Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Romans pana Michała. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Romans pana Michała. Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 268 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pro­gram mo­je­go szczę­ścia roz­wi­jał się do­syć po­myśl­nie. Nie obe­szło się wpraw­dzie za­raz w po­cząt­kach bez ma­łych chmu­rek, ale te były do prze­wi­dze­nia. Zresz­tą by­łem na nie przy­go­to­wa­ny.

Jak już wspo­mnia­łem, po­wzią­łem sta­łe po­sta­no­wie­nie roz­po­czę­cia zu­peł­nie no­we­go ży­cia. Zda­wa­ło mi się, że kto na we­wnątrz ma się od­ro­dzić, musi tak­że i ze­wnętrz­ną zmie­nić sko­ru­pę. Zo­sta­wi­łem więc sta­ry dwór star­szym miesz­kań­com, a sam z Sa­lo­meą wpro­wa­dzi­łem się do ofi­cyn, w któ­rych nie­gdyś ś… p… wuj Fe­li­cys­sym prze­miesz­ki­wał. Wy­po­rzą­dzi­łem tam czte­ry małe po­ko­iki, ume­blo­wa­łem je bar­dzo skrom­nie, a jed­nak by­łem w nich tak szczę­śli­wy, jak­by to był pa­łac naj­oka­zal­szy! Była tam bo­wiem ze mną Sa­lo­meą, któ­ra jed­na wy­star­cza­ła mi za wszyst­kie prze­py­chy świa­ta.

Zda­wa­ło mi się, że to, od cze­go za­czą­łem, było do­bre. Nie by­łem śle­py na moje po­ło­że­nie ma­te­ry­al­ne, a łu­dzić się nie chcia­łem. Za­ję­cie dwo­ru i oka­za­łych jego kom­nat po­cią­ga­ło naj­przód za sobą znacz­ne kosz­ta re­stau­ra­cyi, a po­wtó­re wkła­da­ło na miesz­kań­ców obo­wiąz­ki licz­nej, sto­sow­nej służ­by i ca­łe­go wy­staw­niej­sze­go oto­cze­nia. Miesz­ka­nie w ofi­cy­nach ozna­cza­ło już z góry jak naj­więk­szą oszczęd­ność. Było to nie­ja­ko miej­sce do­rob­ku, z któ­re­go z cza­sem moż­na się było prze­nieść do dwo­ru przod­ków.

Zro­bi­łem to dla sie­bie, dla świa­ta i Sa­lo­mei. Chcia­łem naj­przód sam so­bie na­kre­ślić już z góry po­zy­cyę cia­sną i skrom­ną, są­sia­dom chcia­łem dać po­znać, cze­go ode­mnie spo­dzie­wać się mają, a Sa­lo­mee za­raz na wstę­pie chcia­łem przy­go­to­wać do tego, co ją w ży­ciu cze­kać mia­ło.

I w ogó­le ta myśl do­syć mi się uda­ła. Zwę­że­nie sfe­ry ze­wnętrz­nej sku­pi­ło wszyst­kie moje my­śli i uczu­cia przy Sa­lo­mei. Ona była w tej chwi­li wszyst­kiem dla mnie, a naj­wyż­szem mo­jem szczę­ściem było, że ją wi­dzia­łem przy so­bie szczę­śli­wą. Tak jest, Sa­lo­meą była szczę­śli­wą. Czu­łem to w jej go­rą­cym uści­sku, wi­dzia­łem w jej głę­bo­kich spoj­rze­niach, sły­sza­łem w dźwię­ku jej słów tak słod­ko dla mnie pły­ną­cych. Za­chwy­ca­łem się tem szczę­ściem, bo było ono dla mnie pra­wie no­wo­ścią, o ja­kiej mi ś… p… wuj Fe­li­cys­sym nig­dy nie mó­wił, a któ­rą sam so­bie zdo­by­łem.

Nie wszy­scy jed­nak do­mo­wi po­dzie­la­li ze mną to szczę­ście. Prócz mat­ki, star­szych sióstr i jed­nej ba­bu­ni, wszyst­kie inne ko­bie­ty pa­trza­ły na mnie z pew­ną li­to­ścią albo po­gar­dą., Mat­ka, star­sze sio­stry i ba­bu­nia wi­dzia­ły w moim kro­ku pew­ne zrzą­dze­nie bo­skie, a pod­da­jąc się skry­tym wy­ro­kom, po­cie­sza­ły się wi­do­kiem mego szczę­ścia. Inne wi­dzia­ły w tem ko­niecz­ność ja­kie­goś po­gań­skie­go fa­tum, któ­re­go czło­wiek unik­nąć nie może, a któ­re za­wsze koń­czy się tra­gicz­nie. Cio­cia Ju­ni­pe­ra i Żab­cia na­zwa­ły mnie po­pro­stu głup­cem, a co naj­mniej czło­wie­kiem lek­ko­myśl­nym, któ­ry dla prze­mi­ja­ją­cej fan­ta­zyi po­świę­cił całą ro­dzi­nę i przy­szłość swo­ją.

Przy ta­kiem uspo­so­bie­niu mego oto­cze­nia za­ry­so­wa­ły się już same z sie­bie naj­bliż­sze wy­pad­ki. Wy­prze­dził wszyst­kich wuj Fe­li­cys­sym. Gdy już roli dla nie­go nie sta­ło, prze­niósł się pod trzy brzo­zy pła­czą­ce za po­to­kiem, gdzie był gro­bo­wiec nasz fa­mi­lij­ny. Czło­wiek, któ­ry przez całe ży­cie opo­wia­dał nam o nie­zwy­kłem szczę­ściu swo­jem, wszedł w pod­zie­mie gro­bow­ca sam je­den, jak naj­po­spo­lit­szy roz­bi­tek na wy­spie bez­lud­nej.

Za nim opu­ści­ła dom cio­cia Ju­ni­pe­ra. Nie po­szła jed­nak tam, gdzie wuj Fe­li­cys­sym spo­czy­wał, ale uda­ła się do mia­sta, do pani Ana­sta­zyi, aby ra­zem z nią pra­co­wać nad za­ło­że­niem ochron­ki dla bied­nych dzie­ci. Szko­da, że wcze­śniej tak pięk­na myśl nie przy­szła jej do gło­wy! Po­tem ode­szła nas Żab­cia. Uda­ła się do sto­li­cy, do daw­nej na­szej zna­jo­mej, bar­dzo ma­jęt­nej ma­tro­ny, w cha­rak­te­rze to­wa­rzysz­ki w po­dró­żach do wód i za gra­ni­cę. Cho­ciaż mat­ka i star­sze sio­stry temu się sprze­ci­wia­ły, po­sta­wi­ła Żab­cia na swo­jem, utrzy­mu­jąc że przy po­zo­rach przy­szłe­go po bez­dziet­nej da­mie dzie­dzic­twa może zro­bić gdzieś za­gra­ni­cą… świet­ną par­tyę. A ba­bu­nia wy­pro­si­ła so­bie ką­cik w klasz­to­rze.

Wszy­scy ci, któ­rzy te­raz mnie opusz­cza­li, tłó­ma­czy­li swo­ją emi­gra­cyę po­wo­dem do­syć dla mnie bo­le­snym: że w dzi­siej­szem mo­jem po­ło­że­niu chcą mi ulżyć. To samo na­wet w go­rącz­ce przed zgo­nem wy­po­wie­dział wuj Fe­li­cys­sym. Smut­no mi było… wszy­scy pła­ka­li­śmy, i za każ­dym ra­zem ucie­ka­łem się po po­cie­chę do Sa­lo­mei, któ­ra pod tym wzglę­dem była dla mnie nie­wy­czer­pa­ną.

Jak­kol­wiek to, co się te­raz dzia­ło, było nie­ja­ko ko­niecz­no­ścią a dzia­ło się na moją ko­rzyść, kosz­to­wa­ło mnie wie­le bólu. Re­duk­cyą służ­by, koni luk­su­so­wych, ekwi­pa­ży a na­wet i kwia­tów, któ­re wuj Fe­li­cys­sym na wiel­ką ska­lę upra­wiał, wy­ci­ska­ły mi, nie­raz łzy. Na­sza pe­ry­fe­rya zwę­ża­ła się co­raz bar­dziej, chu­dli­śmy wi­docz­nie. Ściesz­ki ogro­do­we za­czę­ły po­ra­stać tra­wą, ele­ganc­kie nie­gdyś par­ka­ny ka­za­łem pod­pie­rać pro­ste­mi ko­ła­mi, a bez­u­ży­tecz­ny rzęd to­po­li, któ­ry cień rzu­cał na pola orne, ru­nął pod sie­kie­rą miej­skie­go han­dla­rza, któ­re­mu ten ma­te­ry­ał sprze­da­łem. Pła­ka­łem skry­cie, cie­szy­łem się tyl­ko na­dzie­ją lep­szej przy­szło­ści.

Sta­ry dwór spra­wiał na mnie wra­że­nie naj­bo­le­śniej­sze. Już daw­niej, po­wta­rza­jąc moje sło­wa, na­zwa­ła go cio­cia Ju­ni­pe­ra: mu­zeum pa­mią­tek ro­dzin­nych. Na­zwę tę sto­so­wa­ła zło­śli­wie do wszyst­kich dzi­siej­szych miesz­kań­ców. Nie chcia­ła przejść tu­taj w stan mu­mii i wy­nio­sła się.

W sa­mej rze­czy, w at­mos­fe­rze sta­re­go dwo­ru było coś mu­ze­al­ne­go. Sta­re przod­ków mo­ich sprzę­ty i pa­miąt­ki, buń­czucz­ne po­sta­cie wi­szą­ce w du­żych ra­mach, nie­któ­re na­wet z in­sy­gnia­mi dy­gni­tarstw, wszyst­ko to było dzi­siaj tyl­ko oka­zem mu­ze­al­nym. Na­wet snu­ją­ce się po tych wy­pło­wia­łych kom­na­tach po­sta­cie ży­ją­ce wy­da­wa­ły mi się jak­by prze­zna­czo­ne do tych sa­mych szaf i ram pa­miąt­ko­wych, do któ­rych dążą kro­kiem co­raz słab­szym, aby w koń­cu ustać, za­schnąć i zbiór mu­ze­al­ny po­więk­szyć…

Był to sta­ry świat za­mie­ra­ją­cy, świat, któ­ry się z no­wym prą­dem nie mógł zgo­dzić… któ­ry wo­lał bez­czyn­nie przejść w stru­pie­sza­łość i zgni­li­znę, ni­że­li żyw­szym ru­chem oca­lić czer­stwość i zdro­wie…

Wszyst­ko już tam umie­ra­ło! Ro­bak to­czył dniem i nocą ostat­nie nie­tknię­te jesz­cze od grzy­ba bel­ki, inne pa­dły już ofia­rą tego pa­so­ży­ta no­wo­cze­sne­go, któ­ry rów­no­cze­śnie zja­wił się i nur­tu­je… z dok­try­na­mi spo­łecz­ne­mi.

Gdy­bym był wziął żonę ze znacz­nym po­sa­giem, nig­dy po­dob­ne my­śli nie by­ły­by mi przy­szły do gło­wy. Pły­nął­bym da­lej z falą, na któ­rą mnie rzu­co­no. W dzi­siej­szem mo­jem po­ło­że­niu mu­sia­łem so­bie zdo­by­wać nową dro­gę, za­miast uży­wać, mu­sia­łem pra­co­wać. A po­wziąw­szy raz taki za­miar, mu­sia­łem utwier­dzić się w tej no­wej po­zy­cyi mo­jej. Po­nie­waż zaś każ­dy czło­wiek w po­dob­nem po­ło­że­niu two­rzy so­bie, cho­ciaż bez­wied­nie, pew­ną fi­lo­zo­fię ży­cia, otóż i ja na no­wej mo­jej dro­dze przy­sze­dłem do pew­nych my­śli, któ­re­mi się po­krze­pia­łem.

Mimo to sta­ry dwór nasz nie dał mi po­ko­ju. "Więk­sza część jego kom­nat sta­ła te­raz pust­ką. Mat­ka i sio­stry za­ję­ły w jed­nem skrzy­dle parę skrom­nych po­ko­ików, resz­ta od­da­na była cza­so­wi na znisz­cze­nie.

Gdy po tych pu­stych kom­na­tach prze­cho­dzi­łem, gdy na owe ol­brzy­mie po­sta­cie w zło­co­nych ra­mach pa­trza­łem, zda­wa­ło mi się, żem zma­lał, że w obec nich sta­łem się kar­łem!…

Wte­dy ucie­ka­łem do mo­ich niz­kich po­ko­ików w ofi­cy­nach, gdzie były bia­łe ścia­ny bez żad­nych pa­mią­tek, bez żad­nych wspo­mnień daw­ne­go bytu. Była tam tyl­ko jed­na ko­bie­ta, była Sa­lo­meą, a ona wy­star­cza­ła mi za wszyst­ko com miał utra­cić i była za­chę­tą do tego, com miał na nowo zdo­być.

Sa­lo­meą we­szła od­ra­zu w myśl moją i sta­ra­ła się do wszyst­kie­go za­sto­so­wać. Uprze­dza­ła na­wet mnie w nie­któ­rych pla­nach, dą­żą­cych do zwę­że­nia na­szej at­mos­fe­ry. Mat­kę i sio­stry moje ko­cha­ła szcze­rem ser­cem. Utra­tę in­nych ma­rzeń sta­ra­ła się im wy­na­gro­dzić mo­jem szczę­ściem. Nie po­mi­nę­ła żad­nej spo­sob­no­ści, aby w obec nich nie oka­zać go­rą­cej mi­ło­ści dla mnie i sa­mej nie dać się uj­rzeć zu­peł­nie szczę­śli­wą. W oszczęd­no­ściach chcia­ła mnie na­wet prze­ści­gnąć, a ro­bi­ła pro­po­zy­cye, za któ­re wpraw­dzie ser­decz­nie ją ca­ło­wa­łem, a na któ­re jed­nak po­zwo­lić nie mo­głem.

I ze­wnętrz­ne moje po­ło­że­nie po­pra­wi­ło się tak­że za­raz w pierw­szych mie­sią­cach. Za po­ra­dą mego praw­ni­ka po­dzie­li­łem je­den fol­wark na małe par­ce­le i chło­pom wy­dzier­ża­wi­łem. Osią­gną­łem przez to da­le­ko więk­sze ko­rzy­ści, a po­wtó­re wsze­dłem z lu­dem w bliż­szy sto­su­nek, co mi mój praw­nik za­le­cał.

Moi wie­rzy­cie­le tak­że przy­ci­chli. Zra­zu nie mo­głem

Iso­bie tego wy­tłó­ma­czyć, póź­niej jed­nak rzecz mi się wy­ja­śni­ła. Oto naj­przód cio­cia Ju­ni­pe­ra, mimo od­gró­żek i po­gar­dy, jaką dla mnie od ślu­bu mego ży­wi­ła, na­pi­sa­ła trzy­dzie­ści siedm li­stów do róż­nych krew­nych, po­wi­no­wa­tych, zna­jo­mych, w któ­rych oże­nie­nie się moje wy­sta­wi­ła w bar­wach jak naj­świet­niej­szych. Była tam mowa nie­tyl­ko o stu ty­cią­cach ru­bli go­tów­ki, ale były spe­ren­dy po wu­jasz­kach i ciot­kach w licz­bach za­stra­sza­ją­cych.

Gdym raz jej o tem pi­sał, od­po­wie­dzia­ła: – Jak­to? I ty jesz­cze się gnie­wasz za to, że przed świa­tem i dal­szy­mi krew­ny­mi ukry­wam two­ją hań­bę?

Żab­cia ro­bi­ła tak­że co mo­gła w tym wzglę­dzie. Było w tem wię­cej ni­że­li u cio­ci Ju­ni­pe­ry ego­izmu, bo tym spo­so­bem chcia­ła so­bie stwo­rzyć licz­bę swe­go do­mnie­ma­ne­go po­sa­gu.

Mnie­mam tak­że, że i po­czci­wa mat­ka i sio­stry star­sze roz­sie­wa­ły po­dob­ne wie­ści. Mat­ka na­wet wy­raź­nie oświad­czy­ła się w tej mie­rze:

– Ju­ni­pe­ra nic złe­go nie zro­bi­ła, rze­kła, bo to po­kry-wa­na­sze smut­ne po­ło­że­nie i opi­nię na­szą ra­tu­je przed świa­tem.

Jed­na Sa­lo­meą o swo­ich bo­gac­twach nic nie mó­wi­ła. Mimo to schwy­ta­łem ją raz na pew­nem nie­win­nem kłam­stwie.

Mia­ła zwy­czaj, że wszyst­kie li­sty, któ­re pi­sa­ła i od­bie­ra­ła, da­wa­ła mi do czy­ta­nia.

Raz oba­czy­łem na jej sto­li­ku list kil­ko­ćwiart­ko­wy, bar­dzo drob­no pi­sa­ny.

– Gdzież list wy­sy­łasz? za­py­ta­łem na­wia­so­wo.

– Do mo­jej przy­ja­cioł­ki i ko­le­żan­ki szkol­nej, od­po­wie­dzia­ła z ru­mień­cem na twa­rzy.

List mnie wca­le nie in­te­re­so­wał, ale ru­mie­niec za­cie­ka­wił mnie. Spoj­rza­łem na nia.

– Może ze­chcesz od­czy­tać, mó­wi­ła da­lej, ale nie gnie­waj się za to, co tam na­pi­sa­łam.

By­łem pew­ny, że tam znaj­dę opi­sy szczę­ścia, ja­kie się czę­sto w jej li­stach po­wta­rza­ły.

Wzią­łem list do ręki. Za­raz na dru­giej stro­ni­cy wy­czy­ta­łem rze­czy, któ­re mnie moc­no za­dzi­wi­ły.

….Ma­ją­tek mego męża, pi­sa­ła Sa­lo­meą, jest da­le­ko, da­le­ko więk­szy, ni­że­li so­bie przed ślu­bem wy­obra­ża­łam. Stra­szy mnie to po­nie­kąd, bo w obec nie­go je­stem pra­wie zu­peł­nie ubo­gą ko­bie­tą. Do­sta­tek i prze­pych praw­dzi­wie-ksią­żę­cy. Mu­szę się na­wet uczyć być pa­nią na taką ska­lę. Niech ci to bę­dzie mia­rą mego szczę­ścia i jego mi­ło­ści dla mnie.

Da­lej pi­sa­ła zno­wu:

….Pro­jek­to­wa­li­śmy po­dróż po­ślub­ną do Włoch, Hisz­pa­nii, An­glii a na­wet o wy­ciecz­ce do Ame­ry­ki była mowa. Ale na ra­zie sprze­ci­wi­łam się temu, bo chcę, aby Mi­chał nie po­rzu­cał w tej chwi­li kra­ju, w któ­rym od­by­wać się mają wy­bo­ry do róż­nych ma­gi­stra­tui – kra­jo­wych, No­bles­se ob­li­ge. Za to przy spo­sob­no­ści wy­na­gro­dzi­my to so­bie".

– Cóż to zna­czy? za­py­ta­łem po od­czy­ta­niu kil­ku ta­kich ustę­pów.

Sa­lo­meą za­ru­mie­ni­ła się jesz­cze wię­cej,jak dzie­cię zła­pa­ne po raz pierw­szy na kłam­stwie nie­win­nem. Ob­ję­ła mnie za szy­ję i rze­kła:

– Nie gnie­waj się na mnie, do świa­ta trze­ba mó­wić ję­zy­kiem świa­to­wym. Żad­na zwy­kła ko­bie­ta nie mo­gła­by w dzi­siej­sze szczę­ście moje uwie­rzyć. Szczę­ście opar­te na sa­mej mi­ło­ści jest dzi­siaj te­ma­tem tak try­wial­nym, że tyl­ko uśmiech po­li­to­wa­nia u dru­gich ko­biet wzbu­dzić może. Aby w tych niz­kich po­bie­la­nych po­ko­ikach być szczę­śli­wą, trze­ba być ko­bie­tą wy­jąt­ko­wą i tak wy­jąt­ko­wo przez męża ko­cha­ną, jak ty mnie ko­chasz.

Za tę wy­jąt­ko­wość uca­ło­wa­łem Sa­lo­mee i nie mia­łem iei wca­le za złe, że przed ja­kąś tam niby przy­ja­ciół­ką swo­je szczę­ście w in­nem świe­tle wy­sta­wia­ła, to jest w ta­kiem, w ja­kiem ta przy­ja­ciół­ka zro­zu­mieć je mo­gła

A gdy do tego w tym sa­mym dniu uda­ło mi się sprze­dać ży­do­wi ka­wał lasu i tym spo­so­bem nie­któ­re ban­ko­we i po­dat­ko­we ter­mi­na za­spo­ko­ić, za­po­mnia­łem zu­peł­nie o tym li­ście Sa­lo­mei.

Mia­łem przed sobą trzy mie­sią­ce wol­ne­go od­de­chu, trzy mie­sią­ce szczę­ścia przez żad­ne­go woź­ne­go nie­za­mą­co­ne­go. Zda­wa­ło mi się, że je­stem kró­lem, że na bar­kach no­szęo je­że­li nie gro­no­sta­je, to przy­najm­niej pur­pu­rę kró­lew­ską!

II.

Je­dy­ną mara, któ­ra mi szczę­ście moje dzi­siej­sze mą­ci­ła, był mój daw­ny do­bro­dziej z mia­stecz­ka, któ­ry mi kil­ka ty­się­cy gul­de­nów po­ży­czył był na kosz­ta sta­ra­nia się o pan­nę. Z pro­cen­tem, jaki li­chwiarz do tego do­dał, wy­no­si­ło to pra­wie tyle, ile po­są­żek Sa­lo­mei wy­no­sił.

Po­są­żek do­tąd był nie­tknię­ty. Spo­czy­wał on spo­koj­nie w Li­stach Za­staw­nych To­wa­rzy­stwa kre­dy­to­we­go. W pierw­szych ty­go­dniach nie chcia­łem po nie­go się­gać. Cze­ka­łem aż sama Sa­lo­meą ofia­ru­je mi tę drob­ną po­moc.

Mój przy­ja­ciel jed­nak, za­cny Abra­ham, był bar­dzo nie­cier­pli­wy. Jak zra­zu na­zy­wał tę po­życz­kę ba­ga­tel­ką, do­da­jąc, że spo­dzie­wa się na przy­szłość więk­sze ze mną ro­bić in­te­re­sa, tak te­raz, zro­zu­miaw­szy je­den z naj­pierw­szych moją sy­tu­acyę, był tak na­tar­czy­wy, że na­wet gro­ził se­kwe­strem.

W tym kło­po­cie moim zwró­ci­łem uwa­gę na owe Li­sty Za­staw­ne Sa­lo­mei, któ­re tyl­ko czte­ry pro­cent nio­sły, pod­czas gdy ja za­cne­mu Abra­ha­mo­wi trzy­dzie­ści i sześć pła­ci­łem. Uwa­ża­łem to po­pro­stu za ko­rzyst­ną ope­ra­cyę fi­nan­so­wą, aby owe Li­sty za­mie­nić na we­ksel tak wy­so­ko opro­cen­to­wa­ny. Zresz­tą mia­łem na­wet nie­ja­kie pra­wo do tych

Li­stów. Po­kry­wa­ły one tyl­ko moje kosz­ta, któ­re po­nio­słem, aby się pan­nie przy­po­do­bać i jej ser­ce ku so­bie przy­cią­gnąć.

Nie śmia­łem jed­nak z temi pra­wa­mi memi wy­stą­pić. My­śla­łem, że Sa­lo­meą sama za­pro­po­nu­je mi tę kon­wer­syę dłu­gu. Nie­raz na­wet skie­ro­wa­łem ku temu roz­mo­wę. Cho­ciaż ko­bie­ty są za­zwy­czaj w in­nych spra­wach bar­dzo do­myśl­ne, w po­dob­nych jed­nak jak tu fi­nan­so­wych ope­ra­cy­ach nie mają żad­ne­go in­stynk­tu. Sa­lo­meą ca­ło­wa­ła mnie, bła­ga­ła, aby się in­te­re­sa­mi ma­jąt­ko­we­mi bar­dzo nie mar­twić, po raz ty­sią­cz­ny za­pew­nia­ła mnie, że w po­ko­ikach ofi­cy­ny jest bar­dzo szczę­śli­wą, ale o kon­wer­syi dłu­gu ani słów­kiem nie wspo­mnia­ła.

Otrzy­maw­szy kil­ka otwar­tych kart ko­re­spon­den­cyj­nych, w któ­rych za­cny Abra­ham gro­ził mi naj­obrzy­dliw­sze-mi sło­wa­mi, po­sta­no­wi­łem zdo­być się na od­wa­gę i Sa­lo­mei rze­czo­ną ope­ra­cyę fi­nan­so­wą za­pro­po­no­wać.

Wszyst­ko mi sprzy­ja­ło. W dniu „ w któ­rym to uczy­nić za­my­śla­łem, była Sa­lo­meą w wy­bor­nym hu­mo­rze. Od rana już śpie­wa­ła i co chwi­la ści­ska­ła mnie i ca­ło­wa­ła. Wy­gna­ła mi kil­ka­krot­nie, że jest bar­dzo szczę­śli­wą i py­ta­ła się na­wet żar­to­bli­wie, gdzie moż­na pta­sie­go-mle­ka do­stać, bo tyl­ko tego spe­cy­ału bra­ko­wa­ło, jej jesz­cze. Wspo­mnia­ła przy­tem; że praw­do­po­dob­nie dzi­siaj cio­cia Ko­py­to­wiec­ka przy­je­dzie, jak to jej ser­ce prze­po­wia­da.

Obie­ca­ne przy­by­cie cio­ci jesz­cze bar­dziej mnie ucie­szy­ło. Do pro­jek­to­wa­nej ope­ra­cyi fi­nan­so­wej była cio­cia po­trzeb­na, a prze­cież wię­cej mo­głem li­czyć na jej życz­li­wość, gdy ją w domu moim ugosz­czę, ni­że­li gdy­bym do Ko-py­to­wic miał po jej apro­ba­tę je­chać.

Wszyst­ko więc w tym dniu sprzy­ja­ło mi. Cze­ka­łem tyl­ko tur­ko­tu żół­tej ko­la­sy, aby mój plan na do­brze przy­go­to­wa­nym te­re­nie usku­tecz­nić.

W tym celu po­sta­ra­łem się o do­brą at­mos­fe­rę w ca­łym dwo­rze. Mat­ce po­da­ro­wa­łem nowe kar­ty pa­sy­an­so­we, sio­strom ku­pi­łem pięć łok­ci kan­wy je­dwab­nej, a ba­bu­ni da­łem nowe szyld­kre­to­we oku­la­ry v… któ­re przy­pad­kiem na­by­łem.

Dla Sa­lo­mei ze­rwa­łem wła­sno­ręcz­nie kil­ka­na­ście kwia­tów i uwi­łem z nich tak mi­ster­ny bu­kiet, że w za­chwy­ce­niu na­zwa­ła mnie ar­ty­stą i ża­ło­wa­ła tyl­ko, że kwia­tów nie ma­lu­ję. Obie­ca­ła mi na­wet ku­pić cały przy­rząd do ma­lo­wa­nia kwia­tów przez pa­tro­ny, co ma być rze­czą bar­dzo ła­twą i nie wy­ma­ga wiel­kiej sztu­ki.

Przy­rze­kłem ma­lo­wać róże, goź­dzi­ki i pi­wo­nie, a tym­cza­sem z nie­po­ko­jem pa­trza­łem na dzie­dzi­niec, czy nie oba­czę tam se­kwe­stra­to­rów Abra­ha­ma albo zbaw­czej żół­tej ko­la­sy Cio­ci Ko­py­to­wiec­kiej…

Alę nie­bo dzi­siaj sprzy­ja­ło mi. Oko­ło czwar­tej z po­łu­dnia dał się sły­szeć tur­kot… z za­par­tym od­de­chem wyj­rza­łem przez okno… i uj­rza­łem żół­tą ko­la­sę.

Ode­tchną­łem. Nikt nie był w tej chwi­li szczę­śliw­szy ode­mnie. "Wy­pa­dłem bez czap­ki aż do bra­my. Bie­głem jak pies przy żół­tej ko­la­sie aż pod ga­nek. Przed gan­kiem wy­rwa­łem drzwicz­ki z za­wia­sa­mi i na rę­kach wy­nio­słem za­cną sta­rusz­kę aż do sie­ni.

Oka­za­ło się, że taką ope­ra­cyę trze­ba było jesz­cze raz po­wtó­rzyć. W żół­tej bo­wiem ko­la­sie zo­stał jesz­cze je­den słod­ki cię­żar, któ­ry po­trze­ba było w taki sam spo­sób spro­wa­dzić na po­ziom sie­ni dwor­skiej.

Po­bie­głem na nowo, i zno­wu tą samą me­to­dą wy­do­by­łem z ko­la­sy dru­gą za­cną sta­rusz­kę, któ­rą tak­że cio­cią na­zy­wa­ła Sa­lo­meą. Była to pani Aga­ta, lu­men ca­łe­go rodu Ko­py­to­wiec­kich. Zbli­żo­na przez cio­tecz­ne­go wu­jasz­ka naj­wię­cej do wiel­kie­go świa­ta, była wy­rocz­nią w ro­dzie i sto­sow­ną do tej roli ar­cy­ka­płań­skiej no­si­ła pe­ru­kę. Otóż ta pe­ru­ka gro­zi­ła mi dzi­siaj za­mą­ce­niem mego szczę­ścia. Gdy bo­wiem sta­rusz­kę zbyt ocho­czo do góry pod­nio­słem, za­wa­dzi­ła pe­ru­ka o dach ko­la­sy i mimo że z ner­wa­mi cio­ci Aga­ty w żad­nej nie sta­ła stycz­no­ści, wy­do­by­ła jed­nak z jej ust krzyk tak prze­raź­li­wy, że cały dwór się prze­stra­szył. Krzyk ten ko­bie­cem ser­cem zro­zu­mia­ła Sa­lo­meą i po­spie­szy­ła na ra­tu­nek, a roz­pa­trzyw­szy się w sy­tu­acyi ska­za­ła mnie na ba­ni­cyę na­tych­mia­sto­wą, z po­ko­ju, do któ­re­go obie cio­cie mia­ły być wpro­wa­dzo­ne.

Z wy­ro­ku tego sko­rzy­sta­łem. Wie­dząc, że obie cio­cie są ama­tor­ka­mi kawy z na­der gę­stą śmie­tan­ką, po­bie­głem sam do mle­czar­ni i tam wszyst­kie ko­żu­chy z dzie­się­ciu sa­ga­nów mle­ka ka­za­łem po­zbie­rać. W se­kre­cie przy­znam się, że na­wet sam w tem skal­po­wa­niu mle­ka po­ma­ga­łem mle­czar­ce i to wszyst­ko w na­dziei uzy­ska­nia głu­pich kil­ku ty­się­cy, któ­re ongi nie dla sie­bie, ale dla przy­po­do­ba­nia się „pan­nie na wy­da­niu” wy­da­łem!

Trud mój oso­bi­sty przy zbie­ra­niu śmie­tan­ki nie zo­stał bez na­gro­dy. Po pół­go­dzin­nej ba­ni­cyi wró­ci­łem w pro­gi mo­ich przod­ków, gdzie obie cio­cie za­sta­łem w zu­peł­nym po­rząd­ku i wy­bor­nych hu­mo­rach. Sa­lo­meą z uko­sa rzu­ci­ła mi kil­ka tyl­ko spoj­rzeń we­so­łych, dla cio­ci Aga­ty mia­ła jed­nak na twa­rzy wy­raz nie­po­spo­li­te­go wzru­sze­nia.

Trud­no opo­wie­dzieć to wszyst­ko, co się te­raz w po­ko­ju dzia­ło. Siedm czy­li ośm ko­biet mó­wi­ło na­raz, a od cza­su do cza­su ści­ska­ły się i ca­ło­wa­ły. Było tyle czu­ło­ści, że mo żna­by tem pół po­wia­tu ob­dzie­lić. Wy­py­ty­wa­no się z nie­zwy­kłem uczu­ciem o pie­ski i ka­nar­ki, a przy­tem do­wia­dy­wa­no się o stro­jach na wiel­kim balu, jaki z po­wo­du imie­nin od­był się u pań­stwa Ka­la­san­tów.

Ko­py­to­wi­ce były w wy­bor­nym hu­mo­rze. Do­pie­ro teaz, gdy im­bry­ki z kawą na­de­szły (w Ko­py­to­wi­cach po­da­wa­no za­wsze w im­bry­kach), spo­strze­żo­no, że pani Aga­ta ma na gło­wie ka­pe­lusz. Sio­stry moje rzu­ci­ły się na ten ka­pe­lusz, ale pani Aga­ta wy­cią­gnę­ła chu­dą rękę z pro­te­stem.

– Zo­staw­cie mi ka­pe­lusz, rze­kła, dzi­siaj wszyst­kie wi­zy­ty od­by­wa­ją się w ka­pe­lu­szach. In­a­czej być nie może bo do ka­pe­lu­sza in­a­czej się tre­fią wło­sy, a je­że­li tyl­ko ko­afiu­ra ma być ozdo­bą gło­wy…

Nie dano da­mie świa­to­wej do­koń­czyć. Pod­czas gdy sio­stry moje z dys­kre­cyi pro­te­stu sta­rusz­ki usłu­cha­ły, Sa­lo­meą, jako świa­do­ma róż­nych se­kre­tów, wzię­ła się z tyłu do ka­pe­lu­sza i na­der zręcz­nie odłą­czy­ła go od czar­nej pe­ru­ki.

– Na wiel­kim świe­cie są ta­kie zwy­cza­je, rze­kła mat­ka z nie­znacz­nem wes­tchnie­niem, ale my tu­taj na pa­ra­fii i pa­ra­fian­ki w ca­łem tego sło­wa zna­cze­niu!

– Tak, od­po­wie­dzia­ła sztyw­nie pani Aga­ta, ale mimo to nie po­win­ni­śmy nig­dy zrze­kać się tego, co nas do tego świa­ta wią­że.

Wi­dok gę­stej jak smo­ła śmie­tan­ki prze­rwał po­to­czy­stą wy­mo­wę cio­ci Aga­ty.

– A ja­kież tu kro­wy ma­cie? za­py­ta­ła na­gle cio­cia Ko-py­to­wiec­ka, któ­ra przy dru­giej cio­ci na­zy­wa­ła się pani Bal­bi­na, za­pew­ne czar­ne, szwaj­car­skie! Co za śmie­tan­ka!

– Za­le­ży to od kar­mie­nia! za­uwa­ży­łem.

– Nie­praw­da! Nie­praw­da! wpa­dła pani Aga­ta, kar­mie­nie nie po­mo­że, je­że­li rasa po­spo­li­ta. Rasa, po­cho­dze­nie, to wszyst­ko. Chłop je­że­li się chce czemś upo­ić, to pije wód­kę w karcz­mie, a czło­wiek wyż­sze­go uro­dze­nia je­dzie za­gra­ni­cę i tam się upa­ja wi­do­kiem wy­kwint­ne­go świa­ta, cza­ru­ją­ce­go zbyt­kiem nie­wi­dzia­nym, po­łą­czo­nym ze sztu­ką. Aby jed­nak to po­tra­fić, trze­ba się uro­dzić do tego!

Po­prze­sta­no na tym afo­ry­zmie na­uki spo­łecz­nej, któ­ra dziw­nym spo­so­bem z teo­ryą Dar­wi­na się ze­szła, od­bie­ra­ją­cą, jak wia­do­mo, ro­do­wi ludz­kie­mu do­tych­cza­so­wą jego ary­sto-kra­cyę. Gę­sta śmie­tan­ka, któ­rej ko­lor żół­ta­wy stał się na­wet dzi­siaj mod­nym ko­lo­rem, wszyst­kich oczy i zmy­sły po­cią­gnę­ła ku so­bie. Oso­bliw­sze zaś wra­że­nie spra­wi­ła na cio­ciach Ko­py­to­wiec­kich. Grdy­by ar­ty­sta po­trze­bo­wał mo­de­lu z eks­pre­syą, naj­wyż­sze­go za­do­wo­le­nia, cio­cie Ko­py­to­wiec­kie zło­ży­ły­by się wy­bor­nie – na ten mo­del.

Dłuż­szy czas pa­no­wa­ło uro­czy­ste mil­cze­nie. Tłu­stą, kawę spo­ży­wa­no w wiel­kiem sku­pie­niu du­cha.

W koń­cu roz­po­go­dzi­ły się su­ro­we ob­li­cza, za­ką­szo­no ostat­nie hau­sty słod­kie­mi cia­sta­mi, któ­re, jak wi­dać, Sa­lo­meą skry­cie przy­go­to­wa­ła. Na­de­szła naj­spo­sob­niej­sza dla mnie chwi­la.

Chcia­łem wła­śnie usta otwo­rzyć i spra­wę kon­wer­syi mego dłu­gu zda­le­ka po­trą­cić, gdy na­gle ozwa­ła się praw­dzi­wa cio­cia Ko­py­to­wiec­ka:

– Aga­siu, za­cznij­że od in­te­re­su, z któ­rym wła­ści­wie przy­je­cha­ły­śmy.

Pani Aga­ta, jako ko­bie­ta wy­mow­na i wyż­sza, mia­ła te­raz być Aro­nem, pod­czas gdy mniej świa­to­wa pani Bal­bi­na wy­bra­ła rolę Moj­że­sza.

Dreszcz roz­ko­szy prze­szedł po mnie. Sa­lo­meą wzię­ła mnie za rękę i ser­decz­nie ści­snę­ła. Z ja­kim­że in­te­re­sem mia­ły przy­je­chać, po­my­śla­łem so­bie, je­że­li nie w in­te­re­sie czte­ro­pro­cen­to­wych li­stów kre­dy­to­wych? Na­wet ów uta­jo­ny uścisk ręki ka­zał mi przy­pusz­czać, że Sa­lo­meą tę spra­wę urzą­dzi­ła i w tym celu z cio­cia­mi się po­ro­zu­mia­ła. Utwier­dza­ło mnie w tem owo prze­czu­cie dzi­siej­szych go­ści i skry­te przy­go­to­wa­nie ciast słod­kich.

Z za­pa­łem od­wdzię­czy­łem uścisk Sa­lo­mei. By­łem jej wdzięcz­ny, że mi całą spra­wę uła­twi­ła.

– Na in­te­re­sa bę­dzie czas jesz­cze, od­po­wie­dzia­łem z nie­ta­jo­ną ra­do­ścią, jesz­cze nie na­cie­szy­li­śmy się do­syć z od­wie­dzin tak dro­gich!

– Na in­te­re­sa nig­dy nie jest za­wcze­śnie, ozwa­ła się pani Aga­ta, je­że­li te in­te­re­sa ty­czą się trze­ciej oso­by.

Zda­wa­ło mi się, że pani Aga­ta tu­taj na mnie spoj­rzą ła. Po­chy­li­łem gło­wę na znak po­dzię­ko­wa­nia i w mil­cze­niu przy­ją­łem wy­rok usły­sze­nia cze­goś bar­dzo przy­jem­ne­go.

Czyż mo­gło być dla mnie w tej chwi­li coś przy­jem­niej­sze­go nad do­bro­wol­ną ofer­tę, owych li­stów kre­dy­to­wych, któ­re­mi mia­łem za­pchać nie­dy­skret­ne gar­dło li­chwia­rza?

– Mał­żeń­stwo, cią­gnę­ła da­lej pani Aga­ta, jest samo przez się wiel­kiem szczę­ściem na zie­mi, ale to szczę­ście jest zwią­za­ne pew­ne­mi wa­run­ka­mi…

– Oj te wa­run­ki… wa­run­ki! do­rzu­ci­łem z uśmie­chem po­cie­ra­jąc ręką po wło­sach.

– Fra­ze­sy naj­czyst­sze­go ide­ali­zmu nie wy­star­cza­ją..

– Nie­ste­ty… uzna­ję praw­dę!

– Ty­sią­cz­ne nici wią­żą nas do zie­mi do świa­ta, do lu­dzi i nie po­zwa­la­ją uno­sić się za­wsze w ob­ło­kach…

– Bar­dzo traf­nie cio­cia mówi. Ta zie­mia… ten świat… ci lu­dzie…

– Wy­ła­my­wać się od tego wszyst­kie­go nie­po­dob­na!

– Sił­by nie star­czy­ło!

– Otoż nic in­ne­go nie po­zo­sta­je, jak pły­nąć z falą.

– Byle ta fala w prze­paść nie za­wio­dła.

– Coż ro­bić? Je­że­li gi­nąć w prze­pa­ści, to ra­zem. Wes­tchną­łem. Praw­do­po­dob­nie była to al­lu­zya do – ogól­ne­go sta­nu na­szych ma­jąt­ków. Cze­ka­łem na spe­cy­al­ną-de­ba­tę, któ­ra mnie jako tako po­cie­szyć mia­ła.

– Są tacy, mó­wi­ła da­lej pani Aga­ta, któ­rzy nam w tej wspól­nej prze­pa­ści wspól­ny grób prze­po­wia­da­ją, ale bądź co… bądź na­szym obo­wiąz­kiem jest wy­trwać w prze­ka­za­nych nam zwy­cza­jach i oby­cza­jach.

Za­czą­łem się nie­po­ko­ić. Szy­mek przy­niósł mi wła­śnie kil­ka li­stów z pocz­ty. Mię­dzy nie­mi była zno­wu nie­grzecz­na kar­ta ojca Abra­ha­ma.

– Wy­trwać w prze­ka­za­nych nam zwy­cza­jach i oby cza­jach, po­wtó­rzy­łem ma­chi­nal­nie, cho­wa­jąc kar­tę li­chwia­rza aż na dno kie­sze­ni.

– Wy­trwać, mó­wi­ła da­lej pani Aga­ta, i nie ku­sić się lek­ce­wa­żyć tego, co do­tąd wszę­dzie się prak­ty­ku­je.

Sa­lo­meą trzy­ma­ła mnie cią­gle za rękę jak­by na znak so­ju­szu, że ze mną ra­zem wal­czyć bę­dzie na każ­dy wy­pa­dek. Cóż mo­gło mi gro­zić?

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie. Pani Aga­ta za­czę­ła.

– Po tym wstę­pie moge wprost przy­stą­pić do rze­czy. Kil­ka mie­się­cy upły­nę­ło od wa­sze­go ślu­bu. Opi­nia pu­blicz­na cze­ka nie­cier­pli­wie do­peł­nie­nia pro­gra­mu, któ­ry za­zwy­czaj każ­dą mło­dą parę u nas obo­wią­zu­je…

– Do­peł­nie­nia pro­gra­mu? po­wtó­rzy­łem zdzi­wio­ny.

– Tak jest, prze­cież pro­gram ten nie jest wam obcy. Każ­de mło­de mał­żeń­stwo, je­że­li się tyl­ko do nie­co wyż­szej sfe­ry za­li­cza, od­by­wa po­dróż po­ślub­ną. Sto­sow­nie do sta­no­wi­ska jest ona dal­szą lub bliż­szą, krót­szą lub dłuż­szą. Są ko­bie­ty, któ­re na dru­gi dzień po ślu­bie od­bie­ra­ją klu­cze od spi­żarń i są do­ży­wot­nie­mi sza­far­ka­mi swo­ich mę­żów. My tego ro­bić nie mo­że­my. No­bles­se ob­li­ge. Gdym wy­szła za ś… p. Bo­ni­fa­ce­go Od­rzy­koń­skie­go, za­raz na dru­gi dzień po ślu­bie wy­bra­li­śmy się w po­dróż, z któ­rej aż po trzech la­tach po­wró­ci­li­śmy. Przez ten czas po­czy­ni­li­śmy zna­jo­mo­ści, ja­kich nam cały po­wiat za­zdro­ścił. W We­ne­cyi ży­li­śmy na po­ufa­łej sto­pie z księż­ną Ma­rya de Sa­lu­te, hra­bia Co­lon­na był co­dzien­nym na­szym go­ściem, a hra­bi­na de­lia La­gu­na nie mo­gła i go­dzi­ny bez­em­nie wy­trzy­mać. To samo było w Rzy­mie i Ne­apo­lu nie li­cząc w to an­gie­lek, któ­rych na­zwisk już na­wet nie pa­mię­tam. To też za to, gdy­śmy do kra­ju wró­ci­li, uwa­ża­no nas w ca­łym po­wie­cie za coś wyż­sze­go i nie­raz w rze­czach świa­to­wych uda­wa­no się do nas po radę. Na­wet wte­dy, gdy nie­for­tun­ny zbieg oko­licz­no­ści po­zba­wił nas na­sze­go mie­nia, nie od­su­nę­li się od nas lu­dzie i owszem za­szczy­ca­li nas za­wsze pew­ną es­ty­mą.

Wes­tchną­łem z taką siłą, aż reszt­ki słod­kich cia­stek gdzieś zni­kły ze sto­łu.

– To wszyst­ko bar­dzo pięk­nie, od­rze­kłem, ale… Cio­cia Bal­bi­na dała znak ręką, abym mil­czał.

– Aga­ciu! mów da­lej! za­wo­ła­ła z po­wa­gą.

– Pani Ka­la­san­to­wa, mó­wi­ła da­lej pani Aga­ta, już dzie­sięć razy była u nas i py­ta­ła, do­kąd wy­je­cha­li­ście, i czy zimę prze­pę­dzi­cie w Pa­ry­żu. Dała nam na­wet ad­res do pew­nej pani, u któ­rej mały apar­ta­men­cik moż­na mieć pra­wie za bez­cen, bo tyl­ko za pięć­set fran­ków.

– Ależ dro­ga cio­ciu… po­wa­ży­łem się prze­rwać. Cio­cia Bal­bi­na zno­wu pod­nio­sła rękę do góry.

– Po­dróż dłuż­sza, mó­wi­ła da­lej pani Aga­ta, jest to rzecz co praw­da kosz­tow­na. Ale coś zro­bić trze­ba. My spo­ko­ju nie mamy. Pi­szą, py­ta­ją, do­kąd mło­da para wy­je­cha­ła? Wstyd nam od­po­wia­dać. Wy­krę­ca­my się jak moż­na, ale w koń­cu i kon­cep­tu nie sta­nie. Aby nie upaść do po­zio­mu lu­dzi po­spo­li­tych, trze­ba gdzieś wy­je­chać, choć na parę mie­się­cy, choć do We­ne­cyi, Rzy­mu, Ne­apo­lu, Ma­dry­tu i Pa­ry­ża. An­glię moż­na scho­wać na po­tem. Moż­na po­wie­dzieć, że Sa­lo­meą mor­skiej po­dró­ży nie zno­si.

– Na mi­łość Boga! krzyk­ną­łem.

– I sam Bóg tu nie po­ra­dzi, prze­rwa­ła pani Aga­ta, zro­bić coś trze­ba. Nie ży­je­my na wy­spie od­lud­nej jak Ro­bin­son, ale wśród spo­łe­czeń­stwa, do któ­re­go trze­ba się sto­so­wać. Wy­god­niej nam cho­dzić w sta­rych ła­ta­nych trze­wi­kach, dla cze­go jed­nak uni­ka­my tego? A może na­wet wśród go­rą­ce­go lata wie­le czę­ści na­sze­go ubio­ru jest dla nas cię­ża­rem, dla cze­go nie po­zby­wa­my się ich?

– Ależ po­dróż taka to zby­tek, któ­ry wte­dy tyl­ko da się uspra­wie­dli­wić, je­że­li…

– Prze­pra­szam. Czem gu­nia lub ko­żuch dla na­sze­go chło­pa, tem są dla nas pew­ne wyż­sze po­trze­by, o któ­rych chłop nie ma ani wy­obra­że­nia. Chłop obiad swój za­ką­si ka­wał­kiem chle­ba, nam po­trze­ba lo­dów, kre­mów albo ba­ka­lij za­mor­skich. Od tego, co wyż­szą war­stwę spo­łe­czeń­stwa wią­że mię­dzy sobą, wy­ła­my­wać się nie moż­na.

Na płacz mi się zbie­ra­ło. Wpraw­dzie o za­mor­skiej po­dró­ży ani my­śla­łem, ale cały mój plan co do kon­wer­syi do­mo­we­go dłu­gu roz­bił się do szczę­tu. Je­dy­nym moim ra­tun­kiem była Sa­lo­meą. Trzy­ma­ła mnie cią­gle za rękę jak wier­ny sprzy­mie­rze­niec, a ja wza­jem­nie tak ją ści­ska­łem, aż jej żyły na­brzmia­ły.

Mat­ka moja i sio­stry za­cho­wa­ły pod­czas tej ca­łej mowy wy­mow­ne mil­cze­nie. Uzna­wa­ły one w du­chu po­trze­bę za­cho­wa­nia zwy­cza­jów na­szych, ale stan ma­jąt­ku za­my­kał im usta. Gdy­by przy­szło do par­la­men­tar­nej uchwa­ły, wstrzy­ma­ły­by się od gło­so­wa­nia.

W opo­zy­cyi zo­sta­łem tył­ko sam je­den, ma­jąc w od­wo­dzie Sa­lo­mee.

– Uzna­ję słusz­ność tego wszyst­kie­go, co tu sły­sza­łem, od­rze­kłem z zim­niej sza krwią, ale tego wy­ko­nać nie moge w ża­den spo­sób.

Na szczę­ście przy­po­mnia­łem so­bie list Sa­lo­mei.

– Naj­przód, mó­wi­łem da­lej ści­ska­jąc za rękę Sa­lo­mee, iążą mni­we te­raz do kra­ju oby­wa­tel­skie obo­wiąz­ki. Bę­dzie­my mie­li wy­bo­ry do sej­mu, do de­łe­ga­cyi, a w ta­kim ra­zie wy­jeż­dżać dla roz­ryw­ki za gra­ni­cę nie moż­na.

Pod­nio­sła rękę cio­cia Bal­bi­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: