- W empik go
Romans pana Michała. Część 2 - ebook
Romans pana Michała. Część 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Program mojego szczęścia rozwijał się dosyć pomyślnie. Nie obeszło się wprawdzie zaraz w początkach bez małych chmurek, ale te były do przewidzenia. Zresztą byłem na nie przygotowany.
Jak już wspomniałem, powziąłem stałe postanowienie rozpoczęcia zupełnie nowego życia. Zdawało mi się, że kto na wewnątrz ma się odrodzić, musi także i zewnętrzną zmienić skorupę. Zostawiłem więc stary dwór starszym mieszkańcom, a sam z Salomeą wprowadziłem się do oficyn, w których niegdyś ś… p… wuj Felicyssym przemieszkiwał. Wyporządziłem tam cztery małe pokoiki, umeblowałem je bardzo skromnie, a jednak byłem w nich tak szczęśliwy, jakby to był pałac najokazalszy! Była tam bowiem ze mną Salomeą, która jedna wystarczała mi za wszystkie przepychy świata.
Zdawało mi się, że to, od czego zacząłem, było dobre. Nie byłem ślepy na moje położenie materyalne, a łudzić się nie chciałem. Zajęcie dworu i okazałych jego komnat pociągało najprzód za sobą znaczne koszta restauracyi, a powtóre wkładało na mieszkańców obowiązki licznej, stosownej służby i całego wystawniejszego otoczenia. Mieszkanie w oficynach oznaczało już z góry jak największą oszczędność. Było to niejako miejsce dorobku, z którego z czasem można się było przenieść do dworu przodków.
Zrobiłem to dla siebie, dla świata i Salomei. Chciałem najprzód sam sobie nakreślić już z góry pozycyę ciasną i skromną, sąsiadom chciałem dać poznać, czego odemnie spodziewać się mają, a Salomee zaraz na wstępie chciałem przygotować do tego, co ją w życiu czekać miało.
I w ogóle ta myśl dosyć mi się udała. Zwężenie sfery zewnętrznej skupiło wszystkie moje myśli i uczucia przy Salomei. Ona była w tej chwili wszystkiem dla mnie, a najwyższem mojem szczęściem było, że ją widziałem przy sobie szczęśliwą. Tak jest, Salomeą była szczęśliwą. Czułem to w jej gorącym uścisku, widziałem w jej głębokich spojrzeniach, słyszałem w dźwięku jej słów tak słodko dla mnie płynących. Zachwycałem się tem szczęściem, bo było ono dla mnie prawie nowością, o jakiej mi ś… p… wuj Felicyssym nigdy nie mówił, a którą sam sobie zdobyłem.
Nie wszyscy jednak domowi podzielali ze mną to szczęście. Prócz matki, starszych sióstr i jednej babuni, wszystkie inne kobiety patrzały na mnie z pewną litością albo pogardą., Matka, starsze siostry i babunia widziały w moim kroku pewne zrządzenie boskie, a poddając się skrytym wyrokom, pocieszały się widokiem mego szczęścia. Inne widziały w tem konieczność jakiegoś pogańskiego fatum, którego człowiek uniknąć nie może, a które zawsze kończy się tragicznie. Ciocia Junipera i Żabcia nazwały mnie poprostu głupcem, a co najmniej człowiekiem lekkomyślnym, który dla przemijającej fantazyi poświęcił całą rodzinę i przyszłość swoją.
Przy takiem usposobieniu mego otoczenia zarysowały się już same z siebie najbliższe wypadki. Wyprzedził wszystkich wuj Felicyssym. Gdy już roli dla niego nie stało, przeniósł się pod trzy brzozy płaczące za potokiem, gdzie był grobowiec nasz familijny. Człowiek, który przez całe życie opowiadał nam o niezwykłem szczęściu swojem, wszedł w podziemie grobowca sam jeden, jak najpospolitszy rozbitek na wyspie bezludnej.
Za nim opuściła dom ciocia Junipera. Nie poszła jednak tam, gdzie wuj Felicyssym spoczywał, ale udała się do miasta, do pani Anastazyi, aby razem z nią pracować nad założeniem ochronki dla biednych dzieci. Szkoda, że wcześniej tak piękna myśl nie przyszła jej do głowy! Potem odeszła nas Żabcia. Udała się do stolicy, do dawnej naszej znajomej, bardzo majętnej matrony, w charakterze towarzyszki w podróżach do wód i za granicę. Chociaż matka i starsze siostry temu się sprzeciwiały, postawiła Żabcia na swojem, utrzymując że przy pozorach przyszłego po bezdzietnej damie dziedzictwa może zrobić gdzieś zagranicą… świetną partyę. A babunia wyprosiła sobie kącik w klasztorze.
Wszyscy ci, którzy teraz mnie opuszczali, tłómaczyli swoją emigracyę powodem dosyć dla mnie bolesnym: że w dzisiejszem mojem położeniu chcą mi ulżyć. To samo nawet w gorączce przed zgonem wypowiedział wuj Felicyssym. Smutno mi było… wszyscy płakaliśmy, i za każdym razem uciekałem się po pociechę do Salomei, która pod tym względem była dla mnie niewyczerpaną.
Jakkolwiek to, co się teraz działo, było niejako koniecznością a działo się na moją korzyść, kosztowało mnie wiele bólu. Redukcyą służby, koni luksusowych, ekwipaży a nawet i kwiatów, które wuj Felicyssym na wielką skalę uprawiał, wyciskały mi, nieraz łzy. Nasza peryferya zwężała się coraz bardziej, chudliśmy widocznie. Ścieszki ogrodowe zaczęły porastać trawą, eleganckie niegdyś parkany kazałem podpierać prostemi kołami, a bezużyteczny rzęd topoli, który cień rzucał na pola orne, runął pod siekierą miejskiego handlarza, któremu ten materyał sprzedałem. Płakałem skrycie, cieszyłem się tylko nadzieją lepszej przyszłości.
Stary dwór sprawiał na mnie wrażenie najboleśniejsze. Już dawniej, powtarzając moje słowa, nazwała go ciocia Junipera: muzeum pamiątek rodzinnych. Nazwę tę stosowała złośliwie do wszystkich dzisiejszych mieszkańców. Nie chciała przejść tutaj w stan mumii i wyniosła się.
W samej rzeczy, w atmosferze starego dworu było coś muzealnego. Stare przodków moich sprzęty i pamiątki, buńczuczne postacie wiszące w dużych ramach, niektóre nawet z insygniami dygnitarstw, wszystko to było dzisiaj tylko okazem muzealnym. Nawet snujące się po tych wypłowiałych komnatach postacie żyjące wydawały mi się jakby przeznaczone do tych samych szaf i ram pamiątkowych, do których dążą krokiem coraz słabszym, aby w końcu ustać, zaschnąć i zbiór muzealny powiększyć…
Był to stary świat zamierający, świat, który się z nowym prądem nie mógł zgodzić… który wolał bezczynnie przejść w strupieszałość i zgniliznę, niżeli żywszym ruchem ocalić czerstwość i zdrowie…
Wszystko już tam umierało! Robak toczył dniem i nocą ostatnie nietknięte jeszcze od grzyba belki, inne padły już ofiarą tego pasożyta nowoczesnego, który równocześnie zjawił się i nurtuje… z doktrynami społecznemi.
Gdybym był wziął żonę ze znacznym posagiem, nigdy podobne myśli nie byłyby mi przyszły do głowy. Płynąłbym dalej z falą, na którą mnie rzucono. W dzisiejszem mojem położeniu musiałem sobie zdobywać nową drogę, zamiast używać, musiałem pracować. A powziąwszy raz taki zamiar, musiałem utwierdzić się w tej nowej pozycyi mojej. Ponieważ zaś każdy człowiek w podobnem położeniu tworzy sobie, chociaż bezwiednie, pewną filozofię życia, otóż i ja na nowej mojej drodze przyszedłem do pewnych myśli, któremi się pokrzepiałem.
Mimo to stary dwór nasz nie dał mi pokoju. "Większa część jego komnat stała teraz pustką. Matka i siostry zajęły w jednem skrzydle parę skromnych pokoików, reszta oddana była czasowi na zniszczenie.
Gdy po tych pustych komnatach przechodziłem, gdy na owe olbrzymie postacie w złoconych ramach patrzałem, zdawało mi się, żem zmalał, że w obec nich stałem się karłem!…
Wtedy uciekałem do moich nizkich pokoików w oficynach, gdzie były białe ściany bez żadnych pamiątek, bez żadnych wspomnień dawnego bytu. Była tam tylko jedna kobieta, była Salomeą, a ona wystarczała mi za wszystko com miał utracić i była zachętą do tego, com miał na nowo zdobyć.
Salomeą weszła odrazu w myśl moją i starała się do wszystkiego zastosować. Uprzedzała nawet mnie w niektórych planach, dążących do zwężenia naszej atmosfery. Matkę i siostry moje kochała szczerem sercem. Utratę innych marzeń starała się im wynagrodzić mojem szczęściem. Nie pominęła żadnej sposobności, aby w obec nich nie okazać gorącej miłości dla mnie i samej nie dać się ujrzeć zupełnie szczęśliwą. W oszczędnościach chciała mnie nawet prześcignąć, a robiła propozycye, za które wprawdzie serdecznie ją całowałem, a na które jednak pozwolić nie mogłem.
I zewnętrzne moje położenie poprawiło się także zaraz w pierwszych miesiącach. Za poradą mego prawnika podzieliłem jeden folwark na małe parcele i chłopom wydzierżawiłem. Osiągnąłem przez to daleko większe korzyści, a powtóre wszedłem z ludem w bliższy stosunek, co mi mój prawnik zalecał.
Moi wierzyciele także przycichli. Zrazu nie mogłem
Isobie tego wytłómaczyć, później jednak rzecz mi się wyjaśniła. Oto najprzód ciocia Junipera, mimo odgróżek i pogardy, jaką dla mnie od ślubu mego żywiła, napisała trzydzieści siedm listów do różnych krewnych, powinowatych, znajomych, w których ożenienie się moje wystawiła w barwach jak najświetniejszych. Była tam mowa nietylko o stu tyciącach rubli gotówki, ale były sperendy po wujaszkach i ciotkach w liczbach zastraszających.
Gdym raz jej o tem pisał, odpowiedziała: – Jakto? I ty jeszcze się gniewasz za to, że przed światem i dalszymi krewnymi ukrywam twoją hańbę?
Żabcia robiła także co mogła w tym względzie. Było w tem więcej niżeli u cioci Junipery egoizmu, bo tym sposobem chciała sobie stworzyć liczbę swego domniemanego posagu.
Mniemam także, że i poczciwa matka i siostry starsze rozsiewały podobne wieści. Matka nawet wyraźnie oświadczyła się w tej mierze:
– Junipera nic złego nie zrobiła, rzekła, bo to pokry-wanasze smutne położenie i opinię naszą ratuje przed światem.
Jedna Salomeą o swoich bogactwach nic nie mówiła. Mimo to schwytałem ją raz na pewnem niewinnem kłamstwie.
Miała zwyczaj, że wszystkie listy, które pisała i odbierała, dawała mi do czytania.
Raz obaczyłem na jej stoliku list kilkoćwiartkowy, bardzo drobno pisany.
– Gdzież list wysyłasz? zapytałem nawiasowo.
– Do mojej przyjaciołki i koleżanki szkolnej, odpowiedziała z rumieńcem na twarzy.
List mnie wcale nie interesował, ale rumieniec zaciekawił mnie. Spojrzałem na nia.
– Może zechcesz odczytać, mówiła dalej, ale nie gniewaj się za to, co tam napisałam.
Byłem pewny, że tam znajdę opisy szczęścia, jakie się często w jej listach powtarzały.
Wziąłem list do ręki. Zaraz na drugiej stronicy wyczytałem rzeczy, które mnie mocno zadziwiły.
….Majątek mego męża, pisała Salomeą, jest daleko, daleko większy, niżeli sobie przed ślubem wyobrażałam. Straszy mnie to poniekąd, bo w obec niego jestem prawie zupełnie ubogą kobietą. Dostatek i przepych prawdziwie-książęcy. Muszę się nawet uczyć być panią na taką skalę. Niech ci to będzie miarą mego szczęścia i jego miłości dla mnie.
Dalej pisała znowu:
….Projektowaliśmy podróż poślubną do Włoch, Hiszpanii, Anglii a nawet o wycieczce do Ameryki była mowa. Ale na razie sprzeciwiłam się temu, bo chcę, aby Michał nie porzucał w tej chwili kraju, w którym odbywać się mają wybory do różnych magistratui – krajowych, Noblesse oblige. Za to przy sposobności wynagrodzimy to sobie".
– Cóż to znaczy? zapytałem po odczytaniu kilku takich ustępów.
Salomeą zarumieniła się jeszcze więcej,jak dziecię złapane po raz pierwszy na kłamstwie niewinnem. Objęła mnie za szyję i rzekła:
– Nie gniewaj się na mnie, do świata trzeba mówić językiem światowym. Żadna zwykła kobieta nie mogłaby w dzisiejsze szczęście moje uwierzyć. Szczęście oparte na samej miłości jest dzisiaj tematem tak trywialnym, że tylko uśmiech politowania u drugich kobiet wzbudzić może. Aby w tych nizkich pobielanych pokoikach być szczęśliwą, trzeba być kobietą wyjątkową i tak wyjątkowo przez męża kochaną, jak ty mnie kochasz.
Za tę wyjątkowość ucałowałem Salomee i nie miałem iei wcale za złe, że przed jakąś tam niby przyjaciółką swoje szczęście w innem świetle wystawiała, to jest w takiem, w jakiem ta przyjaciółka zrozumieć je mogła
A gdy do tego w tym samym dniu udało mi się sprzedać żydowi kawał lasu i tym sposobem niektóre bankowe i podatkowe termina zaspokoić, zapomniałem zupełnie o tym liście Salomei.
Miałem przed sobą trzy miesiące wolnego oddechu, trzy miesiące szczęścia przez żadnego woźnego niezamąconego. Zdawało mi się, że jestem królem, że na barkach noszęo jeżeli nie gronostaje, to przynajmniej purpurę królewską!
II.
Jedyną mara, która mi szczęście moje dzisiejsze mąciła, był mój dawny dobrodziej z miasteczka, który mi kilka tysięcy guldenów pożyczył był na koszta starania się o pannę. Z procentem, jaki lichwiarz do tego dodał, wynosiło to prawie tyle, ile posążek Salomei wynosił.
Posążek dotąd był nietknięty. Spoczywał on spokojnie w Listach Zastawnych Towarzystwa kredytowego. W pierwszych tygodniach nie chciałem po niego sięgać. Czekałem aż sama Salomeą ofiaruje mi tę drobną pomoc.
Mój przyjaciel jednak, zacny Abraham, był bardzo niecierpliwy. Jak zrazu nazywał tę pożyczkę bagatelką, dodając, że spodziewa się na przyszłość większe ze mną robić interesa, tak teraz, zrozumiawszy jeden z najpierwszych moją sytuacyę, był tak natarczywy, że nawet groził sekwestrem.
W tym kłopocie moim zwróciłem uwagę na owe Listy Zastawne Salomei, które tylko cztery procent niosły, podczas gdy ja zacnemu Abrahamowi trzydzieści i sześć płaciłem. Uważałem to poprostu za korzystną operacyę finansową, aby owe Listy zamienić na weksel tak wysoko oprocentowany. Zresztą miałem nawet niejakie prawo do tych
Listów. Pokrywały one tylko moje koszta, które poniosłem, aby się pannie przypodobać i jej serce ku sobie przyciągnąć.
Nie śmiałem jednak z temi prawami memi wystąpić. Myślałem, że Salomeą sama zaproponuje mi tę konwersyę długu. Nieraz nawet skierowałem ku temu rozmowę. Chociaż kobiety są zazwyczaj w innych sprawach bardzo domyślne, w podobnych jednak jak tu finansowych operacyach nie mają żadnego instynktu. Salomeą całowała mnie, błagała, aby się interesami majątkowemi bardzo nie martwić, po raz tysiączny zapewniała mnie, że w pokoikach oficyny jest bardzo szczęśliwą, ale o konwersyi długu ani słówkiem nie wspomniała.
Otrzymawszy kilka otwartych kart korespondencyjnych, w których zacny Abraham groził mi najobrzydliwsze-mi słowami, postanowiłem zdobyć się na odwagę i Salomei rzeczoną operacyę finansową zaproponować.
Wszystko mi sprzyjało. W dniu „ w którym to uczynić zamyślałem, była Salomeą w wybornym humorze. Od rana już śpiewała i co chwila ściskała mnie i całowała. Wygnała mi kilkakrotnie, że jest bardzo szczęśliwą i pytała się nawet żartobliwie, gdzie można ptasiego-mleka dostać, bo tylko tego specyału brakowało, jej jeszcze. Wspomniała przytem; że prawdopodobnie dzisiaj ciocia Kopytowiecka przyjedzie, jak to jej serce przepowiada.
Obiecane przybycie cioci jeszcze bardziej mnie ucieszyło. Do projektowanej operacyi finansowej była ciocia potrzebna, a przecież więcej mogłem liczyć na jej życzliwość, gdy ją w domu moim ugoszczę, niżeli gdybym do Ko-pytowic miał po jej aprobatę jechać.
Wszystko więc w tym dniu sprzyjało mi. Czekałem tylko turkotu żółtej kolasy, aby mój plan na dobrze przygotowanym terenie uskutecznić.
W tym celu postarałem się o dobrą atmosferę w całym dworze. Matce podarowałem nowe karty pasyansowe, siostrom kupiłem pięć łokci kanwy jedwabnej, a babuni dałem nowe szyldkretowe okulary v… które przypadkiem nabyłem.
Dla Salomei zerwałem własnoręcznie kilkanaście kwiatów i uwiłem z nich tak misterny bukiet, że w zachwyceniu nazwała mnie artystą i żałowała tylko, że kwiatów nie maluję. Obiecała mi nawet kupić cały przyrząd do malowania kwiatów przez patrony, co ma być rzeczą bardzo łatwą i nie wymaga wielkiej sztuki.
Przyrzekłem malować róże, goździki i piwonie, a tymczasem z niepokojem patrzałem na dziedziniec, czy nie obaczę tam sekwestratorów Abrahama albo zbawczej żółtej kolasy Cioci Kopytowieckiej…
Alę niebo dzisiaj sprzyjało mi. Około czwartej z południa dał się słyszeć turkot… z zapartym oddechem wyjrzałem przez okno… i ujrzałem żółtą kolasę.
Odetchnąłem. Nikt nie był w tej chwili szczęśliwszy odemnie. "Wypadłem bez czapki aż do bramy. Biegłem jak pies przy żółtej kolasie aż pod ganek. Przed gankiem wyrwałem drzwiczki z zawiasami i na rękach wyniosłem zacną staruszkę aż do sieni.
Okazało się, że taką operacyę trzeba było jeszcze raz powtórzyć. W żółtej bowiem kolasie został jeszcze jeden słodki ciężar, który potrzeba było w taki sam sposób sprowadzić na poziom sieni dworskiej.
Pobiegłem na nowo, i znowu tą samą metodą wydobyłem z kolasy drugą zacną staruszkę, którą także ciocią nazywała Salomeą. Była to pani Agata, lumen całego rodu Kopytowieckich. Zbliżona przez ciotecznego wujaszka najwięcej do wielkiego świata, była wyrocznią w rodzie i stosowną do tej roli arcykapłańskiej nosiła perukę. Otóż ta peruka groziła mi dzisiaj zamąceniem mego szczęścia. Gdy bowiem staruszkę zbyt ochoczo do góry podniosłem, zawadziła peruka o dach kolasy i mimo że z nerwami cioci Agaty w żadnej nie stała styczności, wydobyła jednak z jej ust krzyk tak przeraźliwy, że cały dwór się przestraszył. Krzyk ten kobiecem sercem zrozumiała Salomeą i pospieszyła na ratunek, a rozpatrzywszy się w sytuacyi skazała mnie na banicyę natychmiastową, z pokoju, do którego obie ciocie miały być wprowadzone.
Z wyroku tego skorzystałem. Wiedząc, że obie ciocie są amatorkami kawy z nader gęstą śmietanką, pobiegłem sam do mleczarni i tam wszystkie kożuchy z dziesięciu saganów mleka kazałem pozbierać. W sekrecie przyznam się, że nawet sam w tem skalpowaniu mleka pomagałem mleczarce i to wszystko w nadziei uzyskania głupich kilku tysięcy, które ongi nie dla siebie, ale dla przypodobania się „pannie na wydaniu” wydałem!
Trud mój osobisty przy zbieraniu śmietanki nie został bez nagrody. Po półgodzinnej banicyi wróciłem w progi moich przodków, gdzie obie ciocie zastałem w zupełnym porządku i wybornych humorach. Salomeą z ukosa rzuciła mi kilka tylko spojrzeń wesołych, dla cioci Agaty miała jednak na twarzy wyraz niepospolitego wzruszenia.
Trudno opowiedzieć to wszystko, co się teraz w pokoju działo. Siedm czyli ośm kobiet mówiło naraz, a od czasu do czasu ściskały się i całowały. Było tyle czułości, że mo żnaby tem pół powiatu obdzielić. Wypytywano się z niezwykłem uczuciem o pieski i kanarki, a przytem dowiadywano się o strojach na wielkim balu, jaki z powodu imienin odbył się u państwa Kalasantów.
Kopytowice były w wybornym humorze. Dopiero teaz, gdy imbryki z kawą nadeszły (w Kopytowicach podawano zawsze w imbrykach), spostrzeżono, że pani Agata ma na głowie kapelusz. Siostry moje rzuciły się na ten kapelusz, ale pani Agata wyciągnęła chudą rękę z protestem.
– Zostawcie mi kapelusz, rzekła, dzisiaj wszystkie wizyty odbywają się w kapeluszach. Inaczej być nie może bo do kapelusza inaczej się trefią włosy, a jeżeli tylko koafiura ma być ozdobą głowy…
Nie dano damie światowej dokończyć. Podczas gdy siostry moje z dyskrecyi protestu staruszki usłuchały, Salomeą, jako świadoma różnych sekretów, wzięła się z tyłu do kapelusza i nader zręcznie odłączyła go od czarnej peruki.
– Na wielkim świecie są takie zwyczaje, rzekła matka z nieznacznem westchnieniem, ale my tutaj na parafii i parafianki w całem tego słowa znaczeniu!
– Tak, odpowiedziała sztywnie pani Agata, ale mimo to nie powinniśmy nigdy zrzekać się tego, co nas do tego świata wiąże.
Widok gęstej jak smoła śmietanki przerwał potoczystą wymowę cioci Agaty.
– A jakież tu krowy macie? zapytała nagle ciocia Ko-pytowiecka, która przy drugiej cioci nazywała się pani Balbina, zapewne czarne, szwajcarskie! Co za śmietanka!
– Zależy to od karmienia! zauważyłem.
– Nieprawda! Nieprawda! wpadła pani Agata, karmienie nie pomoże, jeżeli rasa pospolita. Rasa, pochodzenie, to wszystko. Chłop jeżeli się chce czemś upoić, to pije wódkę w karczmie, a człowiek wyższego urodzenia jedzie zagranicę i tam się upaja widokiem wykwintnego świata, czarującego zbytkiem niewidzianym, połączonym ze sztuką. Aby jednak to potrafić, trzeba się urodzić do tego!
Poprzestano na tym aforyzmie nauki społecznej, która dziwnym sposobem z teoryą Darwina się zeszła, odbierającą, jak wiadomo, rodowi ludzkiemu dotychczasową jego arysto-kracyę. Gęsta śmietanka, której kolor żółtawy stał się nawet dzisiaj modnym kolorem, wszystkich oczy i zmysły pociągnęła ku sobie. Osobliwsze zaś wrażenie sprawiła na ciociach Kopytowieckich. Grdyby artysta potrzebował modelu z ekspresyą, najwyższego zadowolenia, ciocie Kopytowieckie złożyłyby się wybornie – na ten model.
Dłuższy czas panowało uroczyste milczenie. Tłustą, kawę spożywano w wielkiem skupieniu ducha.
W końcu rozpogodziły się surowe oblicza, zakąszono ostatnie hausty słodkiemi ciastami, które, jak widać, Salomeą skrycie przygotowała. Nadeszła najsposobniejsza dla mnie chwila.
Chciałem właśnie usta otworzyć i sprawę konwersyi mego długu zdaleka potrącić, gdy nagle ozwała się prawdziwa ciocia Kopytowiecka:
– Agasiu, zacznijże od interesu, z którym właściwie przyjechałyśmy.
Pani Agata, jako kobieta wymowna i wyższa, miała teraz być Aronem, podczas gdy mniej światowa pani Balbina wybrała rolę Mojżesza.
Dreszcz rozkoszy przeszedł po mnie. Salomeą wzięła mnie za rękę i serdecznie ścisnęła. Z jakimże interesem miały przyjechać, pomyślałem sobie, jeżeli nie w interesie czteroprocentowych listów kredytowych? Nawet ów utajony uścisk ręki kazał mi przypuszczać, że Salomeą tę sprawę urządziła i w tym celu z ciociami się porozumiała. Utwierdzało mnie w tem owo przeczucie dzisiejszych gości i skryte przygotowanie ciast słodkich.
Z zapałem odwdzięczyłem uścisk Salomei. Byłem jej wdzięczny, że mi całą sprawę ułatwiła.
– Na interesa będzie czas jeszcze, odpowiedziałem z nietajoną radością, jeszcze nie nacieszyliśmy się dosyć z odwiedzin tak drogich!
– Na interesa nigdy nie jest zawcześnie, ozwała się pani Agata, jeżeli te interesa tyczą się trzeciej osoby.
Zdawało mi się, że pani Agata tutaj na mnie spojrzą ła. Pochyliłem głowę na znak podziękowania i w milczeniu przyjąłem wyrok usłyszenia czegoś bardzo przyjemnego.
Czyż mogło być dla mnie w tej chwili coś przyjemniejszego nad dobrowolną ofertę, owych listów kredytowych, któremi miałem zapchać niedyskretne gardło lichwiarza?
– Małżeństwo, ciągnęła dalej pani Agata, jest samo przez się wielkiem szczęściem na ziemi, ale to szczęście jest związane pewnemi warunkami…
– Oj te warunki… warunki! dorzuciłem z uśmiechem pocierając ręką po włosach.
– Frazesy najczystszego idealizmu nie wystarczają..
– Niestety… uznaję prawdę!
– Tysiączne nici wiążą nas do ziemi do świata, do ludzi i nie pozwalają unosić się zawsze w obłokach…
– Bardzo trafnie ciocia mówi. Ta ziemia… ten świat… ci ludzie…
– Wyłamywać się od tego wszystkiego niepodobna!
– Siłby nie starczyło!
– Otoż nic innego nie pozostaje, jak płynąć z falą.
– Byle ta fala w przepaść nie zawiodła.
– Coż robić? Jeżeli ginąć w przepaści, to razem. Westchnąłem. Prawdopodobnie była to alluzya do – ogólnego stanu naszych majątków. Czekałem na specyalną-debatę, która mnie jako tako pocieszyć miała.
– Są tacy, mówiła dalej pani Agata, którzy nam w tej wspólnej przepaści wspólny grób przepowiadają, ale bądź co… bądź naszym obowiązkiem jest wytrwać w przekazanych nam zwyczajach i obyczajach.
Zacząłem się niepokoić. Szymek przyniósł mi właśnie kilka listów z poczty. Między niemi była znowu niegrzeczna karta ojca Abrahama.
– Wytrwać w przekazanych nam zwyczajach i oby czajach, powtórzyłem machinalnie, chowając kartę lichwiarza aż na dno kieszeni.
– Wytrwać, mówiła dalej pani Agata, i nie kusić się lekceważyć tego, co dotąd wszędzie się praktykuje.
Salomeą trzymała mnie ciągle za rękę jakby na znak sojuszu, że ze mną razem walczyć będzie na każdy wypadek. Cóż mogło mi grozić?
Nastąpiło milczenie. Pani Agata zaczęła.
– Po tym wstępie moge wprost przystąpić do rzeczy. Kilka miesięcy upłynęło od waszego ślubu. Opinia publiczna czeka niecierpliwie dopełnienia programu, który zazwyczaj każdą młodą parę u nas obowiązuje…
– Dopełnienia programu? powtórzyłem zdziwiony.
– Tak jest, przecież program ten nie jest wam obcy. Każde młode małżeństwo, jeżeli się tylko do nieco wyższej sfery zalicza, odbywa podróż poślubną. Stosownie do stanowiska jest ona dalszą lub bliższą, krótszą lub dłuższą. Są kobiety, które na drugi dzień po ślubie odbierają klucze od spiżarń i są dożywotniemi szafarkami swoich mężów. My tego robić nie możemy. Noblesse oblige. Gdym wyszła za ś… p. Bonifacego Odrzykońskiego, zaraz na drugi dzień po ślubie wybraliśmy się w podróż, z której aż po trzech latach powróciliśmy. Przez ten czas poczyniliśmy znajomości, jakich nam cały powiat zazdrościł. W Wenecyi żyliśmy na poufałej stopie z księżną Marya de Salute, hrabia Colonna był codziennym naszym gościem, a hrabina delia Laguna nie mogła i godziny bezemnie wytrzymać. To samo było w Rzymie i Neapolu nie licząc w to angielek, których nazwisk już nawet nie pamiętam. To też za to, gdyśmy do kraju wrócili, uważano nas w całym powiecie za coś wyższego i nieraz w rzeczach światowych udawano się do nas po radę. Nawet wtedy, gdy niefortunny zbieg okoliczności pozbawił nas naszego mienia, nie odsunęli się od nas ludzie i owszem zaszczycali nas zawsze pewną estymą.
Westchnąłem z taką siłą, aż resztki słodkich ciastek gdzieś znikły ze stołu.
– To wszystko bardzo pięknie, odrzekłem, ale… Ciocia Balbina dała znak ręką, abym milczał.
– Agaciu! mów dalej! zawołała z powagą.
– Pani Kalasantowa, mówiła dalej pani Agata, już dziesięć razy była u nas i pytała, dokąd wyjechaliście, i czy zimę przepędzicie w Paryżu. Dała nam nawet adres do pewnej pani, u której mały apartamencik można mieć prawie za bezcen, bo tylko za pięćset franków.
– Ależ droga ciociu… poważyłem się przerwać. Ciocia Balbina znowu podniosła rękę do góry.
– Podróż dłuższa, mówiła dalej pani Agata, jest to rzecz co prawda kosztowna. Ale coś zrobić trzeba. My spokoju nie mamy. Piszą, pytają, dokąd młoda para wyjechała? Wstyd nam odpowiadać. Wykręcamy się jak można, ale w końcu i konceptu nie stanie. Aby nie upaść do poziomu ludzi pospolitych, trzeba gdzieś wyjechać, choć na parę miesięcy, choć do Wenecyi, Rzymu, Neapolu, Madrytu i Paryża. Anglię można schować na potem. Można powiedzieć, że Salomeą morskiej podróży nie znosi.
– Na miłość Boga! krzyknąłem.
– I sam Bóg tu nie poradzi, przerwała pani Agata, zrobić coś trzeba. Nie żyjemy na wyspie odludnej jak Robinson, ale wśród społeczeństwa, do którego trzeba się stosować. Wygodniej nam chodzić w starych łatanych trzewikach, dla czego jednak unikamy tego? A może nawet wśród gorącego lata wiele części naszego ubioru jest dla nas ciężarem, dla czego nie pozbywamy się ich?
– Ależ podróż taka to zbytek, który wtedy tylko da się usprawiedliwić, jeżeli…
– Przepraszam. Czem gunia lub kożuch dla naszego chłopa, tem są dla nas pewne wyższe potrzeby, o których chłop nie ma ani wyobrażenia. Chłop obiad swój zakąsi kawałkiem chleba, nam potrzeba lodów, kremów albo bakalij zamorskich. Od tego, co wyższą warstwę społeczeństwa wiąże między sobą, wyłamywać się nie można.
Na płacz mi się zbierało. Wprawdzie o zamorskiej podróży ani myślałem, ale cały mój plan co do konwersyi domowego długu rozbił się do szczętu. Jedynym moim ratunkiem była Salomeą. Trzymała mnie ciągle za rękę jak wierny sprzymierzeniec, a ja wzajemnie tak ją ściskałem, aż jej żyły nabrzmiały.
Matka moja i siostry zachowały podczas tej całej mowy wymowne milczenie. Uznawały one w duchu potrzebę zachowania zwyczajów naszych, ale stan majątku zamykał im usta. Gdyby przyszło do parlamentarnej uchwały, wstrzymałyby się od głosowania.
W opozycyi zostałem tyłko sam jeden, mając w odwodzie Salomee.
– Uznaję słuszność tego wszystkiego, co tu słyszałem, odrzekłem z zimniej sza krwią, ale tego wykonać nie moge w żaden sposób.
Na szczęście przypomniałem sobie list Salomei.
– Najprzód, mówiłem dalej ściskając za rękę Salomee, iążą mniwe teraz do kraju obywatelskie obowiązki. Będziemy mieli wybory do sejmu, do dełegacyi, a w takim razie wyjeżdżać dla rozrywki za granicę nie można.
Podniosła rękę ciocia Balbina.