- W empik go
Rotmistrz bez roty. Tom 1 - ebook
Rotmistrz bez roty. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 265 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aleksandra Niewiarowskiego.
Tom I.
Warszawa.
Nakładem G. L. Glücksberga Księgarza, przy ulicy Miodowej N. 497 pod filarami.
1855.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 6/18 Maja 1854 r.
Cenzor, Sekretarz Kollegialny,
A. Broniewski.
w Drukarni J. Jaworskiego.
Tęczo szczęścia! czemuż – czemu?
Dla jednego świetniąc jasno,
Wszystkie barwy twoje gasną
I zostawiasz cień drugiemu?
Włodzimierz Wolski.
z poematu Wielki Pan.I.
Piękną była hrabina Izaura! Przy jasnych włosach jakże uroczo, namiętnie połyskiwały czarne wielkie jej oczy! I dziwna! w wyrazie tych oczu można było czytać raz figlarną dzieciaka naiwność, to znowu przez wpół – zmrużone powieki przeświecały długie rozkoszne rozemdlonej odaliski spojrzenia; powabny kształt jej ciała i zamocne może kontury torsu, przy więcej niż średnim wzroście, czyniły ją podobną do tych ponętnych córek południowego nieba, które jak granaty rumienią się pod ognistem słońca pocałowaniem, których wdzięk rozkwitł silnie i bogato, zda się jedynie dlatego, by silniejsze, ognistsze namiętności zespolić mógł ze sobą. Piękną była hrabina Izaura! I gdyby nie ręce twardsze i większe cokolwiek niżby tej postaci przystały, gdyby nie zęby cokolwieczek za wielkie i pozbawione, skutkiem może palenia cygar, swej śnieżysto – emaljowanej białości, to hrabina byłaby nietylko jedną z najpiękniejszych kobiet w kilkomilowym promieniu swego powiatu, lecz śmiało rzec można, że czarne jej oczy świecąc z pod białego zawoju, najeżyłyby żądzą wszystkie brody wyznawców korami, a śnieżne piersi, które jak łilje wiatrem kołysane wznosiły się pod delikatną koronkową koszulką, roznieciłyby iskrzącą namiętność nawet w młodym uczniu medycyny powracającym z pierwszy raz odbytej sekcji.
Otóż macie obraz cielesny hrabiny: a jej serce, umysł, dusza? Cierpliwości! nie powiem wam wszystkiego odrazu: najprzód dlatego, by nie osłabiać wrażenia dramatycznego w dalszym rozwiciu powieści, powtóre: że dzisiaj już nikt, nawet recenzent – przyjaciel, nie chce wierzyć autorowi na słowo honoru, jakim jest jego bohater lub heroina, lecz żąda, by postacie dramatu same wypowiedziały w akcij moralną i charakterystyczną wartość swoją. Słuszne to czy niesłuszne wymagania, trzeba się do nich stosować przecież, dlatego dosyć o hrabinie. Teraz kilka słów o jej mężu. Hrabia Hektor, młody, wysoki, brunet, zawsze blady, zawsze milczący i zawsze zamyślony. Jakaś ukryta choroba umysłu, czy też może ból jakiś serdeczny, powlokły twarz jego tą mglistą melancholji cerą, którą prozaiczny świat medycyny żółciową nazywa. Hektor zapięty po wojskowemu w ciemny brązowy surdut, z pugilaresem w ręku, w którym ustawicznie coś rysował, z cygarem w ustach, zdawał się należyć do rzędu tych jednostajnych postaci, które jak zegary raz w rok nakręcane, nie zmieniają biegu swego: nie napróżno mówię raz w rok, bo hrabia Hektor każdego roku w miesiącu czerwcu wyjeżdżał z domu, nie uwiadamiając nikogo o celu swej tajemniczej wycieczki. Po upływie kilku tygodni wracał, zamykał się w swoim gabinecie i dopiero nazajutrz zjawiał się w salonie, witając żonę tak jakby od wczoraj nie rozstawali się z sobą. I znowu ciemna blada jego postać: przesuwała się w oznaczonych chwilach i miejscach. Nie można było powiedzieć stanowczo, czy hrabina kochała rnęża; jednak wielu utrzymowało że tak być musi, gdyż hrabia zrujnowany najzupełniej i zadłużony straszliwie, nie ukrywając stanu swoich interesów, zaślubi! przecież Izaurę młodą i bardzo bogatą panienkę. I rzeczywiście, mimo pozornej oziębłości i jakiejś obojętności, którą może tajemniczy charakter Hektora utworzył w małżeńskiem pożyciu, niekiedy Izaura spoglądała na wyrazistą i piękną twarz jego pałającym wzrokiem, czasem też było w jej westchnieniu i głosie coś takiego, co nakazywał o wierzyć, że w sercu Izaury tlała głęboka czułość dla męża.
Hektor przeciwnie, zawsze zimny i grzeczny dla żony, poświęcał wszystkie chwile gospodarskim czynnościom, żaden najdrobniejszy szczegół nie uchodził przed okiem jego; to też w okolicy miał sławę najlepszego agronoma, a stan majątku kwitnący polepszając się corocznie, dawał jawne świadectwo o zdolnościach i pracy hrabiego.
Mimo jednakże tej mistycznej dysharmonji w małżeńskim świecie, dom hrabiów był jednym z najprzyjemniejszych w okolicy; Hektor był gościnny i nadzwyczaj delikatny w sąsiedzkich stosunkach. Za przybyciem gościa rozjaśniała się posępna i zimna twarz jego. Lubo małomówny, umiał nadać rozmowie ton właściwy, a wreszcie niedostatek innych rozrywek zastępował doskonałą kuchnią, wyborną piwnicą i czarującą zalotnością hrabiny, której nąjzupełniejszą swobodę w myślach, słowach i uczynkach zostawiał. Taki stan rzeczy trwał już kilka lat od czasu małżeństwa Hektora z Izaurą.
Byłoto w prześliczny dzień majowy, słońce wznosiło się ku południowi i wpadając przez różnokolorowe szyby drzwi szklannych do ogrodu wiodących, malowało rożnobarwnie meble, ściany, obrazy i twarze dwojga osób siedzących na kanapie. Jedną z tych osób była Izaura, ubrana w szlafroczek Batystowy blado – żółtawego koloru, przy którym ciemniej rysowały się czarne, ogniste jej oczy i dwa hebanowe brwiów łuki.
Mężczyzna obok niej siedzący należał do tak nazwanych comme il faut powiatowych.
Pan Rcmigjusz Łazicki, sąsiad hrabiego, właściciel małego folwarku, codziennie dziękował Panu Bogu za dwie rzeczy: najprzód za to że świat, powtóre że jego na świecie stworzył. Przez parę godzin każdego ranka, które przed toaletą trawił, Remigjusz czyszcząc paznokcie, farbując rude wąsy i royalkę, uśmiechał się do swego odbicia w zwierciedle i układał twarz stosownie do najrozmaitszych sytuacji, jakieby go zaskoczyć mogły w extra – powiatowem a nawet i stołecznem towarzystwie; następnie brał książkę z tysiącem i jeden frazesów czysty francuzkiej turąjury, któremi każdą rozmowę przepleść było można, uczył się dziesięciu zdań na pamięć, chwytał potem do pilnego przejrzenia illustracje Paryża, i dowiedziawszy się dokładnie, gdzie i na której ulicy stoi jaki posążek, pałac lub kawiarnia, stroił się w przcszłoroczny, przemyślnie odświeżony frak, kazał zaprzęgać do starego oszczędnie odnowionego koczyka cztery fornalskie szkapy i jechał do Orzyc, gdzie piękna Izaura i posępny Hektor nakarmiwszy go niezmiernie, żegnali zawsze prośbą o jaknajczęstsze udarowanie ich domu miłem towarzystwem kochanego sąsiada.
Pan Remigjusz Łazicki liczył już lat może czterdzieści, ale należał do tych wybranych organizacji, którym żadną miarą nawet w przypuszczeniu oznaczyć wieku niemożna: raz że jako blondyn, dosyć skromnie prowadząc się i niewiele trudząc głowę myślami, ani siwiał ani łysiał, powtóre, że umiał nadać swemu wzięciu się z młodzieżą ten ton rówiennika, który go przy pomocy gorsetu i dość świeżo zakonserwowanej twarzy, skutkiem tajemniczych mastyxów aplikacji, prawie młodym czynił.
Było to więc w piękny dzień majowy przed południem. Dwie znane już wam teraz postacie tonęły w elastycznych poduszkach jasną materją wybitej sofy, a kapryśny promień słońca, łamiąc się przez ciemno – niebieską szybę, umalował pięknym fioletowym kolorem nos i jedno oko Remigjusza.
– Pani cierpi?
– Jak zawsze.
Izaura przycisnęła dłonią serce i uczyniła grymasik boleści.
– Bo też pozwól sobie pani hrabino powiedzieć, że nie dosyć baczną jesteś; jeździć konno tak rano i może naczczo jeszcze!
– Jakże pan chce abym tak rano jadła? ja do samego południa naczczo jestem, prócz kilku cygar, które podczas przejażdżki konnej wypalam. Lecz…. pan może jesteś zwolennikiem rannego posiłku?
– O nie, wcale nie, wyrzekł z ponurym głodem w oku galant powiatowy, któremu olbrzymi apetyt o ideach djetalnych gospodyni dziwnie niekorzystne szeptał zdanie.
– Czy konie Jaśnie Pana wyprządz? zapytał wchodzący lokaj.
– Nie trzeba, mój bracie, niech stoją, odparł z przymusem głodny i rozkochany Remigjusz.
– Jakto? panie Łazicki! Cóż to ma znaczyć? Pan zostaniesz, i to koniecznie!
– Pani hrabina przebaczy, muszę odjechać.
– Nie przebaczę i zatrzymam. Niech konie pana Łazickiego zaprowadzą do stajni!
– Jednakże hrabino, ja….
– Fi donc! Monsieur Łazicki. Jesteś uparty jak bretończyk, zatrzymuję pana na obiad;
przejechałeś dwie mile, a po takim spacerze i głodnym i strudzonym jest się koniecznie.
– O pani! ja jestem bardzo wytrwały, wyrzekł ożywiony Remigjusz, w którym wzmianka o obiedzie dziki zrodziła entuzjazm. Kiedy ostatni raz jeździłem z Warszawy do Dubna, i to dtrectement hrabino! przepędziłem dwie doby na bryczce pocztowej i na jakiejże to bryczce? Dieu de misericorde! A przecież przybyłem do domu książąt L. tak zdrów i czerstwy, że zrobiłem chętny honor obiadowi, który w kwadrans po przybyciu mojem służono.
– Więc pan jesteś wytrwały na trudy?
– Oh, jestem nadzwyczaj silnej kompleksy! Izaura przelotnie spojrzała na istotnie atletyczne kształty Łazickiego.
– To wielki dar losu – siła, rzekła po chwili milczenia.
– Czy moralna czy fizyczna? bo na mój honor muszkieterski! nie wiem o jakiej mowa, ozwał się nagle głos za plecami hrabiny.
Remigjusz i Izaura jednocześnie odwrócili się szybko.
– Oh! to pan, rotmistrzu! Jakże się pan miewa? witamy i to serdecznie, bardzo serdecznie!
– Racz przyjąć hrabino zapewnienie olbrzymiej części i gorączkowego sentymentu od twego pokornego sługi. I ciebie witam, Herkulu okolicy! Bard okolicy, chciałbym na mocnych nerwach twoich jak na strunach liry zagrać wesoły akord powitania!
– Jaki szczęśliwy humor u ciebie, rotmistrzu, rzekł z poważnym uśmiechem Remigjusz, podając rękę nowo przybyłemu.
– Żartujesz luby Remigi! Nikt silniej od ciebie przekonanym nie jest o bezwzględny posępności mego charakteru: nieprawdaż hrabino? że Remigjusz nietylko śród prozaicznego jawu życia, ale i we snach swey potężnej organizacji, widzi zawsze oblicze moje spłakane łzami niedoli? My to rozumiemy hrabino, my, którzy piszemy powieści.
– Warjat pan jesteś, kochany rotmistrzu! Zkądże ja mogę wiedzieć treść snów pana Łazickiego?
– Pani?….. będąc tych snów królową?
– Daję słowo honoru, rotmistrzu, że straciłeś piątą klepkę w podróży.
– Nie miałem nigdy czterech pierwszych hrabino, dlatego też głowa moja zupełnie rozbita; ale za to serce trzyma się ściśle jak obręcz na pół – beczku bawarskiego, piwa, które stoi pod kluczem w piwnicy Remigjusza.
– Wracasz z Warszawy; cóż nowego nam przywozisz? przerwał Łazicki.
– Tobie? rachunek od krawca; pani? sześć pudełek sardynków, dwa słoiki francuzkiego groszku, kopę cytryn i trzy butelki wybornego araku, wszakże tyle miałem polecone, hrabino?
– A nadewszystko przywozisz nam pan wesołość, córkę nieba, i chęć do zabawy. Avez vous observé, Monsieur Łazicki, że za przybyciem rotmistrza, Orzyce jaśniejszą jakby przybierają barwę, pełno życia wciska się za nim w każdy zakątek domu.
– Dziękuję hrabino! przysądzasz mi ogromne życiodawcze siły. Ale w samej rzeczy, spotkałem w alei Hektora posępnie dumającego, czyby kartofle w żechy zasadzić, Me croirez vous, Comtesse? ucałowałem go dwanaście razy, dałem do zrozumienia że utył cokolwiek, obiecałem ogłosić w Morning Chronicie, że ma najgłębsze stanowisko kartoflane i najładniejszą żonę z całego powiatu, i otóż, zostawiłem go uszczęśliwionego najzupełniej.
– Mais taisez vous donc! car enfin on vous croirait en droit d'attaquer tout le monde ici!
– Wybacz hrabino! mais c'est l'amour partagé quim' a dorloté ici.
– Etes vous aimé ici; par exemple?
– D'abord, de vous même Comtesse! mais c'est un sentiment épuré dans le feu platonique.
– Passe encore, któż więcej?
– Udało mi się rozniecić najtkliwsze uczucie w germańskiem sercu Malchen, twojej subretki, hrabino.
– C'est par trop scabreux, ce gue vous dites là! Rotmistrzu strzeż się! mogę pana ukarać.
– Niesłusznie łajesz mnie pani, bo nakoniec… przywiozłem sardynki, groszek.
– Które sam zjadać będziesz.
– Arak.
– Który sam wypijesz. Rotmistrzu, rotmistrzu!
– Hrabino, hrabino! I nadewszystko przywiozłem, jak pani mówi, córkę nieba, wesołość, w posępne mury waszego manuaru. I że za to wszystko wierny sługa pani, ulegając przemożnej muszkieterskiej naturze i wpływowi dobrej piwnicy, ożywiony nadewszystko uprzejmą twarzą gospodyni, pozwoli sobie niekiedy dewergondować wyrazy, bardziej niż przepis ogólnej recepty pokojowej dozwala, to przecież jesteśmy na wsi hrabino, a wieś ma swoje przywileje.
– To zupełnie jak pan, rotmistrzu!
– Prawie, ale powiedz mi pani czy to niesłusznie? Wszak ptaszki nie pytają o pozwolenie szczebiotania pod oknami twej sypialni, czyż krowy pędzone na pastwisko krępują ryki swoje dla " pani? czy koguty szacunkiem zdjęte nie przerywają snu pani fantastycznem pianiem północy?
i czy wreszcie niewinne owieczki wezwane głosem matek nie napełniają twych uszu najtkliwszym jagnięcym chórem? – jakże hrabino? – Tak, lecz to wszystko dowodzi tylko, że na wsi przywileje służą zwierzętom.
– Raison de plus! Voyez vous Comtesse… parole d'honneur! Je me crois plus animal que tout le monde ici!
– Wytłumacz się pan, tylko spiesznie, bo śniadanie podadzą za chwilę.
Oczy Remigjusza zaświeciły jak dwa rozżarzone węgle.
– Mit Vergnügen, gnädige Frau Gräfin!
Najprzód trzeba państwu wiedzieć, że od czasu jak Tarkwinjusz Pyszny na pięć, a Kleopatra na siedm równych części, podzielili istotę Monotrematu, liść morwowy (morvus alba) stał się tajemniczym symbolem muszkieterów dziewiętnastego wieku.
– Mais c'est du Gréc pour moi. Panie Łazicki! rozumie pan choć słowo z tej gadaniny? – Terra incognita! mruknął głodny i zostawiony na drugim planie Remigjusz.
– Wszystko to, raczcie mi wierzyć, pochodzi z przyczyny, że okropnie głodny jestem i za pięć minut z pewnością umrę jak załoga fortecy po stuletniem oblężeniu, Remigjusz także polęże jak kolos Rodyjski, tylko jego stanowisko galanta okolicy nie pozwala mu przyznać, że tak prozaiczna troska zasępia mu lice.
– Wyborny jesteś, rzekł porywając się zarumieniony nadzieją i wstydem Remigjusz, nikt ci nie sprosta w humorze.
Lekki turkot powozu po zwirowej drodze dał się słyszeć z drugiej strony pałacu.
– Któś głodny przybywa, wyszeptał Remigjusz.
W chwilę potem lokaj otworzył drzwi salonu, a przez nie przesunął się powoli młody człowiek w eleganckim podróżnym stroiku. Niebieskie oczy jego jaśniały tym wilgotnym połyskiem, jaki rozczulenie lub smaczny sen w podróży nadaje. Wyraz twarzy i ruchy przybyłego oznajmiały człowieka przywykłego do tak zwanej dobrej kompanji, uśmiech wesoło-złośliwy ponętnie ożywiał delikatną i białą twarz jego, gdy spojrzeniem przebiegał osoby zgromadzone w salonie.
Widok nowo przybyłego rozmaite wywołał wrażenia: Izaura zarumieniła się i zbladła w jednej chwili; jakiś jakby magnetyczny, przymusowy pociąg pochylił jej postać ku przybyszowi; wreszcie, jak gdyby walcząc z tajemną trwogą i wyrzutem, powstała piękna hrabina i łącząc z prawami gospodyni domu koncessję wyzwolonej kobiety, przybiegła do młodzieńca i podawszy mu podwójnie z angielska, bo obiedwie ręce, zarumieniona i uśmiechnięta witała go wyrazami nadzwyczaj pochlebnemi.
Remigjusz, na widok gościa, skrzywił się jak po ukąszeniu pszczoły, zbrakło mu dobrego kontenansu, powstał, podszedł dwa kroki, a w ca – łój postawie, w utworzonym a raczej wypracowanym życzliwym uśmiechu, widać było wahanie się i przymus. Wreszcie przybyły skrócił męki Łazickiego, zbliżył się bowiem doń i swobodnie, uprzejmie, kordjalnie nawet uścisnął mu rękę.
Człowiek nazywany rotmistrzem bacznie wlepił swoje rozumne i przenikliwe oczy w twarz Izaury. Żaden odcień doznanych wzruszeń nie uszedł jego uwagi. Zimno odpowiedzialna grzeczny ukłon nowego gościa, spojrzał z ukosa na niemy ambaras Remigjusza, uśmiechnął się dowcipnie, zmrużył bystre oczki, i kręcąc dwoma palcami lewej ręki prawy wąsik, czekał rozwiązania.
Przez chwilę trwało to naturalne milczenie, jakie zwykle owłada małem kółkiem osób za przybyciem nowej, obcej: wreszcie Izaura z pewną niespokojnością zwróciła się do rotmistrza i wyrzekła z tą sztuczną swobodą i wesołością, które kupujemy w sobie za cenę przyspieszonego pulsu, bicia serca, a czasem i rumieńca na licach: