- W empik go
Ronda Rousey. Moja walka / Twoja walka - ebook
Ronda Rousey. Moja walka / Twoja walka - ebook
Surowa siła. Instynkt przetrwania. Kobieca wrażliwość.
Rondzie Rousey nikt nigdy niczego nie podarował. Olimpijska medalistka w judo, mistrzyni UFC i gwiazda Hollywood do wszystkiego doszła ciężką pracą.
Urodziła się gotowa do walki. Na dziesięciostopniowej skali Apgar wykorzystywanej do oceny stanu zdrowia noworodków uzyskała zero. Siła przetrwania była jednak silniejsza. Nie złamały jej zaburzenia mowy, ucieczka z domu, śmierć ojca, wielka przegrana na igrzyskach olimpijskich, toksyczny związek i mordercze treningi.
Moja walka/Twoja walka to napisana z typowym dla Rousey urokiem i dowcipem opowieść o uporze, przezwyciężaniu własnych słabości, a także kulisach UFC.
Ronda Rousey, fighterka w życiu i oktagonie, dzieli się z czytelnikami wiedzą o tym, jak czerpać satysfakcję z poświęceń, wykorzystywać własne ograniczenia i być najlepszym nawet podczas najgorszego dnia.
Mądra, poruszająca i niewiarygodna historia jednej z najbardziej niesamowitych kobiet świata.
***
Wzruszająca i inspirująca książka – Ronda Rousey to bez wątpienia jedna z najbardziej interesujących kobiet na świecie. Jej autobiografia jest wciągająca i pełna dramatyzmu. Autorka dzieli się z czytelnikiem swoimi emocjami, przemyśleniami i doświadczeniami. Ta historia daje odbiorcy ogromnego „kopa” pozytywnej energii i przypomina, że tak naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych.
Karolina Kowalkiewicz, zawodniczka MMA/UFC
Życie Rondy to opowieść o tym, ile poświęceń, bólu, potu, krwi i nieprzespanych nocy kosztuje sukces w sportach walki. To też opowieść o niezłomności charakteru, pasji i prawdziwej miłości do sportu, która pozwala podnieść się po każdym upadku. Nie ma innej drogi na szczyt.
Tomasz Drwal, zawodnik i trener MMA; pierwszy Polak walczący w UFC
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7924-632-8 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ronda Rousey to rewolucjonistka.
Oczywiście nie wiedziałem tego w 2011 roku, gdy udzielałem w Los Angeles wywiadu dla TMZ i odpowiadałem na pytanie, kiedy kobiety będą walczyć w Ultimate Fighting Championship (UFC). Spojrzałem wtedy w obiektyw kamery i stwierdziłem: „Nigdy”.
W tamtym momencie byłem o tym przekonany. Nie miałem problemu z kobietami, które walczyły i zarabiały w ten sposób na życie, ale za każdym razem, gdy pojawiał się temat wprowadzenia żeńskich walk do UFC, przypominał mi się pojedynek, który oglądałem podczas lokalnego show w północnej Kalifornii. Była tam kobieta walcząca jak facet, a naprzeciw niej stała rywalka, która wyglądała, jakby zaliczyła może pięć treningów Tae Bo. To był najgorszy łomot, jaki kiedykolwiek widziałem, dlatego nie chciałem pokazywać czegoś podobnego w UFC.
A potem pojawiła się Ronda.
Kilka miesięcy po wywiadzie, którego udzieliłem TMZ, organizowaliśmy show w Las Vegas i ktoś zawołał mnie tam po nazwisku. To była Ronda Rousey. Słyszałem o niej, mówiono mi, że jest dobrą zawodniczką. Podszedłem i uścisnąłem jej rękę, a ona powiedziała: „Pewnego dnia będę dla ciebie walczyć i zostanę twoją pierwszą mistrzynią świata”. Musicie zrozumieć, że wszyscy – mężczyźni i kobiety – mówią mi dokładnie to samo. Powtarzają: „Pewnego dnia będę dla ciebie pracować i zostanę twoim następnym mistrzem świata”.
Ronda była jednak wytrwała, a kiedy oglądałem jej występy w organizacji Strikeforce, którą kupiliśmy, zrozumiałem, że to wyjątkowa zawodniczka. Podczas jednej z gal UFC poprosiła o spotkanie ze mną. Po 15 minutach rozmowy pomyślałem: „Chyba to zrobię. Ona może to wszystko rozruszać, a ja wierzę w każde słowo, które pada z jej ust”. Zaprezentowała wtedy niezwykłą charyzmę i energię. A oglądanie jej walk było fascynującym przeżyciem.
Podjąłem więc decyzję, że Ronda dołączy do UFC i wystąpi w walce wieczoru podczas gali UFC 157, która miała odbyć się 23 lutego 2013 roku. Decyzja ta wywołała wiele kontrowersji wśród kibiców i przedstawicieli mediów, ale tamtej nocy w Anaheim Ronda weszła do oktagonu i stoczyła świetną walkę z Liz Carmouche. Pojedynek był ekscytujący od pierwszych sekund aż do samego końca, który nastąpił tuż przed gongiem obwieszczającym zakończenie pierwszej rundy.
A to był dopiero początek.
Poziom umiejętności wśród kobiet nagle wystrzelił w górę. Stało się to tak szybko, że przerosło moje najśmielsze oczekiwania. A na czele podążała Ronda. Ta dziewczyna to prawdziwy fenomen. Wiedziałem o tym, czułem to i wszedłem w ten projekt na całego. Ronda ma talent, świetny wygląd i determinację. I choć pokonała drogę od barmanki do supergwiazdy, tak naprawdę zawsze była znakomitą sportsmenką i medalistką olimpijską, ale dopiero teraz znalazła to, co naprawdę chce robić. Zrozumiała, że pragnie dowieść swojej bezkonkurencyjności. A kiedy to sobie uświadomiła, wkroczyła w świat mieszanych sztuk walki, absolutnie go zdominowała i stała się jedną z największych, jeśli nie największą gwiazdą UFC.
Nazywam ją rewolucjonistką, ponieważ jest nią w każdym calu. Ludzie mówią często „A, ta kobieca koszykówka, to całe WNBA”, „Kobiety używają w golfie niższych kołeczków” albo „Tenisistki nie uderzają tak mocno jak tenisiści”. Nikt nie mówi w ten sposób o Rondzie Rousey. Ta kobieta jest jednym z najsilniejszych i najbardziej niesamowitych sportowców, z jakimi współpracowałem w ciągu całej mojej kariery w świecie boksu oraz MMA, i nie ja jeden porównuję jej wyczyny w oktagonie do najlepszych walk Mike’a Tysona. Spójrzcie na jej zaciekłość i to, w jaki sposób biega za swoimi przeciwniczkami. Z Rondą nie ma żartów: kiedy wychodzi do walki, możecie być pewni, że jej rywalce stanie się krzywda.
Ronda posiada wyjątkową umiejętność koncentracji, nie tylko podczas walki czy na treningu, ale również w codziennym życiu. To kobieta, która nie imprezuje. Codziennie rano budzi się z myślą: „Co mogę zrobić, żeby być lepsza niż wczoraj?”. Ona naprawdę tak żyje.
Ronda jest niesamowitym wzorem dla innych i daje pewność siebie wielu kobietom i dziewczynom. Kiedy byłem mały, chłopcy bawili się zwykle w jednym miejscu, a dziewczyny w innym – ci pierwsi byli aktywni fizycznie, te drugie wolały zaś domki z lalkami. W ostatnie Halloween dziewczęta w całym kraju przebierały się za Rondę Rousey. To dlatego, że jest niesamowitą, piękną i silną kobietą.
Inspiruje bardzo wiele osób. Podczas letnich rozgrywek Little League World Series jedna z gwiazd tego turnieju, 13-letni Afroamerykanin z południa Chicago, zajął pozycję z kijem w dłoni, a na ekranach telewizorów oprócz statystyk pojawiło się nazwisko jego ulubionego sportowca. Była nim Ronda Rousey. To prawdziwy przełom. Mógł wybrać każdego – LeBrona Jamesa, Dereka Jetera, dosłownie każdego – ale stwierdził, że jego ulubionym sportowcem jest Ronda Rousey.
Ronda zrewolucjonizowała cały sport, a z czasem być może zrewolucjonizuje również cały świat. Nie sądzę, by o jej dokonaniach należało mówić w czasie przeszłym, mam nawet wrażenie, że napisała swoją książkę zbyt wcześnie, bo dopiero się rozkręca. Ta kobieta osiągnie niesamowite rzeczy, dlatego przygotujcie się na kolejną część historii Rondy Rousey.DLACZEGO WALCZĘ
Jestem wojowniczką.
Aby być wojownikiem, trzeba mieć w sobie pasję. Ja mam jej tyle, że trudno mi ją wręcz okiełznać. Moje ciało wyrzuca ją z siebie w postaci łez, potu i krwi.
Bardzo wiele osób zakłada, że jestem zimna i nieczuła, ale tak naprawdę, żeby walczyć, muszę mieć wielkie serce. Mam serce na dłoni, a kiedyś mi je złamano. Mogę walczyć z połamanymi palcami i szwami na stopach. Potrafię przyjąć cios bez mrugnięcia okiem, ale zalewam się łzami, kiedy w radiu leci smutna piosenka. Jestem wrażliwa i dlatego walczę.
Zaczęło się to już w chwili moich narodzin. Walczyłam o pierwszy oddech. Walczyłam o pierwsze słowa. Dziś toczę bitwy, o których dużo się mówi. Przez długi czas czułam jednak, że muszę walczyć o każdy drobiazg. Teraz jedna duża walka co kilka miesięcy rekompensuje mi te mniejsze, toczone każdego dnia. Czasem przegrane bitwy wydają się mało ważne. Korek. Opieprz od szefa. Te codzienne porażki potrafią doprowadzić nas do szaleństwa, ale to inne przegrane bitwy odmieniają twoje życie. Utrata kogoś, kogo kochasz. Nieudana próba osiągnięcia czegoś, co kosztowało cię mnóstwo wyrzeczeń.
Ja walczę dla swojego taty, który przegrał swoją bitwę i zmarł, kiedy miałam osiem lat, a także dla mamy, bo nauczyła mnie wygrywać w każdej sekundzie życia.
Walczę, aby ludzie, którzy mnie kochają, byli ze mnie dumni. Walczę, aby ludzie, którzy mnie nienawidzą, wrzeli z wściekłości. Walczę dla wszystkich, którzy kiedykolwiek czuli się zagubieni, zostali opuszczeni albo muszą mierzyć się ze swoimi demonami.
Dążenie do wielkości to długa i wyczerpująca wojna, toczę ją każdego dnia. Osiągam sukcesy dzięki walce. Nie chodzi mi tu jednak o walkę w oktagonie o powierzchni 230 metrów kwadratowych czy na 64-metrowej macie. Życie to bitwa trwająca od pierwszego wdechu do ostatniego wydechu. Musisz walczyć z ludźmi powtarzającymi, że czegoś nie da się zrobić. Musisz walczyć z instytucjami o szklanych sufitach, które należy rozbić. Musisz walczyć ze swoim ciałem, kiedy mówi ci, że jest zmęczone. Musisz walczyć ze swoim umysłem, kiedy zaczynają nachodzić cię wątpliwości. Musisz walczyć z układami stworzonymi, aby cię rozsierdzić, i przeszkodami mającymi cię zniechęcić. Musisz walczyć, ponieważ nikt inny tego za ciebie nie zrobi. Musisz walczyć też za tych, którzy sami nie mają takiej możliwości. Każdą cenną rzecz w życiu trzeba zdobyć w potyczce.
Nauczyłam się, jak walczyć i jak wygrywać. Niezależnie od tego, na jakie bariery się natkniesz i kto będzie próbował ci przeszkodzić, zawsze istnieje droga do zwycięstwa.
Oto jak wyglądała moja.DZIEŃ WALKI
Wstaję późnym popołudniem. Spałam przez cały dzień, budząc się tylko na posiłki, po których wracałam do stanu hibernacji. Zakładam na siebie czarne spodenki i czarny sportowy stanik.
W pokoju hotelowym jest ciepło. Chcę, żeby moje ciało było ciepłe i elastyczne.
Stoję przed lustrem. Zaczesuję włosy do tyłu, w osobnych pasmach. Najpierw przód: zabezpieczam go opaską elastyczną. Potem lewa strona. Na końcu prawa. Wszystkie kosmyki muszą opadać mi na szyję. Biorę kolejną opaskę i łączę ze sobą wszystkie trzy pasma, a potem ciasno zawiązuję je w kok. W ten sposób włosy naciągają mi skórę na głowie i rozszerzają mi oczy. Kiedy stoję tak przed lustrem, coś się we mnie przełącza. Widząc siebie przygotowaną do walki, czuję, że się zmieniam; nagle nic już nie jest takie samo.
Do wyjścia mam jeszcze godzinę. Zakładam dres Reeboka i moje buty do walki – tanie, czarne love culture’y ze sztucznego zamszu, które już się rozpadają, ale były też świadkami prawie wszystkich moich zwycięstw na zawodowym ringu.
Członkowie mojego zespołu siedzą w salonie mojego apartamentu hotelowego – niektórzy na wielkiej kanapie, inni na krzesłach. Mówią przyciszonymi głosami, ale zza zamkniętych drzwi dobiega mnie czasem ich śmiech. Słyszę, jak poruszają się po pokoju. Edmond, mój główny trener, dwukrotnie sprawdza zawartość torby, upewniając się, że o niczym nie zapomnieliśmy. Rener, przygotowujący mnie w brazylijskim jiu-jitsu, rozwija i zwija z powrotem baner z logo moich sponsorów, który zostanie powieszony za mną w klatce. Rener chce przygotować materiał tak, aby można było rozwiesić go jednym ruchem nadgarstka. Martin, który jest moim trenerem od zapasów, zachowuje idealny spokój. Justin, mój sparingpartner od judo i przyjaciel z dzieciństwa, nerwowo pociera dłonie. Wszyscy ubrani są od stóp do głów w zaprojektowane specjalnie na walki oficjalne stroje mojego zespołu.
Otwieram drzwi i wszyscy zamierają. W pokoju panuje cisza.
Ochrona puka do drzwi wejściowych; są gotowi, żeby nas eskortować.
Kiedy wychodzę z pokoju hotelowego, czuję się jak Superman wybiegający z budki telefonicznej z wypiętą klatką piersiową i peleryną powiewającą za plecami. Niepowstrzymana. Niepokonana. Różnica jest taka, że ja na piersi zamiast S mam logo UFC. Mój wyraz twarzy staje się wredny. Od chwili kiedy opuszczam pokój, jestem w bojowym nastroju.
Za drzwiami czeka na mnie trzech mężczyzn ze słuchawkami w uszach, którzy mają doprowadzić mnie na walkę.
– Gotowa? – pyta ich szef, mając na myśli przejście do hali sportowej.
– Gotowa – odpowiadam, mając na myśli zwycięstwo w walce.
Edmond omiata wzrokiem pokój, upewniając się, że wszystko wzięliśmy. Podaje mi słuchawki Monster; wieszam je sobie na szyi.
Prowadzi nas szef ochrony. Wokół mnie idą członkowie mojego zespołu, a z tyłu dwaj pozostali ochroniarze.
Przechodzimy obok wind i zagłębiamy się w skąpane we fluorescencyjnym świetle tunele o betonowych posadzkach i ścianach pokrytych rurami. Korytarze są puste, a odgłos naszych kroków odbija się echem od ścian. Mijamy podziemne pokoje, w których meldują się pracownicy hotelu, i pomieszczenia, gdzie sortowane są odpady. Słyszę gwar dochodzący ze stołówki pracowniczej. Pikanie ładującego palety wózka widłowego zanika, kiedy idziemy labiryntem w stronę szatni.
Zbliżamy się, a ja dostrzegam coraz więcej oznak życia. Korytarzami chodzą pracownicy produkcji. Z kolejnych pomieszczeń wyłaniają się kamerzyści, ochroniarze, trenerzy, zawodnicy, członkowie komisji sportowych i inne przypadkowe osoby. Kiedy wchodzimy do hali, dołącza do nas przedstawiciel komisji stanowej. Od tego momentu aż do chwili, kiedy opuszczę budynek, cały czas będę na widoku.
Na drzwiach szatni znajduje się przyczepiona taśmą klejącą kartka z moim nazwiskiem wydrukowanym czarnymi literami.
– Powodzenia – mówi szef ochrony, kiedy wchodzę do pozbawionego okien pomieszczenia o ścianach z pustaków. Pokój pomalowany jest na jasny beż; wykładzina jest cienka i ciemna. Na podłodze znajduje się mata do ćwiczeń, a płaski telewizor na ścianie wyświetla na żywo walkę z karty wstępnej.
W innych szatniach ludzie uruchamiają systemy stereo i włączają muzykę. Żartują i dowcipkują.
W mojej szatni jest poważnie. Panuje cisza. Nikt się nie uśmiecha. Nie lubię, kiedy ktoś żartuje w mojej szatni. To nie pora na dowcipy. Od chwili opuszczenia pokoju hotelowego nie ma żadnego pierdolenia. Czas na głupoty minął. Teraz będą się działy poważne rzeczy.
Nie próbuję uwolnić się od presji i narastającego ciśnienia. Ja je chłonę. To właśnie ciśnienie wyrzuca pocisk z lufy pistoletu.
Wchodzimy do szatni. Dołącza do nas piąty człowiek z mojego narożnika: Gene LeBell, pionier MMA i wieloletni przyjaciel mojej rodziny. Siada i bawi się stoperem.
Ja leżę na podłodze z głową na torbie. Zamykam oczy. Próbuję odpłynąć w sen.
Budzę się i chcę się rozgrzewać, ale jest za wcześnie i Edmond mnie powstrzymuje.
– Spokojnie, jeszcze nie czas – mówi ze swoim ormiańskim akcentem. Jest spokojny i pewny siebie. Przez chwilę masuje mi ramiona, jakby próbował ugnieść nadmiar energii przepływającej przez moje ciało.
Chcę się ruszać, coś robić. Chcę być bardziej gotowa.
– Nawet jeśli jest ci zimno, to w porządku – mówi Edmond. – Odpręż się. Nie chcemy, żebyś się przegrzała.
Edmond owija mi dłonie bandażami, a przedstawiciel stanowej komisji sportowej sprawdza, czy wszystko odbywa się zgodnie z zasadami.
Najpierw bandaż. Potem biała taśma samoprzylepna, która podczas odwijania z rolki wydaje dźwięk, jakby coś się darło. Obserwuję, jak materiał biegnie hipnotycznie między moimi palcami, wokół dłoni i nadgarstków. Następnie Edmond wygładza końcówkę na moich nadgarstkach i jestem kolejny krok bliżej chwili, na którą czekałam, o której myślałam podczas treningów i do której nigdy nie byłam bardziej przygotowana.
Przedstawiciel komisji podpisuje się na moich owiniętych dłoniach czarnym markerem. Zaczynam się rozciągać i podskakiwać. Edmond tarczuje ze mną przez chwilę, ale powstrzymuje mnie, zanim przesadzę. Wydaje mi się, że to za mało. Chciałabym wyprowadzić więcej ciosów.
– Spokojnie, spokojnie – powtarza.
Słyszę odgłosy tłumu widocznego na ekranie. Kiedy na hali pojawiają się kolejni widzowie, hałas przedostaje się przez ściany szatni. Energia tego tłumu przesącza się przez beton i wnika w moje ciało.
Zegar tyka. Edmond sadza mnie na składanym krześle. Pochyla się nade mną.
– Jesteś przygotowana lepiej niż ta dziewczyna – mówi. – Jesteś od niej lepsza pod każdym względem. Walczyłaś z myślą o tej chwili. Pociłaś się z myślą o tej chwili. Wypruwałaś sobie żyły z myślą o tej chwili. Wszystko, co robiliśmy, robiliśmy właśnie po to. Jesteś najlepsza na świecie. A teraz idź i rozpierdol tę dziewczynę.
W tym momencie pragnę tylko zniszczyć moją rywalkę. Chcę tego każdą komórką mojego ciała.
W korytarzu słyszę zdarty głos Burta Watsona. Burt jest oficjalną niańką zawodników UFC i zajmuje się tyloma różnymi rzeczami, że trudno określić, jakie konkretnie stanowisko zajmuje – najlepiej byłoby stwierdzić, że po prostu się nami opiekuje.
– Tak jest, lecimy! – krzyczy. – Właśnie tak, właśnie dlatego to robimy, maleńka. To jest twój moment i twoja walka. Nie pozwól, żeby odebrali ci twój wieczór, maleńka.
Kiedy mnie odprowadza, jego głos odbija się od ścian korytarza. Jestem podekscytowana.
Moje rywalki zawsze wychodzą jako pierwsze. Nie widzę mojej przeciwniczki, ale słyszę kiepską piosenkę, którą rozbrzmiewa cała hala. Natychmiast zaczynam czuć nienawiść do tego kawałka.
Słyszę, jak publiczność reaguje na wyjście zawodniczki. W półmroku tunelu czuję drżące od aplauzu powietrze, ale wiem, że kiedy ja wyjdę, cała hala eksploduje. Gdy pojawię się przed widownią, ludzie zaczną wariować. Niemal czuję w kościach ich ryk i mam świadomość, że hałas wstrząśnie moją rywalką.
Edmond mocno uciska mi twarz. Pociera moje uszy i nos. Twarz mi się napina, dzięki czemu jestem przygotowana na ewentualne ciosy. Edmond mocniej zaciska mi kok. Czuję mrowienie na skórze głowy. Mam szeroko otwarte oczy. Jestem rozbudzona. Jestem czujna. Jestem gotowa.
Dostajemy sygnał. Otacza mnie ochrona. Ludzie z mojego narożnika idą krok za mną.
Moje ciało przenikają ciężkie akordy gitarowe Joan Jett: rozbrzmiewa kawałek Bad Reputation, a ja wychodzę na halę, patrząc prosto przed siebie. Widzę tylko to, co znajduje się przede mną, czyli ścieżkę prowadzącą do klatki.
Na schodach przed oktagonem ściągam słuchawki i buty. Zdejmuję też bluzę z kapturem, spodnie i koszulkę. Pomaga mi w tym zespół, bo trudno jest się rozebrać dłońmi w rękawicach.
Edmond uderza mnie ręcznikiem. Przytulam po kolei wszystkich członków mojego zespołu. Renera. „Wujka” Gene’a. Martina. Justina. Edmond całuje mnie w policzek. Ściskamy się, a potem wkłada mi do ust ochraniacz. Stitch Duran, mój specjalista od urazów głowy, smaruje mi twarz wazeliną i odchodzi na bok.
Wyciągam przed siebie ramiona, a sędzia poklepuje mnie, upewniając się, że niczego przy sobie nie mam. Przesuwa dłonie za moimi uszami i po włosach, sprawdza ciasny kok. Każe mi otworzyć usta. Sprawdza rękawice. Kieruje mnie na schody.
Wchodząc do klatki, wykonuję lekki ukłon – to nawyk z czasów, gdy uprawiałam judo. Przytupuję dwukrotnie lewą nogą. Potem prawą. Podskakuję, przytupując obydwiema stopami. Idę do narożnika. Potrząsam ramionami. Uderzam się otwartą dłonią w prawy bark, potem w lewy, a potem w uda. Dotykam maty. Ludzie z mojego narożnika rozwijają za mną baner z nazwami sponsorów. Przeskakuję z nogi na nogę. Wykonuję przysiad i szybko się prostuję. Przytupuję jeszcze raz obydwiema stopami. I przestaję się ruszać.
Nadszedł ten moment. Moje ciało jest rozluźnione, a jednocześnie bardzo czujne, gotowe na akcje i reakcje. Mam wyostrzone zmysły. Wypełnia mnie tylko jedno pragnienie: chęć wygranej. To kwestia zwycięstwa lub śmierci. Czuję się, jakbym od zawsze znajdowała się w tej klatce, jakby czas, który upłynął od ostatniej walki, nie istniał. Mój umysł przełącza się na tryb bitewny i wkraczam w sferę, w której istnieje – i zawsze istniała – tylko walka.
Patrzę na drugi koniec klatki.
Na środek wychodzi tymczasem spiker UFC Bruce Buffer. Bruce jest najlepszy w tym, co robi, ale kiedy odwraca się w kierunku mojej rywalki, słyszę tylko:
– Bla, bla, bla, bla, bla.
Następnie odwraca się do mnie i mówi:
– Bla, bla, bla, bla, bla.
Widzę tę dziewczynę. Nie spuszczam jej z oczu. Zawsze próbuję nawiązać kontakt wzrokowy. Czasami przeciwniczki uciekają spojrzeniem.
Chcę, żeby na mnie spojrzała.
Chcę, żeby spojrzała mi w oczy. Chcę, żeby zobaczyła, że się nie boję. Chcę, żeby wiedziała, że nie ma szans. Chcę, żeby była przerażona. Chcę, żeby uświadomiła sobie, że przegra.
Sędzia spogląda na moją przeciwniczkę i pyta:
– Gotowa?
Dziewczyna kiwa głową.
Sędzia wskazuje na mnie.
– Gotowa?
Potwierdzam ruchem głowy i myślę: „Urodziłam się gotowa”.
A potem zaczynamy.URODZIŁAM SIĘ GOTOWA
Wielu zawodników dopada przed walką przekonanie, że nie są gotowi. Czują się sztywni i nieprzygotowani; wierzą, że to uczucie minie, kiedy trochę bardziej się rozgrzeją. Zaczyna zjadać ich strach.
Zostałam wychowana w taki sposób, aby być gotowa do walki w każdej chwili. Prawie w ogóle się nie rozgrzewam, a mimo to jestem tak dobrze przygotowana, że przed rozpoczęciem pojedynku muszę dosłownie się zmuszać, żeby poczekać na sygnał od sędziego.
Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie stanąć do walki wcześniej, niż się zakładało.
Omal nie umarłam przy narodzinach.
1 lutego 1987 roku moja ciężarna mama krzątała się po domu, szykując wszystko przed wyjazdem do szpitala.
– Jesteś gotowy, Ron? – zapytała mojego tatę.
– Kochanie, urodziłem się gotowy – odpowiedział.
Moi rodzice nie byli jednak przygotowani na to, co miało się wydarzyć.
Urodziłam się z owiniętą wokół szyi pępowiną, przez co nie mogłam oddychać. Moje serce przestało bić. Pojawiłam się na świecie fioletowa i otępiała. Na dziesięciostopniowej skali Apgar, wykorzystywanej do oceny stanu zdrowia niemowląt w momencie urodzenia, siedem uznawane jest za dobry wynik. Ja uzyskałam zero.
Mama twierdzi, że lekarze byli wtedy przekonani, że nie żyję. Zapanował chaos. Personel biegał we wszystkich kierunkach. Metalowymi wózkami na skrzypiących kółkach zwożono do sali sprzęt. Pielęgniarki trzaskały szafkami, wyciągając z nich jakieś rzeczy. W końcu lekarze zdołali przywrócić mi oddech. Przecięli pępowinę, odwiązali mi ją z szyi, przeprowadzili resuscytację i dostarczyli tlen do moich płuc.
Moja mama była przekonana, że trwało to wieczność – choć prawdopodobnie było to tylko kilka minut – ale w końcu zaczęłam oddychać, a moje serce zabiło.
Cała ta sytuacja przeraziła moich rodziców. Wtedy jedyny raz w życiu moja mama widziała, jak tata płacze.
Rodzice dali mi na imię Ronda po moim tacie Ronie. Są tacy, co myślą, że istnieje jakiś specjalny powód, dla którego w moim imieniu brakuje litery „h”, ale stało się tak przypadkowo. Kiedy sytuacja w sali szpitalnej trochę się uspokoiła i było już wiadomo, że przeżyję, pielęgniarka zapytała mojego tatę o imię dla mnie.
– Ronda – odpowiedział.
Pielęgniarka poprosiła, żeby to przeliterował. Ponieważ mój tata miał na imię Ron, sądził, że imię żeńskie pisze się tak samo, więc powiedział jej:
– R-O-N-D-A.
I tak też napisano na moim akcie urodzenia. Równie dobrze mogli napisać tam „Ronda, bez H”, ponieważ przez całe życie musiałam poprawiać ludzi – dopiero od niedawna częściej zapisują moje imię właściwie – ale wydaje mi się, że w takiej formie lepiej do mnie pasuje. Poza tym „H” to głupia litera.
Moi rodzice byli szczęśliwi, że przeżyłam, ale lekarz, który mnie uratował, powiedział, że mogłam doznać urazu mózgu, który najczęściej nie daje o sobie od razu znać. Wyjaśnił, że jeśli uszkodzenie powstało w okolicach odpowiedzialnych za mowę czy chodzenie, to może wyjść na jaw dopiero po kilku miesiącach, a nawet latach, ponieważ wszelkie tego rodzaju opóźnienia widoczne są dopiero na konkretnych etapach rozwoju.
Lekarze zwykle nie pocieszają ludzi w takich sytuacjach, ale on podzielił się wtedy swoją prywatną opinią.
– W większości takich przypadków dziecko nie przeżywa – stwierdził. – W tym momencie mogę powiedzieć tylko tyle, że dziewczynka oddycha, jej serce pracuje bez zarzutu, a jej odruchy są prawidłowe. Nie mam pojęcia, co przyniesie przyszłość, ale dzieci są niesłychanie wytrzymałe, a to z całą pewnością ma duszę wojownika.