- promocja
- W empik go
Romeo i Julian - ebook
Romeo i Julian - ebook
Romek Wodecki, kapitan i gwiazda drużyny wioślarskiej, ulega poważnemu wypadkowi na rowerze. Kontuzja i wielomiesięczna rehabilitacja przekreślają jego szanse na udział w olimpiadzie. Nie ma pojęcia, co zrobić z dorosłością po maturze. Wie jedno – musi jak najszybciej wyrwać się spod wpływu toksycznego ojca, niedoszłego mistrza, który chciał za pomocą syna zrealizować własne ambicje. By uporządkować myśli i znaleźć pomysł na siebie, Romeo wyjeżdża na drugi koniec kraju na obóz plenerowy.
W prowadzeniu obozu pomaga Julian, młody, ale pewny siebie i wiedzący, czego chce od życia syn organizatora. Letnie turnusy były dla niego jak wizyty w sklepie ze słodyczami, ale odkąd sparzył się na wakacyjnej przygodzie, obiecał sobie, że więcej nie ulegnie pokusie. Czy jednak zdoła trzymać się na dystans? A może perspektywa wspólnego "brzdąkania na gitarach" okaże się silniejsza? Jak na jego podchody zareaguje przystojny nieznajomy, który nie przyjechał tutaj po romans?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8296-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Wsłuchiwał się w rytmiczny chlupot wody przegarnianej piórami kajakowych wioseł.
Jutro finałowy wyścig przedostatniego turnusu tego lata, walka miastowych chłopaków o tytuł samczyka alfa, pomyślał. Uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie, jak pod koniec zeszłych wakacji czaił się w krzakach i stopy grzęzły mu w błocie, gdy rozgarniał kępę sitowia, by lepiej widzieć walkę. Kibicował wtedy skrycie jednemu z zawodników.
Zwycięzca nawet na niego nie spojrzał, odjeżdżając. Nie odwrócił głowy, wsiadając do busa. Przez jedenaście miesięcy nie przysłał nawet jednego esemesa, a w tym roku nie przyjechał, choć obiecywał.
Obietnice zawsze są _przed_, a _po_ jest tylko kpiarski, triumfalny uśmieszek i spojrzenie mówiące: „Nie waż się _nikomu_ o tym powiedzieć!”.
On też złożył obietnicę, ale samemu sobie: że więcej nie ulegnie takiej głupiej, wakacyjnej pokusie. Nie pozwoli sobie na zaangażowanie, po którym zostanie tylko kolejna wyrwa w sercu, poczucie upokorzenia i wykorzystania. Nie nabierze się więcej ani na gładkie słówka, ani na prężenie muskułów, ani na nic innego, czym mogłyby go wabić te wszystkie niewyoutowane, zalęknione chłopiątka, zamknięte w ciałach dorosłych facetów. Nigdy więcej.
No dobra, on też jeszcze jedną nogę trzyma w szafie, ale przynajmniej nie udaje tak zawzięcie kogoś, kim nie jest. Nie zakłada maski macho, nie podrywa ordynarnie dziewczyn, nie pręży się ani nie puszy, udając twardziela. Jest po prostu sobą, cichym nadwrażliwcem, który tylko czasami wychyla się ze swojej skorupy.
Trochę się oszukiwał. Tak naprawdę ostatnio bardzo zhardział. Po tamtym feralnym lecie postanowił, że już nigdy nie odsłoni miękkiego podbrzusza. Dosłownie i w przenośni. Przecież tu, gdzie żyje, lepiej się nie wychylać. Więc się nie wychylał, choć chwilami miał wrażenie, że ludzie coś podejrzewają, patrzą na niego nie tyle spode łba, co z niezdrową ciekawością. Wytrzyma jeszcze rok i zwieje.
O to, że wpakował się raz czy dwa w toksyczną relację, mógł mieć pretensje tylko do siebie. Nikt go do tego nie popychał, sam chciał spróbować, przekonać się. I się przekonał, boleśnie. Jest już duży, poradzi sobie. Poboli i przestanie. Tak sobie powtarzał, przełykając łzy upokorzenia.
Zeszłoroczny mistrz turnusu wrócił do wielkiego miasta, do swojego życia, a on został w tej przepięknej, odciętej od świata dziurze, w tym prymitywnym raju, którym wszyscy zachwycają się w letnich miesiącach, a który zimą zamienia się w wyprane z kolorów, skute lodem piekiełko.
Pokrzykiwania i chlupot ucichły, gdy kajak maruderów przepłynął zakole i pomknął ostatnią prostą do umówionej mety.
Nie obchodziło go, kto wygra tym razem. Na tym turnusie nie pojawił się nikt godny uwagi, a nawet gdyby ktoś taki tu był, to on tej uwagi nie zamierzał mu poświęcać.
Wyciągnął rękę i pomacał trawę w poszukiwaniu instrumentu. Chwycił ukulele za gryf i położył je sobie na brzuchu, ponownie zamykając oczy. Obraz wyprażonego słońcem letniego nieba, upstrzonego deseniem drżących olchowych liści zniknął i pogrążył się w ciepłym, brzoskwiniowym półmroku. Czuł słoneczne promienie na powiekach.
W szuwarach pokrzykiwały jeszcze spłoszone przez kajakarzy kaczki.
Przeciągnął palcem po strunach. C-dur, G-dur, F-dur, G-dur.
Cztery struny, cztery durowe akordy.
Być może w jego sercu panowała teraz noc, ale nie zamierzał tego komukolwiek pokazywać. Przemęczy się wieczorem na pożegnalnym ognisku, i jeszcze przez dwa tygodnie ostatniego turnusu. _The show must go on_. Kilkanaście dni farsy, a potem zapadnie w zimowy sen.
Nieważne, że dopiero rozpoczął się sierpień.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rozdział pierwszy
Półtora roku wcześniej
– Hej, Romeo!
Odwrócił się niechętnie, słysząc znienawidzoną ksywkę. Czy im nigdy nie znudzą się te pierdoły? Kończyli trzecią klasę, za rok matura, a wciąż zachowywali się jak gówniarze z podstawówki. Cheerleaderki miały na jego punkcie obsesję, a koledzy z drużyny z lubością ją podsycali, nazywając go imieniem kochanka wszech czasów. Tego, który marnie skończył.
Roman nie skupiał się na dziewczynach, a na osiągnięciu celów – na tym, by dostać się na AWF, wyjść z ligi juniorów, wyjechać na olimpiadę. Owszem, hormony szalały w każdym z nich, jednak on potrafił to histerycznie buzujące w dole ciała napięcie posłać wyżej, do rąk i ramion, i utopić w leniwie płynącym nurcie. Gdy kajak sunął prawie bezgłośnie po spokojnej powierzchni zawsze mętnej wody, wszystko znikało. Presja, napięcie, poczucie obowiązku wobec ojca i siebie. Wobec całego świata.
Od kiedy zabrakło mamy, stary cisnął jeszcze bardziej, jakby całą swoją życiową energię, całą wściekłość z powodu jej odejścia przekierował na syna. Pilnował, by ten odniósł sukces. Roman wiedział, że tak naprawdę nie chodzi o jego sukces, ale o nieosiągnięty sukces ojca.
Rodzice, którzy za pomocą dzieci spełniają własne ambicje, są najgorsi. Teraz jednak, gdy był półsierotą, Roman nie zamierzał wybrzydzać ani się stawiać, szczególnie że naprawdę nieźle mu szło w wioślarstwie. Wysoki, długonogi i silny, miał warunki fizyczne predestynujące do sukcesu w tej dyscyplinie oraz świetną wydolność, dzięki której mógł biec czy pędzić na rowerze godzinami, prawie się nie męcząc.
Ricky stojący na wale właśnie się prostował. Łapiąc się za plecy na wysokości nerek, odgiął korpus do tyłu.
– Nie ścigam się z tobą więcej! – stwierdził kategorycznie, przyglądając się, jak Romek bez wysiłku chwyta nieduży kajak pod pachę i rusza w górę. – To bez sensu! I tak zawsze przegrywam, a potem wszystko mnie boli przez dwa dni!
– Dzisiaj już mnie prawie dogoniłeś. – Roman minął go, idąc w stronę hangaru.
– Tylko dlatego, że byłeś jakiś rozkojarzony. Dałeś z siebie ile, sześćdziesiąt procent? To tym bardziej dołujące.
– Czy jak powiem, że osiemdziesiąt, to humor ci się poprawi?
Roman zniknął w półmrocznym wnętrzu. Odłożył wiosło na stojak, a kajak wsunął na wypełniające większą część stalowego baraku rusztowanie.
W taki upał prawie nikt nie wypłynął. Słońce chyliło się już ku zachodowi, woda połyskiwała czerwonawo. Zasapany Ricky z klekotem umieścił swój kajak na pustym miejscu na szczycie metalowego stelaża.
– Ja nie wiem, dlaczego jeszcze to robię, przecież wiadomo, że nie mam szans na olimpiadę – mruknął bardziej do siebie niż do kolegi z drużyny.
– Przecież ty nigdy nie chciałeś jechać na olimpiadę.
– A ty chcesz? Twój stary na pewno chce.
Roman przewiesił ręcznik przez ramię.
– Powiedzmy, że ja też chcę. Nie wiesz, jak to działa? Jak się ma za ojca byłego trenera, niespełnionego mistrza, to człowiek nie bardzo może wybierać ścieżkę kariery. Dobrze chociaż, że jakoś mi idzie, bo gdyby nie szło, ojciec pewnie by mnie utopił i poszedł robić nowego synusia.
Ricky parsknął, a Roman poczuł ukłucie za mostkiem. Robienie nowego synusia wiązało się ze znalezieniem jakiejś kobiety. Kobiety, która nie jest matką Romana.
Dlaczego to powiedział? Gdyby to Ricky zażartował w tak niewybredny sposób, Romek strzeliłby go w pysk. Przecież tata kochał mamę. I jego też, na swój szorstki, wymagający sposób, a przynajmniej tak Roman sobie powtarzał, nawet gdy dostawał od ojca opieprz za słabsze wyniki.
– To co, jutro odpuszczamy? – rzucił do kolegi, który czubkiem buta rozgarniał żwir na szczycie wału i jednocześnie rozcierał dłońmi obolałe ramiona.
– Oj tak, przy niedzieli nie pływam.
– A co, do kościoła biegasz?
Ricky znowu się roześmiał.
– Ta, jasne! Do mszy służę! Nara!
Roman przez chwilę patrzył za odchodzącym, po czym zamknął drzwi hangaru, zapiął kłódkę i powiesił klucz doczepiony do klubowej smyczy na szyi. Trener mu ufał, żadnemu innemu chłopakowi nie powierzyłby klucza do baraku ze sprzętem.
Pewnie dlatego, że żaden inny chłopak nie miał szans wyjechać na olimpiadę za dwa lata.
Słońce zniknęło za przeciwległym wałem, a wraz z nim zniknęła krwista poświata na wodzie. Rzeka płynęła, mętna i leniwa, obojętna.
Roman sprawdził godzinę w telefonie, po czym schował go do plecaka i przerzucił nogę nad ramą wysłużonego górala. W tym roku nie zrobił jeszcze przeglądu, a przedni hamulec coś ostatnio szwankował, dźwigienka nie odbijała. Jesienią już to poprawiał, dwa razy. Czas najwyższy wymienić tego gruchota. Ojciec obiecał mu nowy rower, jeśli zdobędzie pasek na świadectwie, i Romek stawał na rzęsach, żeby to osiągnąć. Codzienne treningi zabierały cholernie dużo czasu. Polska to nie Stany Zjednoczone, gdzie dobrym sportowcom naciąga się oceny, a uczelnie wyższe przyjmują ich z otwartymi ramionami, nawet jeśli nie są orłami w nauce.
Ruszył, nie dbając o to, by porządnie założyć plecak.
Na środku ścieżki rowerowej komuś rozkraczył się pojazd; facet w kasku majstrował w kucki przy łańcuchu.
W tym miejscu nie było barierek, więc Romek odbił w stronę ulicy, nie chcąc wytracać prędkości. Trochę zbyt gwałtownie. Plecak ześlizgnął się z ramienia, a przednie koło z krawężnika.
Chłopak szpetnie zaklął, usiłując lewą ręką zarzucić plecak z powrotem.
Ryknął klakson, a potem wszystko potoczyło się tak szybko, że Romek nie zdążył nawet się wystraszyć. Kierowca miał do wyboru albo wpakować się pod koła mknącego lewym pasem busa, albo drasnąć rowerzystę, który wtargnął na jezdnię. Wybrał zderzenie z busem, który, chcąc uniknąć kolizji, odbił na pas zieleni. Romek nacisnął obie dźwigienki hamulca, poczuł, że jego ciało leci do przodu, że coś go ciągnie, choć powinien przecież spaść na asfalt przed kierownicą.
Ramiączko plecaka zahaczyło o lusterko i choć auto zaczęło gwałtownie hamować, chłopak poczuł szarpnięcie w barku i bolesne uderzenie kierownicy o uda. Przeleciał kilka metrów, a ból w całym ciele stał się tak silny, że wśród krzyków, jęków klaksonów, pisku hamulców i warkotu silników stracił przytomność.ROZDZIAŁ DRUGI
Rozdział drugi
…dyslokacja barku…
Był przekonany, że otworzył oczy, ale wciąż widział tylko brudnobiały tuman, jakby gęsta mgła przysłoniła cały świat albo zapadał zmierzch w pochmurny dzień.
A przecież pogoda była piękna, gdy ruszał rowerem wzdłuż wału, tuż po tym, jak żartował z Rickym i myślał tylko o wypiciu czegoś zimnego na hamaku w ogrodzie.
…otwarte złamanie z przemieszczeniem…
Nie wiedział, gdzie się znajduje. Słyszał w oddali czyjeś głosy, ale docierały do niego tylko pojedyncze słowa, niezrozumiały żargon, jakby ktoś bawił się potencjometrem w starym radiu, w którym leciało akurat słuchowisko o tematyce medycznej.
Ojciec kiedyś opowiadał mu o słuchowiskach, miał słabość do starych radioodbiorników, które naprawiał w garażu. Romek miał wówczas kilka lat. Czy słuchowisko to coś podobnego do dzisiejszych audiobookowych superprodukcji?
Romek od dwóch lat nie przeczytał żadnej książki, ale wielu wysłuchał. W kajaku czy na rowerze, zawsze miał wetkniętą w ucho słuchawkę bluetooth. Zdawało mu się, iż ma podzielną uwagę.
Czy zdążył włączyć audiobook, zanim…?
No właśnie, zanim co się wydarzyło?
Nie pamiętał.
…rehabilitacja…
Czyja rehabilitacja? Jaka rehabilitacja? Jest w szczytowej formie! Ścignął Ricky’ego tak, że ten się tylko na jego kilwaterze gibał! Zdążył wyciągnąć kajak na brzeg, a kumpel dopiero dobijał, zziajany na dobre. A przecież nawet nie dał z siebie wszystkiego! Jeśli utrzyma takie osiągi, to przejdzie pierwsze eliminacje do kadry, wiosłując jedną ręką!
…powrót do pełnej sprawności niemożliwy…
Miał wrażenie, że jego gardło wypchano watą. Oddychał z trudem, język leżał mu w ustach jak zasuszony kołek. Przypomniał sobie Midasa po narkozie. Wybudził się biedak po kastracji, jęzor wisiał mu z pyska, łypał niewidzącymi oczami. Romek miał nadzieję, że jemu niczego aż tak istotnego nie wycięli, bo domyślił się, że budzi się z jakiejś narkozy. Nie, żeby jakoś często używał sprzętu na dole, ale przecież każdy facet ceni sobie tę część ciała bardziej niż inne. Roman nie był wyjątkiem, choć chyba wyżej cenił swoje ręce.
Chciał sięgnąć w dół i dokładnie się obmacać, choć przez film pokrywający oczy nie był w stanie stwierdzić, czy nie stoi przypadkiem nad nim ktoś, kto będzie tego świadkiem. I tak nie mógł tego zrobić, bo ręka odmawiała mu posłuszeństwa. Obie ręce odmawiały. I nogi także. Nie mógł też ruszyć skołowaciałym językiem.
Potwornie chciało mu się pić, ale gdy spróbował zwerbalizować to pragnienie, z jego ust dobył się tylko szelest przypominający rozgarnianie butem jesiennych liści.
Czy ktoś go zakneblował?
Może został porwany? Zawiązali mu oczy, związali ręce, zakneblowali. I pewnie podali jakieś środki odurzające. Nigdy niczego nie brał, nawet kleju nie wąchał, więc nic dziwnego, że teraz go tak trzepnęło. Czuł, że za moment znowu odleci, głowa naprzemiennie kurczyła się i puchła, na burym tle pojawiły się kolorowe plamy, jakieś obrazy, jakieś sylwetki.
Coś pikało miarowo.
Coś szumiało.
Gdzieś w oddali rozległ się metaliczny klekot.
…uszkodzenie ścięgien…
Chyba nigdy wcześniej nie zemdlał. Owszem, podczas pierwszego wyścigu tego sezonu porzygał się z wysiłku i nogi się pod nim uginały, ale to normalne po zimie. Trzeba nabrać formy. Nie mógł pozwolić, by zwyciężył ktoś inny ani przyznać się, że trochę sobie odpuścił. Ani przed kolegami z drużyny, ani przed ojcem, przede wszystkim nie przed nim. Trzeba dbać o reputację.
Ojciec się wkurzył, bo niewiele brakowało, by dopłynął drugi. Dla niego przegrana syna, a wszystko poza pierwszym miejscem jest przegraną, to policzek. Plama na honorze.
Na miłość ojca trzeba sobie zasłużyć.
…zespolenie za pomocą śrub…
Śrubę to mu ojciec przykręcał, nieustannie. Twierdził, że tak okazuje miłość i troskę. Te wszystkie wyzwania, ta katorżnicza praca – to przecież było dokręcanie śruby, Roman nie robił tego, by zasłużyć na szacunek czy ojcowską miłość. Miłość ojca należy się bezwarunkowo. Czy na pewno…?
Ojciec nigdy nie powiedział głośno, że na miłość trzeba sobie zasłużyć, ale Romek to czuł za każdym razem, gdy w oczach taty pojawiało się rozczarowanie, a na jego twarzy wykwitała milcząca dezaprobata. Widział to nie raz i nie dwa, w końcu wygrywać zaczął dopiero niedawno, w liceum. Późno wystrzelił w górę, na początku podstawówki był najniższy w klasie. Takie chucherko, po mamie. Czy już wtedy ojciec był zimny i nieczuły? Nie zwracał na syna uwagi, dopóki ręce mu się nie wydłużyły i nie nabrał tężyzny. Dopóki nie pokazał jakiegoś potencjału. Romek nie pamiętał.
Nie chciał pamiętać.
…kilka miesięcy…
Chciało mu się spać. I pić, tak bardzo chciało mu się pić…
…rokowania…
Czuł, że odlatuje. Wspomnienia mieszały się z rzeczywistością medycznego serialu. Dlaczego jest w szpitalu? Przy jego łóżku kręcili się jacyś ludzie w fartuchach, lekarze i pielęgniarki, a może to ojciec okryty zieloną fizeliną?
Pragnął, by to był ojciec, by pochylał się nad nim z troską, by powiedział mu, że wszystko będzie dobrze.
Jeśli ojciec pojawiał się w pokoju, to tylko wówczas, gdy Romek spał, naćpany morfiną. Może nie chciał okazać słabości, pokazać synowi, że tak naprawdę kocha go bezwarunkowo?
A może nie chciał pokazać tego, jak bardzo tym razem jest nim rozczarowany?
– Jesteś sławny, stary! – Ricky zaśmiał się, ale jakoś tak bez przekonania. – Prawie pół miliona wyświetleń w tydzień! Drogówka dawno nie miała takich statystyk! Więcej zgarnął tylko ten filmik z pociągiem i z…
– Ricky! – Roman spojrzał na niego z wyrzutem. – Stary, czy ty jesteś walnięty? Podniecasz się filmikiem, na którym prawie mi rękę urwało?
Tak, Ricky właśnie tym się podniecał.
– Nie no, ja…
– Weź mi tego nie pokazuj! – Roman odwrócił głowę w stronę okna. Nie był za bardzo w stanie poruszyć żadną inną częścią ciała.
– Ale trzeba przyznać, że wygląda to…
– Ricky, kurwa! – Gdyby mógł, strzeliłby kumpla w pysk. Ale nie mógł.
– Lekarz mówił, że się wyliżesz.
Całe ciało wciąż tak go bolało, że nie wierzył ani w to, co mówił chirurg, ani w to, co twierdził ortopeda.
To naprawdę cud, że mu tej ręki nie urwało.
Zamierzał odzyskać sprawność, wbrew całemu temu gadaniu. Czekała go jeszcze jedna operacja, może dwie, a potem trwająca milion lat rehabilitacja.
Może się pożegnać z kadrą i olimpiadą.
Chciało mu się wyć.
Ale czy na pewno? Gdy lekarz oznajmił, że już nigdy nie będzie wyczynowo wiosłował, poczuł ulgę. Strach i rozpacz przyszły po chwili, gdy przypomniał sobie o ojcu.
– Więcek mówi, że wystawią ci wcześniej oceny.
Nie słuchał Ricky’ego, relacjonującego słowa wychowawcy, myślami błądził gdzieś indziej. Co go teraz obchodzą jakieś oceny? Szkoła? Nawet jeśli wróci po wakacjach do szkoły, nie będzie mógł jeszcze pisać. Rokowania są marne, choć nikt wprost mu nie powiedział, że najprawdopodobniej zostanie kaleką. Trzeba będzie za odłożoną kasę kupić tablet, na którym można robić notatki jednym palcem. No bo przecież nowego roweru sobie nie kupi. Nie zamierzał już nigdy wsiadać na żaden rower.
– W sumie dobrze, że to lewa, co?
Spojrzał na Ricky’ego jak na idiotę.
– Rysiek, ile my się znamy? – zapytał, uśmiechając się przez łzy.
– Jak to ile? Od zawsze chyba, nie? Od piaskownicy.
Może i w łapach Rysiek miał parę, ale w mózgu już nie za bardzo.
– Czy ty odróżniasz prawą od lewej? – zapytał Roman, czując coraz większą wściekłość.
Ricky wyglądał, jakby się wahał.
– Od piaskownicy nie zauważyłeś, że jestem mańkutem? Okładałem cię łopatką trzymaną w lewej ręce.
– O w mordę, no przecież… – Ricky spojrzał w ekran telefonu, na którym wciąż migotał w zapętleniu filmik umieszczony ku przestrodze na stronie lokalnej komendy.
Nie było na nim widać twarzy rowerzysty, tylko śmignięcie auta, szarpnięcie za plecak i chłopaka wleczonego za samochodem za nienaturalnie wykręcone ramię. Potem znikał z kadru kamery ulicznego monitoringu, widać było tylko zator hamujących gwałtownie aut.
– Sorry, stary, myślałem, że…
– Serio? Myślałeś? To nie myśl może już więcej, skoro wymyśliłeś tylko to, że pocieszy mnie fakt, iż jestem znany ze swojego debilizmu!
– Ale nie widać, że to ty…
– Ricky, weź stąd idź, dobra?
– Ale…
– Wypad!
Rysiek podniósł się z krzesła, rozejrzał niepewnie, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co wyprawia. Jego najlepszy kumpel leży posiniaczony i zalany gipsem, a on sobie jaja robi.
Rysiek zawsze lubił się zgrywać, wszystko obracał w żart, najwyraźniej jednak czasy pajacowania minęły.
Za kumplem zamknęły się drzwi i dopiero teraz Roman rozluźnił zaciśnięte szczęki i pozwolił wytoczyć się spod powiek niechcianym łzom. Ostatnio płakał na pogrzebie mamy. Potem już nigdy. Ojciec pogardzał mięczakami i przy nim nie pozwoliłby sobie na okazanie słabości.
Ojca tutaj jednak nie było.
Pokazał się tylko na chwilę, tuż po wypadku, a gdy okazało się, że syn przeżyje, ale już zawsze będzie wybrakowany, przestał go odwiedzać.
Świadomość tego, że od teraz jest dla rodzica już tylko niepotrzebnym balastem, bolała bardziej niż poranione ciało.
Roman nacisnął zdrową ręką guzik przywoływania pielęgniarki. No, nie do końca zdrową, bo była nieźle posiniaczona, ale lewej nie mógł użyć wcale.
– Co się dzieje? Boli cię? – Kobieta pochyliła się nad nim z troską. Przynajmniej w oczach lekarzy i pielęgniarek pojawiał się cień współczucia. – Podać morfinę?
Należało spytać ojca, ale przecież ten dzieciak jest już prawie dorosły. Współczuła mu, bo teraz powinien latać po dworze, szykować się do wakacji. Wakacje przeleży na wyciągu, a do rówieśników wróci poharatany jak potwór Frankensteina. A taki ładny chłopak, taki młody…
Skinął głową i zamknął oczy. Słyszał, że pielęgniarka przełącza coś na automatycznym dozowniku. Gdy wyszła, odetchnął głęboko, czując dziwne zawroty głowy.
Czy tak się czuli jego kumple po wąchaniu kleju? Po paleniu trawy czy wciąganiu innego szajsu? Nie był przekonany, czy podoba mu się ten stan, ale alternatywą było leżenie bez ruchu i użalanie się nad sobą.
Nie będzie się użalał.
Wróci do formy.
Stanie na nogi.
Odzyska sprawność w ręce i jeszcze im pokaże. Komu?
Przede wszystkim ojcu.
Świadomość ulatywała, zalewana wodą, zagłuszana piskiem hamulców, rykiem silników.
Słowami ojca: „Możesz pożegnać się z olimpiadą”.
Równie dobrze mógł powiedzieć: „Możesz pożegnać się z moją miłością”.
Poczuł na skroni toczącą się łzę, gdy odpływał w ciemność.ROZDZIAŁ TRZECI
Rozdział trzeci
– Jak się czujesz, synek?
Synek.
Tylko jego stary był w stanie wypowiedzieć to słowo takim tonem, że brzmiało jak obelga.
– Dobrze.
I to był koniec rozmowy. Za każdym razem wizyta ojca wyglądała tak samo: stary siadał przy łóżku, wyciągał telefon, scrollował jakieś bzdury, rzekomo ważne sprawy służbowe, udając, że słucha. Podczas trzeciej wizyty Romkowi skończyły się rzeczy do opowiadania, nie zamierzał przecież spowiadać się z korzystania z kaczki.
– Kołnierz mi zdjęli.
Ojciec mruknął coś pod nosem, dopiero po jakiejś minucie przeniósł wzrok z ekranu na syna.
– No widzę.
– Jutro będę mógł wstać.
– Mhm.
Nie do wiary! Jak można być takim nieczułym bucem?
– Przyjdziesz popatrzeć?
– Na co?
Na gówno.
– Na to, jak mnie pionizują – wyjaśnił Roman zimnym tonem.
– A to jest coś do oglądania? Wstaniesz i w końcu pójdziesz sam do łazienki, tak? – Ojciec brzmiał, jakby zaczynał się niecierpliwić.
Srak.
– Spieszysz się? – zapytał Romek, gdy rodzic znów spojrzał na telefon.
– Ja się zawsze spieszę. Przyniosłem ci kabel do ładowarki, daj ten, co nie styka, wyrzucę po drodze.
Jaki troskliwy, myślałby kto!
– Sok mi kupiłeś? – Roman uniósł pytająco brwi.
– Zapomniałem. – Mężczyzna wstał. – Gdzie ten kabel? – Rozejrzał się, otworzył z piekielnym skrzypieniem drzwiczki odrapanej szafki.
– Możesz kupić na dole.
– Nie mam czasu. Ryśka poproś. Muszę lecieć. Do jutra.
Pierdol się.
– Do jutra.
Koniec wizyty.
Trzaśnięcie drzwi, i tylko niesmak pozostał.
Roman słyszał, jak na korytarzu ojciec rozmawia z lekarzem, ale niczego nie zrozumiał, rozlegało się tylko barytonowe dudnienie. Przypomniało mu się, jak przechodził mutację. Chwilę to trwało, a za każdym razem, gdy się odzywał, ojciec cmokał z dezaprobatą i kręcił głową z politowaniem, jakby łamiący się głos to była jego wina. Mówił coraz mniej, w końcu w ogóle przestał się do ojca odzywać. Stary zauważył to chyba dopiero po miesiącu.
– To co, jutro wstajemy? – Lekarz wtańcował do pokoju, jakby chciał mu zrobić na złość. – Taty nie będzie, ale już mu pokrótce przedstawiłem plan leczenia.
– Może pan mnie przedstawić, jestem prawie pełnoletni.
– Prawie robi wielką różnicę! – Lekarz uśmiechnął się krzywo. – W pierwszej kolejności informujemy rodzica i to on o wszystkim decyduje.
Ojca nie obchodził przebieg leczenia, odkąd dowiedział się, że powrót do pełnej sprawności i wyczynowego sportu jest niemożliwy, tego Roman był pewien. Stary się poddał, tak jak niegdyś ze swoją karierą. Nigdy nie był na tyle dobry, by zostać championem, więc po prostu sobie odpuścił. Taka była oficjalna wersja. A potem cisnął Romana, twierdząc, że on jest wystarczająco dobry.
Aż do teraz. Teraz nic nie znaczy.
– I co zadecydował ojciec?
– Nic. – Lekarz wzruszył ramionami. – Powiedział tylko, że masz robić wszystko, by się usamodzielnić.
Znaczyło to mniej więcej tyle, że nie będzie niańczył prawie dorosłego faceta, który doprowadził się do takiego stanu.
Roman wiedział, że besztanie, wrzaski i pretensje jeszcze przed nim. Stary po prostu czeka, aż staną oko w oko, aż chłopak będzie na tyle silny, by można było sobie na nim poużywać, rozpocząć wykłady o zmarnowanych szansach, przekreślonej karierze, zawiedzionych nadziejach.
Chwilami żałował, że nie zginął w tym wypadku.
A potem ogarniała go wściekłość na siebie, na ojca, na cały pieprzony świat.
Nie, nie podda się tak łatwo.
Nie porzuci wszystkiego, na co tak ciężko pracował.
Jutro wstanie, a potem zacznie ćwiczyć, gdy tylko mu na to pozwolą.
Może nie będzie zawodowym sportowcem, ale przynajmniej za rok zda na ten cholerny AWF, jak planował. Zostanie wuefistą, może trenerem, wyszkoli jakiegoś chłopaka na mistrza.
I zrobi to bez presji, wrzasku, wygórowanych oczekiwań, toksyczności.
Najpierw jednak musi wstać, a póki co strasznie kręciło mu się w głowie i chciało mu się sikać.
Miał nadzieję, że to już ostatnie w jego życiu upokarzające sikanie do kaczki.ROZDZIAŁ CZWARTY
Rozdział czwarty
– Świetnie ci idzie, Romek!
Który raz już to słyszał?
Nauczyciele, wpadający jak po ogień na lekcje indywidualne, Ricky, lekarze, pielęgniarki, rehabilitanci, ratownicy na basenie.
Tylko ojciec jeszcze tego nie powiedział.
Romek chodził, prawie nie utykając, kulę odstawił pod koniec miesiąca. Męczył się jeszcze niemożebnie, bo obite narządy wewnętrzne coś wolno się regenerowały, a dodatkowo forsował je przy ćwiczeniach fizycznych. Swoją wydolność oceniał na jakieś czterdzieści procent. Rękę podnosił już prawie prostopadle do ciała, powoli wracała sprawność palców. Nie mógł jeszcze wysiedzieć w jednej pozycji dłużej niż pół godziny, więc powrót do szkoły był wykluczony. W części zajęć uczestniczył zdalnie, kilkoro nauczycieli przychodziło do domu. Ricky kserował mu wszystkie notatki i podsyłał nagrania z dyktafonu.
Roman czuł jednak dyskomfort w związku z tym, że cała szkoła gada tylko o jego niepełnosprawności, że chcą organizować zrzutki. Nie potrzebował litości. Nie potrzebował pieniędzy od obcych ludzi. Może i stary nie żywił do niego ciepłych uczuć, ale kasy miał aż nadto i mógł wydawać ją na fizjoterapeutów dla syna. Robił to, bo nie chciał wyjść na potwora.
Romanowi nieco zmieniły się priorytety. Studia studiami, ale sprawność potrzebna mu była przede wszystkim po to, by iść na swoje i zarabiać na własne utrzymanie. Miał naprawdę po dziurki w nosie pierdolenia o zmarnowanych szansach.
Marzył już tylko o tym, by wyleczoną ręką strzelić ojca w pysk.
– Romek?
– Tak, proszę pani?
Nauczycielka patrzyła na niego serdecznie, choć początkowo mylił jej sympatię z litością. Tymczasem ona naprawdę mu kibicowała.
– Wrócisz do szkoły przed świętami?
– Mam nadzieję, że za dwa tygodnie. Akurat na Halloween! – Zaśmiał się, wykonując niesprawną dłonią gest przypominający przybijanie piątki przez zombiaka. – Przebranie już mam!
– Cieszę się, że humor cię nie opuszcza.
Właśnie, że go opuścił, a to wszystko to tylko gierka na pokaz.
– Nie poddaję się.
Wiedział, że nie wróci na Halloween. Jeśli uda mu się pojawić w szkole po świętach, na drugi semestr, to już będzie sukces. Musi to zrobić, jeśli zamierza podejść do matury i nie chce powtarzać klasy. Zda maturę, zda na studia, choćby miał flaki sobie wypruć.
Na początku mówili mu, że to tylko ręka i bark, ale lekarze w końcu się wygadali, gdy dopytywał, po co te wszystkie prześwietlenia i rezonanse. Prawie wyrwało mu rękę, przeszedł wstrząs mózgu, a skóra z policzka, żeber i biodra po lewej stronie ciała starła się na asfalcie, gdy bus go po nim wlekł. Zostaną blizny, a połowa lewej brwi już nie odrośnie. Siniaki miał wszędzie, a płuca tak obite, że przez pierwsze doby oddychał za niego respirator. Przez kilka dni utrzymywano go w śpiączce farmakologicznej.
Starał się nie myśleć o tym, że ledwie się wywinął. To, że po wypadku będzie miał trudność z podrapaniem się w głowę lewą ręką, stanowiło naprawdę błahostkę. Pieprzyć karierę, pieprzyć olimpiadę, pieprzyć kajaki. Mógł zginąć na miejscu.
Na szczęście wszystko goiło się na nim jak na psie.
A filmik do zimy osiągnął pięć milionów wyświetleń.ROZDZIAŁ PIĄTY
Rozdział piąty
– Hej, Romeo!
Odwrócił się powoli i uśmiechnął, uniósł rękę na tyle, na ile był w stanie, i pomachał do dziewczyn.
– O ósmej? Tam gdzie zwykle?
Skinął tylko głową.
Wiosna przyszła wcześnie i początek kwietnia rozpieszczał słoneczną pogodą. Miasto zaczynało się zielenić; pierwsze restauracje i kluby wystawiały stoliki na ulice.
To naprawdę ostatni moment na balety. Do matury został miesiąc.
Nie udało mu się wrócić do szkoły na Halloween, ale dał radę przed świętami. Obawiał się tego całego użalania, ale Rysiek przygotował teren. Nikt nie mówił o wypadku, nikt nie komentował jego utykania, prób bazgrania prawą ręką i tego, że idąc po schodach, zatrzymuje się na każdym półpiętrze. Dziewczyny twierdziły, że w nowej, króciutkiej fryzurze wcale nie wygląda jak skinhead. Tak było łatwiej na basenie, tak było łatwiej umyć głowę. Włosy szybko odrastały – nie tak jak ręka – i zaczął je znowu zapuszczać.
Teraz, wiosną, prawie rok po wypadku, przypominał dawnego siebie.
Znowu mógł pisać, a próbna matura poszła mu świetnie.
W weekend zamierzał wsiąść do kajaka, do dwójki, z Rickym. Przepłynąć się rekreacyjnie. W domu, gdy ojca nie było, próbował machać wyciągniętym z garażu wiosłem. Spróbuje również popływać na kanoe, wiosłując po lewej stronie, z prawą ręką na szczycie wiosła. Lewą mógł swobodnie manewrować jedynie w dole, tylko przy jej podnoszeniu odczuwał jeszcze dyskomfort. No i palce drętwiały mu, gdy za długo pisał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki