- W empik go
Rotmistrz bez roty. Tom 2 - ebook
Rotmistrz bez roty. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aleksandra Niewiarowskiego.
Tom II.
Warszawa.
Nakładem G. L. Glückberga Księgarza, przy ulicy Miodowej N. 497 pod filarami.
1855.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 6/18 Maja 1854 r.
Cenzor, Sekretarz Kollegialny, A. Broniewski.
Tęczo szczęścia! czemuż – czemu?
Dla jednego świetniąc jasno,
Wszystkie barwy twoje gasną,
I zostawiasz cień drugiemu?
Włodzimierz Wolski.
z poematu: Wielki Pan .I.
Wieś szlachecka, czerwona, rozrzucona była na piasku; mimo to jednak, wybielone dworki cząstkowych właścicieli, otoczone z jednego boku ogródkami gęsto rosnących grusz, jabłoni, wisien i śliwek zwanych lubaszkami, z frontu, żywopłotem, w koło którego ogromne wierzby szeleściały zielonym liściem, – wesoły sprawiały widok.
Prócz drobniejszej, ubogiej szlachty, wieś ta miała dwóch głównych właścicieli: jednym był pan Łukasz Drzazga, drugim Stanisław Naczelski. Dwór rotmistrza stał na jednym brzegu wioski, pan Drzazga mieszkał na drugim, tak, że rotmistrz wjeżdżając lub wyjeżdżając, musiał pod, oknami pana Łukasza i pod oczami córki jego Ewy przeprawiać się. Cała rzesza zagonowych panów braci rozdzielała dwie excelencje osady. Lubo fortuna pana Łukasza, skutkiem skupowanych corocznie małych cząstek bankrutującej braci szlachty, była znacznie rozciąglejszą od fortuny rotmistrza, dwór przecież i zabudowania gospodarskie Stanisława nie równie okazalej wyglądały. Podobno niegdyś cała wieś była własnością rodziców matki Stanisława, i dopiero postępowo kruszyć się zaczęła; pan Drzazga nawet już od matki rotmistrza nabył większą część gruntów, które dziś jego fortunę składały. Dla tej snać przyczyny, mimo że część Drzazgi była większą, a szkatuła jego zamożniejszą w pieniądze, przecież szlachta tytułowała go tylko jegomościa, panem Łukaszem, gdy rotmistrza powszechnie wielmożnym nazywano. Dwór Stanisława stał na wzgórku. Z jednej strony miał obszerny dziedziniec w kształcie prostokąta, zamknięty stodołami, stajnią i tak zwanym okólnikiem, a przed gankiem dwie ogromne topole, pod któremi umieszczono białe brzozowe ławeczki. Z drugiej, na pochyłości schodzącej ku łące, był ogród staroświecki, opasany cienistym lipowym szpalerem. W ogrodzie sadzawka, nad sadzawką topola, a na topoli gniazdo bociana. Dwa ganki naprzeciw siebie leżące, jeden na ogród drugi na podwórze wychodzący, łączyła sień, na przestrzał domu idąca, pokryta kamienną w kwadraty układaną podłogą. Z sieni od podwórza na lewo było mieszkanie Stanisława: składało się z dwóch wielkich izb i małego pokoiku. Na prawo była izba czeladnia, alkierz i spiżarnia. Mimo starodawnej prostoty w strukturze i wewnętrznym rozkładzie, panował przecież niejaki zbytek w tym domu. I tak: podłoga pierwszej izby pokryta była ogromnym tureckim kobiercem, na ścianach wisiały dwie wyborne kopje: jedna, Zwiastowania Najświętszej Panny Marji z Leonarda da Vinci, druga, z Madonny Murilla, i portret mężczyzny w mundurze majora ułanów w dużych złoconych ramach. Meble były stare, drewniane, twarde, lecz lakierowane biało i obwiedzione po brzegach w pół już przetartą pozłotą. Wielki palisandrowy pąsowym aksamitem wybity fotel, i mahoniowe stojące lustro, wprowadził tu już młody właściciel, a dwa te sprzęty, jak również piękny palisandrowy fortepian z fabryki Hofera, dziwną tworzyły sprzeczność z dawnemi poważnej postaci meblami. Druga izba usprzętowana była z większą prostotą: na środku wielki dębowy stół, obstawiony do koła małemi bez poręczy stołkami; na ścianach wisiało kilka pięknych paryskich sztychów, zdjętych z arcydzieł watykańskiej galeryi. Przy drzwiach do sieni i ogrodu wiodących, stał kolosalnej wielkości kredens orzechowy, fornirowany w zgięciach jesionowemi, w pierniczki wyrzynanemi figlami; nad kredensem unosiła się niekształtna a jour wyrobiona galeryjka, na niej gipsowy posążek Napoleona; nad drzwiami książę Józef Poniatowski, jak na rozpędzonym koniu wskakiwał w Elsterę. W głębi tej sali były drzwi wiodące do niewielkiego pokoiku. Tu już wszystko tchnęło nowością, meble były widocznie świeże – zamiast krzeseł, niskie zielonym safianem wybite foteliki, biurko i szafa z kolorowemi szybami pełna książek i papierów, miały kształt dzisiejszy. Nad kominkiem stał piękny alabostrowy zegar; tylko łóżko żelazne z brązowemi ozdobami nad którem, na zawieszonej dywanem ścianie, wisiała stara augustówka i dwa tureckie pistolety, niedźwiedzia piękna skóra rozpostarta przed łóżkiem, i drewniany kunsztownie wyrobiony Chrystus na krzyżu, w głowach przybity, cokolwiek charakteryzowały ten pokoik. Najcelniejszą jednakże ozdobą jego był prześliczny pejzaż nad biurkiem. Na głównym planie była sadzawka lub staw otoczony do koła płaczącemi brzozami, które końce gałęzi zatapiały w spokojnej wodzie. Nad stawem rozrzucona chata, a u wrót jej młode ogorzałe lecz piękne dziewczę w czerwonej spódniczce. Wieśniaczka miała załamane ręce, wiatr rozwiewał jasne jej włosy, a niebieskie oczy z wyrazem nieopisanej boleści wlepiła w rysujący się na wysokiem wzgórzu pałac. W pałacu wszystkie okna gorzały wewnętrznem światłem, różne cienie migały w oknach, rzekłbyś, że słychać muzykę balową!…. A na balkonie, ocienionym liściami akacji, stały dwie postacie: młodzieniec i dziewica; ona trzymała w jednej ręce bukiet kwiatów, drugą podawała młodzieńcowi, który patrzył w oczy dziewicy namiętnym miłości wzrokiem. Na te dwie postacie skierowany był tęskny rozpaczający wzrok wieśniaczki; a nad całym obrazem…. noc! i łagodne, srebrne księżyca światło, drżącym w wodzie odbite słupem… Cały poemat był w tym pejzażu.
Do ostentancji domu rotmistrza przyczyniło się i to niezmiernie, i szczególnym w oczach szlachty otaczało go splendorem, że miał starego wąsatego lokaja, ex-sierżanta, który był zawsze nadzwyczaj starannie ubrany i nosił na czarnej wstążeczce gruby srebrny zegarek. Antoni zachował z wojskowego nałogu ostrą minę i obejście się, które w oczach zagonowej szlachty jednały mu wysokie poważanie. Angielski koń wierzchowy, czwórka żmudzkich małych koników, długa bryczka bez resorów, z rodzaju powszechnie kamieniarkami zwanych, stanowiły ekwipaż rotmistrza. Zapomniałem dodać, że Stanisław miał dwa białe charty, niezmiernie ścigłe, piękne i wzniecające powszechną zawiść sąsiadów charciarzy. Stary już podstarości pan Ptasiński, żona jego, karbowy i kucharka, składali prócz Antoniego etat domowej służby.
W domu pana Łukasza Drzazgi wszystko wyglądało inaczej. Sam dworek był lepianką, sztukowaną w miarę wzrostu fortuny; otaczał go wprawdzie mały ogród do połowy, ale tak spekulacyjnie cały warzywem zasadzony, że nie podobna było przejść tamtędy. Dopiero pod oknami domu, okrążonego do koła przyzbą, były grządki rozmaitych kwiatków, ale śród stokroci i tulipanów tyle było piwonji, nasturcji, słoneczników i cykorji, że chociaż to wszystkim kwiatom Bóg dał piękne sukienki, przecież trzeba było nader zdrowych oczu, by wytrzymały rażący blask kolorów. Podwórko, zabudowane w kwadrat, owczarnia, stodoły i obora zamykały tak szczelnie, że w żaden sposób oko na świat Boży przedrzeć się nie mogło. W środku tej jakby fortecy stał lamus, na wysokiem podmurowaniu, pompatycznie skarbcem zwany; był to zresztą skarbiec tak ubogi, jak Arcydzieł piśmienniczych: bo prócz zbytkowej pościeli, naprzędzonych talek lnu, kilkunastu arcystarych gratów i starych kopersztychów, które za nadejściem świetniejszych czasów na wygnanie do lamusa skazano, nic tam więcej nie było. Podwórko zarastały wielkie wierzbiny, którym, pełen gustu gospodarz, poobcinawszy rozłożyste konary, ustroił pokaleczone słupy w zielone czuby gałązek. Dworek sam dziwacznego był kształtu. Pierwotnie prostokątny, jak zwykle wiejska chałupa, z postępem czasu zamienił się w trójząb tworzący literę T., której trzonek jak korzeń grzyba zagłębiał się między śliwkowe drzewa, zkąd mnóstwo robaków i liszek przez okna do pokojów lazło. Przed domem, na nierównym, skopanym przez trzodę chlewną i wiorzyskami okrytym dziedzińcu, jakaś przemyślna i łakoma podrzeźnic pałacom główka, utworzyła niby kłąb; kłąb to był bez drzew, trawy i kwiatów, lecz ogrodzony do koła na krzyż poutykanemi kołkami brzeziny. Na środku tej małej rejtszuli wznosił się z darniny zbudowany okrągły monument, z czubatym wierzchem, w który zakopano doniczkę rozkwitłego laku: posiano podobno w kląbie jakieś kwiaty i ziółka ale je rozgrzebały i wydziobały zupełnie kury, kaczki i indyki, nie szczędząc nawet monumentu, na którym niegrzecznie podziwienia swego zostawiły ślady. Tuż przy kląbie była cembrowana studnia z wysokim i niezmiernie głośno skrzypiącym żurawiem. Rozkład mieszkania był jeszcze śmieszniejszy.
Z ciemnej, małej i błotnistej sionki, przez którą wodę do kuchni noszono, pomyjki wylewano, a w jesieni i zimą tu także niestety karmiono drób i prosiątka, wchodziło się na lewo do sporej stancji w której podłoga była zabrudzona ubitem jak klepisko błotem. Zaraz przy drzwiach, na kołku, wisiały aż trzy rozmaitej grubości i długości bizuny; po tym znaku cywilizacji dawał się widzieć stół z postawioną na wierzchu szafką o kilku półkach; pełno papierów rozrzuconych bezładnie, kałamarz ogromny pełen much zatopionych, skóra naczerniona sadzami i smołą, a obok niej pieczęć urzędowa, świadczyły, że miejsce to jest kancellarją wójta gminy Czerwonej. Pan Drzazga istotnie miał gminę przy sobie i niemiłosiernie obdzierał okolicznych panów braci i chłopstwo, oszczędzając jedynie należących do posiadłości rotmistrza, którego, jakby dawnym nałogiem, szanował i bał się po trochu. W izbie tej stało stare sosnowe łóżko pokryte obdartą kołdrą i zatłuszczoną poduszką; sypiał tu syn pana Łukasza, młody Mikołaj Drzazga, nadzieja ojca, postrach chłopów, zastępca wójta gminy. Z tej izby drzwi na prawo prowadziły do wąskiego alkierza; pokoik ten tak był zastawiony łóżkami i szafami, że zaledwie wąziutką ścieżką przecisnąć się było można; ztąd dopiero po trzystopniowych schodkach zstępowało się do przybudowanych izb. Dwie ich było: pierwsza obszerna, zastawiona rozmaitemi z różnych miejsc skupowanemi meblami, miała stanowić niby salon; kilkanaście zakopconych, nędznie kolorowanych kopersztychów, otaczało przybrudzone ściany; stary fortepian z zapadłemi pół na pół klawiszami o sześciu oktawach, trzy jesionowe wyplatane trzciną fotele, kanapa pokryta włosienicą z ostro wystającemi sprężynami, aż dwie komody, jedna wielka orzechowa szafa, parawan, trzy lustra, i mnóstwo rozmaitego kształtu i koloru krzeseł, wszystko to zmięszane razem dawało temu pokojowi pozór składu starych mebli na Grzybowie. Drzwi w głębi prowadziły do mniejszej stancji, w niej sypiała i mieszkała córka państwa Drzazgów.
Panna Ewa, czerwona i tłusta pannica, miała niebieskie oczy i jasne aż żółte włosy; w wyrazie twarzy tej dziewczyny było cóś złośliwego i upornego razem, i w samej rzeczy, pozór zgodny był z istotą; sługi a raczej dziewki folwarczne chodziły z guzami i sińcami, które im silna ręka panny rozdzielała hojnie. Ewa dręczyła nawet bydło i ptastwo domowe; słowem była to już natura zła i szkodliwa, w którą Bóg nie tchnął promienia niewieściej litości. Panna Ewa, mimo to była roskoszą i dumą serc rodzicielskich. Drzazdżyna powtarzała ciągle, że w całej okolicy nie było piękniejszej panny. Kupiono jej na licytacji stary fortepian i sprowadzono metra, lecz elewka nie miała czasu odnieść wielkich korzyści, bo pan Łukasz, dostrzegłszy pewnego razu że pan guwerner i Ewa szczypali się wzajem po ramionach, dał córce parę porządnych policzków, a metra wypędził z domu. Zniechęciła się Ewa do nauki. Matka chciała jednak koniecznie aby córka umiała grac na fortepianie i mówić pofrancuzku; ojciec żałował pieniędzy na sprowadzenie guwernantki; edukacja panienki była zagrożona stagnacją. Przypadek jednakże zadowolnił życzenia macierzyńskie, a ojcu oszczędził kosztów. Siostra pani Łukaszowej, będąca za podsędkiem w gubernijalnem mieście, przyjechała odwidzić braterstwo. Wciągu kilkodniowej wizyty tak ja koś z wzajemnych powierzań się między siostrami wypadło, że pani podsędkowa zabrała z sobą siostrzenicę, przyrzekając najsolenniej, że w jej domu nie tylko dobrego tonu i talentów, ale i wszystkich nauk liznąć będzie mogła, z powodu nadzwyczajnego ukształcenia jednej z przyjaciółek, która właśnie edukacją córeczki państwa podsędkostwa zając się miała. Pani Łukaszowa ze swojej strony naładowała wóz słoniną, kaszą i mąką, i takowy posłała za siostrą, dodając w tajemnym warunku, że co kwartał sto złotych ze swoich funduszów na edukację córki doda. Pojechała tedy Ewa z ciotką, i po dwuletnim u niej pobycie powróciła do Czerwonej, nie bardzo uczona wprawdzie, ale śmiała, determinowana i z wielkiemi pretensjami do losu.
Pan Łukasz miał starszego brata Grzegorza, lecz ten, nie lubiony od rodziców, w młodziuchnym jeszcze wieku poszedł gdzieś w świat; słyszano później, że zaciągnął się do wojska i gdzieś aż do Hiszpanii pociągnął. Dopiero w 1815. roku Grzegorz napisał do rodziców, i uwiadamiając o powrocie do kraju, obiecywał wkrótce odwidzić rodzinne gniazdo. Rodzice wówczas już nie żyli, a pan Łukasz, miarkując z listu brata i zasiągniętych wieści, że biedny rycerz, bez łupów do ojczyzny powrócił, bojąc się aby nie przyszedł dopominać się należnej mu części majątku, odpisał Grzegorzowi, że klęski spadłe na gospodarstwo przywiodły go do nędzy, że rodzice pomarli, i radził w konkluzji, aby braciszek poszukał sobie między ludźmi chleba, a do domu nie przybywał, bo nie było po co. Odtąd zerwały się wszystkie między braćmi stosunki. Grzegorz wstąpił do wojska, dosłużył się stopnia porucznika: lecz straciwszy nogę, wziął dymissję, ożenił się i gdzieś w zakątku Warszawy nieznane pędził życie. Pan Łukasz, pieszczone od matusi dziecko, z natury już zły i chytry, popsuty wychowaniem a raczej pobłażaniem, bo wychowania żadnego nie było, miał tę powszechną głupców i złych wadę, że sądził się w prawie wszystkiego wymagać od ludzi, nic wzamian nie dając: głupi i egoista, posiadał jednak w wysokim stopniu wykształcony spryt do prowadzenia swoich interesów. Póki miał mało, oszukiwał jak mógł panów sąsiadów, oszczędzonym starownie grosikiem robił natychmiast jakąś spekulacyjkę, na – bywał, korzystając z nagłej potrzeby zbywającego, i tak postępując, cierpliwie i wytrwale znacznego już dorobił się majątku. Prócz fortuny na Czerwonej, która przynosiła mu przeszło tysiąc talarów rocznego dochodu, miał już w zapasie parę tysięcy dukatów, które w ciągłych spekulacjach wkrótce podwoić zamyślał. Od czasu gdy zaokrąglił swoją fortunę i fortepian dla córki kupił, Drzazga zambitniał niesłychanie; urząd wójta gminy przyczynił się leż niemało do wzmocnienia konsyderacji, którą sam dla siebie żywił. Odtąd traktował już z góry sąsiednią szlachtę, dopominał się o pokłony i wszelkiemi środkami starał się wleźć na zagony swoim dobrym sąsiadom, by z czasem posiadłości ich przyłączyć do swoich. Niekiedy w marzeniach, bo i pan Łukasz miewał marzenia, widział się już panem całej wioski, i tylko dwór Stanisława stojąc na wzgórku, ocieniony ogromnemi topolami, wyrywał go z błogiego stanu i jadem zazdrości poił chciwe szlachcica serce. Czasem też przychodziła mu myśl nakłonić rotmistrza, aby ożenił się z Ewą; ale ta myśl znikała natychmiast, skoro zastanowił się, że Stanisław, który, jak panicz, z góry całą rodzinę Drzazgów traktował, nigdy na podobny projekt zgodzić się nie zechce. Jeżeli jednak wyrafinowany pan Łukasz zrzekał się tego niepodobnego do wykonania zamiaru, inaczej się działo z panią i panną Drzazgami.
Od chwili kiedy pierwszy raz zobaczyła Stanisława na kasztanowatym angliku, przy ostrogach, towarzyszącego jakimś damom do kościoła, panna Ewa w żaden sposób uspokoić się nie mogła; tego dnia zapomniała wybić służących, zamyślała się często i nawet kilka razy zasiadała do fortepianu, probując jakiejś tkliwej melodji: to znowu stanąwszy przed zwierciadłem, poprawiała długie i gęste włosy, przypatrując się pilnie swej kwitnącej twarzy. Ewa nie była brzydką, była raczej jedną z tych panien, o których mówią na wsi: "tęga dziewczyna". Jej ręce i nogi były duże lecz foremne, szyja i ramiona krągłe i białe, pierś wznosiła się dorodnie; tylko w całey postaci Ewy dominowała zbytecznie ta siła fizyczna, która kobiecie odbiera czarowny powab słabości. Prócz tego, żółte włosy, czerwone usta, których zwierzchnia warga skutkiem nieco zadartego nosa podnosiła się, ukazując rząd biały jak kreda zębów, i rumiane policzki, nadawały jej twarzy jakiś zuchwały, wyzywający wyraz. W Rzymie Ewa mogłaby zarabiać kilka szkudów dziennie modelując; w Czerwonej, między szlachciankami uchodziła za piękność, w oczach matki była Wenerą. Rotmistrz nie uważał jej wcale.
Ale miłość przezwycięża niepodobieństwa. Nawet Ewa kochała i postanowiła koniecznie rozmiłować w sobie Stanisława; jej wpół męzka, energiczna natura, nie mogła przypuścić, aby cóśkolwiek-bądź mogło oprzeć się koniecznym jej chęciom. Matka pochlebiając codziennie Ewie, wysławiając głośno jej wdzięki i bogactwo ich domu, przyczyniła się wielce do umocnienia nadziei Ewy. Młoda wychowanka pani podsędkowej nie pojmowała, jaki przedział mógł dzielić ją od Stanisława. Ojciec wielokrotnie wspominał przy niej, że fortuna ich była większa i lepsza od fortuny rotmistrza, że mieli kapitaliki, których Stanisław nie posiadał wcale; pod względem więc majątkowym nie było przeszkody. Wprawdzie uderzało to niekiedy Ewę, że jej rodzice mieli jakby wzbroniony wstęp do świata, w którym rotmistrz żył jak we właściwym mu żywiole; ale pocieszała się myślą, że skąpstwo pana Łukasza przyczyną jest takiego wyosobnienia się ze świata. Pomimo pobytu w gubernjalnem mieście, nie pojęła jeszcze że na świecie główną różnicę między ludźmi stanowi wychowanie i ukształcenie, a potem dopiero majątek i urodzenie.
Obiedwie z matką umyśliły koniecznie sprowadzić rotmistrza do swego dworku, nie wiedziały tylko w jaki sposób jąć się do tego. Namawiały ojca żeby poszedł odwidzić sąsiada, że tym sposobem znagli go do wywzajemnienia się; lecz i to nie przyniosło upragnionego skutku. Bo chociaż dokazały tyle, że pan Łukasz przystroiwszy się w nowy garnitur, który mu żydek z miasteczka sporządził, wybrał się był z wizytą do Naczelskiego; ale podjechawszy pod bramę dworu rotmistrza, przypomniał sobie jak niegdyś w młodych lalach przychodził do tegoż dworu bosy, skradając się po gruszki przez parkan ogrodu, i strach jakiś padł mu na serce, że zawróciwszy, nie oparł się aż we wrotach swego po – dwórka, i w żaden sposób wyprawy ponowić nie chciał.
Rzucono się więc do innego sposobu. Mikołaj Drzazga, zastępca wójta gminy, był już dorosłym chłopcem. Matka i córka, złożywszy się, sprawiły mu porządne suknie i namówiły by poszedł do Stanisława złożyć sąsiedzkie uszanowanie. Nadawały mu tysiące niedorzecznych nauk, jak ma postępować z rotmistrzem, i wymogły wreszcie, że po długich ceregielach, pewnego dnia, Mikołaj zapewniwszy się poprzednio skrycie, że Stanisław wyjechał do Orzyc, ustroił się w darowane mu wspaniałe suknie, i poszedł z wizytą do… Antoniego, a posiedziawszy trochę i pogadawszy z ex-sierżantem, powrócił mówiąc, że pan Naczelski przyjął go tak dumnie, iż drugi raz pewnie do niego nie pójdzie, choćby go i widłami popychano.
W kilka dni po opisanych w Orzycach i Leszczynach wypadkach, we dworze pana Łukasza Drzazgi zabierano się do śniadania. Staroświecki zegar ścienny, zamknięty w szafce, wybił piątą z rana; cały dom był już w ruchu. Brudna i zapierzona dziewka przykryła stolik. Cała rodzina Drzazgów zgromadziła się w pierwszej izbie kancellarją zwanej. Postawiono imbryczek z kawą i śmietanką z jednej strony stołu, z drugiej dwa głębokie talerze i garnczek: pani Drzazdżyna bowiem z córką pijały kawę, pan Łukasz z synem biały zaprawny barszczyk dzieżny. Ta różnica w napojach sprawiła, że Mikołaj Drzazga, który z przyrodzenia wielką miał do kawy skłonność, żałował niekiedy podczas śniadania, że nie urodził się dziewczyną.
Powiedzieliśmy już że cała rodzina zgromadziła się do kancellarji. Drzazdżyna nalewała kawę, Ewa zamyślona siedziała przy stole, uszy miała zatkane watą, a głowę przybraną w mnóstwo papilotów, które jak biała aureola, otaczały rumiane jej lica; watę nosiła w uszach z powodu mnóstwa robaczków, które z ogrodu przez okna na poduszki jej właziły. Papiloty, od czasu spotkania Stanisława w kościele, co dzień zapiekła.
Obadwaj mężczyźni milcząc zajadali barszczyk.
– Może ty omyliłaś się Ewciu, rzekła przerywając powszechne milczenie Drzazdżyna; zkądże powóz u pana Naczelskiego?…
– Może wygrał na loterji, rzekł Mikołaj, podnosząc głowę schyloną z nad talerza.
– Ale przecie mam oczy! moja matko; jabym pana Stanisława wszędzie poznała.
– I tędy przejechał?
– A tak: powiem Jakto było: Ze dwie godziny temu, spałam w najlepsze; wtem śni mi się, że Mikołaj poparzył się pokrzywą, i strasznie krzyczy. Obudziłam się; krzyk był na prawdę wielki, bo w kancellaryi bito jakiegoś chłopa…
– To Filipek dostał odemnie dwanaście cienkich batożków, rzecze z uśmiechem Mikołaj, dobry sen, bo ta cienka gadzina, dodał wskazując na jeden z wiszących batów, dycht jak pokrzywa parzy.
– Otóż, ciągnęła dalej Ewa, rozbudzona zupełnie krzykiem, podniosłam się chcąc zobaczyć która godzina. Wtem usłyszałam trąbkę pocztową; natychmiast pobiegłam do okna: kocz zaprzężony trzema końmi nadjeżdżał drogą od miasta. Pomyśliłam zaraz, że to pewnie jacyś goście do pana Naczelskiego. Ciekawość mię wzięła zobaczyć kto taki jedzie, i stanęłam przy oknie.
– Trzebaż było chociaż chusteczką zasłonić się, przerwała matka.
– Co też mamie w głowie! przecież okno było zamknięte.
– No i cóż dalej? zapytał niecierpliwy Mikołaj.
– Niebawem nadjechał powóz, a że w kołowrocie pocztyljon musiał stanąć, zobaczyłam w koczu pana Stanisława i dwóch innych mężczyzn; wszyscy trzej drzemali kiwając się, widać, że całą noc przepędzili w drodze. Pocztyljon otworzywszy kołowrót, wsiadł znowu i popędził przez wieś do dworu. W kwadrans potem może, widziałam jak powracał wierzchem, prowadząc luźne konie, z których jeszcze para wychodziła.
– A to jem pilno było w nocy po pocztarsku jeździe; nie bez kozery to pewnie!
– Trzeba będzie dowiedzieć się jednak…
– Ale od kogo?
– Ja znam się dobrze z panem Antonim, rzecze Mikołaj.
– Fe! synku, któż widział, mówie pan na lo – kaja? wstydź się takiej podufałości! Mybyśmy także lokaja trzymać mogli, ale nie chcemy.
– A tu do czego lokaj? zawołał Drzazga; mnie botów czyścić nie trzeba, bo wszystkie noszę wywrotki do sadła; festynów nie wyprawiamy takoż…
– Bo u nas nikt nie bywa, mój papo.
– To i dobrze, mniej wychodzi. Ja tylko sobie myślę, zkąd takiemu charłakowi stać na taka… pompę?… Przy obiedzie, mówią, trzy potrawy zawsze, a komputy a wino do stołu, jak się kto trafi; a i sam po obiedzie codzień kawę pije, cygarka smoli, a rano mosanie, nie tylko on sam, ale jak mi Bóg miły! jego lokaj codzień herbatę pije.
– Ba! i Ptasiriska z mężem kawy rano dostają kochanku.
– Et pleciesz!
– Nie plotę, bo tak jest; słyszałam od Ignacowej, której mąż znajomi się z dworskiemi.
– Dla czegóż mama zawsze ludzi pana Naczelskiego dworskiemi nazywa?… przecież i nasz dwór takiż.
– Tak bo już jakoś z przyzwyczajenia ludzie nazywają.
– Ludzie także nazywają wielmożnym pana Stanisława, a papę jegomościa tylko. Błazny! i
– Bo widzisz Ewciu, ojciec pana Naczelskiego był jakimś starszym w wojsku.
– Jakim znowu starszym?
– Czort je tam zna! ale raz widziałam, jeszcze za życia nieboszczki pani, czyli matki pana Stanisława, rzekła spiesznie poprawiając się zarumieniona Drzazdżyna, widziałam wyraźnie w sali wielki obraz, a na nim ojciec pana Naczelskiego wymalowany w granatowym mundurze z wielkiemi szlifami i orderem na jednym boku, dycht, jak… ten jenerał co tędy przeszłego roku jechał; a i stary Antoni, co pod nim służył, zawsze powiada, "Nieboszczyk pan pułkownik."
– A to widać, że nieboszczyk był pułkownikiem. Czy tez zostawił dosyć pieniędzy synowi?
– Zostawił kilkadziesiąt tysięcy podobno, ale synalek zmarnował prawie wszystko latając za morza.
– Et! nie gadalibyście głupstw, przerwał pan Łukasz; szasta paniczyk, to wnet i fortunę przeszasta, wtedy ja kupię ją i zobaczym co będzie.
– To dopiero! Zarazbyśmy do dworu na mieszkanie poszli; jakie tam meble! a fortepian śliczności!
– Pan Stanisław gra na nim pięknie, mógłby i Ewcię jeszcze poduczyć, choć ona w mieście uczyła się.
– Wielka rzecz! Skoro uczy chłopskie dzieci, mógłby i mnie, spodziewam się…
– Prawda, dali pan uczy! jak śpektor żydowski; ale go też chamy tęgo lubią za to.
– No nie pleść już! dość będzie, mówiłem. Trzebaby się oto lepiej dowiedzieć, co za jedni przyjechali do niego.
Drzazgowie skończyli śniadanie i porozłazili się jak mrówki: ojciec w pole, syn do lasu, matka do czeladniej. Ewa wróciła do swego pokoju, spojrzała oknem na ciemniejący w dali dwór Stanisława, westchnęła i wyjąwszy watę z uszu, poczęła pilnie stroić się.II.
W mieszkaniu rotmistrza, stary Antoni krzątał się nastawiając samowar, i łajał małego chłopczyka, który mu za pomocnika jako ochotnik służył.
– Spiesz się mały gapiu! żywo Adasiu! szeptał stary. Nasz panisko już się obudził, zapewnie i tamci panowie wstaną niebawem, bo też mieli już porę wywczasować się należycie. Już dziewiąta! dodał, patrząc na ów konsyderację szlachty jednający mu zegarek; przyjechali jak raz po trzeciej, można było wyspać się. Ruszaj po węgle chłopaku! A powiedz Ptasińskiej, że trzeba z obiadem dzisiaj przygotowić się.
W tej chwili drzwi otworzyły się i Stanisław ostrożnie wszedł do sieni.
– Jak się masz? stary! rzekł do Antoniego przecierając oczy.
Antoni ukłonił się z uszanowaniem i wyrzekł, prostując się:.
– Dziękuję panu.
– Cóż tu słychać sierżancie?
– Nic nowego, panie. Bogu dzięki! w gospodarstwie nie ma żadnego upadku.
– To dobrze sierżancie! charty zdrowe?
– Zdrowe, ludzie i zwierzęta, wszystko zdrowe panie.
– Chwała Bogu! No! mój Antoni, mamy gości.
– Czy na obiad zostaną?
– Pewnie! macież co jeść?
– Znajdzie się; a co pan każe?
– Co tam jest dacie, jaką zupę, mięso i upiec co…
– Kapłony pewnie?
– Dobrze. A do herbaty daj co przejeść, bo może głodni.
– Dobrze panie!
– Słuchajno sierżancie!
– Słucham pana.
– Musisz mi popisać się dzisiaj, mój zuchu! w jednej sprawie.
– Czekam rozkazu.
– Pewnie znasz się ze szlachtą tutejszą?
– Ba! Doskonale.
– A od Drzazgów nie znasz kogo?
– Wszystkich. Oni to niby chcieliby sobie ja kiś pański ton przybrać, ale jak mię zobaczą.. jakoś zgłupieją. Synalek nawet przychodził tu kiedyś do mnie.
– Tem lepiej! Oto, mój stary, trzeba żebyś rozgłosił zręcznie między szlachtą, że ja sprzedaję moją fortunę.
– Ale to na żarty? proszę pana.
– Naturalnie! ale trzeba, żeby się o tem stary Drzazga dowiedział. Powiesz, że dwaj panowie którzy ze mną przyjechali, traktują ten interes że jeden z nich jest nabywca z Warszawy, drug rejent z miasta, tego zresztą znać muszą; doda, wszakże, że ja targuję się i kupno nie skończone jeszcze.
– Rozumiem, panie.
– I zrobisz?
– Jak się należy. Antoni nie potrzebował trudzie się nad wykonaniem rozkazu Stanisława, bo już od dwóch godzin emissaijusze pana Łukasza, pani Łukaszowej, panny Ewy i nawet Mikołaja, skradali się do koła dworu i zazierali na folwark by dostać języka. Nie upłynęła przeto i godzina od chwili wydanego polecenia, a już nie tylko Drzazgowie, ale i wieś cała trzęsła się ogromną, niespodziewaną wieścią, że rotmistrz fortunę swoją sprzedaje.
Pan Łukasz przybiegł z pola jak oparzony, sam nie wiedział co począć z sobą; biegał z kąta w kąt, stłukł dzieżkę z serwatką, zadeptał na śmierć troje młodych kurcząt. O mało nie zwarjował z rozpaczy chciwy szlachcic.
– A widzisz imość rzekł do pani Łukaszowej płaczącym głosem: mówiłem, że szasta i przeszasta. Stało się; już go pewno wyforują! Ale napuszczać cudzych ludzi do naszego kąta, zwozić z trąbką aż z Warszawy, kiedy ja tu siedzę pod bokiem, to już wyraźna impertynencja! Przecież, mosanie, i moje pieniądze nie parszywe, można je wziąć do garści!… Aż mi się kwaśno robi, kiedy pomyślę, że taki piękny grunt i majętność zabiorą mi z przed nosa.
– A kiedy jegomość masz za co, to idź i kupuj także! zawołała zaperzona pani Łukaszowa; trzeba się ruszać, biegać, i podkupić tamtych.
– Ba! Jabym chciał taniej jak oni zapłacić, niżeli ich podkupować; to już bieda taki nabytek, gdy za nim biegać trzeba! lepiej, jak sprzedający sam napastuje.
– Czekałeś aż cię będzie napastował, to też' doczekałeś się pięknego nabytku, jakiegoś miejskiego rozumaka pod sam nos!
Ewa milczała, ale w twarzy jej znać było widoczne natężenie myśli. Ona dumała, jakimby sposobem zatrzymać Stanisława na miejscu.
– I cóż tu począć? zapytał nagle w pół siebie, w pół jakby innych Drzazga, zatrzymując się na środku kancellarji.