Roślinny Patrol - ebook
Roślinny Patrol - ebook
Rośliny to nie wiedza tajemna. Wystarczy, że się na nie otworzysz i uwrażliwisz. Poszperasz. Poeksperymentujesz. Dzięki mojej książce spojrzysz na nie z innej perspektywy i nauczysz się je czytać. Od tej pory opieka nad nimi będzie dla ciebie czymś naturalnym i źródłem przyjemności. A twoje juka i monstera szybko odwdzięczą ci się za troskę.
Rośliny w moim życiu pojawiły się późno, dopiero parę lat temu. Ale od tego czasu trzymamy się razem. Najpierw kupiłam kilka kwiatów, parę tygodni później trafił do mnie pierwszy roślinny pacjent. Stopniowo pojawiało się ich coraz więcej. W końcu moja nowa pasja ratowania roślin w potrzebie zaowocowała profilem na Facebooku, na którym chwalę się sukcesami. Tak powstał Roślinny Patrol.
Rośliny doskonalą mnie w wytrwałości i skupieniu. Nagradzają za starania i pokazują, że czasem trzeba odpuścić. Zbieram spostrzeżenia i zachwyty. Ta książka to zapis moich doświadczeń.
Rośliny dadzą ci więcej, niż możesz się spodziewać. Sadź je, pielęgnuj i patrz, jak rosną!
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7515-617-1 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy w 2006 roku Błażej przyjechał z podłódzkiej wioski do Krakowa na studia, jego warunki lokalowe zmieniły się dramatycznie. Wygodny dom z ogrodem zastąpiło mieszkanie w kamienicy, które definiowały trzy wyrazy: bieda, paździerz i boazeria. Wnętrze nieremontowane i nieodświeżane od lat sześćdziesiątych w żaden rozsądny sposób nie dawało się ocieplić, dlatego wraz ze współlokatorką podjęli decyzję, żeby klimat przerysować. W takiej sytuacji to im jedynie pozostało. Mieszkanie wypełniło się kolorowymi cekinami, lampeczkami, piórami, brokatem i dewocjonaliami. Zapanował sakrokicz.
– Nasz pierwszy kwiatek, fiołek afrykański, był jedynym naprawdę ładnym elementem w tym wnętrzu. Z czasem przybyło ich jeszcze kilka. Były to głównie juki i scindapsusy, bo na nic innego nie mieliśmy wtedy pieniędzy – wspomina Błażej. – Zawsze wiedziałem, że chcę mieć w swoim mieszkaniu kwiaty. Wyniosłem to z domu. Mama i babcia miały ich wiele. To chyba taka rodzinna tradycja.
Teraz Błażej ma jasne, przestronne i starannie urządzone mieszkanie. W każdym pomieszczeniu, do którego dochodzi światło słoneczne, stoi mnóstwo roślin.
fot. © Klaudyna Schubert
– Najbardziej cenię w kwiatach trwałość. Nadal mam tego fiołka z pierwszego mieszkania. Nowe listki cieszą, ale nie to jest najważniejsze. Ten fiołek wiele ze mną przeszedł. Tracił liście i odbijał. Nauczyłem się o niego dbać. Część zaleceń pamiętałem z domu, na przykład to, że fiołki nie lubią, jak się je polewa po zamszowych listkach, inne sprawdziłem sam. Nie przesuszam go, pamiętam, żeby uzupełnić mu wodę w podstawce. Momentalnie ją wypija.
Swój stosunek do roślin Błażej określa jako połączenie lenistwa i intuicji.
– To bardzo prosta współpraca, której podstawą jest obserwacja. Codziennie sprawdzam, jak kwiaty reagują na moją opiekę. Jeśli widzę, że roślina się rozwija, wypuszcza nowe liście i kwitnie, to wiem, że jest dobrze. Kiedy coś zaczyna się dziać, muszę kombinować. Na przykład bardzo mały przyrost jest zazwyczaj spowodowany niedostateczną albo za dużą ilością słońca. Przestawiam wtedy roślinę i patrzę, gdzie czuje się lepiej.
fot. © Klaudyna Schubert
Siedzimy w kuchni i odpalamy po pierwszym papierosie. Cudowne w rozmowach o roślinach jest to, że nigdy się nie kończą na nich. Błażej zaciąga się i mówi:
– Po wszystkich moich doświadczeniach życiowych uważam, że rośliny są lepsze od ludzi. Nie takie skomplikowane i jednocześnie bardziej wdzięczne. Jeśli dbasz o nie, zawsze będą rosły: lepiej, gorzej, ale będą. Czas i uwaga, jakie w nie zainwestujesz, zawsze się opłacą. W przypadku ludzi nie zawsze tak jest, dlatego kwiaty są od nich pewniejsze.
Wiele roślin w obecnym mieszkaniu Błażeja to prezenty od przyjaciół i znajomych, niektóre mają już swoje lata, inne dostał niedawno. Na stole, przy którym siedzimy, stoi imponujący las w szkle.
Wierny towarzysz Błażeja – fiołek afrykański.
fot. Ewa Wojtowicz
– Nazywam go las Krysia, bo podarowała mi go moja droga przyjaciółka o tym imieniu. Nadawanie imion roślinom jest żartobliwe, z dystansem. Taki kwiat staje się potem elementem wspólnej znajomości, punktem odniesienia. Zarażam tym podejściem znajomych. Sam dałem kiedyś koledze dracenę o imieniu Błażej. Nie jesteśmy w bliskim kontakcie i żartujemy, że jego stosunek do tej rośliny dokładnie odzwierciedla naszą relację. Można ją czasami zaniedbywać, a ona i tak doskonale sobie poradzi i wypuści nowe liście. Charakterek dracena ma więc po mnie.
Rośliny są lepsze od ludzi. Nie takie skomplikowane i jednocześnie bardziej wdzięczne. Jeśli dbasz o nie, zawsze będą rosły: lepiej, gorzej, ale będą. Czas i uwaga, jakie w nie zainwestujesz, zawsze się opłacą.
Nie podarowałam Błażejowi jeszcze żadnej rośliny, ale mam już jedną upatrzoną i myślę, że mu się spodoba. Nie nazwę jej Ewa. Nigdy wcześniej nie nadałam imienia żadnej roślinie, ale wiem, że będzie do niej pasować Śmigiełko. To odmiana kluzji, której liście przypominają kształtem śmigło samolotu z historii o Małym Księciu. Skąd taki pomysł? Wystarczy spojrzeć na zdjęcie.
Z Błażejem poznaliśmy się niedawno w wyniku serii dość przypadkowych zdarzeń. Przedstawił nas mój przyjaciel z wczesnej młodości, z którym niedawno odnowiłam kontakt. Chłopcy natknęli się na siebie o trzeciej nad ranem w klubie, który miał być ostatnim przystankiem na klubowej trasie tamtej nocy. A temat kwiatów domowych wypłynął podczas naszej rozmowy następnego dnia i okazało się, że mamy sobie wiele do powiedzenia.
_U góry po lewej:_ Kwietnik Błażeja.
_Wyżej:_ Las Krysia.
fot. © Klaudyna Schubert
Kiedy rozmawiałam z Błażejem o kupowaniu nowych roślin i roślinnych marzeniach, przyznał, że zna najnowsze trendy, ale im nie ulega. Rośliny wybiera intuicyjnie.
– Patrzę na łodygę i liście. Jeśli są delikatniutkie, to rezygnuję. Wolę raczej twardych zawodników.
Jego ulubioną rośliną jest strelicja, którą rozmnożył z ziarenka.
– Od znajomego z Amsterdamu dostałem dwa nasionka w doniczce. Śmialiśmy się, że jesteśmy rodzicami. Kiedy moment kiełkowania wskazany na etykiecie przedłużał się, a w doniczce nic się nie działo, on zaczął wątpić. Z przekąsem mówił, że jesteśmy fatalnymi opiekunami i czeka nas porażka wychowawcza. Ja jednak nie traciłem nadziei, cały czas wierzyłem w maleństwo. Pewnego dnia, gdy wyszedłem na balkon, zauważyłem, że ziemia w doniczce jest poruszona. Delikatnie sprawdziłem palcem i zobaczyłem zielony pęd! – Błażejowi błyszczą oczy, kiedy o tym mówi. – Od tamtej pory przy każdym większym przyroście wysyłam koledze zdjęcie i piszę, że nasze dziecko rozwija się powoli, ale prawidłowo.
fot. © Klaudyna Schubert
Z cyklu historii opiekuńczych Błażej opowiedział mi jeszcze jedną – z roślinnego oddziału ortopedycznego. Pokaźnych rozmiarów monstera wonna, stojąca w kuchni na podłodze, kilka miesięcy temu uległa wypadkowi. Została potrącona przez nieuważnego gościa i spory pęd się nadłamał. Zazwyczaj w takiej sytuacji tę część się obcina i wysyła do kosza, zaś przy bardziej zaangażowanym opiekunie zostaje ukorzeniona i posadzona jako nowa roślina. Błażej natomiast postanowił złamanie wyleczyć i założył monsterze opatrunek.
Monstera wonna po przejściach.
fot. Ewa Wojtowicz
– Nie miałem akurat maści do regeneracji łodyg, ale nadłamany pęd podkleiłem do głównego pędu taśmą klejącą, obwiązałem sznurkiem i się zrosło. Po opatrunku nie ma już nawet śladu.
Opieka nad roślinami to dla niego czynność całkowicie naturalna. W domu rodzinnym pod Łodzią mama i babcia stale zajmują się kwiatami. Babcia nie pamięta, skąd wzięły się u niej kwiaty. Były tam od zawsze i już. Nie wyobraża sobie domu bez nich. Twierdzi, że dom bez roślin to jaskinia – nie nadaje się do życia. Otacza je troską jak innych członków rodziny, jest wrażliwa na ich potrzeby, szanuje je i stara się je zaspokoić. Gdy widzi, że liście opadają albo roślina jest smutna, to przestawia ją, inaczej podlewa i bacznie obserwuje jej reakcję. Wszystkie traktuje tak samo, ale ma swoich faworytów. Jej ulubioną rośliną jest hoja, którą ma już od dwudziestu lat. Lubi w niej to, że rośnie powoli i jest cierpliwa tak jak ona.
Każda roślina ma więc swoje miejsce w domu, a na sezon wiosenno-letni część z nich jest wynoszona do ogrodu. Tam są jeszcze skalniaki i grządki z warzywami. Przy domu jest też sad.
– Do tej pory największym relaksem dla mamy jest praca w ogrodzie i przy roślinach doniczkowych, a nie jakieś wyjazdy. W ten sposób znajduje odskocznię od bardzo stresującej pracy. Każdego roku w sezonie wakacyjnym zajmuje się inną częścią dużego ogrodu. Rośliny, które są za duże, przesadza na tył domu. Zwykle sprowadza jeszcze coś nowego. Widziałem to od dziecka.
_Na następnej stronie:_
fot. © Klaudyna SchubertMłodszy brat Błażeja nie odziedziczył zamiłowania do roślin, ale od najwcześniejszych lat znał ich wartość i wiedział, jakie emocje wywołują.
– Pamiętam, jak pewnego razu pokłóciliśmy się. On wtedy w złości, żeby mnie zranić najmocniej, jak potrafił, podpalił mojego ulubionego kaktusa. To był bardzo wysoki _Cephalocereus senilis_ pokryty kłaczkami zamiast kolców. Kłaczki spłonęły do połowy. Kaktus wyglądał naprawdę żałośnie. Byłem wściekły. Taka sytuacja zdarzyła się na szczęście tylko raz.
Skąd się wzięło w domu tyle kwiatów i skąd ta miłość do nich, że stały się częścią ich rodziny?
Coraz mniej ludzi ma szczęście być spadkobiercami wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
– Mama od lat prowadzi dużą firmę odzieżową, towar zamawia u szwaczek chałupniczek. Kiedy byłem dzieckiem, razem z bratem jeździliśmy z mamą po odbiór zamówień. Odwiedzaliśmy różne domy. Rośliny były stałym tematem rozmów. Kobiety wymieniały się spostrzeżeniami na temat pielęgnacji. Któraś zauważyła na przykład, że sansewierie lubią popiół z papierosów, i zaraz wszystkie zaczęły go otrzepywać do doniczek. Efekt był zresztą spektakularny. Do tej pory pamiętam zapach ich kwiatów. Był mocny jak perfumy. Mama podczas takich wizyt dyskretnie podbierała sadzonki, że niby kradnie. Panowało wówczas powszechne przekonanie, że kradzione rośliny lepiej rosną.
Przepływ informacji o roślinach był swobodny i specyficzny, dotyczył konkretnego środowiska i miał charakter lokalny. Wszystkie sukcesy i problemy z uprawą były omawiane i przekazywane między innymi za pośrednictwem mamy Błażeja, która miała stały kontakt z wieloma szwaczkami. Ogromnie zazdroszczę im tej społeczności roślinnych hodowców. Coraz mniej ludzi ma szczęście być spadkobiercami wiedzy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. W większości odcięliśmy się od niej w latach dziewięćdziesiątych, teraz próbujemy ją odtworzyć i zaadaptować do nowych warunków. Nadzieją napawa, że obecnie podobne struktury powoli się odradzają.
Dom bez roślin to jaskinia – nie nadaje się do życia.
– Kiedy byłem dzieckiem, w każdym domu były pelargonie, niezależnie od zamożności rodziny. Tylko w lepiej sytuowanych gospodarstwach rosły oleandry. Nasz oleander był moją ulubioną rośliną. Na zimę wstawiało się go do chłodnego pomieszczenia. Tam odpoczywał i przygotowywał się do nowego okresu wzrostu. W moim obecnym mieszkaniu oleander stoi w salonie. Czuję do niego ogromny sentyment i mam nadzieję, że będzie rósł. Ale nie mam pojęcia, jak zareaguje na zimę w ciepłym bloku. Będę musiał go obserwować.
_Na następnej stronie:_
fot. © Klaudyna Schubertfot. © Klaudyna Schubert
Odkąd pamiętam, zbierałem i ratowałem pamiątki historyczne i etnograficzne. Przedmioty z mojej kolekcji można czasami zobaczyć na różnych wystawach. Są też wykorzystywane jako rekwizyty w filmach. Drugą moją pasją jest ogród – pełen drzew, kwiatów, traw. W tym otoczeniu czuję się najlepiej.
Krakowianka zakochana w Krakowie i muzyce gospel. Była koszykarka, absolwentka AGH, projektantka zakładów przemysłu materiałów wiążących, emerytowana nauczycielka chemii i plastyki. Szczęśliwa matka, teściowa, babcia i żona kibicująca kolekcjonerskiej i roślinnej pasji męża. Ciągle zajęta wolontariuszka. Zawzięta fotoamatorka. Od niedawna pilna uczennica szkoły muzycznej w klasie gitary klasycznej.PAMIĄTKI Z PODRÓŻY
Nina twierdzi, że nie ma do roślin ani serca, ani ręki. Henryk, jej mąż, to co innego. To prawdziwy pasjonat. Przywozi sadzonki z każdej podróży, a potem pielęgnuje je w salonie. Henryk z kolei mówi, że on się roślinami zajmuje jedynie amatorsko, a prawdziwym specjalistą jest jego szwagier Mariusz. Kiedy składam mu wizytę, żeby zobaczyć osławioną dziurę w podłodze, w której uprawia bananowca, okazuje się, że i szwagier nie poczuwa się do bycia fachowcem w tej dziedzinie, ale za to jego żona zna się na roślinach doskonale. Niestety, jej nie udało mi się poznać, ale przeczucie podpowiada mi, że nie byłaby ostatnią osobą w tej sztafecie.
Nina i Henryk są moimi sąsiadami, mieszkają kilka przecznic dalej, w kamienicy na krakowskim Stradomiu. Warunki mieszkaniowe mamy bardzo podobne, a wąskie parapety okien i u nich, i u mnie zastawione są doniczkami. Jednak nie dublują nam się żadne gatunki.
– Większość roślin przywieźliśmy z podróży po Europie. Kaktus jest najstarszy. Nina kupiła go na wycieczce, w NRD, tuż po naszym ślubie. Może nie wygląda, ale ma już czterdzieści sześć lat.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.