- W empik go
Rosez i Corvcan. Splot - ebook
Rosez i Corvcan. Splot - ebook
Rosez, nonkonformista ze słabością do kobiet i alkoholu, kończy właśnie Akademię
Wiedzy Powszechnej. Marzy mu się kariera łowcy. W tym samym czasie Corvcan, herszt legendarnej hanzy Kamratów, zamierza rozwiązać swoją drużynę po zrealizowaniu ostatniego zlecenia. Wkrótce drogi Roseza i Corvcana przetną się - pomimo wzajemnej niechęci będą musieli połączyć siły, by razem walczyć o przetrwanie.
Czy młodemu Rosezowi uda wyrwać się z zatęchłych, rozpijaczonych i przesiąkniętych degrengoladą Doków? Czy będzie w stanie sprostać oczekiwaniom Corvcana? I czy mistrzowskie opanowanie fechtunku wystarczy, by przetrwać w brutalnym świecie owładniętym żądzą mordu?
Puls w skroniach Corvcana Bortera był tak silny, że zatykał mu uszy. Odwlekał ten moment tak długo, jak tylko mógł. Dega, ze wzrokiem utkwionym w powale, zaczął znowu skubać machinalnie słonecznik, a Toniano podszedł do okna, wbił palce w parapet i zastygł. Haizar stał na środku oniemiały i rozdygotany, patrzył to na Corvcana, to na pozostałych Kamratów, aż w końcu roztrzaskał to, co miał akurat pod ręką, czyli stolik, z taką furią, że jego fragmenty rozleciały się po całym alkierzu. Wreszcie ochłonął, podszedł do Corvcana i położył mu obie dłonie na ramionach. Przywarł czołem do jego czoła.
Dawid Jurek - rocznik 1984. W 2009 roku obronił dyplom z malarstwa sztalugowego na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Zawodowo zajmuje się grafiką koncepcyjną i narracyjną na potrzeby rynku gier wideo i telewizji. Książka "Rosez i Corvcan. Splot" jest jego debiutem literackim.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-439-9 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pchnął drzwi i wszedł do środka. Przywitał go aromat pieczonego wieprzka i kwaśna fala potu kilkudziesięciu chłopów przybyłych tu prosto z szałasów, smolarni i nigdy niewietrzonych chlewów. Nie zraziło go to bynajmniej, sam pachniał nie lepiej. Tłok, gwar. Spazmatyczny śmiech obszernej dziewuchy i rechot pastucha usiłującego wstać z klepiska. W półmroku jawiły się cząstki przytarganej przez gości materii, połyskiwały bursztynowe kolie i szklane korale domowego wyrobu. Corvcan Borter przeczesał palcami zmierzwioną brodę. Spoglądając na kompanów, roześmiał się głośno i ruszył w głąb gospody Pod Świńskim Ryjem.
Chciał tylko usiąść, w spokoju zjeść coś ciepłego, wypić. Należało im się. Przeszedł nad leżącym nadal pastuchem, przepchnął się przez grupkę rosłych chłopów i dotarł do szynkwasu.
– Nam tu takich jak ty nie trza. Reszta może zostać – rzucił od razu właściciel gospody i machnął w jego kierunku ścierą.
Miał już wyrzucić z siebie kilka ciepłych słów, ubiegł go jednak jeden z kompanów. Haizar uśmiechnął się cierpko, po czym przewiesił się przez szynkwas, chwycił ścierę w locie, zarzucił dłoń na kark oberżysty i gwałtownie przyciągnął jego głowę do siebie.
– Kmiocie, zawrzyj pysk, bo pchasz się w temblak. Uznamy dla twego dobra, żeś tego nie rzekł. Ten tu krasnolud zwie się Corvcan, to Dega i Toniano, a jam jest Haizar. Kamraci, pojmujesz, czy mam ci rozczłonkować na sylaby?
Haizar puścił oberżystę, a ścierę złożył na cztery i delikatnie ułożył na jego ramieniu. Z gospodarza błyskawicznie uleciała cała pogarda, co dla Corvcana było wystarczającą rekompensatą.
– Każesz sługom zanieść nasze bagaże do najprzedniejszego alkierza, jaki jest w tej ruderze, przygotujesz dla nas ławę, antałek najdroższego piwa i najlepszą strawę, później balie z gorącą wodą. Konie napoić. I umyć. Dokładnie. Z życiem, chłopie! – dokończył Haizar.
– Wybacz mi, panie Borter. Wybacz. Głupiec ze mnie, nie poznał żem, wybaczcie raz jeszcze. Tak po prawdzie to ja właściwie nic do krasnoludów nie mam. Kompletnie nic. Służka co rychlej do izbicy poprowadzi. Wszystko wnet będzie naszykowane. Prośbę mam jedyną, coby panowie łaskawi na czas pobytu oręż u mnie przechowali, bo…
– He, głupiś doprawdy, może zamiast gospodarzem było ci pisane zostać trefnisiem, he? Szybciej świat zuczciwieje, zapomnij.
Borter poczuł na sobie wymowne spojrzenie Degi. Słonecznik. I jeszcze jedno, Toniano z tym jego zębem.
– Jedna porcja strawy ma być dokładnie rozdrobniona. Macie słonecznik?
– Mamy.
– To do alkierza przynieść, najlepiej od razu z dziesięć sztuk.
Gospodarz przytaknął, a kiedy zniknął w tłumie gości, Haizar zwrócił się do krasnoluda:
– Wiesz, Corvcan, jedno mnie teraz tylko trapi. Wspomnij, czegośmy chwalebnego dokonali w tej okolicy. Tamtej jesieni. Pamiętasz?
– A jakże.
– Proszę za mną – odezwała się nieoczekiwanie służka, pobrzękując pękiem kluczy.
– Zaczekaj chwilę, turkaweczko… Myślę, że tamten komes też ma to w pamięci. Ta wiocha to jedna z tych, w której jak kto na jednym końcu kichnie, to na drugim mówią mu „na zdrowie” i może być, że znajdzie się tu ktoś życzliwy. Pojmujesz, do czego zmierzam?
– Bracie, pies z tym tańcował i miazga zjełczała, po co się na wyrost trapić? Daj spokój. Chodźmy do izby, przez ten rejwach nie można mówić.
Weszli na górę. Kiedy dziewczyna szukała klucza, zagadywana co raz przez Haizara, Corvcan oparty o balustradę obserwował gospodę. Z tej perspektywy miał doskonały widok. Na podest po drugiej stronie pomieszczenia weszło kilku grajków. Wydobywali przez chwilę ze swoich instrumentów niespójne akordy. Nagle jęknęły smyki, pełna gama dźwięków wysypała się z piszczałki i grzmotnął kocioł. Dźwięk z czterech źródeł skondensował się w muzycznym świdrze i wwiercił się w tłum skoczną, żywiołową melodią. Kilka par ruszyło w tan, ktoś zaintonował słowa, wszyscy miejscowi podchwycili je błyskawicznie i odpowiedzieli śpiewem:
Umęczony chłopie, po harówce srogiej
Witaj, witaj w tej zatęchłej norze
Umęczony chłopie, po robocie tęgiej
Witaj, witaj w tej norze zatęchłej!
Dobry człecze, utrudzony ponad miarę
Zanim zdechniesz, opróżnij antałek
W chacie zostaw swoje babsko srogie
Dalej, chłopy, rozruszajmy tę gospodę!
Oberżysto, prosiaka nabij na rożen
Żeby zboże samo rosło na ugorze
Żeby chlanie poszło nam na zdrowie
Dalej, chłopy, rozruszajmy tę gospodę!
Boże, Boże, o, Jedyny Boże
Dzisiaj każdy z nas się przed tobą ukorzy
Nadzieję żywimy, że nam dopomożesz
Pomóż nam dziś wieczór rozruszać gospodę!
Grajek z fujarką skoczył z podestu, wszedł między tańczących i rozpoczął solową partię. O mieszkańcach Arikbetu można było powiedzieć wiele złego, ale bawić to się oni potrafili. Cały czas napływali nowi ludzie. Było coraz tłoczniej i coraz gwarniej, nocna hulanka zapowiadała się obiecująco. Pomimo tego Corvcan nie miał ochoty w niej uczestniczyć.
Odwrócił się i skarcił wzrokiem dziewkę, nadal bowiem nie otworzyła drzwi. Haizar zauważył jego minę. Przestał paplać. Dziewczyna rozkołysała pęk i wychwyciła z niego odpowiedni klucz.
Borter wszedł za wszystkimi do alkierza. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Poza czterema łożami i krzesłem był tam obdarty stolik, na którym stał świecznik i koślawa figurka jakiegoś bliżej nieokreślonego świętego. Toniano, oparty o framugę okna, studiował plan podwórza. Haizar chciał się przyjrzeć bliżej figurce, niestety, podobnie jak świecznik, była na stałe przybita do blatu. Widać klientela „Ryja” nie należała do godnych zaufania. Zza przylegających do oberży zabudowań dobiegało ryczenie wołów i pokrzykiwania drwali powracających z wyrębu. Corvcan stał tak przez chwilę, czując, jak ciężkie powietrze powoli miesza się z zapachem gałązek piołunu i dębowej podłogi. Miał chęć wpakować się tak, jak stoi, do pościeli. Zamierzał wyprosić dziewczynę i usiąść wreszcie na rzyci, gdy do pokoju weszło kilku chłystków z bagażami i słonecznikami oraz oberżysta niosący amarantowy kufer, najważniejszy bagaż Corvcana. Zaraz za nim do środka wpakował się chuderlawy chłop dźwigający na ramieniu antałek, kuchta i zdyszany młodzieniaszek z potarganymi włosami, sądząc po ubiorze, zapewne posłaniec. Na końcu w drzwiach pojawił się łysiejący starzec w długiej tunice i wlazł prosto na plecy oberżysty. Zrobiło się dosyć tłoczno.
Wszyscy ci ludzie zaczęli mówić. Naraz. Bagażowi zasypywali oberżystę seriami szczegółowych pytań, co, gdzie i jak postawić, co przynieść później, co na końcu, a czego w ogóle. Ten, nie zwracając na nich uwagi, kręcił się w kółko z kufrem i beształ starca. Starzec starał się go słuchać, ale jednocześnie próbował dowiedzieć się od kobieciny, w czyjej kwaterze właściwie się znajduje. Ta znów wypytywała o coś Haizara. Posłaniec usiłował przepchnąć się do przodu, krzycząc przy tym na wszystkich dookoła, a chłop z antałkiem sapał i klął pod wąsem. Jedynie Dega odnalazł się w tym wszystkim znakomicie, wydarł jednemu z chłystków słonecznik i z najwyższą celebracją zaczął łuskać. Haizar natomiast nie wytrzymał:
– Cisza! Czyście wszyscy zdurnieli, więcej was rodzicielka nie miała? Wy postawcie te skrzynie tu pod ścianą, te słoneczniki chędożone na stolik, kufer tam, pod okno. Tylko ostrożnie z nim. I poszli. Chłopie, po co żeś tu przytargał to piwsko? Przecie nie będziem go tu sami żłopać. Zabierz je na powrót na dół. Tobie, turkaweczko, też na razie podziękujemy. Dobra, trochę się przerzedziło. Zaczekaj, oberżysto.
Haizar kantem miecza podważył figurkę świętego i rzucił ją zestresowanemu gospodarzowi.
– Zabieraj to. Kobieto poczciwa, a ty tu czego chcesz?
– Ja chciała jeno rzec, że strawa gotowa, panie.
– Najwyższa pora, żołądek mi przywarł ze szczętem do żeber.
Haizar wskazał jeszcze ruchem głowy na starca i posłał Corvcanowi pytające spojrzenie. Tymczasem posłaniec uznał, że nadszedł odpowiedni moment, żeby się odezwać.
– Wiadomość dla Kamratów od panów Galadora Morid i Artqusa Nuwr. Rozumiem, że trafiłem dobrze, proszę – wyrzucił z siebie i wręczając listy Corvcanowi, wypadł z alkierza.
Jedynym intruzem, jaki jeszcze został w pomieszczeniu, był starzec. Podszedł bliżej, powoli. Był wyraźnie podekscytowany.
– Moje uszanowanie, dziejopisarz Aubin, reprezentuję Międzykrólewską Konfederację Kronikarską. Jest dla mnie ogromnym zaszczytem móc obcować z postacią pana pokroju, panie Corvcanie Borter, i z pana kompanią.
Krasnolud, czując, że zapowiada się dłuższa oracja, usiadł na krawędzi łoża. Aubin kontynuował:
– Od dawna z uwagą śledzę wasze dzieje. Kiedy zaproponowano mi napisanie rozdziału poświęconego Kamratom do „Żywotów najemników”, nie mogłem wręcz posiąść się z radości. Ta historia powinna zostać spisana i przedstawiona szerszej publice już dawno. No cóż, nie jest to teraz istotne. Najważniejsze. że to ja tego dokonam i jestem z tego niezmiernie dumny w rzeczy samej. Będąc jeszcze w drodze, głowiłem się nawet nad całością, myślałem, dajmy na to, aby ów rozdział powstał na kształt relacji świadka, współtowarzysza podróży, żeby w zestawieniu z pozostałymi był inny, świeższy, żeby się owa opowieść zaczynała w jakiejś przydrożnej oberży dajmy na to. Przykładowo w tej. Dobre, nieprawdaż?
– Przednie.
– Tak też myślałem, ale się wnet spostrzegłem, iż to chwyt nazbyt nadużywany w tych jarmarcznych powieściach łotrzykowskich, wie pan. Doprawdy to, co tam można znaleźć, aż włos się na głowie jeży, tak epatować erotyką i przemocą, tak szkalować wartości. Cóż za dno. Dno dna. A „Żywoty najemników” to będzie dzieło prawdziwie wiekopomne, a nie żadne czytadło dla plebsu, broń Boże Jedyny. Zatem opracuję jakąś bardziej wartościową koncepcję.
Corvcan miał naprawdę dosyć. Był spragniony, głodny i oblepiony grubą warstwą brudu, najchętniej po prostu wypchnąłby skrybę za próg. Nie przerywał jednak paplaniny Aubina, bo obu im zależało na publikacji. Odetchnął głęboko.
– Rad jestem cię widzieć, skrybo. Wiedz, żeśmy po długiej podróży i spisywać cokolwiek najwcześniej możemy jutro po południu. Przeto wynajmij izbę, obaczymy się później przy szynkwasie.
– Tak, oczywiście, pozwól panie jeno, że zanim wyjdę, spytam tylko jeszcze, czy ten kufer stojący pod oknem to ten słynny kufer, w którym ponoć…
– Skrybo, odstąp.
***
Skryba z trudem oderwał wzrok od kufra. Patrzył jeszcze przez moment na stół, a dokładnie na miejsce, na którym do niedawna była figurka świętego. Wyszedł wreszcie wyraźnie zawiedziony. Haizar zamknął za nim szybko drzwi.
– Możesz mi… nam wytłumaczyć, o co właściwie chodziło temu starszemu panu?
– Tak, za chwilę. Muszę najpierw powiedzieć coś znacznie bardziej ważnego i nie spodoba się wam to – rzekł Corvcan.
Haizar splótł ręce na torsie i oparł się plecami o drzwi, Dega przestał łuskać, a Toniano zeskoczył z parapetu i podszedł bliżej.
– Posłuchajcie, chłopcy. Podjąłem wczoraj decyzję, która przyszła mi z trudnością i bólem. Chcę, abyście ją honorowo przełknęli i nie wdawali się ze mną w głupie dysputy. Jestem już na to wszystko po prostu za stary. Męczę się szybko. Często się mnie czepiają choróbska, coraz cięższe i bardziej przewlekłe. Odzywają się stare rany, złamania. Refleks u mnie już nie ten i czasem zwyczajnie sił nie mam, by pawęż tachać. Nie chcę dać się zabić przez byle kogo, byle gdzie i byle jak, a bardziej jeszcze nie chcę żadnego z was narażać. Nadszedł kres Kamratów. Dziękuję wam serdecznie za te wszystkie lata, to był najprzedniejszy okres mojego żywota. Odpoczniemy tu trochę i udamy się do Gniazda, gdzie będziecie mogli zdecydować, którędy dalej powiodą wasze łowcze ścieżki. Tak wiele jeszcze macie do zdobycia… To tyle, przykro mi. Jeśli co jeszcze dla was zrobić mogę, walcie. I wiedzcie, że słowami nie jestem w stanie opisać tego, jak bardzo będzie mi was brakować.
– A co z tobą będzie? – spytał Haizar, jakby jeszcze do niego to wszystko nie dotarło.
– Haizar, tak mnie umęczyło pogodzenie się z tym, iż się w starego capa przepoczwarzam powoli, że nie miałem zdrowia, by to rozważyć. Muszę zapewnić wam dalszy byt, potem się o siebie będę martwił.
Puls w skroniach Corvcana Bortera był tak silny, że zatykał mu uszy. Odwlekał ten moment tak długo, jak tylko mógł. Dega, ze wzrokiem utkwionym w powale, zaczął znowu machinalnie skubać słonecznik, a Toniano podszedł do okna, wbił palce w parapet i zastygł. Haizar stał na środku oniemiały i rozdygotany, patrzył to na Corvcana, to na pozostałych Kamratów, aż w końcu roztrzaskał to, co miał akurat pod ręką, czyli stolik, z taką furią, że jego fragmenty rozleciały się po całym alkierzu. Wreszcie ochłonął, podszedł do Corvcana i położył mu obie dłonie na ramionach. Przywarł czołem do jego czoła.
– Zadecydowałeś. Jasne jest, iż nigdy byś takiej decyzji nie podjął, gdybyś miał choćby cień wątpliwości. Przyjmiemy to tak, jak należy. Przynajmniej się postaramy – wymruczał rozedrganym głosem i odsunął się.
– Dobrze więc, teraz o owym dziejopisarzu. Skryba ów, tak jak słyszeliście, napisze o nas rozdział do „Żywotów najemników”, kompendium wiedzy o najznamienitszych łowczych hanzach ostatniego stulecia, co to ma się ukazać w przyszłym roku. Przysporzy to nam, wam w szczególności, jeszcze większej rewerencji, a za nią, pamiętajcie, idą dukaty.
– No nie wiem, cośmy dokonali, tośmy dokonali, ale tak mówić o tym wszystkim obcemu człekowi to się zwyczajnie nie godzi… Ponadto to pewnie jakiś przygłuchy pierdoła, trza mu będzie powtarzać wszystko po stokroć i smarki wycierać – mruknął Haizar.
– Tez zem tego zdania – wymamrotał Toniano.
– Nie bądźcie tacy skromni, chłopcy. Miejsce na kartach tej knigi należy wam się jak kotu zapiecek.
– Ufam w twoją rację. Mimo to ja nie myślę z nim gadać. Spuszczam to na ciebie, Corvcan. Muszę sobie rąbnąć grzdylca, bo się za sekundkę rozbeczę. Czekam na was na dole – rzucił Haizar i wyszedł spiesznie.
Toniano i Dega zaczęli się rozpakowywać, a Corvcan podszedł do okna i wydobył spod kolczugi kwiel. Spojrzał w niebo. Na tle buzujących chmur dostrzegł sylwetkę. Gwizdnął. Obserwował, jak ptak zatacza kilka kręgów i zaczyna pikować, a po chwili białozorzyca wylądowała na jego przedramieniu z właściwym tylko sobie majestatem. Krasnolud gapił się na nią przez jakiś czas. Zawsze go to uspokajało. Ptak, wyczuwając sympatię swojego pana, odwrócił głowę w stronę jego twarzy i głośno zaskrzeczał. Kiedy Borter usadowił białozorzycę na oparciu krzesła, przeciągły grzmot z łoskotem przetoczył się po niebie, odbił się echem od pobliskich zabudowań, wprawił w drżenie okiennice i rozpełzł się po okolicy. Krople deszczu zaczęły głucho uderzać o parapet. Szybko rozpadało się na dobre. Uznał, że nadeszła najwyższa pora, by dołączyć do Haizara. Kiedy wychodził, Toniano spojrzał na niego i wskazał wzrokiem na amarantowy kufer. Corvcan pokręcił przecząco głową i zamknął za sobą drzwi.
Stał oparty o szynkwas i obserwował bawiących się ludzi, podczas gdy gospodarz nalewał mu kufel wybornego ciemnobursztynowego piwa z Milone. Grajkowie dawali z siebie wszystko. Skrzypkowie cięli od ucha do ucha, fajfer nie ustępował im na krok, a czerwone spocone chłopisko bez opamiętania waliło w kocioł. Na jednym ze stołów tańczyła rozpromieniona kobieta, fałdy jej spódnicy falowały rytmicznie.
Tłum gości na chwilę się rozstąpił, dostrzegł Haizara. Wojownik siedział obok podestu, w rogu sali, i pochłaniał wieczerzę. Chyba odreagowywał. Bałamucił dziewkę od kluczy. Uśmiechał się do niej nonszalancko, ona słuchała uważnie, przysuwając się do niego coraz bliżej. Może byłby to początek owocnej znajomości, gdyby nie to, że nagle z tłumu wyłonił się skryba i wcisnąwszy się pomiędzy parę, zaczął o coś wypytywać Haizara. O co pytał dziejopisarz, tego Corvcan nie mógł wiedzieć. Zaśmiał się jednak, widząc oddalającą się służkę i rozczarowaną minę kompana. Po chwili stracił ich z oczu, lukę wypełniła ciżba. Zatopił znowu spierzchnięte usta w piwie i przymknął oczy. Rarytas od piwowarów z Milone z każdym haustem pozornie wypłukiwał z niego poczucie pustki.
Miał zamiar właśnie skierować się do stołu. Nagle drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Tłum zafalował. Corvcan, z racji swojego wzrostu, nie widział, co wywołało takie poruszenie. Mógł jedynie słuchać. Do środka wbiegli jacyś żołnierze, najmniej dziesięciu. Czyżby Haizar miał rację? Wszyscy musieli zatrzymać się gdzieś w okolicy wejścia, tłum się uspokoił. Muzyka urwała się po kilku fałszywych nutach. Robiło się coraz ciszej. Do środka wkroczył ktoś w chrzęszczącej zbroi. Krasnolud dostrzegł herolda dopiero, kiedy ten wgramolił się na ławę. Mężczyzna przeczesał swoje krótkie mocne włosy połyskujące niczym krecia sierść, podciągnął obwisłe hajdawery, chrząknął znacząco i rozwinął długi na łokieć zwój. Jego wzrok na moment zatrzymał się na punkcie, w którym mniej więcej siedział Haizar, a po chwili natrafił również na spojrzenie Corvcana. Zaczął czytać.
– W imię Boga Jedynego i w imię króla Arikbetu, wszechmocnego Ejodonisa, oświadcza się, że złoczyńcy Corvcan Borter pochodzący z Tammarg, Haizar Malgiery i Toniano Osal, obywatele Iberin, oraz człowiek niewiadomego pochodzenia ukrywający się pod przydomkiem Dega, znani powszechnie jako Kamraci, zeszłej jesieni dopuścili się zniewagi na królewskim lenniku i wobec tego, na mocy prawa królestwa Arikbet, winni być pojmani i bezzwłocznie osadzeni w najbliższym kazamacie, gdzie oczekiwać będą wyroku.
Zwinął zwój, rozejrzał się raz jeszcze. Czytał pewnym, wyuczonym tonem, ale teraz miał pewne wątpliwości co do tego, czy jest bezpieczny tam, gdzie stoi.
– Zważcie oto, ludziska, na owych rozpustników! To wprawieni mordercy i bezwyznaniowcy! Przed żadną świętością się nie ukorzą!
Biesiadnicy odsunęli się od Bortera. Ustały szmery. Herold pochylił się, szepcząc do kogoś, prawdopodobnie do dowódcy.
– No, Corvcanie Borter, Haizarze Malgiery, złóżcie broń i zdajcie się na łaskę sprawiedliwości – zawołał niewidoczny nadal rycerz.
Borter pociągnął ostro z kufla.
– Zapomnieliście, gdzie wasze marne miejsce i pohańbiliście imię człowieka, w którego żyłach płynie arystokratyczna krew. Każdy, kto nie darzy odpowiednim szacunkiem lepiej urodzonego od siebie, naraża się na królewski i boski gniew, a za tym idzie okrutna, acz sprawiedliwa kara. Żywię jednak nadzieję, że jak pognijecie sobie trochę w lochu, to wnet wam się umysły rozjaśnią. Prawo jest prawem.
– Prooowo jeest prooowem… – wybulgotał siedzący przy szynkwasie, wyrwany z pijackiego snu dziad. Posiadał on wyjątkowo pokaźnego kaszaka, który zasłaniał mu prawie całe oko. Zaraz potem znowu zasnął i oparł bezwiednie głowę o naramiennik krasnoluda.
– Pieczęć, chłoptasiu, królewską pieczęć chcę obaczyć! – krzyknął Corvcan w głąb gospody, odpychając od siebie pijaczka.
Na te słowa obfita dziewucha siedząca przy wejściu poderwała się gwałtownie i wrzasnęła na cały głos:
– Rety, matulu, bedzie bitka!
Skoczyła do drzwi, a za nią ruszyła lawina spanikowanych ludzi. Gospodarz wykazał się wyjątkową jasnością umysłu, chwycił za oszewę nieprzytomnego pijusa i wciągnął go za szynkwas. Kiedy ostatni biesiadnicy ściskali się jeszcze przy drzwiach, Corvcan mógł wreszcie dokładnie przyjrzeć się żołnierzom i rycerzowi. Jakieś dwadzieścia kroków przed nim stało sześciu kuszników, połowa z nich przyglądała mu się uważnie spod rond kapalinów. Oczywiście mierzyli już w niego, a inna trójka w Haizara. Za nimi w czymś, co laik nazwałby szykiem, stało około jedenastu halabardzistów. Dwóch z nich wyszło na zewnątrz, prawdopodobnie po to, by trzymać ludzi z dala od okien. Corvcan odstawił pusty kufel. Rycerz prezentował się całkiem nieźle w pełnej zbroi płytowej i garnczkowym hełmie, ale wszyscy pozostali mieli na sobie tylko przeszywanice, i to wyjątkowo liche. Kiedy jeden z halabardzistów zaryglował drzwi, dowódca wreszcie odpowiedział:
– Psia mać, ja tu wydaję rozkazy, nie ty! Możecie jeszcze ostać się z życiem, jeno złóżcie broń.
– Myślisz, że ja nie znam arikbeckiego prawa, że nie wiem, kto mnie może pojmać, a kto nie? Żołnierze gwardii królewskiej są ciężkozbrojni. Wszyscy, a nie tylko dowódcy. Przysłał was ten ćwok komes. Powtarzam, pieczęć.
– Jesteście przestępcy i ja się przed wami tłumaczył nie będę, kłykciu.
Corvcan zerknął w lewo. Haizar w jednej ręce trzymał kawałek mięsa, drugą zaś usiłował wepchnąć głowę skryby z powrotem pod stół. Wiedział, że Dega i Toniano też są z nim, jak zawsze. Zacisnął mocno pięści. Rozluźnił. Był gotowy.
– Wybornie. Rozumiem, że nie obaczę pieczęci. Z dwóch sposobów zakończenia tej dysputy wybrał żeś, rycerzyku, ten mniej fortunny.
– Wytępić ten kurwi pomiot! – wrzasnął w odpowiedzi rycerzyk.
W tym momencie drzwi od ich alkierza otwarły się z hukiem. Zareagował na to tylko jeden halabardzista. Podniósł głowę. Strzała wbiła się w jego oczodół po samo pierzysko. Borter nie chciał dopuścić do rzezi. Dobry przykład wystarczył.
– Kamraci, nie mordować! Kaleczyć!
Zaraz potem wyszarpnął zza siebie pawęż. Utkwiło w niej kilka bełtów. W tym samym momencie Dega wyskoczył z alkierza i przeleciał nad balustradą, dobywając kordów. Miękko spadł na brzeg ławy stojącej najbliżej wejścia. Jej przeciwległy koniec poderwał się, wyrzucając w górę herolda. Dega ruszył po opadającym blacie w kierunku żołnierzy. Corvcan też wyrwał do przodu. Po lewej szczęknęły kusze. Ciął skośnie od dołu, po palcach i mechanizmie spustowym, drugiego kusznika grzmotnął obuchem. Odskoczył do tyłu, nadchodzili halabardziści. Syknęła strzała, jeden z żołnierzy zawył, chwytając się za ramię. Krasnolud wykręcił tułów w prawo, ostrze halabardy przeszło obok, następny cios wziął na pawęż. Doskoczył do nich i schylając się nieznacznie, ciął z obrotu po udach. Jeden padł na kolana, drugi cofnął się i zamachnął nieudolnie. Płytkie cięcie i Corvcan znowu odskoczył. Kolejna ze strzał utkwiła pod łopatką któregoś z kuszników. Padł na twarz, pod nogi pędzącego z mieczem nad głową Haizara. Strzelcy mieli jeszcze stopy w strzemionach, rozdygotanymi dłońmi nie byli w stanie naciągnąć cięciw. Trysnęła krew, przelatujący element mechanizmu kuszy musnął brodę Corvcana. Dega zbił pchnięcie halabardy, ciął od ucha. Zanim rana na torsie żołnierza wypełniła się posoką, kamrat był już na drugiej ławie. W międzyczasie dwóch halabardzistów zdążyło odryglować drzwi. Trzeci dostał strzałę w plecy, potknął się o próg i wyleciał na zewnątrz. Haizar zgiął kręgosłup, uchylając się przed ciosem, ostrze halabardy świsnęło mu nad twarzą. Wyprostował się i od razu usunął w bok, unikając drugiego pchnięcia. Szczęknęło żelazo, Dega zdarł szybkim cięciem kapalin najbliższego żołnierza, drugi brzeszczot przystawił mu do skroni. Haizar skoczył pomiędzy dwóch ostatnich, wykręcił się, rozcinając jednemu ramię, drugiego tnąc przez nerki. Było po wszystkim.
***
Pył z klepiska powoli opadał, a tętno Bortera wracało do normy. Szedł pomiędzy wijącymi się na klepisku żołnierzami. Halabardzista, przy którego twarzy nadal tkwiło ostrze Degi, teraz rzucił broń i bełkotał coś pod nosem. Z dłoni rycerza wysunął się miecz i utkwił sztychem w klepisku. Toniano wyłonił się ze skąpanego w mroku alkierza i jeszcze przez moment rozglądał się uważnie z napiętą do granic możliwości cięciwą. Ludzie, dopuszczeni wreszcie, zaglądali przez okna, licząc na to, że jeszcze cokolwiek uda im się zobaczyć. Blady gospodarz zdążył już wyłonić się zza szynkwasu i teraz dreptał za Corvcanem. Dziad tymczasem przejął jego gąsior.
– Odkryj pysk! – wrzasnął Haizar do dowódcy.
Kiedy rycerz zdjął hełm, kamrat przystawił mu ostrze do twarzy.
– Kurwi pomiot, hmm? Snadnie, bardzo snadnie. Nie zdychasz tylko dzięki Corvcanowi, gnido.
– No cóż, rycerzyku, to mogło odbyć się inaczej. Obejrzyj sobie teraz swoich poharatanych ludzi. Ukontentowanyś? – spytał Corvcan.
Po jednym z nagolenników dowódcy ciekły strużki moczu. Haizar parsknął, cofnął ostrze. Wyrwał leżącemu nadal na klepisku heroldowi zwój, rozwinął i odetchnął z ulgą.
– Tak, odczyt był przedni, nie powiem. Ale ta pieczęć… Można by pomyśleć, że to robota tego moczymordy, co leży pod szynkwasem. Gospodarzu, poślij po jakiego łapiducha – rzekł spokojniej już Haizar.
– Zrobił żem to uprzednio, panie, dziewka poleciała przez drzwi kuchenne.
– Dobrze.
Corvcan wziął zwój od Haizara, upewnił się. Rzeczywiście, woskowy glut nie miał zupełnie nic wspólnego z pieczęcią króla Ejodonisa. Zwrócił się do dowódcy.
– Pierwej na podstawie sfałszowanego nakazu chciał żeś nas pojmać. Po wtóre ludzi posłałeś do walki, a sam jeno się zeszczałeś.
– Komes kazał, panie Corvcan.
– Zeszczać się?
– Nie, pojmać.
– Jaka komesa godność?
– Nasyd Kieme, panie.
– Gdzie teraz przebywa?
– W Tvalso.
– W Tvalso? Doskonale. Przekażesz komesowi Kieme, że czekam dwa dni. Gdyby ktoś z królewskiego dworu dowiedział się, jak ten twój komes sobie poczyna, cóż, to mi śmierdzi szubienicą. Co ty na to, rycerzyku? Śmierdzi?
– Śmierdzi, panie.
– Sam widzisz. Mam nadzieję, że inszy on ma pomysł na zakończenie tego zatargu, bo ten, jak widać, najlepszy nie był. Następnym razem nikt żyw nie wróci. Nikt, pojmujesz?
– Tak, panie.
– I na przyszłość: krzycząc „wytępić ten kurwi pomiot”, bądź gotów wykonać chociaż jedno cięcie. Kto ze strachu umiera, temu bździnami dzwonią. Pokaż mi swój miecz.
Rycerz podał mu broń. Haizar, zwijając powoli zwój, patrzył na niego spode łba. Przyglądali mu się również dziejopisarz i gospodarz, którzy wcześniej uważnie przysłuchiwali się rozmowie.
– Piękny! Na rękojeści sygnatura gildii „Topaz”, a oni wiedzą, jak przedni miecz wykuć. Brzeszczot, jak widzę, od samego mistrza Szlamiarza. Łap, Haizar.
– Ha, obaczmy. Lekki, wyważony, do dłoni przywiera. Owszem, owszem.
– Pozwolisz, rycerzu, że go sobie weźmiem, bo tobie, jak można było obaczyć, potrzebny nie jest. Prawda?
– Prawda, panie Corvcan.
– Jak możecie rozprawiać o kowalstwie, panowie, kiedy tu na ziemi ludzie dogorywają? Ponadto byliśmy świadkami znacznego nadużycia władzy. Należy to zgłosić przedstawicielom prawa – odezwał się zszokowany Aubin.
– Jeżeliś w stanie im pomóc, to bardzo proszę. Racz zauważyć, iż to oni są przedstawicielami prawa, do ciężkiej pannicy nędzy – warknął na niego Haizar.
– Haizar, spokój. Gospodarzu, przeprosić cię muszę za szkody wyrządzone i za zniweczoną hulankę.
– Nic się nie stało, będę miał co dziatkom opowiadać.
– Ważne pytanie, okna masz szczelne? Myślisz, że ktoś mógł słyszeć, o czym żeśmy tu prawili z panem rycerzykiem?
– Szczelniusieńkie, panie Corvcan, na wiosnę wymieniane, panie, pięć warstw świńskich pęcherzy poszło, jak się patrzy. Trza dbać o klienta.
– Wyśmienicie.
– O, jest wreszcie cyrulik.
Rzeczywiście od kuchni weszła służka i przyprowadzony przez nią zaspany starszy mężczyzna. Tymczasem gospodarz odryglował drzwi, wybałuszył oczy, zasłonił usta i wybiegł. Cyrulik był wyraźnie przerażony stanem poszkodowanych. Z przepastnej sakwy wyjął fiolkę i napoił nią pierwszego z brzegu kusznika, gapiącego się tępo na swoje palce porozrzucane wokół. Biesiadnicy chcieli wrócić, ale skryba wypchnął ich zaraz za próg. Borter poczuł na sobie czyjś wzrok. Obejrzał się. W jednym z okien od strony podwórza dostrzegł twarz młodzieńca. Jego oczy jaśniały podziwem. Corvcan uśmiechnął się do niego, a chłopak pozdrowił go skinieniem. Po chwili zniknął w mroku. Tymczasem skryba widocznie trochę ochłonął i zaczął pomagać medykowi w opatrywaniu rannych.
– Panie cyrulik, jak się sprawy mają? – spytał Haizar, bardziej z ciekawości niż z troski.
– Cztery trupy, tych dwóch i tamten nie wiem, reszta raczej będzie żyła. Skrybo, uciskaj, o tutaj. Dziecko, ciepła woda, płótno, ile znajdziesz, pledy. Biegiem! Panie rycerz, przytrzymaj pan tego za ramiona. Do czego tu doszło, na Boga Jedynego?
– I tak źle nie jest… – odparł Haizar, dłubiąc paznokciem w zębach.
Tak, nie było źle, ale Corvcan miał zastrzeżenia do Toniana, a ten właśnie zszedł na dół. Przywołał go ruchem głowy, podeszli do szynkwasu. Krasnolud sam się obsłużył i kiedy znów miał w dłoni pełny kufel, rzekł do łucznika ściszonym głosem:
– Słuchaj, rozumiem, żeś ukatrupił tego pierwszego kusznika dla przykładu, zresztą mogłem uprzednio krzyknąć. Ale nie pojmuję czemuś wpakował strzałę w plecy temu, co chciał uciec?
– Poniosło mnie – odrzekł łucznik, zaczesując włosy.
– Tak żem mniemał, tyś to jest jednak narwaniec. Pchlarz to trącał.
– Narwaniec, nie narwaniec, ważko, iż oko i ręka u niego zwyczajowo niezawodne – stwierdził Haizar, opierając się o blat.
Kiedy podszedł do nich Dega, Corvcan zafundował mu przyjacielską sójkę pod żebra, na co ten uśmiechnął się szeroko, prezentując unikatową kolekcję złotych zębów.
– No, wszystko cacy, Corvcan, ale wiesz chyba, jaki jest wyrok w Arikbecie za zatajenie wiedzy o fałszerstwie?
– Wiem. Jeśli ten cały Kieme w ciągu dwóch dni tu nie przylezie, to, niestety, czeka nas szybciutka ewakuacja z tego królestwa. Nawet jakbyśmy wyjawili wszystko na dworze królewskim, to i tak nam się dostanie za wrzucenie tamtej łajzy do bagna. A mi się w loszku pół roku siedzieć nie widzi. Tak czy owak, przednia robota. Chodźcie, chłopcy, może strawa jeszcze nie ostygła.
***
Corvcana obudziło skrzypnięcie drzwi. Odruchowo sięgnął po topór. Niepotrzebnie. On i dwaj pozostali kamraci byli już w łóżkach od dłuższego czasu, Haizar jednak po kąpieli, dość intensywnie napity, postanowił zabiegać o względy służki. Kamrat zamknął cichutko drzwi, alkierz znów utonął w mroku i Corvcanowi wydawało się, że ten dzień wreszcie dobiegł końca. Niestety rozległ się straszny rumor, po którym dało się słyszeć kilka wyjątkowo parszywych bluźnierstw i trzepotanie skrzydeł.
– Corvcan, po kiego żeś tu posadził to ptaszysko?
– Padało.
– Prawie mi wydziobała oko. Chyba by się nie rozpuściła na deszczu, nie? Ech, skoro i tak nie śpisz, rzeknij, od kogo były te wiadomości?
– Haizar, niech to buhaj wychędoży, co z tobą? Snu ci nie trza? Pomówimy rano.
– Nie możesz rzec?
– Jedna od Galadora, druga od jakiegoś Artqusa.
– Czytał żeś?
– Nie.
– Gdzie one leżą, zapalę kaganek i obaczę.
– Ani się waż – powstrzymał go Borter niewyraźnym głosem, bo właśnie przekręcił się na brzuch i wtulił twarz w poduchę. – Jutro obaczym, zresztą teraz to już nie ma żadnego znaczenia.
– Ech… A myślałeś o tym, kto nas sprzedał? Warto by wiedzieć i odwiedzić.
– Lata mi to koło rzyci. Haizar, idź żesz spać wreszcie.
– No już, dobrej nocy.
– Dobrej nocy. A, zapomniałbym w żywy kamień.
– Hmm?
– Kufer. Otwórz.