- W empik go
Rotułowicze powieść z dziejów serbskich - ebook
Rotułowicze powieść z dziejów serbskich - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 627 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabrane przez Turcyą na południowej Słowiańszczyźnie kraje rozpadają się na kilka działów, z których jedea nosi nazwę Starej Serbii.
Nazwa Starej Serbii nie jest urzędową w administracyjno-politycznym sensie. Dla władzy nie istnieje ona; w oczach konsulów mocarstw obcych żadnego nie ma znaczenia: zna ją lud, i to nie od dawna – od czasu, jak Serbowie nad Dunajem wywalczyli niepodległość dla jednej części Duszanowego państwa, którego granice sięgały do Adryatyku i do morza Egiejskiego, obejmując, okrom Serbii, Bośnią, Hercegowinę czyli Chłum, Czarnogórę czyli Zetę, Albanią i Macedonią. Główną posiadłość mocarza obszaru tego stanowiła Serbia, przylegająca od północy do Dunaju i Sawy, a szerząca się ku południowi, do źródlisk Morawy bułgarskiej, do stromych garbów Szar-płaniny. Granice południowe księstwa dzisiejszego nie sięgają tak daleko. Płaszczyzna Metochija i historyczna równina Kossowo leżą poza obrębem onych, równie jak i gród Prizreń, Duszana niegdyś stolica.
Tato przestrzeń Serbii właściwej, której nowe nie objęły granice, dostała od ludu miano Starej Serbii. Dostała ona miano to dla dwóch zwłaszcza powodów: raz dla odróżnienia jej od Serbiiksięstwa, nazywanego pospolicie Serbią, bez dodatku żadnego, powtóre dla wspomnień do gruntu przywiązanych.
We względzie administracyjno-politycznym Stara Serbia zalicza się do Albanii; w tureckim języku uraędowym nazywa się Arnautłykiem; konsulowie mocarstw obcych w sprawozdaniach swoich podają ją za Albanią północną. Jestto rzeczą niesłuszną i niewłaściwą to pozbawianie narodu nazwiska jego własnego. Kto co wygrywa natem? Stara Serbia, mimo opłakane, przez jakie przeszła, koleje, mimo znaczny obcych żywiołów napływ, zachowuje zawsze właściwy sobie charakter, wyodrębniający ją zarówno od Bulgaryi, graniczącej z nią od zachodu, jak od Macedonii i Albanii, które się z nią od południa stykają. Nazwa przez lud nadana należy się jej tak z prawa historycznego, jako też ze względu na zamieszkującą ją ludność, niemniej jak z uwagi na przywiązane do gruntu jej legendy i podania.
Prawa jej historyczne przez to wyrażają się mianowicie, że dawnemi czasy stanowiła ona serce rozległego państwa serbskiego, które się dokoła grupowało. Z niej rozchodziło się tętno życia na wsze strony. Tętno to, zostawszy we wspomnieniach, przylgnęło niejako do gruntu, odzywając się ustawicznie z gór i z dolin, wionąc równiami, klekocąc w źródłach, szumiąc w lasach, drżąc w powietrzu. "Wywołuje je rzecz najmniejsza: jedno słówko, nuta pieśni, obłamek ruiny niedoniszczonej, widok miasta, nazwa onego.
Zpomiędzy miast, znajdujących się w obrębie Starej Serbii, najważniejszą pod względem historycznym rolę odgrywało i odgrywa Prizreń.
Prizreń, dziś w ruinach, było-to miasto niegdyś ludne, bogate i wspaniale zbudowane. Dokoła opasywały je mury grube. Włastielowie ( magnaci) posiadali tu domy i pałace, otaczające w półkole poważny, a stanowiący warownię oddzielną zamek królewski. Z królów każdy niemal wznosił w niem świątynią.
O ludności i zamożności Prizrenia powziąć można wyobrażenie stąd, że kiedy Sinan-pasza przystąpił do zdobywania onego, to Prizrenianie wystawili naprzeciw niemu wojowników tysięcy czterdzieści, stoczyli krwawą nad Czarnym potokiem bitwę i, pobici na głowę, otworzyć musieli zwycięscy brama miasta, które, uległszy wówczas spustoszeniu, nie dźwignęło się już nigdy. Zdarzenie to opowiada wprawdzie nie historya, tylko podanie. O podaniach także rzec można, co się w ogólności o bajkach powiada, że na dnie onych część prawdy spoczywa. Prawda podaniowa tem bardziej w razie tym na uwzględnienie zasługuje, że, przytaczając fakta, przytacza oraz odnoszące się do nich nazwy dokładne. Nazywa naprzykład i oznacza z topograficzną ścisłością ulice miejskie: jedna z nich, "Stary Bazar", ciągnęła się wzdłuż Bystrzycy, mimo bogatej cerkwi Ś-go Archanioła; druga, "Popowa Czarszija", pełna sklepów z obrazami, z księgami świętemi i ze sprzętami cerkiewnemi, przechodziła przez środek miasta. Za miastem wznosił się dworzec Duszana, istniejący po dziś-dzień.
W historyi Prizrenia Sinan-pasza odgrywa rolę anioła zniszczenia. Z tego powodu należy mu się wspomnienie w rozdziale wstępnym.
Zdobywca dawnej stolicy Serbii urósł w podaniach ludowych na postać legendową. Był-to poturczeniec ( renegat): z prostego pastucha wzniósł się na stanowisko najwyższego w państwie dostojnika i, jak się zdaje, na wyniesieniu tem jednego ze swoich budowali Serbowie nadzieje, które zostały zawiedzione. Sinan-pasza urodził się w okolicy Prizrenia dalszej nieco, mianowicie we wsi Szajnowce, zwanej Sokołowcami za czasów serbskich. Nazwa Szajnowce jest tłómaczeniem na język turecki nazwy Sokołowce – szain po turecku znaczy sokół; można więc powiedzieć, że Sinan-pasza z sokolego pochodził gniazda. Zawziętość, z jaką w odniesieniu do stołecznego Serbii grodu i do rodzinnej okolicy oddawał się dziełu zniszczenia, pochodziła nie skądinąd, jeno stąd właśnie, że ręce w bratniej broczył krwi. Przypisują mu też morderstw ilość niezliczoną; przypisują mu oraz i ruin bez liku. W Prizreniu burzył wszystkie budowle pamiątkowe; cerkwie zmieniał na dżamije; cerkiew zaś główną, Ś-go Archanioła, ponumerowawszy kamienie, przenieść kazał z Nowego Bazaru we środek miasta, na Popową Czarsziję, którą przemianował na "Mahatę Sinan-paszy".
Podań o Sinan-paszy krąży mnóstwo pomiędzy ludnością tak muzułmańską, jak chrześcijańską. Są one rodzaju dwojakiego: w jednych występuje on jako bohater islamu, w drugich jako prześladowca najsroższy krzyża. W podaniach ludowych zazwyczaj moralna w konkluzyi mieści się nauka, przedstawiająca się pod postacią bądź nagrody, bądź kary. Sinan-pasza wyniósł się tak wysoko, doznał szczęścia tyle, że losy jego były przedmiotem zazdrości ogólnej. Zaznał jednak i niepowodzeń, bywał gromionym w bojach, wypadał z łask sułtanów: podania uważają to jako ostrzeżenia nieba – które się w końcu wyraziły w formie najstraszniejszej, jaka śmiertelnika w pojęciu chrześcijańskie dotknąć może, kary. Ziemia ojczysta wyrzuciła kości jego. Stać się to miało w sposób następujący. Sinan-pasza umarł w Prizreniu i pochowany został w przerobionej z cerkwi św. Archanioła dżamii. Zwłoki jego, zwyczajem muzułmańskim, pokryła ciężka płyta kamienna, w głowach trupa wbito z tegoż materyału przyozdobiony w turban słup, który napisem z koranu przemawiał do wiernych w imieniu nieboszczyka. Był-to grobowiec najwspanialszy; muzułmanie okazywali mu cześć, zaliczając spoczywającego w nim snem wiecznym do hufca onych wybrańców Ałłaha, co prowadzili dalej dzieło rozpoczęte przez proroka. Nad grobowcem upływały lata. Ząb czasu szanował marmury, na których siadali prawowierni do modlitwy. Zdawało się, że zwłoki odszczepieńca doczekają w spokoju dnia sądnego. Inaczej się jednak stało. Po latach wielu wiosny pewnej wezbrała nagle Bystrzyca, z brzegów wystąpiła i zalewać poczęła ulice miasta, do brzegów jej przylegające. Rzeka huczała w korycie i podnosiła się coraz-to wyżej i wyżej, tocząc wody mętne. Zalała ulicę nadbrzeżną Nowy Bazar i wzdymała się i szła dalej, wyżej, coraz-to wyżej. Ludzie, uciekając na wyżyny, w przerażeniu przypatrywali się temu dziełu zniszczenia.
– Dopust Boży I – wołano zewsząd.
Muzułmanie przyjmowali dopust ów jako wyrok zgóry w księdze przeznaczeń zapisany, przeciwko któremu nie było do powiedzenia nic. Tak chce Ałłah! Niechże się spełni wola jego! Umykali, ulegając parciu instynktu samozachowawczego, i dawali się przerażeniu owładać, ulegając słabości natury człowieczej. Chrześcijanie przyjmowali dopust ten inaczej trochę: uważali go za wyrok, ale za wyrok sędziego, mogący być złagodzonym, zmniejszonym, lub cofniętym, – z tego też powodu mieli w sercu modlitwę, którą wyrażali, wołając:
– Panie!…. rękę karzącą odwróć!
Powódź jednak rosła, rosła, woda huczała, wylewając się przez mury ogrodzeń, podmywała domy, zabierając wszystko, co się zabrać dawało. Budowle kamienne opierały się, drewniane szły z wodą. Z wyżyn przypatrująca się ludność widziała to i w głos nazywała domy. Powiadano:
– Dom Petka poszedł, dom Dżury ostał się… Odgadywano też, która budowla pod naporem wody ulegnie, która nie.
Gdy powódź była we środku miasta, sięgając dżamii z grobowcem Sinan-paszy, nie znalazła się dusza ani jedna, któraby się wątpić odważyła o wytrzymałości dżamii i grobowca. Nikt nawet w odgadywanie się nie wdawał. Jakaż siła ruszyć-by zdołała z miejsca takie kamienie i taką płytę marmurową. Jakoż kamienie nie zawiodły oczekiwania powszechnego. Woda wszystkiemi na raz otworami lunęła do wnętrza dżamii i, o dziwo! podniosła płytę marmurową, jakby takowa była drewnianą – podniosła ją i napowrót na dane opuściła miejsce. Ludzie nie rozumieli, co się stało. Widzieli tylko, jak z pod płyty przedmiot jakiś nieforemny spłynął do góry i jak przedmiot ten kipiące bałwany porwały, skręciły, zmięły i uniosły. Widzów przestrach opanował niepojęty. Każdy wiedzieć-by pragnął, co to zaszło, a nikt zapytać nie śmiał. Woda wzięła coś z grobowca Sinan-paszy. Cóż ona wziąć mogła?…. Po opadnięciu powodzi wiadomem się stało powszechnie, że ziemia ojczysta wyrzuciła z łona swego zwłoki odszczepieńca.
Takie o Sinan-paszy podanie opowiadają sobie Prizrenianie. O podaniu tem powiedzieć należy: si non e vero, e hen trovato. Moralność publiczna wymagała satysfakcyi jakowejś.
Przytoczyliśmy legendę powyższą w celu wykazania czytelnikowi gruntu, na jakim się powieść nasza trzymać będzie.
We względzie tym mamy jeszcze do powiedzenia słów kilka.
W walce o niepodległość, która się wszczęła r. 1804, Stara Serbia wzięła udział tak mały, iż można go uważać za żaden. Fakt ten, sam w sobie dziwny, tłómaczy się z łatwością za pomocą przyczyn, jakie go sprowadziły. Stara Serbia nie wzięła w walce o niepodległość udziału dla powodu prostego. Była Serbii sercem – rzekliśmy wyżej – więc jako taka, powinna była ruchowi przewodniczyć, i byłaby mu przewodniczyła, gdyby nie to, że na krótko przed wybuchem z Serbów się wyludniła. Serca w narodzie nie stanowią ziemia i niebo, ale w połączeniu z ziemią i niebem ludzie. Ludzi zabrakło. Stało się to w skutek błędu politycznego, popełnionego przez tych, którzy, dzięki zajmowanemu przez nich stanowisku, uchodzili w mniemaniu powszechnem za… naturalnych narodu przewodników. Byli niemi patryarchowie.
Turcy, po zagarnięciu pod władanie swoje kraju, niszczyli i zniszczyli w nim wszystkie instytucye, coby im niezależność postradaną wprost lub ubocznie przypominać mogły, nie tykając jednej tylko, jedynej… kościoła. Księży prześladowali i jako księży i jako obywateli, domy boże burzyli i na meczety zabierali, instcytucyą atoli, z całym onej hierarchicznym aparatem, pozostawili, i ona jedna reprezentowała wobec narodu byt dawniejszy. Na czele jej znajdował się patryarcha i ten uosabiał w sobie króla, wojewodów, sądy, rząd cały, będąc przez to rękojmią niejako przyszłości, przedstawiającej się Serbowi każdemu pod postacią powrotu dawnych czasów. We względzie tym patryarchat odgrywał rolę nasiennika, z którego odrodzić się miało wszystko w świetności i chwale. Dostojnik przeto, będący głową kościoła narodowego, pełnił funkcyą deski zbawienia, przy pomocy której, po rozbiciu nawy państwowej, naród serbski uratować się spodziewał w przyszłości; w teraźniejszości zaś zwracał się do niego we wszystkich dolegliwościach, smutkach, utrapieniach, we wszystkich ważniejszych i drażliwych sprawach.
W wojnach, jakie państwo niemieckie z państwem ottomańskiem toczyło, patryarchowie ogromnie ważną odgrywali rolę. Byli oni domowym Turków wrogiem; utrzymywali nieustannie z dworem cesarskim stosunki – stosunki, których w Stambule domyślano się, którym atoli nie stawiano tamy, ze względu na politykę, nakazującą dywanowi pełnić funkcyą protektora religii. Był ten protektorat nominalnym, istniał jednak i władza chwalić się nim mogła. O to jej też tylko chodziło. Padyszach powiadać o sobie miał prawo, że kłaniają się mix narody języków i wyznań wszelkich, że kłaniając się jemu, wielbią przez to samo proroka.. Racya polityczna, wysnuta z korami i do koranu odniesiona, znajdowała w tem satysfakcyą zupełną i totem bardziej, że wyrażała się na zewnątrz przodownictwem, jakie w ziemiach sułtanowi podległych miała dżamia wobec świątyń wiar i wyznań wszelkich. Dżamia stała na czele, rzucając cień na cerkwie, kościoły i synagogi, pod jej chroniące się skrzydło. Obok tego istniał fakt jeden uderzający: muzułmanie nie przechodzili na chrześcijaństwo, chrześcijanie zaś w liczbie ogromnej przyjmowali wiarę muzułmańską. Czynili to jedni z musu, inni dobrowolnie, a dobrowolnie tak dalece, że przybiegali z krain oddalonych, berłu padyszacha niepodległych, z Włoch, z Niemiec, z Hiszpanii, z Anglii i zaciągali się do szeregów wyznawców proroka. Padyszachowie przeto mieli niezaprzeczone prawo przypuszczać, że z czasem wszyscy ziemi mieszkańcy, zaczynając od tych, co ich poddanemi byli, znajdą się na łonie kościoła przez Mahometa założonego. Dlatego też protegowali kościoły wyznań innych i przez palce patrzyli na knowania, jakim się oddawał patryarchat serbski, za pośrednictwem którego dwór niemiecki zyskiwał niesłychanie ważną w wojnach pomoc ludności miejscowej. Na rozkaz, na skinienie patryarchy ochotnicy serbscy formowali czety, które towarzyszyły armiom cesarskim w przechodach po kraju nieznanym, oddając usługi nieocenione.
Póty jednak – powiada przysłowie – dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Szpary, przez które Turcy patrzyli na knowania patryarchów, tak się w końcu rozszerzyły, że niewidzenie knowań stało się rzeczą niepodobną. Władza dostała do rąk listy, świadczące o zmowie pomiędzy głową kościoła serbskiego a domem niemieckim. Uwiadomiony o wypadku tym patryarcha nie miał do czynienia nic lepszego, jak salwować się ucieczką – co też uczynił, lecz nie uczynił w postaci ucieczki prostej, tylko nadał takowej formę i znaczenie kroku politycznego, zawartego w strofie następującej, wyjętej ze znanej piosenki:
"0, serbska kraino! gdyby ci rodacy,
Co za ciebie giną, wziąli sią do pracy
I po garstce ziemi z ojczyzny zabrali,
Jużby dłońmi swemi Serbią usypali".
Patryarsze wydało się snadź – w czem zresztą miał racyą – że na obcej ziemi, w osamotnieniu wychodźtwa, zniknie urok ów, jaki go otaczał na gruncie serbskim. Zal mu zatem było. Postanowił więc wyprowadzić naród z ziemi niewoli, jak onego czasu Mojżesz Żydów z Egiptu wyprowadził. Pismo święte podało mu wzór gotowy do naśladowania: zapomniał tylko, że Egipt był dla
Żydów krainą obcą, w której się oni w gościnie znajdowali; Serbia zaś dla Serbów ojczyzną była. Zapomnienie to fatalne sprowadziło następstwa. Patryarcha wywołał wychodźtwo tłumne. Na wezwanie jego mieszkańcy Starej Serbii wynosili się wsiami całemi, zamieniając ziemię niewoli nie na żadną przez Boga wyznaczoną chananejską, mlekiem i miodem płynącą krainę, ale na ziemię niewoli, inaczej tylko zwaną. Pod opieką korony węgierskiej nie działo się im wcale lepiej, niż pod władzą sułtańską. Wychodźtwo stało się zarazą, która wkrótce przybrała charakter chroniczny, trwając ustawicznie lata całe i wzmagając się na wielką skalę. Patryarchę jednego naśladował drugi. Naród szedł za przewódcami swojemi naturalnemi – szedł owczym pędem, przybywał na brzegi obce o chłodzie i głodzie, marł secinami, tysiącami i szukał niebios łaskawych daleko aż za Dnieprem, pod skrzydłami Rosyi, gdzie zakładał kolonie rolniczo-wojskowe, pod nazwą Nowej Serbii.
Wychodźtwo to wyludniało Starą Serbią. Tento był powód, dla którego dzielnica ta najważniejsza państwa serbskiego spała snem martwym, podczas gdy się w Szumadyi wszczęła walka o niepodległość. Nie było komu do oręża się wziąć. Patryarchowie "wyprowadzili ludność i sprawili to, że dywan zniósł w końcu patryarchat serbski, oddając władzę najwyższą nad kościołem wschodnim w ręce patryarchy konstantynopolskiego. Do plag prześladowania rządowego przybyła jedna jeszcze więcej: rozpoczęła się helenizacya religijna.
Wyludnienie kraju było nie na rękę rządowi samemu. Co ziemia warta bez mieszkańców? Władza starała się wychodźtwo powściągać. Udawało się jej to w części jakiejś. Ludność, wiejska zwłaszcza, nie cała posłuchała głosu patryarchów swoich; uszczerbek jednak okazał się znaczny, i dla zapełnienia braku tego rząd chwycił się sposobu, jaki miał pod ręką: zachęcał Arnautów do zajmowania opuszczonych siedzib. Arnauci przybywali, osiedlali się i, przystając do gruntu, przejmowali cechowe, że się tak wyrazimy, właściwości onego: serbili się, co do języka zwłaszcza, nie pozbywając się jednak właściwości charakterystycznych, rasowych, nie przejmując się zamiłowaniem do pracy rolnej i przemysłowej, jakiem odznaczała się ta ludność, co za patryarchami wyszła. Arnauta drapieżnikiem jest z natury, drapieżnikiem też pozostał na gruncie serbskim, oglądał się za łupieżą, pozostawiając odłogiem żyzne pola metochijskie i kossowskie. Kraina nie zakwitła już więcej. Najbogatsza niegdyś część Serbii stała się najuboższą, miasta podupadły ostatecznie, wsie zmalały, a miejsce pomieszkań wygodnych i pokaźnych zajęły lepianki nędzne, dające schronienie ludziom, występującym w szatach złotem i srebrem szytych. Dzicz arnaucka odznacza się zamiłowaniem w strojach bogatych, które zdobywa sobie orężem.
Dziwną więc obecnie przedstawia ludność Starej Serbii mieszaninę: Serbów, ' Arnautów, Cyncarów, Bułgarów, Żydów, Greków, Cyganów i Turków, nie licząc w to ziarn, zaniesionych przez szajki włóczących się po Turcyi Zejbeków, których narodowość odgadnąć i oznaczyć się bliżej nie da, będąc amalgamatem jakimś ras azyatyckich i europejskich. Turków prawdziwych znajduje się tam mało, tyle tylko, ile dostarczają urzędy administracyjne, sądowe i wojsko. Narodowości inne przedstawiają się pod postacią próbek. Główną masę zaludnienia stanowią, w mniejszości, Arnauci, w większości Serbowie, rozpadający się pod względem religijnym na dwa działy: na chrześcijan i na muzułmanów, inaczej na rajasów i na klasę panującą. Ta ostatnia jednak dzieli się jeszcze wedle stanowiska społecznego. Serbowie-muzutmanie są-to albo dawniejsi włastielowie, których przodkowie w czasie przejścia kraju pod panowanie tureckie przyjęli islamizm, w celu zachowania przywilejów, albo tez włościanie, którzy zmuszeni zostali później, aniżeli pierwsi, do odstąpienia od wiary przodków. Taki naprzykład Sinan-pasza oddawał się nawracaniu na wiarę mahometańską z gorliwością wielką, a że nie miał ani czasu, ani ochoty działać na drodze przekonania, więc uciekał się do środków przymusowych, przeistaczając cerkwie w dżamie, zabijając księży i nakazując hurtowne przejście na islamizm gminom całym." Jak rzekliśmy wyżej, władza usiłowała powściągnąć wychodźtwo, namawiała, odradzała, nakazywała, lecz ponieważ zaufania narodu nie posiadała, nie mogła więc działać skutecznie. Pomimo namów i zakazów, ludność się wynosiła. Rząd spostrzegł się, że mu brak zaufania, i poznał, że pozyskać je należy. Jak jednak? Nam śmiertelnikom, zapatrującym się z ogólnie-ludzkościowego poziomu na sprawy świata tego, wydaje się to rzeczą jeżeli nie absolutnie niemożliwą, to niesłychanie trudną. Zaufanie jest rośliną wzrastającą powolnie, a wymagającą uprawiania roli długiego, mozolnego, starannego i sumiennego. Sposoby doraźne nie nadają się tu wcale. Za pomocą sposobów owych uzyskać można uspokojenie chwilowe, będące rodzajem zawieszenia broni bezterminowego. Rząd atoli turecki na kwestyą tę zapatruje się inaczej, zupełnie. Zdaje się mu ona do rozstrzygnięcia łatwą, a to za pomocą ustępstwa bylejakiego, bylejakiej łaski, bylejakiej modyflkacyi okolicznościowej. Rząd turecki powody nieufności przypisał temu, że do zarządu kraju przysłał łudzi, nie mających o stosunkach miejscowych wyobrażenia najmniejszego. Tak było w rzeczy samej, ale grunt powodów tkwił gdzieindziej, mianowicie w samym fakcie pod – boju. Rząd atoli oczy na to zamykał, uważając fakt ów za dobrodziejstwo, nieuznawane przez ludność, skutkiem zaślepienia jedynie. Na zaślepienie miał sposoby: miecz i postronek. W celu zaś usunięcia nieufności, skuteczniejszego nie widział innego nic, jak zastąpienie ludzi, nie mających o stosunkach miejscowych wyobrażenia, przez ludzi obeznanych z takowemi dokładnie. Ludzi tego rodzaju miał pod ręką, na gruncie. Byli-to potomkowie włastielinów dawniejszych, właściciele spahiłyków, członkowie arystokracyi miejscowcj, którzy śród narodu serbskiego rodzili się, hodowali i umierali, którzy sami z rodu Serbami byli, a nie mieli do ojczyzny przywiązania innego, prócz tego, które się zahaczało o tron sułtański. Ludzie ci wydawali się najwłaściwszemi do zastąpienia Turków rodowitych, z głębi Azyi przywoływanych. Rząd przeto cofnął tych ostatnich, powierzając zarząd kraju bejom, wywodzącym pochodzenie swoje od rodów dostojnych wojewodzińskich, bańskich, królewskich, posiadających śród ludu poszanowanie, odnoszące się do wspomnień, w podaniach i pieśniach przechowywanych. Bejowie przez czas długi trzymani byli w oddaleniu od spraw publicznych, wywzajemniając się jedynie za zachowanie przywilejów służbą orężną w czasie wojny. Oni-to wystawiali owę jazdę sławną, spahisami zwaną. Przez wieków kilka przelewali w interesie państwa ottomańskiego krew i urobili sobie tradycyą wierności niezachwianej względem tronu sułtańskiego – tradycyą, która neutralizowała i niszczyła dawniejszą, odnoszącą się do czasów niepodległego Serbii bytu. Wiedzieli wprawdzie, że przodkowie ich bywali wojewodami, banami i królami; wiedza ta atoli, zamglona pomrokiem wieków, występowała na widownię jasną nie inaczej, jak wobec blasku, bijącego od majestatu padyszacha. Nie wyobrażali sobie, ażeby kiedy mogło być inaczej. Doszłe do świadomości ich w podaniach i pieśniach ułamki wiedzy dziejowej odnosili do padyszacha całkowicie, w tem przeświadczeniu, iż przodkowie ich, wojewodowie, banowie i królowie padyszachowi służyli. Królewicz Marko był tego dowodem najpewniejszym. Rząd przeto, w trosce o pozyskanie ufności mieszkańców kraju, miał prawo wszelkie do mniemania, iż nic lepszego wymyślić niemoże, jak powierzyć zarząd takowego w ręce łudzi miejscowych, ze stosunkami dokładnie obeznanych i wszelkie rękojmie wierności względem tronu dających, w ręce Serbów z krwi i kości. Mniemał on, że to pochlebi narodowi, nie przypuszczał bowiem, ażeby to, co sam za dobre uważał, mogło za złe w oczach ludu uchodzić, nie przypuszczał, ażeby poturczeństwo szkodzić miało rządom nowym. W oczach władzy uchodziło ono za zasługę: jakżeby przeto, raj o wie podli inaczej o tem myśleć mieli!….
2. PRZEPOWIEDNIA .
Powieść, którą opowiadać mamy, odnosi się do chwili zaprowadzenia przez rząd modyfikacyj w doborze osobistości, powołanych do rządzenia krajem. Bejowie, do chwili tej wegietujący, ujrzeli się nagle na teatrze działania publicznego. Zdumiało ich to zrazu, jako rzecz dziwna. Wydawało się im, że zadaniem życia ich nie jest i nie może być co innego, jak tylko używanie darów bożych na korzyść najprzód sułtana, następnie ich samych. Cel życia upatrywali w życiu samem, w przechowywaniu rodów znakomitych i w niczem innem. Z tem tak im dobrze było!… Najmniejsza troska nie mąciła im żywota, idącego z zegarkową regularnością. Cierpieliby na nudy, gdyby posiadali jaką-taką oświatę. Bez oświaty zaznawali tej szczęśliwości, o której ukraińskie powiada przysłowie: "Szezasływy dureń, niczim sia ne żuryt", jest", pje, spyt" i lulku kuryt'". Tak też czynili oni znakomitych rodów potomkowie. Mieli haremy, zabawiali się łowami; świętem ustawicznem był dla nich rok cały. Był on jednak świętem powszedniem, przeplatanem świętami uroczystemi, muzułmańskiemi i chrześcijańskiemi. Bejowie pościli ramazan, obchodzili bajramy, obchodzili też i Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zielone Świątki, a w dzień zaduszny niewiasty ich wynosiły na cmentarz jadło w miseczkach, stawiały takowe na grobach, same zaś płakały, na równi z niewiastami chrześcijan-, skiemi. Jako wielkie żywota urozmaicenie, przychodziła niekiedy wojna, stanowiąca dla nich powinność świętą, uroczystą, do pełnienia której wszystko w chwili każdej w pogotowiu mieli.
Żywot taki nie mógł, rzecz prosta, wychodzić bejom na dobre. Zapasali się straszliwie. Niedogodność ta atoli, wielka pod względem sanitarnym, nie dolegała im bardzo – owszem, tracili na ruchliwości, zyskiwali na powadze. We własnem przeto mniemaniu zyskiwali ogromnie, podciągając się pod ten ogólny powagi mianownik, który na Wschodzie polega na ociężałości, a wyraża się obrazowo za pomocą przyrównywania człowieka do armaty: top-gebi. Bejowie, ci zwłaszcza, którym losy dozwoliły czterdziestkę przeżyć, stanowili, w odniesieniu społecznem, zastęp artyleryi ciężkiej, pełnej zadowolenia z samej siebie. Spożywali tatły w ilości ogromnej, wylęgali się, kawę pili, dymy z cybucha ciągnęli i Alłaha chwalili. Jutro dla nich nie istniało wcale; nie troszczyli się niem, w przekokonaniu, że jak jest, tak będzie do świata skończenia. Smierć nie obchodziła ich zbytecznie, z powodu, że wyznawali islamizm, a więc pewni byli przejścia po tamtej stronie grobu do życia jeszcze wygodniejszego, jeszcze rozkoszniejszego, aniżeli to, jakie pędzili na tym płaczu padole, pomimo że i tu działo się im wcale nieźle.
To też wieść o tem, że wolą padyszacha jest powołanie ich do życia publicznego, sprawiła wśród nich wrażenie ogromne. Zaniepokoili się i zadziwili. Życie publiczne?… nie rozumieli tego. W mniemaniu ich życie, jakie dotąd pędzili, publicznem było. Panowali każdy w sferze swojej, posiadali spahiłyki, które, pomimo że w znaczeniu prawnem uchodziły za własność sułtana, faktycznie jednak zależały od nich w rozciągłości całej, z ziemią, z wodą, z polami, z borami, bez ludności wszakże. Ta ostatnia pozostawała w używalności swobody osobistej, ograniczonej straszliwie do tego stopnia, że stawała się niewolą. Co innego znaczyła litera prawa, co innego zastosowanie litery owej do praktyki. Ludność wiejska zależała od bejów o tyle tylko, o ile zamieszkiwała na gruntach do spahiłyków należących, od których obowiązaną była do tak zwanych bejlików, będących nie czem innem, jeno poczciwą pańszczyzną. Istniała pańszczyzna, to znaczy, że istniało i poddaństwo podobne do tego, jakie się praktykuje w krajach ucywilizowanych, wyrażając się za pomocą uzależnienia ludzi z pracy rąk żyjących, od spoglądających na pracę z pogardą.
Ludzie przytem, na gruntach bejowskich zamieszkali, byli to rajowie, giaury, psy niewierne, z których wyznawey proroka mieli prawo, a po części i obowiązek nawet, drzeć skórę. Prawo i obowiązek zaczerpnięte z korami, o którym bejowie słabe mieli wyobrażenie, zlewały się we względzie tym w jedno, nadając bejom pewien akcent publiczny. Przestrzeganie zakonu, o tyle, o ile takowy wygodom ich osobistym dogadzał, wydawało się im służbą, odnoszącą się do Ałłaha, za pośrednictwem namiestnika jego na ziemi, sułtana. Służyli przeto sułtanowi, służyli Ałłahowi, wielbili proroka i nie domyślali się, nie przypuszczali, ażeby po-zatem istnieć miała jeszcze służba jakaś publiczna. Nie czuli w sobie do takowej powołania, co pochodziło stąd, że urzędy wszelkie sprawowali Turcy rodowici, ze Stambułu nasyłani, że trwało to długo, wieki całe, że się zatem tak do tego przyzwyczaili, iż wydawało się im, że inaczej być nie może.
Mniemanie takie utwierdzało w nich to także, że tureccy urzędnicy obchodzili się z niemi ze względnością całą, należną uprzywilejowanym, tak dalece, że im poniekąd służyli. W zajściach naprzykład, jakie się wydarzały pomiędzy rajasami a bejami, pasza, kajmakan, mudir, kady zawsze po stronie tych ostatnich stawali, zasłaniając ich powagą rządową. Gdy któremu z bejów chodziło o niedobory w dziesięcinach, o niedorobki w bejlikacb, o wyegzekwowanie jakowego rzeczywistego lub urojonego długu, potrzebował tylko posłać momka z językiem do najbliższego przedstawiciela władzy, a ten, nie pytając o nic więcej, wyprawiał natychmiast zaptiów i przeprowadzał egzekucyą z całą surowością mściwej sprawiedliwości. Bejowie przeto uważać się mieli prawo pod panowaniem tureckiem za pewien rodzaj królewiąt, za pieszezoną padyszacha dziatwę, biorącą swój udział w mieniu rodzica. I dobrze im z tem było – i nie przypuszczali, ażeby być mogło inaczej. Każdy z nich miał kutią własną, która była jakby rezydencya królewską, i w której równych sobie gościł, a od niższych hołdy odbierał. Równi dla beja zaczynali się od bejów i szli w górę aż do sułtana, który w państwie całem był jedyną wyższą istotą, za takową uznawaną. Zresztą wyższość nie istniała żadna. Wezyrowie, dostojnicy wysocy, pełnili funkcyę takie lub inne urzędowe, ale w mniemaniu bejów, nie zajmowali stanowisk, któreby im nadawały przewagę bądź-to społeczną, bądź towarzyską, nie mówiąc już o rodowej, pozostającej stanowczo i raz nazawsze po stronie potomków królewskich.
Bejowie wysoko się nosili, a totem wyżej, że bardzo byli ciemni, i że jedyne, jakie im przyświecało światełko, polegało na rodowodach fantastycznych. Żaden z nich nie wyprowadzał pochodzenia swego inaczej, jak w linii prostej od któregoś z owych królów efemerycznych, których w ostatnich istnienia niepodległego Bośni czasach było mnóstwo ogromne. Ten mienił się potomkiem Jabłonowiczów, ten Ostoiczów, ów Chraniczów, Wukowiczów, Mrniawcewiczów, Frangipaniczów, Balsziczów, albo Crniojewiczów; zdarzali się zaś i tacy, co nie zadowalając się zwyczajnemi śmiertelnikami, sięgali w krainę nadnaturalną" wprowadzając do początków rodu swego interwencya bądź archanioła, bądź anioła, bądź też wili, nimfy, czuwającej nad krainą będącą ich kolebką.
Pochodzeniem takiem nadnaturalnem chwalili się Rotułowicze, którzy, licznie niegdyś rozrodzeni, zeszli przy końcu wieku XVIII do przedstawiciela w jednej osobie, w osobie Rustem-beja, żarnie – szkującego czyflik obszerny, wznoszący się w położeniu malowni – czem. Czyfik ten zamieszkiwała od czasów niepamiętnych głowa rodu.
Opowiadano, że dawniej, gdy zjadą się, bywało, Rotutowicze wszyscy, to obóz zataczają. Dom pomieścić ich nie mógł – rozbijano dla niech namioty i zastawiano stoły pod niebem otwartem. Czasy te atoli minęły. Powoli, powoli, dzięki rozmaitym nieprzyjaznym zbiegom okoliczności, liczba głów zmniejszała się stopniowo, aż nagle spadła na ród klęska, która za jednym zamachem zmiotła trzydziesta pięciu, tak mężów w sile wieku, jakoteż i młodzieńców, zaliczających się do tej rodziny.
Trzydziestu pięciu Rotułowiczów wybrało się było, na wezwanie sułtana, na wojnę i nie powróciło z takowej. Wyginęli wszyscy naraz, przepadli, a przepadli w tak tajemniczy sposób, że nikt, ani wówczas, ani później co się z niemi stało, nie wiedział. Długo też, bardzo długo, lata cale, całe lat dziesiątki wyglądano powrotu ich z wojny! Hanerny ( żony) po haremach oczy sobie psuły, wyglądając przez kraty ta syna, owa męża – postarzały się, poumierały, a z Rotulowiczów nie pokazał się żaden.
Trzydziestu i pięciu chłopów dobornych zaginęło bez słychu, ni wieści. Stanowili oddział osobny przypuszczać więc można, że, bądź czyniąc podjazd, bądź w bitwie odosobnieni, otoczeni przez nieprzyjaciela w sile przeważnej, w pień wycięci zostali. Przypuszczenie to atoli nie usuwało nadziei doczekania się jeżeli nie powrotu którego z owych trzydziestu pięciu, to bodaj wieści jakiej o nich. Czekano lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści – napróżno. Pozostali w domu starce wynosili się na tamten świat jeden po drugim, z młodzieży zaś dorosło trzech i z tych jeden tylko pozostawił po sobie potomka płci męskiej, na głowie którego zogniskowała się cała rodu nadzieja. Był nim właśnie wymieniony powyżej Rustembej, który, przeżywszy stryjów, objął po nich spahiłyki, przyłączając takowe do tych, co mu się po ojcu dostały.
Rustemowi nie wiodło się pod rodowym względem. W haremie miał trzy hanemy, niby łanie; baczył na to, ażeby każda z nich młoda była i zdrowa; odałyki ( odaliski) dobierał najdorodniejsze: co jednak która powiła, to dziewczynę. We względzie córek wbijał się w liczbę; co się atoli synów tyczy, z wielką biedą doczekał się jednego w starości dni swoich. Na imię mu dal: Mahmud.
Chłopiec przyszedł na świat, jak – jak to powiadają – za napaść, wątło zbudowany i słaby, pod wróżbami jednak, które dobrze rokowały, a pomiędzy któremi ta najwięcej ważyła, że urodził się w chwili, gdy na niebie wschodziła gwiazda betlejemska, to jest gdy chrześcijanie zasiadali do uczty, zastawionej na cześć włada boga.
"Młodym bogiem" nazywają na Słowiańszczyźnie południowej Chrystusa. Święto Bożego narodzenia, zwane hoiiczem, obchodzi się tam z uroczystością wielką. Mahmud przeto powitał ten padół płaczu w chwili, gdy chrześcijanie zasiadali do wieczerzy wigilijnej, co przez mahometanina ojca jego i przez mahometańską matkę uważanem było za wróżbę wielce pomyślną.
Wróżba ta atoli nie była jedyna. Znalazła się i inna jeszcze. Na chwilę przed narodzeniem się chłopca, wkroczył do salamliku pielgrzym i, zasiadłszy na sofrze, milczał tak długo, aż gwiazda pierwsza na niebie się pokazała. Gwiazda się pokazała pielgrzym głowę podniósł, wstrząsnął nią i odezwał się:,
– Rustem – beju, bądź pozdrowion… pod dach twój zawitał gość, który w progi twoje wielkie wprowadzi szczęście.
Rustem-bej, pijący podówczas dym z cybucha, zwrócił jeno z pod: brwi nasuniętych wzrok na mówiącego i mruknął pod nosem: – Hę?….
– Pod dach twój zawitał gość…
– E… dobrze… Niech do salamliku wnijdzie i przy ognisku miejsce zajmie.
Pielgrzym, który młodym był i pięknym człowiekiem, uśmiechnął się, głowę podniósł i odrzekł:
– Niemało wody upłynie, zanim on chodzić będzie umiał.
– Powiadasz jednak, że zawitał…
– Powiadam, co mówisz, ale nie powiadam, że przyszedł.
– Któż jest gość ów? – zapytał Rustem bej po chwili, uderzony zagadkowością odpowiedzi pielgrzyma.
– Syn twój.
– Syn?… – podchwycił Rustem-bej z akcentem uniesienia, które go opanowało nagle.
I nagle zgasło. Rustem-bej przypomniał sobie, że jest mężem poważnym, któremu unosić się, radością zwłaszcza, niewolno.
Powściągnął więc radość w sobie, odsapnął i ziewnął.
Coś go jednak od momentu tego niby palić wewnątrz poczęło. Siedział na skórze niedźwiedziej, opierał się o poduszki plecami, a jednak nagle twardo i niewygodnie mu się zrobiło. Zapragnął wstać, przejść się, chłodnem powietrzem odetchnąć i do haremu zajrzeć.
Spodziewał się potomka i, ponieważ tak się złożyło, że mu się same sypały dziewczęta, więc ani myślał o synu, którego już nawet życzyć sobie zaprzestał. Słowa, przez pielgrzyma wyrzeczone, obudziły w nim życzenia oddawna uśpione. Zapragnął nagle i gorąco syna. "Walczył przez chwilkę sam ze sobą, nie wiedząc, czy ma z salamliku wyjść, czy nie; zdecydował się wreszcie, cybuch na bok odłożył, ze sfory się zasunął, nogi w papuczi włożył i krokiem powolnym, dla uczynienia powadze zadość, z izby się wyniósł. Za progiem pośpieszniej nieco ruszył, zamierzając wprostd do drzwi haremu..
Przede drzwiami zatrzymał się na chwilkę – uderzył go gwar niezwykły, jaki panował wewnątrz oddziału niewieściego. Gwar to był złowrogo jakoś brzmiący: składały się nań okrzyki, wyzywania i pogróżki, wygłaszane przez niewiasty w gniewie.
– Co to znaczy? – pomyślał sobie Rustem-bej.
Drzwi otworzył, próg przestąpił i ujrzał się w otoczeniu wszystkich żon i wszystkich odałyk. Wszystkie, ujrzawszy go, ku niemu się zwróciły i razem, wykrzykując, mówić poczęły. Wzroki ich iskry, zda się, sypały; z ust rwały się im słowa prędkie, które, w jedno zebrawszy i z ozdób zbytecznych oczyściwszy, dadzą się w następujące ująć przemówienie:
– Pragnąłeś syna… masz!… Urodziła ci go nie żadna z nas, młodych i pięknych, ale najbrzydsza, najpodlejsza, najostatniejsza, najmizerniejsza… Masz syna, cieszże się nim, póki możesz, co nie potrwa długo. Jaka matka, taki chłopiec… jej do śmierci dni trzy, a jemu trzy godziny… jeżeliby zaś pożyć miał dłużej, to… oho!…
Wykrzyknikowi ostatniemu towarzyszyło zaciskanie pięści i pokazywanie kułaków, z czem kobiety piękne wyglądały jak harpie, jak szatanice. Poznał Rustem bej, że każda z nich, gdyby syna jego do rąk dostała, zadusiłaby go bez namysłu długiego. Z giestów, ze wzroków, ze słów niewiast tych tryskała wściekła, zemstą zaprawna i dzikością okraszona zazdrość. Zadrżał starzec; wnet jednak wyprostował się, głowę do góry podniósł, brwi srodze namarszczył i groźnym głosem krzyknął:
– Milczeć!… zgrajo plugawa!
Nastała wnet cisza. Niewiasty głowy pospuszczały, ręce im poopadały. Ciszę przerwały następujące wyrazy, wymówione tonem spokojnym, lecz mającym akcent wyroku nieubłagalnego:
– Jeżeli się chłopiec zdrowo nie wychowa, każda z was, jedna po drugiej, pójdzie w worku, mierzyć głębokość Bystrzycy… Powiedziałem…
Cisza była na słowa te odpowiedzią.
– Słyszałyście? – zapytał.
– Powiedziałeś, effendim – odrzekły głosem jednym.
– Pamiętajcież to sobie.
I poszedł do izb dalszych, kagankami oświeconych, aż się zatrzymał w tej, w której, na usłanej na podłodze pościeli, siedziała niewiasta blada, z dzieciątkiem u piersi. Na widok ten uczuł za powiekami wilgoć i w sercu rzewność. Z rozrzewnienia-by zapłakał, gdyby nie powaga, która mu nakazała stłumić w sobie wzruszenie. Postał przez chwilę w milczeniu i zapytał:
– No i cóż, Kurrem?
– Dałam ci, o panie, syna!
– Pilnuj go.
– O panie! – odezwała się kobieta, nadając czarnym oczom swoim wyraz wymowny.
Kurrem nie była ani tak stara, ani tak brzydka, jak towarzyszki jej powiadały; lat nie liczyła więcej nad trzydzieści, postać zaś jej pod tym tylko względem niższą się od postaci haremowych jej siostrzyc okazywała, że brakło jej tuszy, uchodzącej, w mniemaniu wyznawców proroka, za niezbędny piękności warunek. Nie mogła uchodzić za piękność, miała atoli coś w postaci i w twarzy swojej ujmującego, cóś słodkiego, bijącego mianowicie ze spojrzenia i z uśmiechu. Płeć śniadawą, oczy czarne, warkocze krucze dodawały jej wdzięku naturalnego. Kiedy odezwała się "o panie!" to głos jej zabrzmiał tak srebrzyście, tak jakoś do duszy wnikająco, że starzec do żywego uczuł się tkniętym. Nie dał atoli tego poznać po sobie. Dla nabrania kontenansu, mocno odchrząknął i zapytał:
– Cóż chłopiec… zdrów?
– Nie wiem, panie… ale ja go będę pilnowała… pilnowała… Będę go pilnowała, chociażbym pilnowanie życiem własnem okupić miała… Och! – głęboko, z akcentem bojaźliwego drżenia westchnęła.
– Boisz się? – było zapytanie, które Rustem-bej zadał po chwili milczenia.
Kobieta westchnęła i wzrok do góry wzniosła.
– Czego?
– Przedewszystkiem oczów, następnie wszystkiego: powietrza, ognia, wody, słowa… wszystkiego… Oto widzisz mnie, panie… słabam, sen mnie kłoni, a jednak nocy tej oka nie zmrużę… Żadna ci syna nie dała… dopiero ja… i dlatego… boję się ich!
Wyrazy ostatnie wymawiając, oczyma na drzwi ukazała. Z poza drzwi dochodził szmer szeptania niewieściego.
– Zakazałem i zagroziłem – odezwał się Rustem-bej. Niewiasta głowę pochyliła.
– Żadna nie będzie śmiała o czem złem pomyśleć; zapowiedziałem bowiem, że gdyby się chłopiec nie wychował, każę wszystkie, jednę po drugiej, w workach do Bystrzycy powrzucać.
Kobieta wzrok na małżonka podniosła i wzrok ten coś mówić musiał, albowiem Rustem-bej zapytał:
– Co?… niedosyć tego?
– Są i na ciebie, o panie, sposoby… Jak się zaklina zdrowie, życie miłość, nienawiść, tak samo zaklina się wola… Dziś wola twoja miłość, nienawiść, tak samo zaklina się wola…. Dziś wola twoja taka, jutro osłabnie, a pojutrze zmieni się… O ! są zaklęcia są uroki…
Starca zastanowiły słowa te. Ustami ruszać począł, jakby coś sam do siebie mówił, głową wstrząsnął razy kilka i głos podnosząc, zawołał:
– Sosa!
Na wołanie to pojawiła się w progu stara, przygarbiona, zwinna iednak i zdrowa kobieta. Stanęła, ręce na piersiach złożyła i głowę pochyliła, przybierając postawę, wyrażającą pokorę głęboką.
– Wiesz, kto to? – zapytał jej Rustem-bej, ukazując palcem na dziecinę przy piersi.
__ Syn twój – odrzekła zapytana.
– Nietylko mój syn, ale jedyna Rotułowiczów rodu nadzieja… Czy nie tak?
– Tak, panie i bracie.
– Byłem nią ja… teraz jest on… Pierwszego Rotulowicza wiła wykołysala na podołku i kołysząc przypowiadała…
– Przypowiadała – podchwyciła Sosa.
– Ty przypowiadanie jej znasz od słowa do słowa.
– Zuam, panie i bracie.
– No?…
Na wezwanie to, starucha półśpiewanym mówić poczęła sposobem:
W górach wiła dziecko kołysała,
Kołysała dziecko na podołku,
Kołysała i tak przymawiała:
Przyniosła mi chłopca tego wróżka
I rzuciła i odeszła sama,
Tylko zdala nazwisko krzyknęła,
Rotułowicz! krzyknęła trzykrotnie;
Rotułowicz! echa podchwyciły;
Podchwyciły echa to nazwisko
I poniosły daleko, daleko,
I wróciły z taką przepowiednią:
Jak się jabłoń jabłkami okrywa,
Tak potomstwem okryje się drzewo,
Pniem którego będzie ten chłopczyna.
Ale jesień jabikapoobrywa,
Poobrywa i zostawi jedno,
Jedno jabłko na gałęzi starej.
Pozostanie Rotułowicz jeden,
Pozostanie chłopczyna niemowlę.
Niechże mi go w płaninę przyniosą,
Niech go ja znów na drzewo odchowam,
Niech odchowam i niech wykołyszę
Na pień rodu, co potrwa tak długo,
Aż się ziemia na części rozpadnie,
Aż się słońce do końca wypali,
Aż na ziemię gwiazdy pospadają.
Skończyła, ręce na piersiach złożyła i głowę pokornie pochyliła.
– Hm! – mruknął Rustem-bej pod nosem. Sosa ramionami ścisnęła.
– Więc to jedno jabłko na gałęzi starej, to… chyba on? – zapytał.
Staruszka z dziwacznemi na chłopca popatrzyła gestami i odparła:
– Chyba że on.
– Więc go wili odnieść potrzeba?
– Powiedziałeś, panie i bracie.
– Soso… no?… i cóż?… Staruszka znów ramionami ścisnęła.
– W Szar-płaninie wile odnajdzie chyba.
– Kto? – zapytała.
– Kto?… któż, jeżeli nie ty?… Tyś przecie jedna na Prizreńszczyznę całą śpiewanie jej słyszała…
– Słyszałam ej śpiewanie, to prawda… cudne śpiewanie! – rzekła, oczy w zachwycie wznosząc do góry – ale…
– Ale co?
– Alem… tylko śpiewanie słyszała.
– Nie widziałaś jej?… No, wiesz więc co… Weź chłopca na ręce, idź w góry i wołaj na głos cały: Rotułowicz!… Rotułowicz!… Wiła na wołanie to odezwać-by się powinna… Wówczas.
– Powiedziałeś, panie i bracie – podchwyciła. – Syna twego wila wykołysze i odhoduje.