­szę być zde­ner­wo­wa­ny. Wie­czo­rem, aby się ogrzać, po­sze­dłem do te­atru na »Don Ju­ana«.

Za­sta­łem ich obo­je.

W dzień mroź­ny, zi­mo­wy, sala te­atral­na ma swo­je uro­ki za­cisz­no­ści i cie­pła. Ak­sa­mit­ne po­dusz­ki, at­mos­fe­ra ła­god­na, ci­cha, lek­ki za­pach, szmer roz­mów. Śpie­wa lu­bia­ny ba­ry­ton, włoch. Loże peł­ne, tu­ale­ty ba­lo­we. Jest tro­chę dzie­ci: przy­pro­wa­dza­ją je dla ostat­nie­go aktu – dy­abłów i ben­gal­skich ogni.

Ba­ry­ton śpie­wa, uda­jąc don Ju­ana. Czu­je, że pu­blicz­ność przy­szła dla nie­go, śmie­je się, sta­je przy sa­mej ram­pie i szcze­rzy bia­łe, zdro­we zęby do pu­blicz­no­ści. Le­po­rel­lo przy­pra­wił so­bie ogrom­ny brzuch; te­nor jest cien­ki jak tycz­ka, cały czar­ny: za­baw­nie wy­glą­da mię­dzy dwie­ma uniesz­czę­śli­wio­ne­mi nie­wia­sta­mi w ża­ło­bie. Ze­rli­na ma peł­ny gors i ani szczyp­ty tem­pe­ra­men­tu, cho­ciaż się bar­dzo ru­sza na sce­nie.

Sta­ro­świec­ka mu­zy­ka sta­re­go Mo­zar­ta snu­je się w ła­god­nych li­niach, tro­chę przy­pu­dro­wa­na, miła, ale nie ma w so­bie nic, ani szczyp­ty de­mo­ni­zmu, więk­sze­go ży­cia, uży­cia. Don Juan jest w pan­to­flach: moż­na na nie­go przy­pro­wa­dzać dzie­ci. Ba­ry­ton – włoch, jest don Ju­anem ze sce­ny. Ład­ne wło­szy­sko, ale tak­że po­czci­wiec. Ma po­dob­no dużo ofiar. Może być.

Sie­dzia­łem, pa­trzy­łem, słu­cha­łem. Zmia­ny szły za zmia­na­mi. Mia­łem wy­god­ne miej­sce z brze­gu, bez przy­krych są­sia­dów, bez dam­skie­go ka­pe­lu­sza przed no­sem. My­śla­łem o ja­kimś praw­dzi­wym don Ju­anie, na­wet nie baj­ro­now­skim, ani le­gen­do­wym, ale tym cze­ka­ją­cym jesz­cze na swe­go au­to­ra, któ­ry zro­bił­by z nie­go taką fi­gu­rę, jak Faust, Ham­let, ry­cerz z Man­szy – za­mknął­by w nim pier­wia­stek de­mo­ni­zmu mę­skie­go w mi­ło­ści.

Czu­łem wra­że­nia czy­tel­ni­ka, cho­ciaż nie na­pi­sał­bym tego. Po­stać to ogól­no­ludz­ka, żyje we krwi i w ma­rze­niach każ­de­go z nas.

Nie­opo­dal, w par­te­ro­wej loży sie­dzi moja nie­daw­no po­zna­na z mę­żem o oczach ryby. Po­zna­ła mię, od­kło­ni­ła się uprzej­mie.

Ma dziw­ne oczy i dziś nie wy­da­ła mi się tak spo­koj­ną, jak za pierw­szym ra­zem. Ale to trud­no w pierw­szych cza­sach zna­jo­mo­ści po­go­dzić wra­że­nia, wy­wie­ra­ne przez jed­nych i tych sa­mych lu­dzi, je­że­li są trud­niej­si do po­zna­nia: rzad­ko się łą­czą w ca­łość. W in­nem oto­cze­niu, w in­nych wa­run­kach, przy in­nym na­stro­ju zja­wia się coś no­we­go.

Nie mo­głem so­bie wy­obra­zić, że mó­wi­łem z nią przed kil­ku dnia­mi; do­pie­ro kie­dy po­pra­wi­ła so­bie coś przy szyi, przy­po­mnia­ły mi się jej klej­no­ty, jej zbio­ry, per­ły. Cze­piam się tego wi­docz­nie, bo to ją zbli­ża: ma pa­syę a zu­peł­nie na to nie wy­glą­da.

Przy­glą­dam się jej nie raz w cza­sie mro­ku przed­sta­wie­nia. Słu­cha do­syć obo­jęt­nie, ale jest mniej spo­koj­na, niż wte­dy. Może ją draż­ni sce­na? Czy nie mu­zy­kal­na? Może się jej co przy­tra­fi­ło?

Ba­ry­ton śpie­wa jed­ne ze swych aryj po­pi­so­wych, za­ję­ty wię­cej gło­sem, efek­ta­mi i pu­blicz­no­ścią, niż Ze­rli­ną. Spoj­rza­łem w jej stro­nę, cie­ka­wy, ja­kie to na niej robi wra­że­nie.

Nic, – oglą­da wa­chlarz. Wi­dać, że przy­szła do te­atru na ope­rę i na de­skach sce­ny nie chce mieć wra­żeń ży­cia. To sce­na. Je­że­li po­szu­ku­je cze­go, to chy­ba nie tu­taj. Don Juan i Ze­rli­na to dwo­je śpie­wa­ków, po­prze­bie­ra­nych, któ­rzy od­ra­bia­ją swo­je, czy­niąc wra­że­nie na tych, któ­rzy dla nich przy­szły. Może, gdy­by ba­ry­ton się jej po­do­bał, słu­cha­ła­by go in­a­czej. A tak, sie­dzi ot i obo­jęt­nie spę­dza wie­czór. Od cza­su do cza­su spoj­rze­nie w lor­net­kę, lek­kie prze­chy­le­nie się do męża, któ­ry szep­ce jej ja­kieś uwa­gi. Może pyta się, kie­dy się wy­bio­rą na Ri­vie­rę, albo jest nie­spo­koj­ny, czy cza­sem żona nie ma za­mia­ru do­sie­dzieć do koń­ca, albo wy­ro­ku­je o tu­ale­tach pa­nów i po­ka­zu­je jej ja­kiś naj­śwież­szy wy­na­la­zek w kro­ju fra­ka, albo opo­wia­da o naj­now­szej kłót­ni z ka­mer­dy­ne­rem, o źle upra­nej bie­liź­nie, o naj­now­szej prze­gra­nej w klu­bie, o panu X, Y etc… – co mu tyl­ko bez­ład­ne my­śli przy­nio­są. Jest do tego przy­zwy­cza­jo­na: słu­cha, cza­sem coś od­po­wie.

Obo­je mu­szą być z sobą, bar­dzo zży­ci i ure­gu­lo­wa­ni, zda­je się raz na za­wsze. On jej mówi: moja Noro, bądź ła­ska­wa. – Ona jest wzglę­dem nie­go jed­na­ko­wa: ra­dzi mu, aby raz wresz­cie roz­stał się ze swo­im ka­mer­dy­ne­rem, żeby po­sy­łał bie­li­znę do Pa­ry­ża – etc.

A może jest zu­peł­nie in­a­czej?

Nic nie wiem. Z obo­jęt­no­ścią jest jej do twa­rzy – z ukry­wa­ną nudą i lek­kim nie­po­ko­jem w spoj­rze­niu.

Czy jej cze­go brak? Chwi­la­mi zda­je się, że… może. W spoj­rze­niu jej, w głę­bi, jest ja­kieś szu­ka­nie, nie­po­kój. Mó­wią, że ma oczy nie­zwy­kle chłod­ne. Że nie­ma w nich bla­sków po­żą­da­nia zmy­sło­wej, ocze­ku­ją­cej dzie­wi­cy – to fakt.

By­łem cho­ry i przez dwa ty­go­dnie nie po­ka­zy­wa­łem się nig­dzie, sie­dzia­łem w domu, tro­chę le­ża­łem. Mia­łem go­rącz­kę, ła­ma­nie w ko­ściach, chwi­la­mi dresz­cze. Nie było to nic przy­kre­go – ja­kieś roz­luź­nie­nie fi­zycz­ne, – in­flu­en­za – re­ak­cya we­wnątrz, chwi­la­mi na­wet miła, dresz­cze bez bólu gło­wy. W po­ko­ju ci­sza, spo­kój, daw­ka chi­ni­ny szu­mi w uszach, spro­wa­dza bez­wraż­li­wość, pół­sen, lek­kie odrę­twie­nie.

Gdy się tak leży lub łazi z lek­ką go­rącz­ką we krwi, prze­wi­ja­ją się wte­dy my­śli, ob­ra­zy, same – snu­ją się ci­cho bez sze­le­stu, bez wy­sił­ku, bez utra­pień, w dali. Przy­po­mi­na­ła mi się i ona, ale nie cała: są ta­kie wspo­mnie­nia, któ­re się nig­dy nie kon­cen­tru­ją w ca­łość, lecz uka­zu­ją się jak tę­czo­wa­nie, mie­nią się tyl­ko czę­ścia­mi, miej­sca­mi ga­snąc. Są to za­zwy­czaj wspo­mnie­nia naj­bo­gat­sze – bo­gat­sze, niż te inne, wy­raź­ne: jed­no może za­bar­wić wie­le ob­ra­zów, my­śli, dać im swo­je uro­ki, nie uka­zu­jąc się w żad­nym z nich w ca­ło­ści.

Cią­gnie mię jej pięk­ność i kil­ka uryw­ków roz­mo­wy, bo poza tem nie znam jej. Jej spoj­rze­nia są zwy­kłe. Jest to sa­lon świa­to­wej ko­bie­ty, co naj­wy­żej bu­du­ar w po­rze przy­jęć dla wszyst­kich. Są tam drzwi, za­wie­szo­ne por­ty­era­mi, pro­wa­dzą­ce da­lej – ukry­wa­ją może ta­jem­ni­ce, kło­po­ty, nie­szczę­ścia, wal­ki ży­cio­we, może nic – są spo­koj­ne i mil­czą. Cza­sa­mi zda­je się, że coś się za nie­mi ru­szy, ale nie moż­na być pew­nym, czy to praw­da, czy złu­dze­nie.

Ale co mnie jej spra­wy ob­cho­dzić mogą? jest pięk­na i pa­trze­nie na nią zu­peł­nie wy­star­cza, bez za­glą­da­nia poza por­ty­ery, do jej spraw pry­wat­nych, oso­bi­stych. Co mię one ob­cho­dzą? Nic! Są kwia­ty, ry­sun­ki skrzy­deł mo­ty­la, głę­bie wody, gra świa­teł, świ­tu etc; jest sztu­ka, na któ­rą się pa­trzy i czu­je się, że to pa­trze­nie nie ma dna, nie ma koń­ca: jest to za­głę­bia­nie się w nie­skoń­czo­ność za­ga­dek bytu, w pra­sta­ry ob­jaw pięk­na; ta sztu­ka nic nie zna­czy – po­do­ba się cał­ko­wi­cie, po­chła­nia wzrok, do­sta­je się do głę­bi i na­tem ko­niec.

Zima. Śnieg spadł, War­sza­wa bia­ła, po uli­cach san­ki dzwo­nią, lu­dzie cie­szą się – śnieg roz­ba­wia, jak zie­lo­ność na wio­snę. Jest to kwiat zimy, tro­chę smut­ny, przy­po­mi­na mar­two­tę, sen wiecz­ny, ale wi­docz­nie nie każ­de­mu: gro­ma­da chłop­ców bawi się, ta­rza się w śnie­gu, robi pi­gu­ły i ob­rzu­ca się nie­mi wza­jem­nie.

Kon­cer­tów, bali, przed­sta­wień obo­wią­zu­ją­cych dużo. Ruch to­wa­rzy­ski ogrom­ny. Cho­ro­ba wy­pa­dła do­brze, oszczę­dzi­ła mi na­pew­no z dzie­sią­tek róż­nych za­baw i wie­czo­rów. Nie wi­dzia­łem pra­wie ni­ko­go, na­wet ku­zyn­ki Ze­no­bii.

Po dwóch ty­go­dniach spo­tka­łem pa­nią Ele­ono­rę.

Jest te­raz cią­gle oto­czo­na. Przez dwa ty­go­dnie za­akli­ma­ty­zo­wa­ła się wi­docz­nie w to­wa­rzy­stwie i nie czu­je się samą. Tak mi się wy­da­je. Mówi wię­cej, sta­ła się po­dob­niej­szą do in­nych.

Ma czar­ną ko­ron­ko­wą suk­nię, za­pię­tą wpraw­dzie pod szy­ję, uję­tą w zna­ną mi ko­lię z pe­reł. Ale przez gors i ple­cy prze­cho­dzą, krzy­żu­jąc się do­brze, sze­ro­kie, przej­rzy­ste pasy.

Szko­da, że cią­gle za bar­dzo oto­czo­na; wła­ści­wie mó­wić z nią nie moż­na: sie­dzi w ką­cie tak, że chcąc się do niej zbli­żyć, trze­ba to zro­bić spe­cy­al­nie. Nie je­stem pew­ny, czy spra­wię jej tem przy­jem­ność; a przy­tem nie lu­bię roz­mów ogól­nych i nie chce mi się.

Gdy­by nie te per­ły zresz­tą!

Mia­łem z ich po­wo­du chwi­lę, tro­chę po­dob­ną do za­zdro­ści.

– Więc nosi je i dla in­nych? – po­my­śla­łem z nie­chę­cią.

Wi­docz­nie przez czas cho­ro­by sta­ły się czemś, co po­win­no być tyl­ko dla mnie.

– Mia­ła je scho­wać jako re­li­kwię, na pa­miąt­kę roz­mo­wy ze mną?

Gdy­by wie­dzia­ła, mo­że­by to zro­bi­ła, aby nie spra­wiać mi przy­kro­ści. Zda­je się, że mimo swą pięk­ność, jest to w grun­cie rze­czy do­bra, miła ko­bie­ta. Na­le­ża­ło po­dejść i po­roz­ma­wiać. A tak może so­bie po­my­śleć, że mam po­cząt­ki nie­szczę­śli­wej mi­ło­ści wraz z jej ob­ja­wa­mi. Za­pra­sza­ła mię prze­cież, abym obej­rzał jej zbio­ry… a ja przez cały wie­czór ba­wi­łem roz­mo­wą ku­zyn­ki i zna­jo­me, nie ma­jąc miny zbyt roz­ba­wio­nej.

Szczę­ściem, że mo­głem zwa­lić wszyst­ko na cho­ro­bę.

Zno­wu po­wrót go­rącz­ki, tym ra­zem z bó­lem gło­wy, na szczę­ście, krót­ko­trwa­łym. Je­stem tro­chę po­ła­ma­ny. Du­sza ma rów­nież swo­ją for­mę, któ­rą po­gnieść moż­na, po­plą­tać w nich wszyst­ko, niech się tyl­ko do­brze zło­żą oko­licz­no­ści. A wte­dy żyć tro­chę trud­no, przy­najm­niej do cza­su, aż się to wszyst­ko zno­wu wy­pro­stu­je.

Dreszcz i go­rącz­ka pod wie­czór tro­chę się wzmo­gły, na dwo­rze pa­dał deszcz ze śnie­giem, szy­by były za­ro­szo­ne, w pra­cow­ni chłod­no. Ka­za­łem jesz­cze raz na­pa­lić w pie­cu, usia­dłem przed ogniem i grza­łem się, pa­trząc w pło­mie­nie. Tak do­brze grzać się, kie­dy dresz­cze zim­ne prze­cho­dzą po cie­le, pa­trzyć się w ogień, nad­sta­wiać twarz i ręce, wi­dziać krew, prze­świe­ca­ją­cą mię­dzy pal­ca­mi. Na uli­cach dud­nią koła, szy­by drżą lek­ko, od cza­su do cza­su, zło­to-czer­wo­ne ję­zy­ki pło­mie­ni mie­nią się w oczach. Coś wte­dy po­czy­na krą­żyć w my­śli, cho­ciaż nie­wia­do­mo co – ogień bu­dzi ja­kieś sta­ny, uczu­cia – może naj­pier­wot­niej­sze, drze­mią­ce w ko­mór­kach or­ga­nicz­nych, wraż­li­wych jak i ongi, na naj­prost­sze ży­wio­ło­we pod­nie­ty. Może tę­sk­nią do wol­no­ści, do oczysz­czo­nej przez ogień na­tu­ry, do wiecz­nych sił przy­ro­dy, któ­re się wy­zwa­la­ją same po ty­siąc­o­le­ciach drze­ma­nia, tak świe­że, jak wy­szły ongi ze słoń­ca. Wszyst­ko co mija, cią­ży ku wiecz­no­ści.

I zda­je mi się, że koło mnie ktoś sie­dzi – ja­kaś po­stać ko­bie­ca i tak samo jak ja grze­je so­bie ręce. Pra­wie wi­dzę jej bia­łe, cien­kie, de­li­kat­ne pal­ce, oczy ciem­ne, wpa­trzo­ne w ogień, za­my­ślo­ne, bar­dzo sze­ro­ko roz­war­te.

Nie jest to ona – ale nie wiem kto. To nie ha­lu­cy­na­cya pod wpły­wem go­rącz­ki, lecz na­pew­no nor­mal­ny ob­jaw bez­wied­nie w ci­szy pra­cu­ją­cej wy­obraź­ni. Coś wte­dy za­pew­ne nur­tu­je w głę­bi czło­wie­ka, coś, co sie­dzi tak głę­bo­ko, że wy­do­być się na po­wierzch­nię świa­do­mo­ści w zwy­czaj­ny spo­sób nie może: więc zja­wia się w po­sta­ci sym­bo­lu.

Na ogół wziąw­szy, nu­dzi mi się. Nu­dzą mię lu­dzie, nie po­tra­fię z nimi mó­wić, je­stem co­raz nud­niej­szy. Za­czy­tu­ję się w sta­rych ro­man­sach, aby cho­ciaż w ten spo­sób wy­rwać się w świat inny.

Z ludź­mi, swo­ją dro­gą, żyć i po­ro­zu­mieć się trud­no: to, co ich in­te­re­su­je, mnie nie. To co mnie in­te­re­su­je, ich nie ob­cho­dzi wca­le. Ja mó­wię: bia­ło – oni wy­trzesz­cza­ją oczy i nie mogą po­jąć, dla­cze­go to ma być bia­łe, kie­dy to jest ani bia­łe ani czar­ne, a na­le­ży do rzę­du rze­czy ja­dal­nych i na­zy­wa się np. ra­kiem, albo kar­piem, albo czemś w tym ro­dza­ju.

Zresz­tą je­że­li zga­dza­ją się ze mną – nu­dzą mnie, bo mi po­wta­rza­ją to, co wiem. Je­że­li nie zga­dza­ją się – nie mają wte­dy ra­cyi, są jesz­cze gor­si. Trze­ba ko­chać lu­dzi, to praw­da. Ale po­win­ni­by i oni sta­rać się tro­chę o to, aby stać się god­ny­mi ko­cha­nia. Bez tego… to trud­no – nie moż­na, po­mi­mo przy­ka­za­nia.

Mu­szę wy­je­chać. Za dużo w ostat­nich cza­sach mia­łem wra­żeń – nowe nie chcą wcho­dzić – trze­ba się wy­gło­dzić. Pu­sty­nia by­ła­by do­sko­na­ła – ale gdzie jej szu­kać?

Dziś wie­czo­rem mam zno­wu wie­czór. Iść mu­szę. Jesz­cze nie jest mi do­brze, ale idę. Nu­dzę się w domu – a na świe­cie za­wsze się coś tra­fić może.

Jest go­dzi­na dzie­sią­ta, słu­żą­cy zro­bił mi her­ba­ty. Mam się ubrać, po­mi­mo to łażę i my­ślę.

Moja pra­cow­nia ma na­strój. Szcze­gól­niej wie­czo­rem, przy świe­cy, wy­glą­da dość fan­ta­stycz­nie: w jed­nym ką­cie, gdzieś za sta­lu­ga­mi, świa­tło – dwie świe­ce w kan­de­la­brze. Na ścia­nach, na su­fi­tach peł­no cie­ni, zu­peł­nie dzi­wacz­nych. Dro­bia­zgi, książ­ki, ob­ra­zy, gra­ty, me­ble; gdzie­nieg­dzie coś błysz­czy – bronz, lu­stro; we wszyst­kich ką­tach coś ma­ja­czy, śro­dek za­sta­wio­ny, prze­strzeń duża, wy­so­kość nie­zwy­czaj­na. Wszyst­ko to ra­zem wy­ry­wa się z po­wsze­dnio­ści wra­żeń zwy­czaj­nych.

Ja sam, po­śród tego wszyst­kie­go, wy­glą­dam jak ka­wał… dy­abła lub cze­goś w tym ro­dza­ju.

Osta­tecz­nie w każ­dym czło­wie­ku ja­kiś duch sie­dzi.

Prze­glą­dam się ubra­ny. W lu­strze wi­dzę sie­bie na tle ciem­nej głę­bi i, po raz nie wiem któ­ry, po­sta­na­wiam ro­bić swój por­tret, z cze­go na­tu­ral­nie nic nie bę­dzie.

Na uli­cy, jak zwy­kle w kar­na­wa­le o je­de­na­stej: ruch, po­wrót z kon­cer­tów, z te­atru – po­wo­zy, ka­re­ty, za­mknię­te, za­pot­nia­łe. We­wnątrz le­d­wo ma­ja­czą ja­sne tu­ale­ty pań i cha­pe­au-cla­que'i. Idę pie­cho­tą, bo czu­ję ner­wo­we dresz­cze. W pra­cow­ni było zim­no. Je­stem nie­spo­koj­ny.

Wiel­ki bal, okna oświe­tlo­ne, ka­re­ty; przed­sio­nek ja­sny, tro­chę ga­piów. Wcho­dzę jed­no­cze­śnie z pań­stwem S.: oj­ciec, mat­ka – ele­ganc­ka i jesz­cze przy­stoj­na, już po czter­dzie­st­ce – dwie cór­ki i syn, (lat siedm­na­ście, dzie­więt­na­ście i dwa­dzie­ścia je­den).

– Nie wi­dzie­li­śmy pana daw­no.

– By­łem cho­ry…

– Oo! cóż ta­kie­go?

– Nic – za­zię­bie­nie.

– Ale prze­szło, te­raz już do­brze?

– Pra­wie.

Bal duży, osób ze dwie­ście, w tem ze czter­dzie­ści sztuk roz­ma­itych pa­nien, z pół­to­rej kopy pa­nów tań­czą­cych: sto­su­nek wy­bor­ny, wie­czór się uda, go­spo­dy­ni czu­je się za­do­wo­lo­na. Ma rów­nież dwie cór­ki, ale prze­zna­cza je na eks­port, za­gra­ni­cę.

Mę­żat­ki, star­sze pa­nie i star­si pa­no­wie do­peł­nia­ją resz­ty. W licz­bie tych ostat­nich jest kil­ka­na­ście gwiazd. Ja je­stem niby rów­nież jed­ną z nich, ale błęd­ną: na­le­żę do mło­dzie­ży i do star­szych, do tań­czą­cych i de­ko­ru­ją­cych. Dzie­lę pod tym wzglę­dem los mę­ża­tek młod­szych, któ­re tak­że usta­wić trud­no. Za dużo tań­czą – źle, kon­ku­ren­cya dla pa­nien; za mało – wte­dy nu­dzą się. Mię­dzy star­szy­mi sie­dzieć – źle; mię­dzy mło­dzie­żą? wte­dy za­zwy­czaj sta­ją się ja­kąś cio­cią lub wu­jen­ką. Trzy­mać się od­dziel­nie?…

Więc tro­chę tań­czą, tro­chę się nu­dzą, tro­chę gwa­rzą ze star­szy­zną, tro­chę z młod­szy­mi, tro­chę z mę­ża­mi, tro­chę flir­tu­ją. Ale wi­dać, że to pole nie dla nich: każ­da woli ra­czej być pa­nią u sie­bie w domu, przyj­mo­wać; tu jest tyl­ko go­ściem, za­wsze tro­chę z obo­wiąz­ku.

Wi­dzę Ło­siec­kie­go – ten od wszyst­kich pra­wie od­bi­ja. Cze­ka na kar­ty.

Jest i ona, w bla­do lila suk­ni, sie­dzi w rogu sa­lo­nu, obok niej pani Ze­no­bia i jesz­cze ktoś z pań w śred­nim wie­ku.

Spo­strze­gły mnie.

– Cóż cho­ry? – za­py­tu­je pani Ze­no­bia. – Już zdrów?

Mó­wię, że nie­zu­peł­nie.

– Bę­dzie­my dziś ba­wić się czy nu­dzić? – za­py­tu­je, pa­trząc zło­śli­wie na gru­py pa­nien i mło­dzie­ży. Wcze­śnie się ze­szli – do­da­je – spra­gnie­ni!

Jej to­wa­rzysz­ka w bla­do­li­lio­wej suk­ni, pa­trzy na mnie i zda­je się, że nie wie, jak się za­cho­wać: pani Ze­no­bia jest ze mną do­brze, a ona? Zna­my się mało.

Obie nie wy­glą­da­ją na to, aby się mo­gły ba­wić. Pani Ze­no­bia tań­czy nie­szcze­gól­nie, nie­chęt­nie. Pani Ele­ono­ra, cho­ciaż­by ze wzglę­du na swo­je imię, na­da­je się tyl­ko do po­lo­ne­za i tań­ców po­waż­nych. Trze­ba mieć dużo śmia­ło­ści, aby ją za­pro­sić; nie­śmia­li przy za­pro­sze­niu jej mie­li­by chwi­lę za­mro­cze­nia i na­pew­no po­my­li­li­by się w pierw­szym tu­rze. Przy­glą­dam się, przy­glą­da się i ona. Tro­chę roz­ma­wia­my. Nie do­świad­czam nie­po­ko­ju – jest mi wszyst­ko jed­no, wy­da­je mi się, jak gdy­bym nie znał jej wca­le.

Ma oczy bled­sze niż zwy­kle. W bia­do­li­la ko­lo­rach, przy jej mie­nią­cej się płci, wy­glą­da jak wiel­ka per­ła. Jest bar­dzo pięk­na, ale za dużo tu­ale­ty.

Dają znak mu­zy­ce – roz­po­czy­na­ją się tań­ce. Pro­szę ją.

My­li­łem się. Wsta­je bar­dzo chęt­nie, tań­czy do­brze. Po­sa­dzi­łem ją tro­chę zmę­czo­ną: ru­mie­ni się bar­dzo lek­ko i nie­zwy­czaj­nie: przy uszach, tuż pra­wie przy szyi, wy­stę­pu­je mo­zaj­ka nie­re­gu­lar­nych plam, któ­re się z sobą nie łą­czą. Czy mia­ła je za­wsze, czy to ostat­nie reszt­ki dzie­wi­czo­ści?

Przez cały wie­czór obie pa­nie trzy­ma­ły się ra­zem. Są w przy­jaź­ni. Ucho­dzę za cho­re­go, więc zaj­mu­ją się mną i mają za­ję­cie: ko­bie­ty w ten spo­sób dają do po­zna­nia, ja­kie­mi mo­gły­by być przy­ja­ciół­ka­mi i opie­kun­ka­mi dla tych, któ­rych­by ko­cha­ły. Ostat­nie dwie go­dzi­ny po ko­la­cyi spę­dza­my w ja­dal­ni, w ma­łem to­wa­rzy­stwie, na lek­kim flir­cie.

Osta­tecz­nie – flirt to tak­że roz­ryw­ka, może lep­sza niż wie­le in­nych. Je­że­li do­bry, ma za­pach fla­ko­nu, w któ­rym były per­fu­my: uper­fu­mo­wać się nim nie moż­na – ale pach­nie. Gdy kto nie chce lub nie może nic po­waż­ne­go wło­żyć w ży­cie, wte­dy roz­po­czy­na się flirt. Jest on we wszyst­kiem – nie tyl­ko w mi­ło­ści, ale i w sztu­ce, w fi­lo­zo­fii etc. Nie za­wsze bywa pu­sty: pły­wa­ją w nim cza­sem męty, cza­sem pian­ka. Pod nim nie bywa nic, a cza­sem – cza­sem tra­gicz­na pust­ka, nuda ży­cio­wą, nie­zdol­ność do ni­cze­go, zbla­zo­wa­nie. Nie za­wsze flir­tu­ją tyl­ko pa­nien­ki, igra­jąc owo­cem za­ka­za­nym, któ­re­go im bro­nią prze­pi­sy, ich wła­sna bo­jaźń, wy­ra­cho­wa­nie, nie­do­sta­tecz­nie roz­wi­nię­ty tem­pe­ra­ment etc. Flir­tu­ją i star­cy, któ­rzy już do ni­cze­go nie są zdol­ni. Flir­tu­ją i lu­dzie, dla któ­rych flirt jest ro­dza­jem ta­kim, jak hu­mor szu­bie­nicz­ny: robi się flirt, aby nie zo­ba­czyć pod nim pra­gnień, pust­ki, bra­ków i nie­za­do­wo­le­nia.

Na po­że­gna­nie uści­snę­ła mi rękę bar­dzo ser­decz­nie. Cze­go chce? Mu­sia­ła jej pani Ze­no­bia coś o mnie na­ga­dać; ko­bie­ty są na ta­kie rze­czy wraż­liw­sze niż na to, co im mó­wią ich wła­sne oczy. Wy­obraź­nia ura­bia so­bie Bóg wie co, i póź­niej pa­trzą jak przez szkła tę­czo­we, wi­dząc, na­tu­ral­nie, rze­czy zu­peł­nie nie­ist­nie­ją­ce.

Mam być jej przy­ja­cie­lem, chęt­nie roz­ma­wia ze mną, czu­je się ze mną do­brze? Co mnie to ob­cho­dzi?

– Nie ucie­kaj od niej – szep­ce mi Ze­no­bia – jest bar­dzo miła po­mi­mo swej pięk­no­ści. Ja tak­że z po­cząt­ku nie mia­łam do niej za­ufa­nia. Ale jest ślicz­na. Chy­ba zgo­dzisz się na to?

– Bar­dzo…

– Po­wiem jej to, do­brze? Mó­wi­ła mi, że cię lubi. Po­wi­nie­neś być w niej już za­ko­cha­nym.

– Pięk­ność w mi­ło­ści, zda­je mi się, szko­dzi… Pani Ze­no­bia robi wiel­kie oczy.

– Tak­że po­mysł – prze­szko­da?! To­bie, zda­je się, prze­szka­dza wszyst­ko.

W chwi­lach roz­draż­nie­nia mówi mi ty, jako ku­zyn­ka.

Wra­cam do domu i roz­my­ślam. Nic o niej nie wiem, nie znam jej, nie mó­wi­łem o niej z ni­kim, do­brze na­wet nie wiem, gdzie się ob­ra­ca, w ja­kich to­wa­rzy­stwach. Mia­ła ko­chan­ków, ma ich jesz­cze? Brak jej lu­dzi? Żyła tyle cza­su za­gra­ni­cą: czyż nie mia­ła oka­zyi, żad­nej mi­łost­ki, nie mó­wiąc już o mi­ło­ści? Czyż­by była do­tych­czas wier­ną? Jej po­wierz­chow­ność nic mi do­tych­czas o tem nie mówi – pięk­ność i nad­zwy­czaj­ne jej wa­run­ki wpro­wa­dza­ją mnie w błąd. Czy jest czemś zwią­za­na? Po­win­ni by­li­by­śmy już się po­ro­zu­mieć? spra­wy te nie za­wią­zu­ją się tak trud­no: w dzi­siej­szem wiel­ko­świa­to­wem ży­ciu, mi­łość sta­ła się ta­kąż samą przy­jem­no­ścią, jak do­bry stół: nie kła­dzie się w nią wie­le ani tra­ge­dyi, ani dra­ma­tów, nie ryje się słów na ka­mie­niu, ani obie­cu­je do­zgon­nej wier­no­ści; mi­łość prze­sta­ła być kwe­styą ży­cia i śmier­ci w tym wiel­kim świe­cie, w któ­rym za­zwy­czaj ku­pu­je się ją za pie­nią­dze, albo ofia­ro­wy­wa się wza­jem jak po­dar­ki. Ko­cha­nek, ko­chan­ka – na­wet się o tem nie mówi. Więc dla­cze­góż ona jest taka nie­okre­ślo­na, a ja na­my­ślam się tak dłu­go?

Ja? – Hm!…

Z poza ram ob­ra­zów, z kart ksią­żek, ze stro­nic, po­kry­tych nu­ta­mi, pa­trzy świat wiel­ki, któ­ry tak cią­gnie, łu­dzi, uka­zu­je nad­zwy­czaj­ne prze­strze­nie, peł­ne nie­zwy­kłych lu­dzi, cud­ne kra­jo­bra­zy, uczu­cia, czy­ny, sta­ny, na­stro­je etc. A do­stać się do nie­go nie moż­na, bo za­mknię­ty na siedm pie­czę­ci. Tyl­ko, wy­obraź­nia ma tam do­stęp. My by­najm­niej. Jest to pięk­na zmo­ra, któ­rą lu­dzie stwo­rzy­li so­bie sami, a wła­ści­wie stwo­rzy­ło ją ży­cie, two­rząc ich. I to, nam żyć prze­szka­dza. Cza­sa­mi świat ten zda­je się zbli­żać, czy też zbli­ża istot­nie wte­dy, kie­dy żyje się moc­niej wy­obraź­nią, ży­ciem we­wnętrz­nem: wte­dy świat ze­wnętrz­ny, a na­wet cia­ło, cich­nie, ga­śnie, od­da­la się. I wszyst­ko zni­ka z rze­czy­wi­sto­ści i tam się od­ra­dza – inne, lep­sze, czyst­sze.

Wczo­raj wła­śnie za­cią­gnął mnie do sie­bie mój zna­jo­my i ko­le­ga, mu­zyk. Ma do­brze urzą­dzo­ną pra­cow­nię… do gra­nia i słu­cha­nia. By­łem w okrop­nem uspo­so­bie­niu – i po­sze­dłem. Pia­ni­no w ką­cie, na niem sto­sy nut, pod­ło­ga wy­sła­na, ścia­ny wy­bi­te, me­ble mięk­kie, ob­szer­ne. Moż­na le­żeć, słu­chać i za­po­mnieć. Nic nie trza­śnie, nie za­skrzy­pi, świa­tła mało – jest tyl­ko przy pia­ni­nie, któ­re samo jed­no błysz­czy w po­ko­ju. Żad­nych re­zo­nan­sów. Ton brzmi nie moc­no, za­cho­wu­ją się tyl­ko sto­sun­ki. Gra go­spo­da­rza, bar­dzo mu­zy­kal­na, jest wo­gó­le ci­cha, ale peł­na na­stro­ju, głę­bi i skon­cen­tro­wa­nia. Grał Schu­man­na, Beetho­ve­na, Szo­pe­na, Wa­gne­ra.

Źle mi było i do­brze w tej at­mos­fe­rze, stwo­rzo­nej przez du­chy. Jak tu może się po­łą­czyć z nimi naj­pięk­niej­sza na­wet ko­bie­ta? Cie­nie mu­zy­ki po­wsta­wa­ły z ci­cha, wraz z ich świa­ta­mi: Beetho­ven, Bach, Wa­gner, Schu­mann, Szo­pen – ich naj­głęb­sze tre­ści, nie­przy­stęp­ne, owia­ne już uro­kiem śmier­ci i prze­szło­ści. Wszyst­ko to łą­czy­ło się w je­den świat peł­ny, wiel­ki, dziw­ny, po­dob­ny do dan­tej­skich prze­strze­ni.

Tam mo­gła być mi­łość!…

W ży­ciu? Flirt, sto­sun­ki… lu­dzie mają nosy mię­dzy ocza­mi.

Ko­bie­ty?

Tak – wzię­te czy­sto, od pierw­sze­go wra­że­nia, jako utwo­ry na­tu­ry, mają dużo po­wa­bów. Ale za­cząć się do­wia­dy­wać: je­że­li tyl­ko jest tro­chę czło­wie­kiem i tro­chę żyła – za­raz wy­ła­żą roz­ma­ite hi­sto­rye, zja­wia­ją się do­dat­ki.

Czło­wiek jest tak spra­gnio­ny świa­ta czy­ste­go, wol­ne­go od nie­po­trzeb­ne­go… śmiet­ni­ka ży­cia i kul­tu­ry, jak świe­że­go po­wie­trza w at­mos­fe­rze, peł­nej du­szą­ce­go cza­du. Ma się wra­że­nie ja­kie­goś za­cza­dze­nia, jest ja­kieś za­tru­cie, któ­re osła­bia, czy­ni cho­rym, za­mra­cza myśl, tępi zmy­sły.

Przy­po­mi­nam so­bie, że coś po­dob­ne­go mó­wi­ła mi kie­dyś ona sama. Czyż­by i ona czu­ła się źle, du­si­ła się w czemś, spra­gnio­na po­wie­trza?…

Może. Nie bar­dzo ją ro­zu­miem.

Pani Ze­no­bia twier­dzi, że za dużo my­ślę i dla­te­go tak mało rze­czy po­do­bać mi się może.

Ach, moja do­bra ku­zyn­ko, to, w czem się na­praw­dę ko­cha­my, wy­trzy­mu­je wszel­kie na­sze my­śle­nie! Za­pew­ne, kie­dy my­ślę o to­bie, przy­po­mi­na mi się ład­na, na­wet do­syć ra­so­wa… kwocz­ka. Nie po­mo­że nic – tu­ale­ta, spryt etc. A ile już na­my­śla­łem się nad roz­ma­ite­mi rze­cza­mi i ludź­mi i ko­cham ich przez to jesz­cze bar­dziej! Nie stra­ci­li nic, nic im nie za­szko­dzi­ło my­śle­nie.

Swo­ją dro­gą w ży­ciu rze­czy są tak nie­kie­dy za­wi­łe, tak się plą­czą, że o nich na­wet my­śleć nie moż­na: od­rzu­ca się je wprost, bez my­śle­nia, na­wet wte­dy, gdy mogą w nich być praw­dy i per­ły.

Może jej brak wszyst­kie­go, może i ona szu­ka pe­reł? Może jej to wszyst­ko, co ma i mia­ła, nie wy­star­cza – tak samo jak i mnie?

Omy­li­łem się już raz kie­dyć w po­dob­nym wy­pad­ku. Zna­łem mło­dą ko­bie­tę, jed­ną z tych, któ­re, zda­wa­ło się, żyją w tak do­brych wa­run­kach, że te po­win­ny­by im wy­star­czyć naj­zu­peł­niej. Wy­szła do­brze za­mąż, mia­ła dziec­ko. Wy­kształ­co­na, bar­dzo in­te­li­gent­na, mło­da, dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia, bar­dzo do­brze uwa­run­ko­wa­na ze­wnętrz­nie, tro­chę może za nie­śmia­ła – mo­gła­by ucho­dzić za do­sko­na­le za­bez­pie­czo­ną ży­cio­wo.

Wi­dy­wa­łem ją nie­raz w to­wa­rzy­stwie, zna­łem jej męża – czło­wie­ka, któ­ry za­pew­ne nie był or­łem, ale i nie na­le­żał do po­spo­li­tych szczy­głów, któ­rzy w pierw­szym roku mał­żeń­stwa tyją, po krót­kiej, ale za to nie burz­li­wej mło­do­ści. Pa­mię­tam ją, kie­dym się wi­dział ostat­ni raz. Było to w pierw­szych dniach po­stu, roz­po­czy­na­ły się rau­ty. Wi­dzia­łem ją na ostat­nim wie­czo­rze: tań­czy­ła dużo, ja­kaś szcze­gól­nie roz­ba­wio­na. Pa­mię­tam ostat­nią wi­zy­tę – jej sa­lon. Była go­dzi­na szó­sta. W sa­lo­ni­ku pa­li­ła się duża lam­pa ze zwy­kłym aba­żu­rem. Świa­tło daje swój na­strój na­wet wte­dy, gdy prze­cho­dzi przez ko­lo­ro­wą bi­bu­łę. Wo­gó­le całe ume­blo­wa­nie było do­syć sza­blo­no­we, ni­czem szcze­gól­nem nie wy­róż­nia­ją­ce się z po­śród ty­sią­ca po­dob­nych. Urzą­dze­nie z kom­for­tem zwy­kłym, tyl­ko może tro­chę lep­szym niż zwy­kle – znać było w niem rękę go­spo­dy­ni. Na ścia­nach wi­sia­ły ob­ra­zy, wy­bo­ru jej męża, nie złe, z na­zwi­ska­mi; me­ble mięk­kie, por­ty­ery, dy­wa­ny, bron­zy, dro­bia­zgi, al­bu­my, por­ce­la­na eta, pięk­ny Blüth­ner – sa­lon urzą­dzo­ny nie do tań­ca lecz do roz­mo­wy. Przy­ga­szo­ne świa­tło, za­pach per­fum, at­mos­fe­ra miesz­ka­nia ład­nej, lep­szej ko­bie­ty. W jed­nym rogu sta­ła ka­nap­ka, przed nią ty­gry­sie i niedź­wie­dzie fu­tro – jej ką­cik, w któ­rym przyj­mo­wa­ła, ubra­na w bia­ły pół­sz­la­fro­czek, z mnó­stwem pięk­nych ko­ro­nek, szczu­pła, gięt­ka, wy­su­wa­jąc wąz­kie sto­py, w czar­nych skrom­nych poń­czo­chach i la­kie­ro­wa­nych pan­to­fel­kach. Ukła­da­ła je na fu­trze i była to je­dy­na jej ko­kie­te­rya.

No i póź­niej do­cho­dzi­ły mnie o niej tyl­ko wie­ści: oka­za­ło się, że nie mo­gła tak wy­żyć. W pierw­szej chwi­li, i przez dłuż­szy czas póź­niej, było to dla mnie zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łem. Do­pie­ro póź­niej zo­sta­łem wta­jem­ni­czo­ny w szcze­gó­ły jej lo­sów i ży­cia i zro­zu­mia­łem ją le­piej: wiem na pew­no, że nie było tam mi­ło­sne­go skan­da­lu – udu­si­ła się. Już wte­dy pa­li­ła się w jej oczach go­rącz­ka pra­gnie­nia, tyl­ko bar­dzo przy­sło­nię­ta. Nie mo­gła się zde­cy­do­wać na cy­wi­li­za­cyę współ­cze­sną i po­szu­kać so­bie ko­chan­ka – była cór­ką wsi. Mu­sia­ła uledz – a ja by­łem prze­ko­na­ny, że jest jej do­brze, że po­żą­da co naj­wy­żej lek­kich, prze­lot­nych wra­żeń, jako do­peł­nień do re­al­niej­sze­go szczę­ścia mał­żeń­skiej al­ko­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: