Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Romeo i Julian - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Romeo i Julian - ebook

Romek Wodecki, kapitan i gwiazda drużyny wioślarskiej, ulega poważnemu wypadkowi na rowerze. Kontuzja i wielomiesięczna rehabilitacja przekreślają jego szanse na udział w olimpiadzie. Nie ma pojęcia, co zrobić z dorosłością po maturze. Wie jedno – musi jak najszybciej wyrwać się spod wpływu toksycznego ojca, niedoszłego mistrza, który chciał za pomocą syna zrealizować własne ambicje. By uporządkować myśli i znaleźć pomysł na siebie, Romeo wyjeżdża na drugi koniec kraju na obóz plenerowy.

W prowadzeniu obozu pomaga Julian, młody, ale pewny siebie i wiedzący, czego chce od życia syn organizatora. Letnie turnusy były dla niego jak wizyty w sklepie ze słodyczami, ale odkąd sparzył się na wakacyjnej przygodzie, obiecał sobie, że więcej nie ulegnie pokusie. Czy jednak zdoła trzymać się na dystans? A może perspektywa wspólnego "brzdąkania na gitarach" okaże się silniejsza? Jak na jego podchody zareaguje przystojny nieznajomy, który nie przyjechał tutaj po romans?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8296-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

Wsłu­chi­wał się w ryt­miczny chlu­pot wody prze­gar­nia­nej pió­rami kaja­ko­wych wio­seł.

Jutro fina­łowy wyścig przed­ostat­niego tur­nusu tego lata, walka mia­sto­wych chło­pa­ków o tytuł sam­czyka alfa, pomy­ślał. Uśmiech­nął się do sie­bie. Przy­po­mniał sobie, jak pod koniec zeszłych waka­cji czaił się w krza­kach i stopy grzę­zły mu w bło­cie, gdy roz­gar­niał kępę sito­wia, by lepiej widzieć walkę. Kibi­co­wał wtedy skry­cie jed­nemu z zawod­ni­ków.

Zwy­cięzca nawet na niego nie spoj­rzał, odjeż­dża­jąc. Nie odwró­cił głowy, wsia­da­jąc do busa. Przez jede­na­ście mie­sięcy nie przy­słał nawet jed­nego ese­mesa, a w tym roku nie przy­je­chał, choć obie­cy­wał.

Obiet­nice zawsze są _przed_, a _po_ jest tylko kpiar­ski, trium­falny uśmie­szek i spoj­rze­nie mówiące: „Nie waż się _nikomu_ o tym powie­dzieć!”.

On też zło­żył obiet­nicę, ale samemu sobie: że wię­cej nie ule­gnie takiej głu­piej, waka­cyj­nej poku­sie. Nie pozwoli sobie na zaan­ga­żo­wa­nie, po któ­rym zosta­nie tylko kolejna wyrwa w sercu, poczu­cie upo­ko­rze­nia i wyko­rzy­sta­nia. Nie nabie­rze się wię­cej ani na gład­kie słówka, ani na prę­że­nie musku­łów, ani na nic innego, czym mogłyby go wabić te wszyst­kie nie­wy­outo­wane, zalęk­nione chło­piątka, zamknięte w cia­łach doro­słych face­tów. Ni­gdy wię­cej.

No dobra, on też jesz­cze jedną nogę trzyma w sza­fie, ale przy­naj­mniej nie udaje tak zawzię­cie kogoś, kim nie jest. Nie zakłada maski macho, nie pod­rywa ordy­nar­nie dziew­czyn, nie pręży się ani nie puszy, uda­jąc twar­dziela. Jest po pro­stu sobą, cichym nad­wraż­liw­cem, który tylko cza­sami wychyla się ze swo­jej sko­rupy.

Tro­chę się oszu­ki­wał. Tak naprawdę ostat­nio bar­dzo zhar­dział. Po tam­tym feral­nym lecie posta­no­wił, że już ni­gdy nie odsłoni mięk­kiego pod­brzu­sza. Dosłow­nie i w prze­no­śni. Prze­cież tu, gdzie żyje, lepiej się nie wychy­lać. Więc się nie wychy­lał, choć chwi­lami miał wra­że­nie, że ludzie coś podej­rze­wają, patrzą na niego nie tyle spode łba, co z nie­zdrową cie­ka­wo­ścią. Wytrzyma jesz­cze rok i zwieje.

O to, że wpa­ko­wał się raz czy dwa w tok­syczną rela­cję, mógł mieć pre­ten­sje tylko do sie­bie. Nikt go do tego nie popy­chał, sam chciał spró­bo­wać, prze­ko­nać się. I się prze­ko­nał, bole­śnie. Jest już duży, pora­dzi sobie. Poboli i prze­sta­nie. Tak sobie powta­rzał, prze­ły­ka­jąc łzy upo­ko­rze­nia.

Zeszło­roczny mistrz tur­nusu wró­cił do wiel­kiego mia­sta, do swo­jego życia, a on został w tej prze­pięk­nej, odcię­tej od świata dziu­rze, w tym pry­mi­tyw­nym raju, któ­rym wszy­scy zachwy­cają się w let­nich mie­sią­cach, a który zimą zamie­nia się w wyprane z kolo­rów, skute lodem pie­kiełko.

Pokrzy­ki­wa­nia i chlu­pot uci­chły, gdy kajak maru­de­rów prze­pły­nął zakole i pomknął ostat­nią pro­stą do umó­wio­nej mety.

Nie obcho­dziło go, kto wygra tym razem. Na tym tur­nu­sie nie poja­wił się nikt godny uwagi, a nawet gdyby ktoś taki tu był, to on tej uwagi nie zamie­rzał mu poświę­cać.

Wycią­gnął rękę i poma­cał trawę w poszu­ki­wa­niu instru­mentu. Chwy­cił uku­lele za gryf i poło­żył je sobie na brzu­chu, ponow­nie zamy­ka­jąc oczy. Obraz wypra­żo­nego słoń­cem let­niego nieba, upstrzo­nego dese­niem drżą­cych olcho­wych liści znik­nął i pogrą­żył się w cie­płym, brzo­skwi­nio­wym pół­mroku. Czuł sło­neczne pro­mie­nie na powie­kach.

W szu­wa­rach pokrzy­ki­wały jesz­cze spło­szone przez kaja­ka­rzy kaczki.

Prze­cią­gnął pal­cem po stru­nach. C-dur, G-dur, F-dur, G-dur.

Cztery struny, cztery durowe akordy.

Być może w jego sercu pano­wała teraz noc, ale nie zamie­rzał tego komu­kol­wiek poka­zy­wać. Prze­mę­czy się wie­czo­rem na poże­gnal­nym ogni­sku, i jesz­cze przez dwa tygo­dnie ostat­niego tur­nusu. _The show must go on_. Kil­ka­na­ście dni farsy, a potem zapad­nie w zimowy sen.

Nie­ważne, że dopiero roz­po­czął się sier­pień.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Roz­dział pierw­szy

Pół­tora roku wcze­śniej

– Hej, Romeo!

Odwró­cił się nie­chęt­nie, sły­sząc znie­na­wi­dzoną ksywkę. Czy im ni­gdy nie znu­dzą się te pier­doły? Koń­czyli trze­cią klasę, za rok matura, a wciąż zacho­wy­wali się jak gów­nia­rze z pod­sta­wówki. Che­er­le­aderki miały na jego punk­cie obse­sję, a kole­dzy z dru­żyny z lubo­ścią ją pod­sy­cali, nazy­wa­jąc go imie­niem kochanka wszech cza­sów. Tego, który mar­nie skoń­czył.

Roman nie sku­piał się na dziew­czy­nach, a na osią­gnię­ciu celów – na tym, by dostać się na AWF, wyjść z ligi junio­rów, wyje­chać na olim­piadę. Ow­szem, hor­mony sza­lały w każ­dym z nich, jed­nak on potra­fił to histe­rycz­nie buzu­jące w dole ciała napię­cie posłać wyżej, do rąk i ramion, i uto­pić w leni­wie pły­ną­cym nur­cie. Gdy kajak sunął pra­wie bez­gło­śnie po spo­koj­nej powierzchni zawsze męt­nej wody, wszystko zni­kało. Pre­sja, napię­cie, poczu­cie obo­wiązku wobec ojca i sie­bie. Wobec całego świata.

Od kiedy zabra­kło mamy, stary cisnął jesz­cze bar­dziej, jakby całą swoją życiową ener­gię, całą wście­kłość z powodu jej odej­ścia prze­kie­ro­wał na syna. Pil­no­wał, by ten odniósł suk­ces. Roman wie­dział, że tak naprawdę nie cho­dzi o jego suk­ces, ale o nie­osią­gnięty suk­ces ojca.

Rodzice, któ­rzy za pomocą dzieci speł­niają wła­sne ambi­cje, są naj­gorsi. Teraz jed­nak, gdy był pół­sie­rotą, Roman nie zamie­rzał wybrzy­dzać ani się sta­wiać, szcze­gól­nie że naprawdę nie­źle mu szło w wio­ślar­stwie. Wysoki, dłu­go­nogi i silny, miał warunki fizyczne pre­de­sty­nu­jące do suk­cesu w tej dys­cy­pli­nie oraz świetną wydol­ność, dzięki któ­rej mógł biec czy pędzić na rowe­rze godzi­nami, pra­wie się nie męcząc.

Ricky sto­jący na wale wła­śnie się pro­sto­wał. Łapiąc się za plecy na wyso­ko­ści nerek, odgiął kor­pus do tyłu.

– Nie ści­gam się z tobą wię­cej! – stwier­dził kate­go­rycz­nie, przy­glą­da­jąc się, jak Romek bez wysiłku chwyta nie­duży kajak pod pachę i rusza w górę. – To bez sensu! I tak zawsze prze­gry­wam, a potem wszystko mnie boli przez dwa dni!

– Dzi­siaj już mnie pra­wie dogo­ni­łeś. – Roman minął go, idąc w stronę han­garu.

– Tylko dla­tego, że byłeś jakiś roz­ko­ja­rzony. Dałeś z sie­bie ile, sześć­dzie­siąt pro­cent? To tym bar­dziej dołu­jące.

– Czy jak powiem, że osiem­dzie­siąt, to humor ci się poprawi?

Roman znik­nął w pół­mrocz­nym wnę­trzu. Odło­żył wio­sło na sto­jak, a kajak wsu­nął na wypeł­nia­jące więk­szą część sta­lo­wego baraku rusz­to­wa­nie.

W taki upał pra­wie nikt nie wypły­nął. Słońce chy­liło się już ku zacho­dowi, woda poły­ski­wała czer­wo­nawo. Zasa­pany Ricky z kle­ko­tem umie­ścił swój kajak na pustym miej­scu na szczy­cie meta­lo­wego ste­laża.

– Ja nie wiem, dla­czego jesz­cze to robię, prze­cież wia­domo, że nie mam szans na olim­piadę – mruk­nął bar­dziej do sie­bie niż do kolegi z dru­żyny.

– Prze­cież ty ni­gdy nie chcia­łeś jechać na olim­piadę.

– A ty chcesz? Twój stary na pewno chce.

Roman prze­wie­sił ręcz­nik przez ramię.

– Powiedzmy, że ja też chcę. Nie wiesz, jak to działa? Jak się ma za ojca byłego tre­nera, nie­speł­nio­nego mistrza, to czło­wiek nie bar­dzo może wybie­rać ścieżkę kariery. Dobrze cho­ciaż, że jakoś mi idzie, bo gdyby nie szło, ojciec pew­nie by mnie uto­pił i poszedł robić nowego synu­sia.

Ricky par­sk­nął, a Roman poczuł ukłu­cie za most­kiem. Robie­nie nowego synu­sia wią­zało się ze zna­le­zie­niem jakiejś kobiety. Kobiety, która nie jest matką Romana.

Dla­czego to powie­dział? Gdyby to Ricky zażar­to­wał w tak nie­wy­bredny spo­sób, Romek strze­liłby go w pysk. Prze­cież tata kochał mamę. I jego też, na swój szorstki, wyma­ga­jący spo­sób, a przy­naj­mniej tak Roman sobie powta­rzał, nawet gdy dosta­wał od ojca opieprz za słab­sze wyniki.

– To co, jutro odpusz­czamy? – rzu­cił do kolegi, który czub­kiem buta roz­gar­niał żwir na szczy­cie wału i jed­no­cze­śnie roz­cie­rał dłońmi obo­lałe ramiona.

– Oj tak, przy nie­dzieli nie pły­wam.

– A co, do kościoła bie­gasz?

Ricky znowu się roze­śmiał.

– Ta, jasne! Do mszy służę! Nara!

Roman przez chwilę patrzył za odcho­dzą­cym, po czym zamknął drzwi han­garu, zapiął kłódkę i powie­sił klucz docze­piony do klu­bo­wej smy­czy na szyi. Tre­ner mu ufał, żad­nemu innemu chło­pa­kowi nie powie­rzyłby klu­cza do baraku ze sprzę­tem.

Pew­nie dla­tego, że żaden inny chło­pak nie miał szans wyje­chać na olim­piadę za dwa lata.

Słońce znik­nęło za prze­ciw­le­głym wałem, a wraz z nim znik­nęła krwi­sta poświata na wodzie. Rzeka pły­nęła, mętna i leniwa, obo­jętna.

Roman spraw­dził godzinę w tele­fo­nie, po czym scho­wał go do ple­caka i prze­rzu­cił nogę nad ramą wysłu­żo­nego górala. W tym roku nie zro­bił jesz­cze prze­glądu, a przedni hamu­lec coś ostat­nio szwan­ko­wał, dźwi­gienka nie odbi­jała. Jesie­nią już to popra­wiał, dwa razy. Czas naj­wyż­szy wymie­nić tego gru­chota. Ojciec obie­cał mu nowy rower, jeśli zdo­bę­dzie pasek na świa­dec­twie, i Romek sta­wał na rzę­sach, żeby to osią­gnąć. Codzienne tre­ningi zabie­rały cho­ler­nie dużo czasu. Pol­ska to nie Stany Zjed­no­czone, gdzie dobrym spor­tow­com naciąga się oceny, a uczel­nie wyż­sze przyj­mują ich z otwar­tymi ramio­nami, nawet jeśli nie są orłami w nauce.

Ruszył, nie dba­jąc o to, by porząd­nie zało­żyć ple­cak.

Na środku ścieżki rowe­ro­wej komuś roz­kra­czył się pojazd; facet w kasku maj­stro­wał w kucki przy łań­cu­chu.

W tym miej­scu nie było barie­rek, więc Romek odbił w stronę ulicy, nie chcąc wytra­cać pręd­ko­ści. Tro­chę zbyt gwał­tow­nie. Ple­cak ześli­zgnął się z ramie­nia, a przed­nie koło z kra­węż­nika.

Chło­pak szpet­nie zaklął, usi­łu­jąc lewą ręką zarzu­cić ple­cak z powro­tem.

Ryk­nął klak­son, a potem wszystko poto­czyło się tak szybko, że Romek nie zdą­żył nawet się wystra­szyć. Kie­rowca miał do wyboru albo wpa­ko­wać się pod koła mkną­cego lewym pasem busa, albo dra­snąć rowe­rzy­stę, który wtar­gnął na jezd­nię. Wybrał zde­rze­nie z busem, który, chcąc unik­nąć koli­zji, odbił na pas zie­leni. Romek naci­snął obie dźwi­gienki hamulca, poczuł, że jego ciało leci do przodu, że coś go cią­gnie, choć powi­nien prze­cież spaść na asfalt przed kie­row­nicą.

Ramiączko ple­caka zaha­czyło o lusterko i choć auto zaczęło gwał­tow­nie hamo­wać, chło­pak poczuł szarp­nię­cie w barku i bole­sne ude­rze­nie kie­row­nicy o uda. Prze­le­ciał kilka metrów, a ból w całym ciele stał się tak silny, że wśród krzy­ków, jęków klak­so­nów, pisku hamul­ców i war­kotu sil­ni­ków stra­cił przy­tom­ność.ROZDZIAŁ DRUGI

Roz­dział drugi

…dys­lo­ka­cja barku…

Był prze­ko­nany, że otwo­rzył oczy, ale wciąż widział tylko brud­no­biały tuman, jakby gęsta mgła przy­sło­niła cały świat albo zapa­dał zmierzch w pochmurny dzień.

A prze­cież pogoda była piękna, gdy ruszał rowe­rem wzdłuż wału, tuż po tym, jak żar­to­wał z Ric­kym i myślał tylko o wypi­ciu cze­goś zim­nego na hamaku w ogro­dzie.

…otwarte zła­ma­nie z prze­miesz­cze­niem…

Nie wie­dział, gdzie się znaj­duje. Sły­szał w oddali czy­jeś głosy, ale docie­rały do niego tylko poje­dyn­cze słowa, nie­zro­zu­miały żar­gon, jakby ktoś bawił się poten­cjo­me­trem w sta­rym radiu, w któ­rym leciało aku­rat słu­cho­wi­sko o tema­tyce medycz­nej.

Ojciec kie­dyś opo­wia­dał mu o słu­cho­wi­skach, miał sła­bość do sta­rych radio­od­bior­ni­ków, które napra­wiał w garażu. Romek miał wów­czas kilka lat. Czy słu­cho­wi­sko to coś podob­nego do dzi­siej­szych audio­bo­oko­wych super­pro­duk­cji?

Romek od dwóch lat nie prze­czy­tał żad­nej książki, ale wielu wysłu­chał. W kajaku czy na rowe­rze, zawsze miał wetkniętą w ucho słu­chawkę blu­eto­oth. Zda­wało mu się, iż ma podzielną uwagę.

Czy zdą­żył włą­czyć audio­book, zanim…?

No wła­śnie, zanim co się wyda­rzyło?

Nie pamię­tał.

…reha­bi­li­ta­cja…

Czyja reha­bi­li­ta­cja? Jaka reha­bi­li­ta­cja? Jest w szczy­to­wej for­mie! Ści­gnął Ricky’ego tak, że ten się tylko na jego kil­wa­te­rze gibał! Zdą­żył wycią­gnąć kajak na brzeg, a kum­pel dopiero dobi­jał, zzia­jany na dobre. A prze­cież nawet nie dał z sie­bie wszyst­kiego! Jeśli utrzyma takie osiągi, to przej­dzie pierw­sze eli­mi­na­cje do kadry, wio­słu­jąc jedną ręką!

…powrót do peł­nej spraw­no­ści nie­moż­liwy…

Miał wra­że­nie, że jego gar­dło wypchano watą. Oddy­chał z tru­dem, język leżał mu w ustach jak zasu­szony kołek. Przy­po­mniał sobie Midasa po nar­ko­zie. Wybu­dził się bie­dak po kastra­cji, jęzor wisiał mu z pyska, łypał nie­wi­dzą­cymi oczami. Romek miał nadzieję, że jemu niczego aż tak istot­nego nie wycięli, bo domy­ślił się, że budzi się z jakiejś nar­kozy. Nie, żeby jakoś czę­sto uży­wał sprzętu na dole, ale prze­cież każdy facet ceni sobie tę część ciała bar­dziej niż inne. Roman nie był wyjąt­kiem, choć chyba wyżej cenił swoje ręce.

Chciał się­gnąć w dół i dokład­nie się obma­cać, choć przez film pokry­wa­jący oczy nie był w sta­nie stwier­dzić, czy nie stoi przy­pad­kiem nad nim ktoś, kto będzie tego świad­kiem. I tak nie mógł tego zro­bić, bo ręka odma­wiała mu posłu­szeń­stwa. Obie ręce odma­wiały. I nogi także. Nie mógł też ruszyć sko­ło­wa­cia­łym języ­kiem.

Potwor­nie chciało mu się pić, ale gdy spró­bo­wał zwer­ba­li­zo­wać to pra­gnie­nie, z jego ust dobył się tylko sze­lest przy­po­mi­na­jący roz­gar­nia­nie butem jesien­nych liści.

Czy ktoś go zakne­blo­wał?

Może został porwany? Zawią­zali mu oczy, zwią­zali ręce, zakne­blo­wali. I pew­nie podali jakieś środki odu­rza­jące. Ni­gdy niczego nie brał, nawet kleju nie wąchał, więc nic dziw­nego, że teraz go tak trzep­nęło. Czuł, że za moment znowu odleci, głowa naprze­mien­nie kur­czyła się i puchła, na burym tle poja­wiły się kolo­rowe plamy, jakieś obrazy, jakieś syl­wetki.

Coś pikało mia­rowo.

Coś szu­miało.

Gdzieś w oddali roz­legł się meta­liczny kle­kot.

…uszko­dze­nie ścię­gien…

Chyba ni­gdy wcze­śniej nie zemdlał. Ow­szem, pod­czas pierw­szego wyścigu tego sezonu porzy­gał się z wysiłku i nogi się pod nim ugi­nały, ale to nor­malne po zimie. Trzeba nabrać formy. Nie mógł pozwo­lić, by zwy­cię­żył ktoś inny ani przy­znać się, że tro­chę sobie odpu­ścił. Ani przed kole­gami z dru­żyny, ani przed ojcem, przede wszyst­kim nie przed nim. Trzeba dbać o repu­ta­cję.

Ojciec się wku­rzył, bo nie­wiele bra­ko­wało, by dopły­nął drugi. Dla niego prze­grana syna, a wszystko poza pierw­szym miej­scem jest prze­graną, to poli­czek. Plama na hono­rze.

Na miłość ojca trzeba sobie zasłu­żyć.

…zespo­le­nie za pomocą śrub…

Śrubę to mu ojciec przy­krę­cał, nie­ustan­nie. Twier­dził, że tak oka­zuje miłość i tro­skę. Te wszyst­kie wyzwa­nia, ta katorż­ni­cza praca – to prze­cież było dokrę­ca­nie śruby, Roman nie robił tego, by zasłu­żyć na sza­cu­nek czy ojcow­ską miłość. Miłość ojca należy się bez­wa­run­kowo. Czy na pewno…?

Ojciec ni­gdy nie powie­dział gło­śno, że na miłość trzeba sobie zasłu­żyć, ale Romek to czuł za każ­dym razem, gdy w oczach taty poja­wiało się roz­cza­ro­wa­nie, a na jego twa­rzy wykwi­tała mil­cząca dez­apro­bata. Widział to nie raz i nie dwa, w końcu wygry­wać zaczął dopiero nie­dawno, w liceum. Późno wystrze­lił w górę, na początku pod­sta­wówki był naj­niż­szy w kla­sie. Takie chu­cherko, po mamie. Czy już wtedy ojciec był zimny i nie­czuły? Nie zwra­cał na syna uwagi, dopóki ręce mu się nie wydłu­żyły i nie nabrał tęży­zny. Dopóki nie poka­zał jakie­goś poten­cjału. Romek nie pamię­tał.

Nie chciał pamię­tać.

…kilka mie­sięcy…

Chciało mu się spać. I pić, tak bar­dzo chciało mu się pić…

…roko­wa­nia…

Czuł, że odla­tuje. Wspo­mnie­nia mie­szały się z rze­czy­wi­sto­ścią medycz­nego serialu. Dla­czego jest w szpi­talu? Przy jego łóżku krę­cili się jacyś ludzie w far­tu­chach, leka­rze i pie­lę­gniarki, a może to ojciec okryty zie­loną fize­liną?

Pra­gnął, by to był ojciec, by pochy­lał się nad nim z tro­ską, by powie­dział mu, że wszystko będzie dobrze.

Jeśli ojciec poja­wiał się w pokoju, to tylko wów­czas, gdy Romek spał, naćpany mor­finą. Może nie chciał oka­zać sła­bo­ści, poka­zać synowi, że tak naprawdę kocha go bez­wa­run­kowo?

A może nie chciał poka­zać tego, jak bar­dzo tym razem jest nim roz­cza­ro­wany?

– Jesteś sławny, stary! – Ricky zaśmiał się, ale jakoś tak bez prze­ko­na­nia. – Pra­wie pół miliona wyświe­tleń w tydzień! Dro­gówka dawno nie miała takich sta­ty­styk! Wię­cej zgar­nął tylko ten fil­mik z pocią­giem i z…

– Ricky! – Roman spoj­rzał na niego z wyrzu­tem. – Stary, czy ty jesteś wal­nięty? Pod­nie­casz się fil­mi­kiem, na któ­rym pra­wie mi rękę urwało?

Tak, Ricky wła­śnie tym się pod­nie­cał.

– Nie no, ja…

– Weź mi tego nie poka­zuj! – Roman odwró­cił głowę w stronę okna. Nie był za bar­dzo w sta­nie poru­szyć żadną inną czę­ścią ciała.

– Ale trzeba przy­znać, że wygląda to…

– Ricky, kurwa! – Gdyby mógł, strze­liłby kum­pla w pysk. Ale nie mógł.

– Lekarz mówił, że się wyli­żesz.

Całe ciało wciąż tak go bolało, że nie wie­rzył ani w to, co mówił chi­rurg, ani w to, co twier­dził orto­peda.

To naprawdę cud, że mu tej ręki nie urwało.

Zamie­rzał odzy­skać spraw­ność, wbrew całemu temu gada­niu. Cze­kała go jesz­cze jedna ope­ra­cja, może dwie, a potem trwa­jąca milion lat reha­bi­li­ta­cja.

Może się poże­gnać z kadrą i olim­piadą.

Chciało mu się wyć.

Ale czy na pewno? Gdy lekarz oznaj­mił, że już ni­gdy nie będzie wyczy­nowo wio­sło­wał, poczuł ulgę. Strach i roz­pacz przy­szły po chwili, gdy przy­po­mniał sobie o ojcu.

– Wię­cek mówi, że wysta­wią ci wcze­śniej oceny.

Nie słu­chał Ricky’ego, rela­cjo­nu­ją­cego słowa wycho­wawcy, myślami błą­dził gdzieś indziej. Co go teraz obcho­dzą jakieś oceny? Szkoła? Nawet jeśli wróci po waka­cjach do szkoły, nie będzie mógł jesz­cze pisać. Roko­wa­nia są marne, choć nikt wprost mu nie powie­dział, że naj­praw­do­po­dob­niej zosta­nie kaleką. Trzeba będzie za odło­żoną kasę kupić tablet, na któ­rym można robić notatki jed­nym pal­cem. No bo prze­cież nowego roweru sobie nie kupi. Nie zamie­rzał już ni­gdy wsia­dać na żaden rower.

– W sumie dobrze, że to lewa, co?

Spoj­rzał na Ricky’ego jak na idiotę.

– Rysiek, ile my się znamy? – zapy­tał, uśmie­cha­jąc się przez łzy.

– Jak to ile? Od zawsze chyba, nie? Od pia­skow­nicy.

Może i w łapach Rysiek miał parę, ale w mózgu już nie za bar­dzo.

– Czy ty odróż­niasz prawą od lewej? – zapy­tał Roman, czu­jąc coraz więk­szą wście­kłość.

Ricky wyglą­dał, jakby się wahał.

– Od pia­skow­nicy nie zauwa­ży­łeś, że jestem mań­ku­tem? Okła­da­łem cię łopatką trzy­maną w lewej ręce.

– O w mordę, no prze­cież… – Ricky spoj­rzał w ekran tele­fonu, na któ­rym wciąż migo­tał w zapę­tle­niu fil­mik umiesz­czony ku prze­stro­dze na stro­nie lokal­nej komendy.

Nie było na nim widać twa­rzy rowe­rzy­sty, tylko śmi­gnię­cie auta, szarp­nię­cie za ple­cak i chło­paka wle­czo­nego za samo­cho­dem za nie­na­tu­ral­nie wykrę­cone ramię. Potem zni­kał z kadru kamery ulicz­nego moni­to­ringu, widać było tylko zator hamu­ją­cych gwał­tow­nie aut.

– Sorry, stary, myśla­łem, że…

– Serio? Myśla­łeś? To nie myśl może już wię­cej, skoro wymy­śli­łeś tylko to, że pocie­szy mnie fakt, iż jestem znany ze swo­jego debi­li­zmu!

– Ale nie widać, że to ty…

– Ricky, weź stąd idź, dobra?

– Ale…

– Wypad!

Rysiek pod­niósł się z krze­sła, rozej­rzał nie­pew­nie, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co wypra­wia. Jego naj­lep­szy kum­pel leży posi­nia­czony i zalany gip­sem, a on sobie jaja robi.

Rysiek zawsze lubił się zgry­wać, wszystko obra­cał w żart, naj­wy­raź­niej jed­nak czasy paja­co­wa­nia minęły.

Za kum­plem zamknęły się drzwi i dopiero teraz Roman roz­luź­nił zaci­śnięte szczęki i pozwo­lił wyto­czyć się spod powiek nie­chcia­nym łzom. Ostat­nio pła­kał na pogrze­bie mamy. Potem już ni­gdy. Ojciec pogar­dzał mię­cza­kami i przy nim nie pozwo­liłby sobie na oka­za­nie sła­bo­ści.

Ojca tutaj jed­nak nie było.

Poka­zał się tylko na chwilę, tuż po wypadku, a gdy oka­zało się, że syn prze­żyje, ale już zawsze będzie wybra­ko­wany, prze­stał go odwie­dzać.

Świa­do­mość tego, że od teraz jest dla rodzica już tylko nie­po­trzeb­nym bala­stem, bolała bar­dziej niż pora­nione ciało.

Roman naci­snął zdrową ręką guzik przy­wo­ły­wa­nia pie­lę­gniarki. No, nie do końca zdrową, bo była nie­źle posi­nia­czona, ale lewej nie mógł użyć wcale.

– Co się dzieje? Boli cię? – Kobieta pochy­liła się nad nim z tro­ską. Przy­naj­mniej w oczach leka­rzy i pie­lę­gnia­rek poja­wiał się cień współ­czu­cia. – Podać mor­finę?

Nale­żało spy­tać ojca, ale prze­cież ten dzie­ciak jest już pra­wie doro­sły. Współ­czuła mu, bo teraz powi­nien latać po dwo­rze, szy­ko­wać się do waka­cji. Waka­cje prze­leży na wyciągu, a do rówie­śni­ków wróci poha­ra­tany jak potwór Fran­ken­ste­ina. A taki ładny chło­pak, taki młody…

Ski­nął głową i zamknął oczy. Sły­szał, że pie­lę­gniarka prze­łą­cza coś na auto­ma­tycz­nym dozow­niku. Gdy wyszła, ode­tchnął głę­boko, czu­jąc dziwne zawroty głowy.

Czy tak się czuli jego kum­ple po wącha­niu kleju? Po pale­niu trawy czy wcią­ga­niu innego szajsu? Nie był prze­ko­nany, czy podoba mu się ten stan, ale alter­na­tywą było leże­nie bez ruchu i uża­la­nie się nad sobą.

Nie będzie się uża­lał.

Wróci do formy.

Sta­nie na nogi.

Odzy­ska spraw­ność w ręce i jesz­cze im pokaże. Komu?

Przede wszyst­kim ojcu.

Świa­do­mość ula­ty­wała, zale­wana wodą, zagłu­szana piskiem hamul­ców, rykiem sil­ni­ków.

Sło­wami ojca: „Możesz poże­gnać się z olim­piadą”.

Rów­nie dobrze mógł powie­dzieć: „Możesz poże­gnać się z moją miło­ścią”.

Poczuł na skroni toczącą się łzę, gdy odpły­wał w ciem­ność.ROZDZIAŁ TRZECI

Roz­dział trzeci

– Jak się czu­jesz, synek?

Synek.

Tylko jego stary był w sta­nie wypo­wie­dzieć to słowo takim tonem, że brzmiało jak obe­lga.

– Dobrze.

I to był koniec roz­mowy. Za każ­dym razem wizyta ojca wyglą­dała tak samo: stary sia­dał przy łóżku, wycią­gał tele­fon, scrol­lo­wał jakieś bzdury, rze­komo ważne sprawy służ­bowe, uda­jąc, że słu­cha. Pod­czas trze­ciej wizyty Rom­kowi skoń­czyły się rze­czy do opo­wia­da­nia, nie zamie­rzał prze­cież spo­wia­dać się z korzy­sta­nia z kaczki.

– Koł­nierz mi zdjęli.

Ojciec mruk­nął coś pod nosem, dopiero po jakiejś minu­cie prze­niósł wzrok z ekranu na syna.

– No widzę.

– Jutro będę mógł wstać.

– Mhm.

Nie do wiary! Jak można być takim nie­czu­łym bucem?

– Przyj­dziesz popa­trzeć?

– Na co?

Na gówno.

– Na to, jak mnie pio­ni­zują – wyja­śnił Roman zim­nym tonem.

– A to jest coś do oglą­da­nia? Wsta­niesz i w końcu pój­dziesz sam do łazienki, tak? – Ojciec brzmiał, jakby zaczy­nał się nie­cier­pli­wić.

Srak.

– Spie­szysz się? – zapy­tał Romek, gdy rodzic znów spoj­rzał na tele­fon.

– Ja się zawsze spie­szę. Przy­nio­słem ci kabel do łado­warki, daj ten, co nie styka, wyrzucę po dro­dze.

Jaki tro­skliwy, myślałby kto!

– Sok mi kupi­łeś? – Roman uniósł pyta­jąco brwi.

– Zapo­mnia­łem. – Męż­czy­zna wstał. – Gdzie ten kabel? – Rozej­rzał się, otwo­rzył z pie­kiel­nym skrzy­pie­niem drzwiczki odra­pa­nej szafki.

– Możesz kupić na dole.

– Nie mam czasu. Ryśka poproś. Muszę lecieć. Do jutra.

Pier­dol się.

– Do jutra.

Koniec wizyty.

Trza­śnię­cie drzwi, i tylko nie­smak pozo­stał.

Roman sły­szał, jak na kory­ta­rzu ojciec roz­ma­wia z leka­rzem, ale niczego nie zro­zu­miał, roz­le­gało się tylko bary­to­nowe dud­nie­nie. Przy­po­mniało mu się, jak prze­cho­dził muta­cję. Chwilę to trwało, a za każ­dym razem, gdy się odzy­wał, ojciec cmo­kał z dez­apro­batą i krę­cił głową z poli­to­wa­niem, jakby łamiący się głos to była jego wina. Mówił coraz mniej, w końcu w ogóle prze­stał się do ojca odzy­wać. Stary zauwa­żył to chyba dopiero po mie­siącu.

– To co, jutro wsta­jemy? – Lekarz wtań­co­wał do pokoju, jakby chciał mu zro­bić na złość. – Taty nie będzie, ale już mu pokrótce przed­sta­wi­łem plan lecze­nia.

– Może pan mnie przed­sta­wić, jestem pra­wie peł­no­letni.

– Pra­wie robi wielką róż­nicę! – Lekarz uśmiech­nął się krzywo. – W pierw­szej kolej­no­ści infor­mu­jemy rodzica i to on o wszyst­kim decy­duje.

Ojca nie obcho­dził prze­bieg lecze­nia, odkąd dowie­dział się, że powrót do peł­nej spraw­no­ści i wyczy­no­wego sportu jest nie­moż­liwy, tego Roman był pewien. Stary się pod­dał, tak jak nie­gdyś ze swoją karierą. Ni­gdy nie był na tyle dobry, by zostać cham­pio­nem, więc po pro­stu sobie odpu­ścił. Taka była ofi­cjalna wer­sja. A potem cisnął Romana, twier­dząc, że on jest wystar­cza­jąco dobry.

Aż do teraz. Teraz nic nie zna­czy.

– I co zade­cy­do­wał ojciec?

– Nic. – Lekarz wzru­szył ramio­nami. – Powie­dział tylko, że masz robić wszystko, by się usa­mo­dziel­nić.

Zna­czyło to mniej wię­cej tyle, że nie będzie niań­czył pra­wie doro­słego faceta, który dopro­wa­dził się do takiego stanu.

Roman wie­dział, że besz­ta­nie, wrza­ski i pre­ten­sje jesz­cze przed nim. Stary po pro­stu czeka, aż staną oko w oko, aż chło­pak będzie na tyle silny, by można było sobie na nim pouży­wać, roz­po­cząć wykłady o zmar­no­wa­nych szan­sach, prze­kre­ślo­nej karie­rze, zawie­dzio­nych nadzie­jach.

Chwi­lami żało­wał, że nie zgi­nął w tym wypadku.

A potem ogar­niała go wście­kłość na sie­bie, na ojca, na cały pie­przony świat.

Nie, nie podda się tak łatwo.

Nie porzuci wszyst­kiego, na co tak ciężko pra­co­wał.

Jutro wsta­nie, a potem zacznie ćwi­czyć, gdy tylko mu na to pozwolą.

Może nie będzie zawo­do­wym spor­tow­cem, ale przy­naj­mniej za rok zda na ten cho­lerny AWF, jak pla­no­wał. Zosta­nie wuefi­stą, może tre­ne­rem, wyszkoli jakie­goś chło­paka na mistrza.

I zrobi to bez pre­sji, wrza­sku, wygó­ro­wa­nych ocze­ki­wań, tok­sycz­no­ści.

Naj­pierw jed­nak musi wstać, a póki co strasz­nie krę­ciło mu się w gło­wie i chciało mu się sikać.

Miał nadzieję, że to już ostat­nie w jego życiu upo­ka­rza­jące sika­nie do kaczki.ROZDZIAŁ CZWARTY

Roz­dział czwarty

– Świet­nie ci idzie, Romek!

Który raz już to sły­szał?

Nauczy­ciele, wpa­da­jący jak po ogień na lek­cje indy­wi­du­alne, Ricky, leka­rze, pie­lę­gniarki, reha­bi­li­tanci, ratow­nicy na base­nie.

Tylko ojciec jesz­cze tego nie powie­dział.

Romek cho­dził, pra­wie nie uty­ka­jąc, kulę odsta­wił pod koniec mie­siąca. Męczył się jesz­cze nie­mo­żeb­nie, bo obite narządy wewnętrzne coś wolno się rege­ne­ro­wały, a dodat­kowo for­so­wał je przy ćwi­cze­niach fizycz­nych. Swoją wydol­ność oce­niał na jakieś czter­dzie­ści pro­cent. Rękę pod­no­sił już pra­wie pro­sto­pa­dle do ciała, powoli wra­cała spraw­ność pal­ców. Nie mógł jesz­cze wysie­dzieć w jed­nej pozy­cji dłu­żej niż pół godziny, więc powrót do szkoły był wyklu­czony. W czę­ści zajęć uczest­ni­czył zdal­nie, kil­koro nauczy­cieli przycho­dziło do domu. Ricky kse­ro­wał mu wszyst­kie notatki i pod­sy­łał nagra­nia z dyk­ta­fonu.

Roman czuł jed­nak dys­kom­fort w związku z tym, że cała szkoła gada tylko o jego nie­peł­no­spraw­no­ści, że chcą orga­ni­zo­wać zrzutki. Nie potrze­bo­wał lito­ści. Nie potrze­bo­wał pie­nię­dzy od obcych ludzi. Może i stary nie żywił do niego cie­płych uczuć, ale kasy miał aż nadto i mógł wyda­wać ją na fizjo­te­ra­peu­tów dla syna. Robił to, bo nie chciał wyjść na potwora.

Roma­nowi nieco zmie­niły się prio­ry­tety. Stu­dia stu­diami, ale spraw­ność potrzebna mu była przede wszyst­kim po to, by iść na swoje i zara­biać na wła­sne utrzy­ma­nie. Miał naprawdę po dziurki w nosie pier­do­le­nia o zmar­no­wa­nych szan­sach.

Marzył już tylko o tym, by wyle­czoną ręką strze­lić ojca w pysk.

– Romek?

– Tak, pro­szę pani?

Nauczy­cielka patrzyła na niego ser­decz­nie, choć począt­kowo mylił jej sym­pa­tię z lito­ścią. Tym­cza­sem ona naprawdę mu kibi­co­wała.

– Wró­cisz do szkoły przed świę­tami?

– Mam nadzieję, że za dwa tygo­dnie. Aku­rat na Hal­lo­ween! – Zaśmiał się, wyko­nu­jąc nie­sprawną dło­nią gest przy­po­mi­na­jący przy­bi­ja­nie piątki przez zom­biaka. – Prze­bra­nie już mam!

– Cie­szę się, że humor cię nie opusz­cza.

Wła­śnie, że go opu­ścił, a to wszystko to tylko gierka na pokaz.

– Nie pod­daję się.

Wie­dział, że nie wróci na Hal­lo­ween. Jeśli uda mu się poja­wić w szkole po świę­tach, na drugi semestr, to już będzie suk­ces. Musi to zro­bić, jeśli zamie­rza podejść do matury i nie chce powta­rzać klasy. Zda maturę, zda na stu­dia, choćby miał flaki sobie wypruć.

Na początku mówili mu, że to tylko ręka i bark, ale leka­rze w końcu się wyga­dali, gdy dopy­ty­wał, po co te wszyst­kie prze­świe­tle­nia i rezo­nanse. Pra­wie wyrwało mu rękę, prze­szedł wstrząs mózgu, a skóra z policzka, żeber i bio­dra po lewej stro­nie ciała starła się na asfal­cie, gdy bus go po nim wlekł. Zostaną bli­zny, a połowa lewej brwi już nie odro­śnie. Siniaki miał wszę­dzie, a płuca tak obite, że przez pierw­sze doby oddy­chał za niego respi­ra­tor. Przez kilka dni utrzy­my­wano go w śpiączce far­ma­ko­lo­gicz­nej.

Sta­rał się nie myśleć o tym, że led­wie się wywi­nął. To, że po wypadku będzie miał trud­ność z podra­pa­niem się w głowę lewą ręką, sta­no­wiło naprawdę bła­hostkę. Pie­przyć karierę, pie­przyć olim­piadę, pie­przyć kajaki. Mógł zgi­nąć na miej­scu.

Na szczę­ście wszystko goiło się na nim jak na psie.

A fil­mik do zimy osią­gnął pięć milio­nów wyświe­tleń.ROZDZIAŁ PIĄTY

Roz­dział piąty

– Hej, Romeo!

Odwró­cił się powoli i uśmiech­nął, uniósł rękę na tyle, na ile był w sta­nie, i poma­chał do dziew­czyn.

– O ósmej? Tam gdzie zwy­kle?

Ski­nął tylko głową.

Wio­sna przy­szła wcze­śnie i począ­tek kwiet­nia roz­piesz­czał sło­neczną pogodą. Mia­sto zaczy­nało się zie­le­nić; pierw­sze restau­ra­cje i kluby wysta­wiały sto­liki na ulice.

To naprawdę ostatni moment na balety. Do matury został mie­siąc.

Nie udało mu się wró­cić do szkoły na Hal­lo­ween, ale dał radę przed świę­tami. Oba­wiał się tego całego uża­la­nia, ale Rysiek przy­go­to­wał teren. Nikt nie mówił o wypadku, nikt nie komen­to­wał jego uty­ka­nia, prób bazgra­nia prawą ręką i tego, że idąc po scho­dach, zatrzy­muje się na każ­dym pół­pię­trze. Dziew­czyny twier­dziły, że w nowej, kró­ciut­kiej fry­zu­rze wcale nie wygląda jak skin­head. Tak było łatwiej na base­nie, tak było łatwiej umyć głowę. Włosy szybko odra­stały – nie tak jak ręka – i zaczął je znowu zapusz­czać.

Teraz, wio­sną, pra­wie rok po wypadku, przy­po­mi­nał daw­nego sie­bie.

Znowu mógł pisać, a próbna matura poszła mu świet­nie.

W week­end zamie­rzał wsiąść do kajaka, do dwójki, z Ric­kym. Prze­pły­nąć się rekre­acyj­nie. W domu, gdy ojca nie było, pró­bo­wał machać wycią­gnię­tym z garażu wio­słem. Spró­buje rów­nież popły­wać na kanoe, wio­słu­jąc po lewej stro­nie, z prawą ręką na szczy­cie wio­sła. Lewą mógł swo­bod­nie manew­ro­wać jedy­nie w dole, tylko przy jej pod­no­sze­niu odczu­wał jesz­cze dys­kom­fort. No i palce drę­twiały mu, gdy za długo pisał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: