Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Route 66 nie istnieje. 2500 mil popkulturowej podróży! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,50

Route 66 nie istnieje. 2500 mil popkulturowej podróży! - ebook

Wojciech Orliński przemierza legendarną drogę po wersach i w rytm klasycznej kompozycji Bobby’ego Troupa (Get Your Kicks on) Route 66. Cytaty z piosenki są tytułami kolejnych rozdziałów.

It winds from Chicago... początek Route 66
Now you go through Saint Louis... dawny matecznik Ala Capone w Cicero
Joplin, Missouri... most w Saint Louis: finał Ucieczki z Nowego Jorku and Oklahoma City looks oh so pretty… Ma Baker You will see Amarillo... Rzeka czerwona Gallup, New Mexico... małe breaking bad w Albuquerque Flagstaff , Arizona (don’t forget Winona)… Archiwum X, IX Księga Tytusa, Romka i A’Tomka, Dyliżans, 15:10 do Yumy, Złamana strzała Kingman, Barstow, San Bernardino... Auta studia Pixar ...to LA... Żyć i umrzeć w Los Angeles, Chinatown

Drogowe skrzyżowanie relacji z podróży, przewodnika i popkulturowego reportażu. Książka, której pomysł zrodził się podczas rozmowy Orlińskiego z Larsem von Trierem, tak mówiącym o drodze-matce:
To jak Kraina Czarów – nikt z nas tam nie był, ale wszyscy wiemy, jak powinien wyglądać Biały Królik.

Zapraszamy do wyprawy na drugą stronę… samochodowego lusterka!

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-362-3
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wojciech Orliński (ur. 1969), absolwent Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Współzałożyciel wychodzącego w latach 90. pisma „Lewą Nogą”. Pracował m.in. w redakcji biuletynu Polskiej Akademii Nauk i w tygodniku „Wiadomości Kulturalne”. W 1997 roku został przyjęty na etat w „Gazecie Wyborczej” i wsiąkł tam na dobre. Ponadto okazjonalnie parał się tłumaczeniem (Karol Marks, jego życie i środowisko Isaiaha Berlina) i pisaniem opowiadań fantastycznych. W 2007 roku ukazał się jego leksykon Co tą są sepulki? Wszystko o Lemie, który teraz ma drugie życie na tabletach i czytnikach e-booków jako Lemologia.„If you ever plan...”

Ro­ute 66 nie ist­nie­je. Prze­pra­szam, że się po­wta­rzam, ale w od­róż­nie­niu od mo­jej po­przed­niej książ­ki, Ame­ry­ka nie ist­nie­je, nie cho­dzi tu o me­ta­fo­rę, alu­zję do Bau­dril­lar­da ani w ogó­le o żad­ną wiel­ką fi­lo­zo­fię. Cho­dzi o ba­nal­ny praw­no-geo­gra­ficz­ny fakt: ame­ry­kań­ski od­po­wied­nik pol­skiej Ge­ne­ral­nej Dy­rek­cji Dróg Kra­jo­wych i Au­to­strad, Fe­de­ral Hi­gh­way Ad­mi­ni­stra­tion, zdjął ją z ma­py sie­ci dro­go­wej w ro­ku 1985, kie­dy ukoń­czo­no bu­do­wę au­to­strad.

„Get your kicks on...”

Wpraw­dzie by­ło to je­dy­nie po­su­nię­cie for­mal­ne, jed­nak szyb­ko po­szły za nim dzia­ła­nia ma­te­rial­ne. Wła­dze fe­de­ral­ne prze­ka­za­ły dro­gę sta­nom, a te – nie­zbyt ucie­szo­ne z ta­kie­go pre­zen­tu, bo to prze­cież ozna­cza do­dat­ko­we wy­dat­ki – pró­bo­wa­ły się jej na róż­ne spo­so­by po­zbyć. Cza­sem ozna­cza­ło to zwy­kłą spy­cho­lo­gię, czy­li prze­ka­za­nie nie­chcia­ne­go upo­min­ku szcze­bel ni­żej w hie­rar­chii ad­mi­ni­stra­cyj­nej – du­ży frag­ment daw­nej Ro­ute 66 w Ka­li­for­nii to dziś na przy­kład dro­ga po­wia­to­wa (co­un­ty ro­ad) hrab­stwa San Ber­nar­di­no. In­nym ra­zem sku­wa­no sta­ry be­ton mło­tem pneu­ma­tycz­nym do go­łej zie­mi i od­gra­dza­no nie­chcia­ny od­ci­nek za­po­rą. W sta­nie Il­li­no­is spo­ry od­ci­nek szo­sy zo­stał zre­du­ko­wa­ny do za­ra­sta­ją­ce­go krza­ka­mi na­sy­pu. Na­wierzch­nię zdję­to przy oka­zji za­ko­py­wa­nia prze­wo­dów te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nych.

Rząd słu­pów te­le­fo­nicz­nych cią­gną­cy się wzdłuż Ro­ute 66 to cha­rak­te­ry­stycz­ny ele­ment kra­jo­bra­zu tej dro­gi. W wie­lu miej­scach te słu­py na­dal sto­ją, choć nie za­wsze peł­nią swo­ją pier­wot­ną funk­cję. Cza­sem po pro­stu nie opła­ca się ich roz­biór­ka. W Il­li­no­is prze­wo­dy za­ko­pa­no w zie­mi – słusz­nie, w Eu­ro­pie też na to sta­wia­my – a o ich prze­bie­gu świad­czą cha­rak­te­ry­stycz­ne żół­te słup­ki. Wy­sta­ją z na­sy­pu ziem­ne­go, po któ­rym moż­na so­bie już tyl­ko urzą­dzić spa­cer, chwi­la­mi wy­ma­ga­ją­cy prze­dzie­ra­nia się przez co­raz gęst­sze za­ro­śla. Na­syp, po­dob­nie jak po­zo­sta­ło­ści po zli­kwi­do­wa­nych li­niach ko­le­jo­wych, po­wo­li bie­rze we wła­da­nie przy­ro­da.

To Ame­ry­ka, a więc nie obe­szło się rów­nież bez pry­wa­ty­za­cji. W Okla­ho­mie du­ży frag­ment daw­nej Ro­ute 66 na­le­ży do lo­kal­ne­go far­me­ra, któ­ry wy­ko­rzy­stu­je go do skła­do­wa­nia pa­szy i do­jeż­dża­nia do swo­ich zwie­rząt. Pod­sze­dłem do ogro­dze­nia tak bli­sko, jak tyl­ko się da­ło, że­by zro­bić zdję­cie – śle­dzi­ły mnie znu­dzo­ne spoj­rze­nia krów spa­ce­ru­ją­cych po dro­dze, któ­rą jesz­cze nie tak daw­no te­mu lu­dzie pę­dzi­li z Chi­ca­go do Los An­ge­les.

Wspo­mnia­na co­un­ty ro­ad w hrab­stwie San Ber­nar­di­no też nas zresz­tą w koń­cu do­pro­wa­dzi do siat­ki, jed­nak nie ra­dzę się tam zbyt dłu­go szwen­dać z apa­ra­tem. Ame­ry­ka­nie mo­gą być ma­ło po­błaż­li­wi dla cu­dzo­ziem­ców ro­bią­cych zdję­cia ba­zie pie­cho­ty mor­skiej wła­da­ją­cej te­re­na­mi w po­bli­żu Bar­stow, w tym frag­men­tem daw­nej Ro­ute 66.

Są też wresz­cie od­cin­ki, z któ­ry­mi nie zro­bio­no nic szcze­gól­ne­go – po pro­stu au­to­stra­da od­cię­ła je od świa­ta. Daw­na szo­sa bie­gnie na przy­kład mię­dzy wschod­nią a za­chod­nią jezd­nią I-15 w re­jo­nie prze­łę­czy Ca­jon w Ka­li­for­nii. Nie ist­nie­je ża­den le­gal­ny spo­sób, że­by do niej po­dejść ani tym bar­dziej pod­je­chać.

Route 66 w Oklahomie na prywatnej farmie

Do­stęp­nych od­cin­ków cią­gle zresz­tą uby­wa. W re­jo­nie wspo­mnia­nej prze­łę­czy mu­sia­łem ostro dać po ha­mul­cach, bo na­gle dro­gę – wy­świe­tla­ną przez mój sa­mo­cho­do­wy GPS ja­ko cał­kiem prze­jezd­ną – za­gro­dzo­no ziem­nym wa­łem. Urzą­dze­nie po pro­stu nie by­ło świa­do­me zmian, któ­re po­czy­ni­ła w oko­li­cy bu­do­wa roz­ła­do­wu­ją­cej kor­ki na I-15 od­no­gi I-215.

I jesz­cze sta­re mo­sty – ni­ko­mu się nie opła­ca­ło ich re­mon­to­wać, więc je wy­bu­rzo­no, al­bo przy­naj­mniej za­mknię­to dla ru­chu ko­ło­we­go. Wła­śnie ta­ki los spo­tkał roz­pię­ty nad Mis­si­si­pi Cha­in of Rocks Brid­ge, naj­słyn­niej­szy i naj­pięk­niej­szy przy daw­nej Ro­ute 66. Nie moż­na na nie­go wje­chać sa­mo­cho­dem. Moż­na – a na­wet trze­ba! – zo­sta­wić po­jazd na par­kin­gu i urzą­dzić so­bie pie­szą wy­ciecz­kę (pi­szę o tym sze­rzej w roz­dzia­le Go­es down to St Lo­uis). In­ne, mniej sław­ne kon­struk­cje po pro­stu za­mknię­to i ro­ze­bra­no, za­nim mo­gły­by się stać dla władz ja­kie­goś sta­nu czy hrab­stwa źró­dłem do­dat­ko­wych kosz­tów – od­szko­do­wań dla tych, któ­rzy so­bie coś na ta­kim mo­ście uszko­dzi­li. To Ame­ry­ka, tu­taj no­ga zła­ma­na w od­po­wied­nich oko­licz­no­ściach mo­że usta­wić czło­wie­ka na resz­tę ży­cia.

I tyl­ko cza­sem zda­rza­ją się od­cin­ki po pro­stu po­zo­sta­wio­ne wła­sne­mu lo­so­wi – jak frag­ment mię­dzy Glen­rio a Tu­cum­ca­ri. Be­to­no­wa na­wierzch­nia sprzed osiem­dzie­się­ciu lat zo­sta­ła już pod­da­na peł­nej ero­zji – dzi­siaj to po pro­stu dro­ga grun­to­wa, tym bar­dziej ro­man­tycz­na, że prze­kra­cza­my nią gra­ni­cę mię­dzy Tek­sa­sem a No­wym Mek­sy­kiem, mi­ja­jąc ru­iny skle­pów i mo­te­li.

Każ­da po­dróż Ro­ute 66, na­wet ta jak naj­bar­dziej re­al­na, z lo­tem do Sta­nów i wy­na­ję­ciem sa­mo­cho­du czy mo­to­cy­kla, z ko­niecz­no­ści mu­si być więc czę­ścio­wo po­dró­żą w wy­obraź­ni – tak zu­peł­nie bez jej udzia­łu wy­je­cha­li­by­śmy po pro­stu z Chi­ca­go au­to­stra­dą I-55, a do San­ta Mo­ni­ca wje­cha­li­by­śmy I-10. To wła­śnie wy­obraź­nia, krą­żą­ce gdzieś po po­pkul­tu­ro­wej pod­świa­do­mo­ści strzęp­ki wspo­mnień ca­dil­la­ców i har­ley­ów, Rol­ling Sto­ne­sów i Chuc­ka Ber­ry’ego, Bon­nie i Cly­de’a, mo­te­li z wi­gwa­ma­mi i szem­ra­nych knajp, ka­li­for­nij­skiej pu­sty­ni i czer­wo­nych skał Ari­zo­ny ka­żą nam po­rzu­cić lep­szą dro­gę na rzecz gor­szej w po­go­ni za czymś, co na­wet trud­no zde­fi­nio­wać. Bę­dzie­my wie­dzieć, że to o to cho­dzi, gdy tam do­trze­my.

Chciał­bym za po­śred­nic­twem tej książ­ki po­móc po­dróż­ni­kom, tym re­al­nym i tym wir­tu­al­nym, ta­kim, któ­rzy już za­czy­na­ją od­kła­dać na bi­let i wy­na­jem sa­mo­cho­du, i ta­kim, któ­rzy (cał­kiem słusz­nie) uwa­ża­ją, że naj­lep­sze są po­dró­że pal­cem po ma­pie, gdy w ulu­bio­nym fo­te­lu moż­na się do wo­li za­sta­na­wiać, cze­go wła­ści­wie chce się gdzieś szu­kać. Czy cho­dzi o pro­stą dro­gę, wy­ty­czo­ną jak od li­nij­ki i się­ga­ją­cą aż po ho­ry­zont? Czy mo­że o krę­tą ser­pen­ty­nę, na któ­rej kie­row­ca bę­dzie mógł się wy­ka­zać tech­ni­ką jaz­dy? Pe­łen knajp, mo­te­li i myj­ni sa­mo­cho­do­wych bul­war wiel­kie­go mia­sta? Kom­plet­ne pust­ko­wie? A mo­że po pro­stu o po­sta­po­ka­lip­tycz­ne ru­iny, wśród któ­rych bę­dzie­my już tyl­ko po­dzi­wiać reszt­ki daw­nej dro­gi i to­wa­rzy­szą­cych jej bu­dyn­ków? Do­bra wia­do­mość jest ta­ka, że cho­ciaż Ro­ute 66 nie ist­nie­je, to jed­no­cze­śnie to wszyst­ko moż­na zna­leźć. Oczy­wi­ście przy pew­nym udzia­le wy­obraź­ni.

Aku­rat w tym przy­pad­ku po­dróż pal­cem po ma­pie nie bę­dzie się aż tak bar­dzo róż­nić od po­dró­ży rze­czy­wi­stej. To tyl­ko kwe­stia pro­por­cji mię­dzy tym, ile wy­da­li­śmy pie­nię­dzy, a tym, na ile wy­si­li­li­śmy ima­gi­na­cję. Część po­rad prak­tycz­nych, któ­rych za­mie­rzam udzie­lić w tej książ­ce, bę­dzie za­tem wspól­na dla obu ty­pów po­dróż­ni­ków.

■ Wte al­bo we­wte, oto jest py­ta­nie

Na po­cząt­ku mu­si­my so­bie za­dać py­ta­nie o kie­ru­nek: z Chi­ca­go do Los An­ge­les czy z Los An­ge­les do Chi­ca­go? Dla fo­te­lo­wych po­dróż­ni­ków pierw­sza opcja wy­da­je się oczy­wi­sta – więk­szość pio­se­nek i utwo­rów li­te­rac­kich, z (Get Your Kicks on) Ro­ute 66 na cze­le, trak­tu­je wła­śnie o po­dró­ży na za­chód. Su­ge­ru­je to tak­że sam kształt dro­gi. Ar­chi­tekt Frank Lloyd Wri­ght po­rów­nał ją do „zsy­pu, któ­rym wszyst­ko spa­da z Chi­ca­go do Los An­ge­les”. Na re­kla­mo­wych ma­pach za­zna­cza­no ją po­gru­bio­ną czer­wo­ną kre­ską, któ­rej dy­na­mi­ka ukła­da­ła się w ja­sne prze­sła­nie: „GO WEST!”. Po­dróż­nik re­al­ny sta­nie jed­nak przed cał­kiem kon­kret­ny­mi pro­ble­ma­mi: za­ku­pem bi­le­tu lot­ni­cze­go i re­zer­wa­cją sa­mo­cho­du (o czym wię­cej za chwi­lę), a to mo­ment, gdy trze­ba się na coś zde­cy­do­wać, bo jed­no i dru­gie naj­ta­niej zro­bić z wy­prze­dze­niem, w oszczęd­no­ścio­wych ta­ry­fach, któ­re wy­klu­cza­ją póź­niej­sze zmia­ny lub przy­naj­mniej czy­nią je bar­dzo kosz­tow­ny­mi.

Oba kie­run­ki ma­ją swo­je wa­dy i za­le­ty. Ja­dąc z za­cho­du na wschód, Eu­ro­pej­czyk tro­chę zmniej­sza skut­ki jet la­ga, czy­li prze­mę­cze­nia i dez­orien­ta­cji wy­wo­ła­nych przez zmia­nę stre­fy cza­so­wej. Róż­ni­ca mię­dzy War­sza­wą a Chi­ca­go to sie­dem go­dzin, a mię­dzy War­sza­wą a Los An­ge­les – dzie­więć (tę ogól­ną re­gu­łę za­bu­rza to, że Ame­ry­ka­nie prze­cho­dzą na czas let­ni i zi­mo­wy w in­ne week­en­dy niż Po­la­cy). To ni­by tyl­ko dwie go­dzi­ny, ale przy­naj­mniej mnie to ro­bi róż­ni­cę.

Jet lag naj­sil­niej ude­rza po po­łu­dniu, kie­dy or­ga­ni­zmo­wi się wy­da­je, że wła­śnie wy­bi­ła pół­noc, więc trze­ba się szy­ko­wać do łóż­ka. W Chi­ca­go kry­zys do­pad­nie nas ko­ło sie­dem­na­stej, czy­li przez pierw­sze dni trze­ba bę­dzie w mia­rę wcze­śnie koń­czyć jaz­dę; w Los An­ge­les oko­ło pięt­na­stej, co w prak­ty­ce ozna­cza, że le­piej prze­zna­czyć kil­ka dni na ode­spa­nie i prze­sta­wie­nie się na in­ną stre­fę cza­so­wą, bo nie­wy­spa­ny i zdez­o­rien­to­wa­ny kie­row­ca sta­no­wi więk­sze za­gro­że­nie niż kie­row­ca po dwóch pi­wach. Ad­ap­ta­cji nie uła­twi nam to, że ja­dąc na wschód, bę­dzie­my prze­su­wać ze­ga­rek do przo­du. Sa­mo prze­kra­cza­nie gra­ni­cy Ari­zo­ny z No­wym Mek­sy­kiem od­bie­rze nam go­dzi­nę snu. To sa­mo spo­tka nas w Tek­sa­sie.

Jaz­da z za­cho­du na wschód bę­dzie więc ozna­czać per­ma­nent­ne nie­wy­spa­nie. A ze snem i tak bę­dzie­my mie­li pro­blem, bo Ro­ute 66 – o czym wię­cej w na­stęp­nym roz­dzia­le – jest bli­sko po­wią­za­na z li­nią ko­le­jo­wą At­chi­son, To­pe­ka and San­ta Fe. Gdy na ja­kimś skrzy­żo­wa­niu nie bę­dzie­my pew­ni, jak je­chać, by nie zbo­czyć ze sta­rej dro­gi, cza­sem wła­śnie to­ry ko­le­jo­we bę­dą do­brą wska­zów­ką: szo­sa, któ­ra bie­gnie rów­no­le­gle do nich, to wła­śnie daw­na Ro­ute 66.

Okładka rozkładu jazdy pociągów AT&SF z 1942 r.

W od­róż­nie­niu od dro­gi li­nia ko­le­jo­wa San­ta Fe jak naj­bar­dziej ist­nie­je i świet­nie pro­spe­ru­je. Po­cią­gi jeż­dżą nią mniej wię­cej co kwa­drans, tak­że no­cą (nie, to nie prze­sa­da – zdą­ży­łem to po­li­czyć znacz­nie do­kład­niej, niż miał­bym na to ocho­tę). W czym pro­blem? Otóż prze­jeż­dża­jąc przez miej­sco­wość, skrzy­żo­wa­nie lub w ogó­le przez co­kol­wiek, po­ciąg uru­cha­mia sy­gnał dźwię­ko­wy. Ro­bi to zwłasz­cza wte­dy, gdy jest ciem­no, że­by z da­le­ka od­stra­szyć wszyst­ko, co mo­że wleźć na to­ry (w ra­zie ewen­tu­al­ne­go pro­ce­su brak sy­gna­łu dźwię­ko­we­go pod­czas wjeż­dża­nia na ob­szar za­bu­do­wa­ny mo­że być uzna­ny za za­nie­dba­nie ze stro­ny ma­szy­ni­sty). Mo­tel przy sa­mej Ro­ute 66 bę­dzie więc zwy­kle stał przy ru­chli­wej i ha­ła­śli­wej li­nii ko­le­jo­wej. W nie­któ­rych przy­byt­kach współ­czu­ją­cy re­cep­cjo­ni­sta wrę­czy na­wet dar­mo­wą pacz­kę z za­tycz­ka­mi do uszu. Ma to oczy­wi­ście pe­wien urok – te po­cią­gi są na swój spo­sób pięk­ne, a sy­gnał bu­dzi fa­scy­nu­ją­ce po­pkul­tu­ro­we sko­ja­rze­nia, ale uprze­dzam: sen na tej tra­sie bę­dzie pro­ble­mem.

Po­dróż na wschód bę­dzie rów­nież ozna­cza­ła po­rzu­ce­nie lep­sze­go na rzecz gor­sze­go, a te­go nie lu­bi nikt. Ka­li­for­nia to wia­do­mo, Ka­li­for­nia. Pal­my! Pla­że! Knaj­py! Gwiaz­dy fil­mo­we! Win­ni­ce! Hol­ly­wo­od! Bę­dzie­my się od te­go wszyst­kie­go od­kle­jać z naj­więk­szą nie­chę­cią. Po­rzu­ci­my kra­inę mle­kiem i mio­dem pły­ną­cą, że­by wje­chać na nie­przy­ja­zną pu­sty­nię. A po­tem przyj­dzie czas na Dzi­ki Za­chód, gdzie bę­dzie mo­że i ład­niej, ale szyb­ko od­czu­je­my na wła­snej skó­rze, że już po­rzu­ci­li­śmy kra­inę ob­fi­to­ści.

W Kan­sas skoń­czy się nie­do­sta­tek, ale za­cznie się kra­jo­bra­zo­wa nu­da. Na po­cząt­ku to na­wet bę­dzie na swój spo­sób przy­jem­ne – ni­g­dy nie za­po­mnę tej chwi­li, gdy po dłu­giej jeź­dzie przez ska­ły, pre­rie i pu­sty­nię zo­ba­czy­łem wresz­cie swoj­ski wi­dok: kro­wy na zie­lo­nej łą­ce i za­gaj­ni­ki zwy­kłych, li­ścia­stych drzew. Jed­nak po pa­ru dniach jaz­dy w ta­kiej sce­ne­rii czło­wiek za­czy­na się za­sta­na­wiać dla­cze­go wy­dał ta­ką ku­pę for­sy na wy­pra­wę przez coś, co wy­glą­da jak pol­skie pe­ge­ery (a tak z grub­sza bę­dzie aż po sa­mo Chi­ca­go).

Jaz­da ze wscho­du na za­chód rów­nież ma wie­le za­let, ale nie jest cał­kiem bez wad. Przede wszyst­kim to na­wet nie jest po pro­stu za­chód, tyl­ko po­łu­dnio­wy za­chód, więc gdzieś od pięt­na­stej za­cznie­my wy­raź­nie od­czu­wać to, że je­dzie­my pod słoń­ce. A słoń­ce w Ka­li­for­nii czy Ari­zo­nie na­praw­dę po­tra­fi do­piec. Ja­kimś roz­wią­za­niem jest oczy­wi­ście wy­ru­sze­nie w dro­gę o świ­cie, ale choć­by ze wzglę­du na za­sy­gna­li­zo­wa­ne wcze­śniej pro­ble­my ze snem, to też bę­dzie kło­po­tli­we. Jak po­wszech­nie wia­do­mo, naj­le­piej śpi się na chwi­lę przed sy­gna­łem bu­dzi­ka – wte­dy na­wet po­gwiz­dy­wa­nie lo­ko­mo­ty­wy nie prze­szka­dza. Dru­gą wa­dą te­go kie­run­ku jest to, że za­nim do­je­dzie­my do Ka­li­for­nii, zdą­ży­my się już po­rząd­nie zmę­czyć. Po ty­go­dniu jaz­dy na­wet naj­więk­szy en­tu­zja­sta ta­kie­go po­dró­żo­wa­nia po pro­stu za­czy­na mieć dość.

Route 66 w Kalifornii

Ja­dąc ze wscho­du na za­chód, bę­dzie­my trwo­nić ca­łą ener­gię na nud­ny, rol­ni­czy pej­zaż Il­li­no­is i Mis­so­uri, a gdzieś w No­wym Mek­sy­ku, gdy za­cznie się ro­bić na­praw­dę cie­ka­wie, bę­dzie nas już ku­si­ła au­to­stra­da, że­by jak naj­szyb­ciej do­je­chać do Ka­li­for­nii. A wła­śnie we Flag­staff – bar­dzo ta­nim, jak na je­go tu­ry­stycz­ną atrak­cyj­ność – war­to się za­trzy­mać na pa­rę dni!

Nie­ocze­ki­wa­ną wa­dą te­go kie­run­ku jest rów­nież to, że pod wzglę­dem or­ga­ni­za­cyj­nym wy­da­je się trud­niej­szy. W wie­lu mia­stach, przez któ­re bie­gła daw­na Ro­ute 66, po jej zdję­ciu z ma­py od­po­wied­nią uli­cę, w więk­szo­ści przy­pad­ków wio­dą­cą z za­cho­du na wschód, uczy­nio­no jed­no­kie­run­ko­wą. Z tym pro­ble­mem moż­na się ze­tknąć już na po­cząt­ku, w Chi­ca­go – Jack­son Ave­nue, od któ­rej za­czy­na­ła się Ro­ute 66, bie­gnie aku­rat pod prąd, wy­ty­czo­no więc al­ter­na­tyw­ny kie­ru­nek za­chod­ni (przez rów­no­le­głą Adams Ave­nue), ale to prze­cież tro­chę oszu­kań­stwo. Jed­no­cze­śnie w żad­nym in­nym sta­nie ta sta­ra szo­sa nie jest tak do­brze ozna­ko­wa­na na uży­tek tu­ry­stów – być mo­że stan Il­li­no­is kom­pen­su­je so­bie tym wła­śnie to, że po­za Ro­ute 66 nie ma już w nim nic cie­ka­we­go.

■ Ro­ute 66 kon­tra Ro­ute 66

I tym spo­so­bem już na sa­mym po­cząt­ku po­dró­ży bo­le­śnie się prze­ko­na­my, że szu­ka­my dro­gi, któ­ra nie ist­nie­je. W po­rów­na­niu z jej wschod­nim koń­cem, za­chod­ni nie ist­nie­je jesz­cze bar­dziej (hi­sto­rycz­nie by­ło nim skrzy­żo­wa­nie Lin­coln i Olym­pic w San­ta Mo­ni­ca, wy­bu­rzo­ne pod bu­do­wę wę­zła z au­to­stra­dą I-10), ale przy­naj­mniej jest park z pa­miąt­ko­wą ta­bli­cą.

W dal­szej czę­ści książ­ki uży­wam okre­śle­nia „hi­sto­rycz­ny prze­bieg”, któ­re jest tro­chę nie­pre­cy­zyj­ne. Dro­ga to zja­wi­sko dy­na­micz­ne. Nie są­dzę, że­by w ca­łej hi­sto­rii Ro­ute 66 by­ło wie­le ta­kich mo­men­tów, gdy moż­na ją by­ło prze­je­chać w ca­ło­ści, trzy­ma­jąc się co do mi­li­me­tra kre­ski na ma­pie. Za­wsze jest ja­kiś re­mont, wy­pa­dek lub ob­jazd, wy­zna­czo­ny spon­ta­nicz­nie przez po­li­cję za­bez­pie­cza­ją­cą miej­sce wy­pad­ku lub z pre­me­dy­ta­cją przez szy­ku­ją­cych się do re­mon­tu dro­go­wców.

Gdy ostat­nio wy­jeż­dża­łem Ro­ute 66 z Chi­ca­go, na­wet ten oszu­ka­ny prze­bieg przez Adams Ave­nue nie ist­niał, a to z po­wo­du re­mon­tu wia­duk­tu, któ­ry ma trwać do 2013 ro­ku. Tro­chę na to po­msto­wa­łem, ale z dru­giej stro­ny ro­zu­mia­łem, że to nor­mal­ne: dro­ga to ele­ment in­fra­struk­tu­ry ko­mu­ni­ka­cyj­nej, a nie be­ton, as­falt i kra­węż­nik.

Tak więc hi­sto­rycz­ny prze­bieg Ro­ute 66 cią­gle się zmie­niał. Na po­cząt­ku, gdy w 1926 ro­ku uzgod­nio­no sys­tem ame­ry­kań­skiej nu­me­ra­cji dróg, skle­co­no ją po pro­stu z ist­nie­ją­cych już tras lo­kal­nych, czę­ścio­wo bez utwar­dzo­nej na­wierzch­ni. Nie­któ­re prze­ci­na­ły cen­tra du­żych i ma­łych mia­ste­czek, stąd to­wa­rzy­szą­cy Ro­ute 66 przy­do­mek „Ame­ri­ca’s Ma­in Stre­et”. Dla wie­lu miej­sco­wo­ści to by­ła li­te­ral­nie głów­na uli­ca, przy któ­rej ro­bi się za­ku­py, za­ła­twia waż­ne spra­wy, a wie­czo­rem wy­ko­rzy­stu­je na tak zwa­ny cru­ising (unie­śmier­tel­nio­ny w fil­mie Geo­r­ge’a Lu­ca­sa Ame­ry­kań­skie graf­fi­ti), po­le­ga­ją­cy na krę­ce­niu się w kół­ko po głów­nej ar­te­rii i za­cze­pia­niu miej­sco­wych pa­nien.

Znak drogowy na Route 66 w Illinois

Na ruch tran­zy­to­wy pa­trzo­no tu­taj nie­chęt­nie, więc wła­dze lo­kal­ne, sta­no­we i fe­de­ral­ne na­tych­miast za­czę­ły szu­kać roz­wią­za­nia. Wy­ty­cza­no ob­wod­ni­ce, a frag­men­ty nie­utwar­dzo­ne za­czę­to utwar­dzać, co cza­sem w prak­ty­ce po­le­ga­ło na tym, że wy­zna­cza­no zu­peł­nie no­wy od­ci­nek i ten wła­śnie do­sta­wał por­cję świe­że­go, fe­de­ral­ne­go be­to­nu, gdy tym­cza­sem sta­ry po­zo­sta­wia­no bez zmia­ny. Są więc miej­sca, gdzie kil­ka rów­no­le­gle bie­gną­cych dróg moż­na uznać za hi­sto­rycz­ny prze­bieg Ro­ute 66 – bo fak­tycz­nie każ­da z nich nią w róż­nych mo­men­tach by­ła. I tu się ro­dzi py­ta­nie: któ­ry prze­bieg od­two­rzyć w cza­sie re­al­nej lub wir­tu­al­nej po­dró­ży? Ten naj­star­szy i naj­bar­dziej nie­wy­god­ny, z po­wol­nym prze­jaz­dem z pręd­ko­ścią 25 mil na go­dzi­nę przez cen­trum każ­dej mi­ja­nej pi­pi­dów­ki? A mo­że no­wo­cze­śniej­szą ob­wod­ni­cę? Ale wte­dy cze­mu od ra­zu nie je­chać au­to­stra­dą? Zresz­tą w nie­któ­rych miej­scach po­le­cam wła­śnie au­to­stra­dę. Na przy­kład w re­jo­nie Ama­ril­lo, gdzie wpraw­dzie za­cho­wa­ły się dłu­gie od­cin­ki pier­wot­nej szo­sy, ale spo­ry frag­ment znik­nął za­ora­ny na te­re­nie miej­skie­go lot­ni­ska. Moż­na na upar­te­go zro­bić so­bie wy­ciecz­kę po tych oca­lo­nych frag­men­tach, li­cząc się z tym, że i tak czę­ścio­wo bę­dzie­my mu­sie­li je­chać no­wą dro­gą omi­ja­ją­cą lot­ni­sko (przy tra­sie na­po­tka­my na­wet kil­ka ru­in mo­te­li za­mknię­tych de­ka­dy te­mu), ale praw­dzi­wy duch Ro­ute 66 oca­lał wła­śnie wzdłuż au­to­stra­dy. Są tam Ca­dil­lac Ranch, uni­kal­na in­sta­la­cja ar­ty­stycz­na, no i przede wszyst­kim Big Te­xan Ste­ak Ranch, mo­ja ulu­bio­na atrak­cja Ro­ute 66 mię­dzy Chi­ca­go a San­ta Mo­ni­ca. Duch Ro­ute 66 w Tek­sa­sie to bo­wiem szmi­ra, prze­sa­da i eks­ces. Tak by­ło pięć­dzie­siąt lat te­mu i tak jest te­raz, od kie­dy Ama­ril­lo od po­łu­dnia omi­ja au­to­stra­da I-40. Po pro­stu daw­ne przy­droż­ne knaj­py i mo­te­le – w tym wspo­mnia­ny Big Te­xan – prze­nio­sły się w no­we miej­sca. Nie zro­bi­ły te­go zresz­tą pierw­szy raz. Wie­le miej­sco­wo­ści przy Ro­ute 66 po­wsta­ło naj­pierw ja­ko sta­cje ko­le­jo­we przy wspo­mnia­nej li­nii At­chi­son, To­pe­ka and San­ta Fe. Wte­dy wszyst­kie skle­py, knaj­py i ho­te­le sta­wia­no fron­tem do dwor­ca. Gdy wy­ty­czo­no Ro­ute 66, za­czę­ła się urba­ni­stycz­na re­orien­ta­cja, że­by stać ra­czej fron­tem do dro­gi (co cza­sem ozna­cza­ło fi­zycz­ne ob­ra­ca­nie bu­dyn­ków, jak w przy­pad­ku przy­droż­nej knaj­py Old Log Ca­bin w Pon­tiac, Il­li­no­is). Ukoń­cze­nie au­to­stra­dy wy­wo­ła­ło z ko­lei re­orien­ta­cję na ob­wod­ni­cę, dla­te­go to wła­śnie przy niej w nie­któ­rych miej­scach od­naj­dzie­my du­cha Ro­ute 66.

Prze­jazd au­to­stra­dą cza­sem bę­dzie ko­niecz­ny, bo po pro­stu na ja­kimś od­cin­ku nie bę­dzie in­nej dro­gi, a cza­sem bę­dzie po pro­stu wy­god­niej­szy – mo­im zda­niem nie ma sen­su się upie­rać na prze­je­cha­nie ca­łej aglo­me­ra­cji Los An­ge­les wzdłuż jed­ne­go z hi­sto­rycz­nych prze­bie­gów. Jaz­da przez to mia­sto to tak czy siak pie­kło, a w pie­kle nie na­le­ży so­bie do­bro­wol­nie do­le­wać wrzą­cej smo­ły do ko­tła.

■ Ile to kosz­tu­je (i dla­cze­go tak dro­go?)

Czas na garść prak­tycz­nych po­rad: ile to wszyst­ko kosz­tu­je, ile cza­su zaj­mu­je i jak się za to za­brać. Przed­smak Ro­ute 66 mo­że­my po­czuć już za sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie pie­nią­dze, o ile przy­da­rzy nam się służ­bo­wa po­dróż do Los An­ge­les czy Las Ve­gas. Za ce­nę wy­na­ję­cia sa­mo­cho­du na dwa–trzy dni oraz do­dat­ko­we­go noc­le­gu lub dwóch (wszyst­ko ra­zem to ja­kieś 500 do­la­rów), mo­że­my zo­ba­czyć pięk­ny od­ci­nek Se­lig­man–Lu­dlow: Ro­ute 66 w pi­guł­ce. Bę­dzie dro­ga bie­gną­ca przez pust­ko­wia aż po ho­ry­zont, bę­dą krę­te ser­pen­ty­ny w re­jo­nie Oat­man, czyn­ne mo­te­le z kla­sycz­ny­mi neo­na­mi w King­man i Ne­edles, a w wy­mar­łym mie­ście Am­boy nie­czyn­ny, ale bar­dzo sław­ny mo­tel Roy’s Ca­fe, któ­ry za ogrom­ne pie­nią­dze re­mon­tu­je mi­lio­ner Al­bert Oku­ra.

Oczy­wi­ście, ta­ka pi­guł­ka po­zo­sta­wi uczu­cie nie­do­sy­tu. Bo jak już obej­rzy­my to wszyst­ko, to bę­dzie­my jesz­cze chcie­li zo­ba­czyć Ama­ril­lo, Gal­lup, Flag­staff i oczy­wi­ście Okla­ho­ma Ci­ty, choć­by po to, by spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście jest „oh so pret­ty” (w skró­cie: nie jest). Ile za­tem bę­dzie kosz­to­wać peł­na tra­sa?

Gdy nie uda nam się wy­pra­wy za oce­an oże­nić z wy­jaz­dem służ­bo­wym, trze­ba bę­dzie za­cząć od za­ku­pu bi­le­tu lot­ni­cze­go ty­pu open jaw (do­słow­nie otwar­ta szczę­ka), czy­li ta­kie­go, w przy­pad­ku któ­re­go po­wrót od­by­wa się z in­ne­go mia­sta. Na przy­kład lą­du­je­my w Chi­ca­go, ale wra­ca­my z Los An­ge­les. Ta­ki bi­let z du­że­go pol­skie­go lot­ni­ska, ku­pio­ny z od­po­wied­nim wy­prze­dze­niem, bę­dzie kosz­to­wał po­ni­żej 3 ty­się­cy zło­tych w ta­ry­fie Eco­no­my Sa­ver (wszyst­kie ce­ny od­no­szą się do ro­ku 2012). Bi­le­ty trze­ba ku­pić dwa, bo nie na­le­ży w tę po­dróż wy­ru­szać w po­je­dyn­kę. Szcze­rze to od­ra­dzam. Ja to wpraw­dzie zro­bi­łem dwu­krot­nie, no ale ja je­stem dzien­ni­ka­rzem, to mo­ja pra­ca. Jak au­to­rzy pro­gra­mu Jac­kass chciał­bym tu sta­now­czo za­zna­czyć, że ta­kie rze­czy po­win­ni ro­bić wy­łącz­nie pro­fe­sjo­nal­ni idio­ci. Kids, don’t try this at ho­me. Po ty­go­dniu nie­ustan­ne­go sie­dze­nia za kie­row­ni­cą, kie­dy za­czy­nasz ga­dać do swo­je­go GPS-a, to wszyst­ko się prze­sta­je wy­da­wać ta­kie faj­ne. Pro­po­nu­ję się ra­czej wy­brać na Ro­ute 66 w ra­mach po­dró­ży po­ślub­nej al­bo za­cie­śnia­nia wię­zów przy­jaź­ni z naj­lep­szym kum­plem. Tym bar­dziej że bi­let to wła­ści­wie je­dy­ny koszt li­czo­ny po­dwój­nie. Ce­na wy­na­ję­cia po­jaz­du nie wzro­śnie prze­cież od te­go, że bę­dzie ci to­wa­rzy­szyć pa­sa­żer lub pa­sa­żer­ka. Co wię­cej, w więk­szo­ści mo­te­li nie ma róż­ni­cy w ce­nie mię­dzy po­ko­jem dla jed­nej i dwóch osób.

Oczy­wi­ście po­dwój­ne bę­dą kosz­ty wy­ży­wie­nia, ale prze­cież wszę­dzie trze­ba coś jeść, a przy­droż­na Ame­ry­ka jest tań­sza od du­żych pol­skich miast. W wie­lu mo­te­lach na wy­po­sa­że­niu jest ku­chen­ka (kit­che­net­te), więc su­per­osz­częd­ni bę­dą mo­gli so­bie ku­pić go­to­wy ze­staw w su­per­mar­ke­cie i wie­czo­rem urzą­dzić nie­dro­gą ucztę w za­ci­szu wła­sne­go po­ko­ju (ta­ni al­ko­hol też ła­two na­być po dro­dze).

Mo­te­le są ta­nie i dro­gie. Do naj­tań­szych sie­ci na­le­żą Mo­tel 6 i Su­per 8. Zwy­kle o ce­nie po­ko­ju in­for­mu­je sto­sow­ny neon. Z mo­ich skrom­nych do­świad­czeń wy­ni­ka jed­nak, że ten sam po­kój w Mo­tel 6 mo­że w jed­nym mie­ście kosz­to­wać 79,99 do­la­ra, a kil­ka­dzie­siąt mil da­lej już tyl­ko 39,99. Cza­sem ła­two od­gad­nąć, dla­cze­go gdzieś jest dro­go, ale czę­sto jest to dla po­dróż­ni­ka jed­ną wiel­ką za­gad­ką. Wia­do­mo na przy­kład, że za­sad­ni­czo bar­dzo dro­gie są du­że ośrod­ki i ich bez­po­śred­nie oto­cze­nie (np. mo­tel ob­słu­gu­ją­cy lot­ni­sko), by­wa jed­nak i tak, że wy­so­ki­mi ce­na­mi za­ska­ku­je ja­kieś ma­łe mia­stecz­ko na od­lu­dziu. Te ce­ny cza­sem pod­bi­ja ja­kieś waż­ne lo­kal­ne wy­da­rze­nie ty­pu „ogól­no­świa­to­wy fe­sti­wal czosn­ku” (Gil­roy, Ka­li­for­nia, rzut be­re­tem od Krze­mo­wej Do­li­ny). W ta­kiej sy­tu­acji war­to po­je­chać kil­ka­dzie­siąt mil da­lej, do tań­szej miej­sco­wo­ści (dla­te­go noc­le­gu nie na­le­ży szu­kać w ostat­niej chwi­li, gdy czu­jesz, że już nie mo­żesz pro­wa­dzić).

Motel w Missouri

Czym do­kład­nie bę­dzie się róż­nić mo­tel za 39,99 od mo­te­lu za 59,99? Tak na­praw­dę do­pó­ki ce­na nie prze­kro­czy stó­wy z so­lid­nym ha­kiem, róż­ni­ce są nie­wiel­kie. Naj­tań­sze mo­te­le czę­sto pod­kre­śla­ją, że ma­ją wszyst­ko to, czym mo­gły­by pró­bo­wać uza­sad­niać swo­ją wyż­szą ce­nę te lep­sze przy­byt­ki. Do stan­dar­du, któ­re­go trzy­ma­ją się na­wet te naj­skrom­niej­sze, na­le­ży dar­mo­we Wi-Fi dla go­ści (czę­sto w ogó­le nie­za­bez­pie­czo­ne ha­słem, cza­sem ha­sło udo­stęp­nia re­cep­cjo­ni­sta) oraz wy­po­sa­że­nie po­ko­ju w prze­le­wo­wy eks­pres do ka­wy i ze dwa opa­ko­wa­nia tej­że, ma­szy­nę do ro­bie­nia lo­du (i ku­be­łek), a tak­że kli­ma­ty­za­cję zin­te­gro­wa­ną z ogrze­wa­niem w po­sta­ci ha­ła­śli­we­go agre­ga­tu pod oknem. Bar­dzo czę­sto w ta­kim po­ko­ju bę­dzie lo­dów­ka i mi­kro­fa­lów­ka, a w ła­zien­ce wan­na, co jest nie­co za­ska­ku­ją­ce dla Eu­ro­pej­czy­ków przy­zwy­cza­jo­nych, że wan­na to ra­czej wy­po­sa­że­nie tych lep­szych ho­te­li. Mo­że też być ze­wnętrz­ny, nie­ogrze­wa­ny ba­sen, z któ­re­go prak­tycz­nie nie da się ko­rzy­stać, bo no­ce na pu­sty­ni na­wet la­tem są zim­ne (pa­mię­ta­cie jesz­cze jak Clark Gri­swold, bo­ha­ter fil­mu W krzy­wym zwier­cia­dle: wa­ka­cje, wsko­czył no­cą do ba­se­nu?). Czym się za­tem bę­dzie róż­nił gor­szy mo­tel od lep­sze­go? Przede wszyst­kim w tym gor­szym to wszyst­ko bę­dzie tak brud­ne i za­nie­dba­ne, że na­wet nie przyj­dzie ci do gło­wy, by z te­go sko­rzy­stać. Co z te­go, że bę­dziesz miał wan­nę, je­śli od­wa­żysz się naj­wy­żej na prysz­nic w klap­kach? Kiep­ski mo­tel przy­wi­ta też go­ścia ja­kimś brzyd­kim za­pa­chem, na przy­kład mie­sza­ni­ną stę­chli­zny i dy­mu pa­pie­ro­so­we­go. A na­praw­dę kiep­ski na­wet po­że­gna, bo stę­chli­zną przej­dą ubra­nia i ba­ga­że.

To nie re­gu­ła, że w po­ko­ju za 39,99 na pew­no bę­dzie brud i smród, a ten za 59,99 bę­dzie świe­ży i pach­ną­cy. Po pro­stu na­le­ży obej­rzeć po­kój, za­nim po­dej­mie się de­cy­zję, któ­ry mo­tel jest lep­szy – ten czy mo­że tam­ten po dru­giej stro­nie uli­cy. To zresz­tą do­bry mo­ment do ne­go­cjo­wa­nia ce­ny – cza­sem uda­je się wy­szar­pać na­wet kil­ka­na­ście pro­cent zniż­ki.

Przy Ro­ute 66 moż­na się rów­nież na­tknąć na wie­le mo­te­li nie­sie­cio­wych, cza­sem dzia­ła­ją­cych nie­prze­rwa­nie od kil­ku­dzie­się­ciu lat. War­to dać im szan­sę. Sie­ciów­ki, wbrew po­zo­rom, wca­le nie gwa­ran­tu­ją sta­łe­go po­zio­mu ob­słu­gi. Pod tym sa­mym szyl­dem w jed­nej miej­sco­wo­ści mo­że dzia­łać mo­tel wspa­nia­ły, a w na­stęp­nej pa­skud­ny, więc tak czy siak, war­to spraw­dzić róż­ne ofer­ty.

Na szczę­ście dla tu­ry­stów, mo­te­le zwy­kle wy­stę­pu­ją w więk­szych sku­pi­skach, któ­re kie­dyś w na­tu­ral­ny spo­sób po­wsta­wa­ły na obrze­żach miast prze­ci­na­nych przez Ro­ute 66. Dzi­siaj jej daw­ne od­cin­ki czę­sto peł­nią funk­cję tzw. bus­si­ness lo­ops dla au­to­stra­dy. To kon­cep­cja ma­ło zna­na w Eu­ro­pie, więc przy­da się kil­ka słów wy­ja­śnie­nia. Chcąc zmi­ni­ma­li­zo­wać ne­ga­tyw­ny wpływ au­to­strad na lo­kal­ny biz­nes, Ame­ry­ka­nie nie sko­pio­wa­li nie­miec­kie­go roz­wią­za­nia z tzw. Au­to­bahn­ra­st­stät­te, któ­re w Pol­sce na­zy­wa­my Miej­sca­mi Ob­słu­gi Po­dróż­nych (MOP). Gdy je­dzie­my ame­ry­kań­ską au­to­stra­dą i chce­my za­tan­ko­wać, zjeść ko­la­cję al­bo zna­leźć noc­leg (lub zro­bić to wszyst­ko na­raz), cze­ka­my aż au­to­stra­da zbli­ży się do ja­kiejś miej­sco­wo­ści i zjeż­dża­my za dro­go­wska­zem na bus­si­ness lo­op. Zna­ki po­pro­wa­dzą nas przez uli­cę, przy któ­rej są sta­cje ben­zy­no­we, knaj­py, skle­py i mo­te­le na­sta­wio­ne na ob­słu­gę po­dró­żu­ją­cych au­to­stra­dą. Wyż­szość roz­wią­za­nia eu­ro­pej­skie­go po­le­ga na tym, że… . . .

(fragment)…

.

.

.

Całość dostępna w wersji pełnejPo­dzię­ko­wa­nia

Po pierw­sze, po dru­gie, po trze­cie, po czwar­te i po pią­te, wy­jąt­ko­wo ser­decz­nie dzię­ku­ję ro­dzi­nie za wy­ro­zu­mia­łość i prze­pra­szam za nie­do­god­no­ści zwią­za­ne z tym, że naj­pierw nie by­ło mnie w do­mu fi­zycz­nie, a po­tem psy­chicz­nie. Dzię­ku­ję też swo­im sze­fom w „Ga­ze­cie Wy­bor­czej” za to, że two­rzą śro­do­wi­sko pra­cy, w któ­rym moż­li­we są ta­kie pro­jek­ty – uspra­wie­dli­wia­nie na­wa­la­nia z tek­sta­mi „bo książ­kę pi­szę” z aniel­ską cier­pli­wo­ścią bra­li
na swe męż­ne kla­ty przede wszyst­kim Ma­riusz Szczy­gieł,
Pa­weł Goź­liń­ski i Wło­dzi­mierz No­wak.
Za prze­mi­łą go­ści­nę w Los An­ge­les dzię­ku­ję Bo­ry­so­wi i Mag­dzie, a za wpro­wa­dza­nie w se­kre­ty Ka­li­for­nii Mar­ci­no­wi W. Na ko­niec mu­szę za­zna­czyć, że nie by­ło­by w ogó­le żad­ne­go koń­ca, środ­ka ani po­cząt­ku, gdy­by nie nie­zwy­kła cier­pli­wość re­dak­to­ra Ro­ma­na Książ­ka. Oby uże­ra­nie się z nie­ter­mi­no­wy­mi au­to­ra­mi zniósł le­piej od Char­le­sa Fen­no Hof­f­ma­na…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: