- promocja
Rowerem wokół Bałtyku 1938 - ebook
Rowerem wokół Bałtyku 1938 - ebook
Wielki powrót na siodełko angielskiego dżentelmena.
Unikalny reportaż z podróży rowerem wokół Bałtyku w 1938 roku.
Latem 1938 roku brytyjski podróżnik, pisarz i szpieg Bernard Newman jest w szczytowej formie. Objeżdża Morze Bałtyckie na swym niezmordowanym towarzyszu imieniem George i pisze z tej podróży relację, którą po raz pierwszy możemy przeczytać po polsku.
Bernard odwiedzi szereg egzotycznych krajów, które dzieli bardzo wiele, ale łączy jedno – dostęp do morza. Na rok przed wybuchem II wojny światowej spotka ludzi i pozna miejsca, których już wkrótce nie będzie. W nazistowskich Niemczech weźmie udział w wyścigu rowerowym i z pomocą George’a pokona wszystkich przedstawicieli „rasy panów”. Trafi też „zupełnie przypadkiem” na tajne lotnisko eksperymentalne Luftwaffe i zostanie aresztowany.
Jego słowa brzmią jak złowieszcza przepowiednia:
Problemu z Gdańskiem nigdy nie da się rozwikłać ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych – zasadniczo jest to kwestia dobrej woli i kompromisu. Czy Hitler będzie negocjował, czy też jak zwykle postawi ultimatum? Mam niedobre przeczucie, że żądanie oddania Gdańska będzie tylko przykrywką dla żądania zwrotu „korytarza”, a może czegoś więcej. W chwili, kiedy stanie się to oczywiste, musimy szykować się na wojnę – czeskiej tragedii nie da się rozegrać dwa razy. W tych niepewnych dniach jedna rzecz przynajmniej jest bezdyskusyjna – Polska stawi opór, z pomocą sojuszników lub bez niej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9028-0 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bernarda Newmana nie trzeba już chyba nikomu przedstawiać, trzy poświęcone Polsce tomy, spisane w połowie XX wieku przez obieżyświata cyklistę, zostały dobrze przyjęte w naszym kraju. _Rowerem wokół Bałtyku. 1938_ różni się od nich o tyle, że tym razem to nie Polska jest głównym tematem. Od wczesnych lat trzydziestych Bernard Newman objeżdżał na rowerze rozmaite regiony Europy i mniej więcej co dwa lata publikował relacje z kolejnych wypraw, między innymi do Francji, Belgii, Holandii, Rumunii, Albanii, a nawet Rosji radzieckiej. Ukazujący się obecnie reportaż jest jednak przypadkiem szczególnie interesującym, ponieważ powstał rok przed wybuchem drugiej wojny światowej, a autor utrwalił w nim narastające przeczucia nadciągającej katastrofy. W tej barwnej opowieści słychać coraz częściej złowieszcze nuty, w miarę jak wyruszający z Danii podróżnik posuwał się na wschód, a potem, po przejechaniu Estonii, Łotwy i Litwy, z duszą na ramieniu zmierzał przez należące do Niemiec Prusy Wschodnie i Pomorze oraz skrawek polskiego wybrzeża.
Jako obywatel brytyjski mógł się zasadnie obawiać aresztowania, przecież wiosną 1938 roku Hitler dokonał anszlusu Austrii i ostrzył sobie zęby na Czechosłowację, a Wielka Brytania – o czym Newman niejeden raz wspomina – nie zamierzała się temu biernie przypatrywać. Strach przed wojną podskórnie przenika cały tekst, obawy obecne w rozmówcach autor rejestruje zarówno w niewielkich krajach bałtyckich, jak i paradoksalnie w samych Niemczech. W relacjach z podróży Newman miał zwyczaj występować jako widz naiwny, tu jednak do głosu doszedł przenikliwy analityk polityczny. Spora część tych rozważań do dziś nie straciła na aktualności, czy będzie to wezwanie do solidarności europejskiej w obliczu wspólnego wroga, czy wskazanie potrzeby utworzenia „mocnej ligi państw neutralnych, zdeterminowanych, by odeprzeć agresję wobec każdego z jej członków”, czy wreszcie refleksje nad bezsensem granic z perspektywy zwykłego człowieka. Niepokojącej wymowy nabrał zwłaszcza rozdział ostatni, dodany na początku 1940 roku do ukończonego już reportażu, a zatytułowany _Z późniejszej perspektywy_. To pisana na gorąco analiza pierwszych miesięcy wojny, zwłaszcza zaś trwającej wtedy wojny zimowej, czyli zmagań fińskiego Dawida z sowieckim Goliatem. Przytaczany w tekście apel Finów do państw demokracji zachodniej o pomoc militarną w walce z rosyjskim najeźdźcą budzi dzisiaj złowieszcze skojarzenia z identycznymi w zasadzie żądaniami broniącej się Ukrainy.
Nie można jednakże zapominać, że _Rowerem wokół Bałtyku_ pochodzi sprzed blisko dziewięćdziesięciu lat, a zatem oprócz treści, które nie tylko się nie zmieniły, ale i nabrały dodatkowych znaczeń, książka zawiera również anachroniczne obecnie opinie i poglądy. Angielski dżentelmen bywał nieznośnie seksistowski, paternalistyczny, zdarzały mu się – z naszego punktu widzenia – rasistowskie wtręty. Dla wiernych czytelniczek i czytelników nie jest to wprawdzie nowość, na wszelki wypadek warto jednak podkreślić, że przekład nie „poprawia” oryginału, który jest po prostu świadectwem tamtej epoki. Tak więc w reportażu znajdziemy na przykład opis „cygańskiej familii” i jej niechlubnych nawyków, dowcipy na temat wiekowych „panien” czy wzmiankę o strojach rodem z „murzyńskich musicali” (_nigger minstrels_). Tam, gdzie to było konieczne, jak choćby w tym ostatnim przypadku, zamieszczono stosowne przypisy (tak jak w poprzednich tomach tego autora uzupełniają one bądź czasem korygują tekst oryginału).
Od dzisiejszych standardów reportażowych odbiega również nadmiernie niekiedy swobodne podejście Newmana do faktów, pojęć czy nazw własnych. Swoim zwyczajem autor nie wdawał się w szczegółowe dociekania, tylko opisywał oglądane miejsca, sięgając po oczywiste dla niego, choć niekoniecznie trafne skojarzenia. Ikonostas w prawosławnej cerkwi nazywał „ołtarzem”, a takie określenia jak Ruś, Rosja i Związek Radziecki (Sowiecki) traktował synonimicznie – podobnie jak we wcześniejszych tomach. Przymiotnik „rosyjski” (_Russian_) wiązał zarówno z carską i bolszewicką Rosją, jak i ze średniowieczną Rusią, nie odróżniał Rosjan od Rusinów, co zostało odnotowane w przypisach.
Osobnych decyzji przekładowych wymagał zapis nazw geograficznych, które od 1938 roku zdążyły się niejednokrotnie zmienić wraz z przesuwaniem się granic państw – Newman posługiwał się oryginalnymi nazwami mijanych miejscowości i okolic, trudno byłoby jednak w polskim wydaniu zachować nazwy Danzig, Allenstein lub Memel. W takich przypadkach pojawiają się powszechnie używane nazwy polskie – Gdańsk, Olsztyn czy Kłajpeda – poza tym jednak pozostały nazwy podawane przez autora, a ewentualne polskie odpowiedniki obcych nazw miejscowości znalazły się w przypisach. Nie było natomiast sensu dochowywać wierności autorowi tam, gdzie zapewne zapisywał ze słuchu egzotyczne dla niego miana, jak w wypadku tajemniczego kąpieliska „Kilipki” niedaleko Sopotu. Niezależnie od przekręcenia nazwy rekreacyjne walory Kolibek, dziś części gdyńskiego Orłowa, Newman oceniał wysoko, zwłaszcza w porównaniu ze snobistycznym kurortem Zoppot.
Nie są kwestią zaniedbania występujące w tekście miary wywodzące się z różnych systemów – autor wyraźnie przyjął zasadę, że gdy sam podawał informacje dotyczące ciężaru lub odległości, to stosował system anglosaski (czyli funty, mile, jardy i stopy), a kiedy przytaczał je za, powiedzmy, fińskim drogowskazem czy niemiecką mapą, czynił to w systemie metrycznym. Pojawia się też podstępna mila szwedzka, o której nietypowości angielski cyklista boleśnie przekonał się na własnej skórze.
Dotychczas czytaliśmy książki Bernarda Newmana jako opowieści o Polsce z odległej przeszłości, analizy jej losów jako państwa zależnego de facto od Związku Radzieckiego, wreszcie jako – chyba najciekawszy dziś dla nas – zbiór rozmów z jej mieszkańcami. W _Rowerem wokół Bałtyku_ autor poświęca wprawdzie sporo miejsca opisowi podróży przez polski odcinek wybrzeża, rozważaniom nad przyszłością Gdańska i Gdyni czy wreszcie – w dodanym końcowym rozdziale – relacjonuje tragiczną historię gdynian w 1939 roku, ale tym razem jego wyprawa nie jest już „polskocentryczna” (za to pojawia się słabo nam raczej znana legenda o łotewskiej Wandzie, co nie chciała „polskiego bandyty”…). Nie zmienia to faktu, że – z punktu widzenia rodzimych czytelniczek i czytelników – Bernard Newman wraca do korzeni po cięższych gatunkowo _Rowerem przez Polskę w ruinie_ i _Rowerem przez Polskę Ludową_, pełen ciekawości świata rowerzysta znów jest w trasie.
Ewa KochanowskaWPROWADZENIE
Zajrzawszy do atlasu, odkryłem z pewnym zaskoczeniem, że odwiedziłem wszystkie kraje europejskie z wyjątkiem Finlandii. Oczywiście natychmiast postanowiłem tam pojechać. Decyzja ta miała jednak pewne wady – niewątpliwie Finlandia jest interesująca, ale żywię niezdrowe zamiłowanie do tematów z pierwszych stron gazet. I wtedy przypomniałem sobie, że już od dwóch lat trwa złowieszcza cisza wokół Gdańska i Kłajpedy1, tak więc mój plan przybrał ambitniejsze kształty: postanowiłem objechać Bałtyk.
W roli wierzchowca wystąpił, rzecz jasna, mój wierny kumpel George. Ci, którzy go nie znają, mogliby uznać, że chodzi o zwykły rower, ja jednak nigdy nie uważałem, że to tylko kawał żelastwa z kołami i oponami. To przyjaciel. Owszem, ostatnio gryzła mnie dojmująca zazdrość z jego powodu. Wystąpiliśmy razem w audycji dla dzieci _Children’s Hour_2 i już zyskał większą popularność niż ja. Do BBC przyszedł list od dziewczynki, która go zapamiętała, mnie natomiast – nie. Brzmiał on następująco: „Kiedy znów będzie ten pan z rowerem, który ma na imię George?”.
Czytelnicy, którzy łaskawie okazali cierpliwość i przeczytali moje relacje z naszych poprzednich podróży, wiedzą, czego się spodziewać. Nie będzie precyzyjnych opisów krajobrazu i katedr – z katedr jestem wyjątkowo kiepski – żadnych szczegółów na temat szczytów i schronisk (przewodniki świetnie dbają o takie rzeczy), żadnych drobiazgowych instrukcji, którędy iść, bo sam się gubię radośnie dziesięć razy dziennie. Nie miałem ustalonej trasy podróży, a tylko ogólny zamiar okrążenia Bałtyku. Jeśli usłyszałem o czymś ciekawym, co znajdowało się pięćdziesiąt mil w bok, to skręcałem w tamtą stronę. Muszę tu uściślić: nie zrobiłbym pięćdziesięciu mil, żeby zobaczyć wodospad, ale przejechałbym nawet dłuższy dystans, by spotkać się z interesującymi ludźmi. Oni mnie bardziej ciekawią niż rzeczy.
Osoby, z którymi się spotykam, należą zwykle do klasy chłopskiej lub jej odpowiednika – chociaż w większości krajów bałtyckich panuje szczera demokracja w kwestii światopoglądu, a przynależność społeczna nie jest przesadnie ważna. Bliskie kontakty ze zwyczajnymi ludźmi zapewnia mi jedno z postanowień w umowie z wydawcą, które stanowi, że moje wydatki nie mogą przekraczać pięciu szylingów dziennie. Sam zaproponowałem tę klauzulę i nabożnie jej przestrzegam. Oznacza to, że kwaterę mam zwykle w wiejskiej gospodzie albo chłopskiej chacie i w obu tych miejscach czuję się jak w domu.
Niektórzy narzekają na koszty podróżowania, jednakże nie ma kraju w Europie, z którego za pięć szylingów na dobę nie da się wyciągnąć tego, co najlepsze. Zgoda, w zachodniej Europie będzie to oznaczało wiele wyrzeczeń, ale na wschodzie udaje się bez trudu. Da się to zrobić nawet w państwach leżących nad Bałtykiem, gdzie poziom życia jest wysoki – owszem, potrzeba nieco samozaparcia, ale dowiodłem, że to możliwe. Oczywiście, z wyjątkiem przejazdu tam i z powrotem nie ponosiłem żadnych kosztów podróży – był przecież George.
Ludzie często gardzą rowerem, przypuszczalnie dlatego, że jest zbyt skromny. A przecież, wyjąwszy nogi, nie ma lepszego wehikułu, by swobodnie zwiedzać kraj. Osiągów roweru też nie należy lekceważyć. Parę miesięcy temu pewien mistrz kierownicy w szybkim samochodzie objechał Anglię w dwadzieścia cztery godziny. Przez cały ten czas pędził z maksymalną prędkością dozwoloną prawem i przebył łącznie dziewięćset sześćdziesiąt mil. Być może zaskoczę paru czytelników, pisząc z kolei o wyczynie mistrza dwóch kółek, który w ciągu doby przejechał czterysta osiemdziesiąt mil! (Chciałbym tu zdecydowanie podkreślić, że to nie o mnie mowa!) Moi przyjaciele, zwykli kierowcy, są zdania, że sto pięćdziesiąt do dwustu mil dziennie to mnóstwo czasu na realizację celów turystycznych, jednak przeciętny cyklista przejedzie z łatwością siedemdziesiąt pięć do stu mil na dzień. Moja średnia jest niższa, ponieważ nigdzie się nie spieszę – jeśli coś mnie zaciekawi, z radością pozostanę na miejscu dobrych parę godzin.
Zastanawia mnie, dlaczego Brytyjczycy okazują tak nikłe zainteresowanie krajami bałtyckimi. Czy to dlatego, że większość z nich raczej nie wstrząśnie pokojem w Europie? Gangster zawsze zyska większy rozgłos niż uczciwy, pracujący człowiek. Omawiałem planowaną podróż z przyjacielem, członkiem parlamentu, i rozmowa ta wzbudziła pewne moje podejrzenia co do jego erudycji geograficznej. W końcu zażądałem, żeby narysował mapę Bałtyku i odpowiednio wpisał nazwy okolicznych krajów. Nie mogę opublikować rezultatów, ponieważ mógłby stracić mandat w najbliższych wyborach, choć z całą pewnością nigdy nie zostanie on ministrem spraw zagranicznych.
Państwa bałtyckie to kraje ładne i przyjazne, a także ogromnie istotne w układzie spraw europejskich – to rzesze ludzi, którym zależy na pokoju. Moja wyprawa co prawda nie była tak ekscytująca jak niektóre z podróży po Bałkanach, ale zwyczajna cisza i spokój aż nadto wynagradzają dreszcze grozy.
Znalazłem swój temat z pierwszych stron gazet. Po moim powrocie do domu Niemcy zajęły Kłajpedę, a gdy piszę te słowa, cała Europa jest wstrząśnięta losem Gdańska. Przewidziałem to. Kiedy wydawcy pytali mnie o plany na 1939 rok, stwierdziłem: „W 1935 pojechałem do Albanii, w 1936 do Hiszpanii, w 1937 do Czechosłowacji, a w 1938 zajrzałem do Kłajpedy, Gdańska i polskiego «korytarza». Wygląda na to, że kłopoty i dyktatorzy idą moim śladem. Tak więc najlepiej będzie, bym w 1939 roku wybrał się do Niemiec i Włoch i został tam nieco dłużej!”.WPROWADZENIE DO DRUGIEGO WYDANIA
Czy ja naprawdę przynoszę pecha, czy po prostu mam nosa do katastrof? Łatwo było przewidzieć los Kłajpedy, Gdańska i polskiego „korytarza”. Estonia, Łotwa i Litwa zawsze były niepewne jutra, wciśnięte między potężnych sąsiadów żywiących złe zamiary, jednak co się tyczy Finlandii, to wolałbym stracić tę moją złowróżbną reputację. Jedyną dla mnie pociechą jest fakt, że w 1939 roku wróciłem do Niemiec – mam nadzieję, że Hitler będzie miał powód, by tego pożałować.
Wyprawę wokół Bałtyku odbyłem latem 1938 roku, a książkę napisałem wiosną pół roku później. Jest to bezpośredni zapis podróży, więc niczego w nim nie zmieniałem. Dodałem tylko długi rozdział aktualizujący bieżące zagadnienia poruszane w książce.
Bernard Newman
Harrow, luty 1940 rokuI
Kiedy stary Asser Rig3 osiemset lat temu wypływał z Danii, rzekł do swojej żony: „Jeśli dziecko okaże się chłopcem, każesz zbudować wieżę przy kościele, by to uczcić. Wracając z wojny, już z daleka poznam dobrą nowinę. A jeśli to będzie dziewczynka, oczywiście kościół pozostanie bez wieży – nie będzie żadnej okazji do świętowania”.
Rok później powrócił z łupieskiej wyprawy, dla której miano wojny stanowi nobilitację. Z bocianiego gniazda niecierpliwie wpatrywał się w niskie brzegi Danii, gdy okręt leniwie kołysał się na falach pchany łagodną bryzą. Wreszcie bystre oczy jarla dostrzegły kościół, lecz rycerz zszedł z masztu zdumiony, gdyż kościół zdobiły dwie wieże. Jeden z bliźniaków to późniejszy biskup Absalon, który jeśli nawet nie był założycielem Kopenhagi, to przynajmniej uczynił z niej miasto.
Dojeżdżając tam, pomyślałem, że niejeden Asser Rig musiał stamtąd ruszać pod żaglami na wojnę, ponieważ w panoramie Kopenhagi dominują niezliczone wieże i iglice. Od razu przypomniałem sobie o biskupie Absalonie, jako że duża figura tego herosa zdobi tamtejszy ratusz.
Nikt nigdy nie zdołał wyjaśnić, dlaczego Absalon został biskupem, wliczając tu samego Absalona. Był z niego kawał chłopa i zdobył sławę w boju w czasach, kiedy krzepa była równie ważna co mózg. Z jakiegoś powodu papież mianował go biskupem – nie musiał pokonywać kolejnych szczebli kariery jako diakon, ksiądz i tak dalej. Okazał się potężnym członkiem Kościoła wojującego, siłą nawracając pogan. Jako duchownemu nie wolno mu było rozlewać ludzkiej krwi, walczył więc olbrzymią maczugą – gdyż dokonał odkrycia, że jeśli dostatecznie mocno walnie nią wroga w kark, to zdoła go zabić bez uszkodzenia skóry. Pierwszego dnia mojego pobytu w Danii spotkałem dziewczynę, która twierdziła, że biskup Absalon był jej przodkiem, i chciała mnie nawrócić na nową wiarę – polityczną, nie religijną. Była to postawna dziewucha, więc przerażony zwiałem zawczasu.
Jakiś czas temu dostałem pełen oburzenia list od czytelnika, który usiłował posłużyć się jedną z moich książek jako przewodnikiem po pewnej europejskiej stolicy. Wyjaśnił, że próbując podążać moim tropem, stracił orientację po półgodzinie i skończył w fabryce wody sodowej. Odpowiedziałem mu, że jestem bezbrzeżnie zdumiony – zaskoczyło mnie, że nie zgubił się w ciągu pierwszych dziesięciu minut i nie skończył w rzece. Są na rynku znakomite przewodniki dla tych, którzy chcą odwiedzić Kopenhagę, ale nie streszczam ich – nie mam metodycznego umysłu, który jest w tej mierze niezbędny. Moje uwagi na temat Kopenhagi są okazjonalne i pozbawione choćby pozoru ładu.
To przyjemne miasto o przyjaznej atmosferze. Jego sztandarowe zabytki są ciekawe, acz nie wyjątkowe. Podobał mi się plac Amalienborg, wokół którego stoją pałace – jest ich cztery, wszystkie takie same. Jeden z nich zajmuje król4, a gwardia królewska chwacko się prezentuje w jasnoniebieskich spodniach, granatowych kurtkach z białymi przybraniami oraz w ogromnych bermycach. Z wyjątkiem jednak uroczystości duńscy gwardziści nie męczą się przy zmianie warty nakazami musztry co do tupania przy zwrotach i sztywnego marszu w wyznaczonym rytmie. Przechodzą spacerowym krokiem przez pałacowe bramy, z bronią niedbale wetkniętą pod ramię; gdyby nie ich olśniewające mundury, można by ich wziąć za farmerów rozglądających się za królikami.
Nie przepadam szczególnie za pomnikami, ale urzekła mnie mała syrenka Hansa Andersena – nie stworzył on, oczywiście, samej rzeźby, lecz wymyślił tę postać. Syrenka siedzi nad wodą, przycupnięta na prawdziwym kamieniu. Duńczycy uwielbiają rzeźby. Widziałem posągi wszystkich ludzi znanych z duńskich dziejów oraz mnóstwa innych, o których nigdy nie słyszałem. Wyczerpawszy motywy historyczne, rzeźbiarze zwrócili się ku tworom wyobraźni. Mądre to było posunięcie, ponieważ mała syrenka dała rodzajowi ludzkiemu więcej radości niż setka skąpanych we krwi herosów, których pamięć zaklęto na wieki w brązie lub kamieniu.
W Kopenhadze niewiele się znajdzie wiekowych zakątków, gdyż w przeszłości miasto niszczyły katastrofalne pożary. W jednym z zabytkowych budynków mieści się dziś miejski lombard, ale przypuszczam, że kiedy człowiek dochodzi do etapu, w którym go szuka, to nie ma już znaczenia, czy transakcja dokona się w kantorku w jakimś zaułku, czy też w salach ratusza – liczy się wyłącznie rezultat finansowy.
Była sobota i kopenhaskie gospodynie ruszyły do domów handlowych. Główne ulice zapełniły się wolno przemieszczającym się tłumem, który wylewał się z chodników. Duży ruch panował zwłaszcza na kwietnym targu, ponieważ narody bałtyckie łączy miłość do kwiatów. Kwiaciarki stanowiły ciekawy obiekt zainteresowania. Wśród dawnych duńskich królów popularny był zwyczaj brania morganatycznych żon – niektórzy z nich nigdy nie zawracali sobie głowy formalnościami i kraj jest szczodrze usiany królewskimi potomkami bez prawa do tytułu. Pewien władca zakochał się w Holenderce, a żeby nie czuła się samotnie, sprowadził jej do towarzystwa dwieście holenderskich dziewcząt, którym nadał wyłączne prawa do handlu kwiatami. Dzisiejsze straganiarki to ich potomkinie w linii prostej, ale jeśli ktoś o tym nie wie, to niczego nie zauważy.
Mała Syrenka w kopenhaskim porcie, zdjęcie sprzed 1939. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Bardziej cieszy oczy, choć już nie nos, targ rybny, usytuowany na tle pięknych starych kamienic. Największy urok Kopenhagi kryje się właśnie, jak uznałem, w okolicach gęsto zabudowanego nabrzeża.
Brytyjskich czytelników raczej nie muszę przekonywać, że w Danii nie umrą z głodu, jako że duńska żywność jest nieodłącznym składnikiem naszych codziennych posiłków. A jednak w Danii smakuje ona zupełnie inaczej, sekret pewnie tkwi w sposobie gotowania lub podawania potraw. Główną atrakcją duńskich posiłków jest smørrebrød – wyraz ten dosłownie oznacza chleb z masłem, ale rzeczywistość dalece przewyższa ów opis. Wyobraźcie sobie sandwicza bez górnej kromki, ale nie mówimy tu o kanapce z oferty kolei lub teatrzyków rewiowych, zeschłej i zaopatrzonej w cienki i zwiewny skrawek szynki – tutaj to pajda chleba posmarowana masłem i obłożona taką mnogością delikatesów, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. W pierwszej restauracji, do jakiej się udałem, poprosiłem o menu i dostałem kartę o wymiarach ponad trzy stopy długości na stopę szerokości. Wymieniono tam blisko setkę rozmaitych smørrebrød, a każdej wersji można było sobie zażyczyć na jednym z czterech rodzajów chleba! Kelner źle zrozumiał moje uniesione brwi i wyjaśnił, że jeśli jakiegoś wariantu chwilowo nie ma w karcie, to można go przygotować w parę chwil! Miałem zamiar popróbować tych duńskich przysmaków w charakterze przygrywki do obiadu, ale po paru solidnych półsandwiczach doszedłem do wniosku, że jednak nie jestem tak głodny, jak sądziłem.
W innej restauracji rozmaite smørrebrød wystawiono na widok publiczny. Obejrzałem chleb z masłem oraz rybami niezliczonych gatunków, podawanymi czy to w naturalnej postaci, czy też w formie pasty. Nigdy bym nie przypuszczał, że kucharze potrafią zrobić tyle rzeczy z jajek, a wybór mięs jest zdumiewający. Ceny wahają się od sześciu pensów do pół korony.
Sztuki piękne cieszą się ogromnym zainteresowaniem w Kopenhadze. W ciągu dnia znajdziecie aż nadmiar muzeów, wieczorem zaś zadbają o was państwowy teatr i opera. Ale prawdopodobnie i tak pójdziecie do Tivoli.
To park rozrywki wyjątkowy jak na Europę. Jest to naprawdę park, a nie labirynt z gliny lub betonu. Usiłowałem obejrzeć całe Tivoli w ciągu jednego wieczoru i poniosłem sromotną klęskę. Prezentowano ponad trzydzieści widowisk, niektóre bezpłatnie, gdzie indziej należało zapłacić parę pensów za wejście, jednak pokus było tyle, że nawet przy umiarkowanych cenach wieczór w Tivoli mógłby okazać się kosztowny. Zobaczyłem wywodzącą się z włoskiego oryginału pantomimę w tradycyjnym typie, przygrywały najrozmaitsze zespoły muzyczne, były także pokazy gimnastyczne, tancbudy – jedna nawet na pływającej fregacie – i fajerwerki.
Tivoli budzi się do życia wieczorem i wtedy wszyscy tam ruszają. Nie zdziwcie się, gdy gdzieś obok zobaczycie króla albo premiera oglądających razem z wami atrakcje lunaparku. Większość wykonawców w widowiskach to tylko na poły zawodowcy – w ciągu dnia są fryzjerami, mleczarzami i urzędnikami, a nocą zamieniają się w klaunów, siłaczy i kuglarzy. W Anglii owo zjawisko „półprofesjonalistów” jest powszechniejsze, niż się często przypuszcza. Jeśli macie życzenie zaangażować sławną kapelę taneczną, jej stawka może wami wstrząsnąć, zresztą nawet objazdowa trupa będzie was kosztować ze dwadzieścia gwinei. Ale za cztery gwinee lub pięć wynajmiecie sobie na podmiejską zabawę kapelę lub trupę, która was usatysfakcjonuje, i nawet możecie się nie zorientować, o ile wcześniej o tym nie wiedzieliście, że w wolnym czasie ci wykonawcy to uczciwi ludzie pracy. Z całą pewnością w Tivoli nie widać ani krzty amatorszczyzny.
Wejście do parku Tivoli, zdjęcie sprzed 1939. Fot. Det Kgl. Bibliotek
II
George w Kopenhadze był przeszczęśliwy, panowała tam tak przyjazna atmosfera. Zwykle zostawiam go gdzieś w mieście i na dalsze wycieczki udaję się pieszo, ale w Kopenhadze nie musiałem tego robić. Chyba wszyscy poruszali się na rowerze, więc i ja to robiłem – Dania obok Holandii to niewątpliwie raj dla rowerzystów. Gdyby rząd zasugerował zakazanie jazdy rowerem po ulicach, natychmiast zostałby obalony. Jeśli ulica jest zbyt wąska dla ruchu mieszanego, to zakaz wjazdu dotyka zmotoryzowanych, a nie rowerzystów – w samym sercu Kopenhagi widziałem ulice oznakowane tablicami „Tylko dla rowerów”.
W mieście jest zaledwie parę parkingów samochodowych, natomiast parkingi dla rowerów są wszędzie. Większość cyklistów odmawia jednak uiszczenia półpensówki, która jest niezbędna, by umieścić rower pod oficjalnym nadzorem w zmyślnie skonstruowanej blokadzie na monety. Zostawiają swoje rumaki gdzie popadnie – widziałem chodniki, którymi nie dało się przejść, bo blokowały je stosy jednośladów.
– Nie macie problemu ze złodziejami rowerów? – zapytałem policjanta, lustrując wzrokiem różnorodną kolekcję porozrzucaną naokoło.
– Złodziejami rowerów? – powtórzył za mną, jakby nigdy w życiu nie słyszał tego określenia. – Ależ nie. Nikt tu nie kradnie rowerów. Po co? Każdy już ma rower!
Ruszyłem na północ: prowadziły tam dwie drogi, ale ta biegnąca wzdłuż morza cieszyła się odrobinę zbyt wielką popularnością. Był niedzielny poranek i cała ludność Kopenhagi wpadła na ten sam pomysł. Jeśli Dania kiedykolwiek padnie ofiarą inwazji, ewakuacja stolicy nie będzie nastręczała najmniejszych trudności – ćwiczą ją w każdy weekend. Z wędrówką nie ma problemów – Dania nie jest płaska jak stół, ale jej najwyższy punkt znajduje się ledwie 564 stopy powyżej morza!
Minąłem skupisko starannie uprawianych działek – na każdej z nich stała szopa, bardziej przypominająca drewnianą chatę. Na Bałkanach widziałem zamieszkiwane przez całe rodziny chłopskie chałupy, które nie mogą się równać z szopą, gdzie Duńczyk przechowuje swoje narzędzia. Powiedziano mi wprawdzie, że na drodze do Hillerød jest mniejszy ruch, ale roiło się na niej od pojazdów kołowych – osiemdziesiąt procent stanowiły rowery. George siadł towarzystwu na ogonie, niezwykle zadowolony.
Duński rowerzysta co prawda energicznie pedałuje, ale parę godzin później zobaczyłem najbardziej rozleniwiający rower na świecie. Właściciel siedział w wygodnym, wyściełanym fotelu, pedały miał z przodu, dłońmi trzymał kierownicę sterującą wspomaganym silnikiem przednim kołem. Spróbowałem jazdy takim rowerem – w dostojnym tempie pięciu mil na godzinę było wygodnie i to aż nazbyt, bo bałem się, że zasnę, ale przy prawdziwej prędkości to harówka.
Pagórkowatą drogą dotarliśmy do Hillerød i zamku Frederiksborg. Stylem przypomina nieco Hampton Court, ale jest wyjątkowo położony – zbudowano go na trzech wysepkach na niewiarygodnie zielonym jeziorze (dowiedziałem się, że za nienaturalny odcień wody odpowiadają unoszące się w niej maleńkie glony). Frederiksborg różni się od Hampton Court tym, że jest szczodrze zaopatrzony w wieże i iglice – zapewne kolejni jego lokatorzy brali przykład z Assera Riga. Jedną z wież wzniósł prawdopodobnie ojciec Gustawa Wazy5. Nie oznacza to, że urodził się on na zamku. Tak mu było spieszno do zadziwienia świata swoją dzielnością, że nie uprzedził matki, iż to już, i w rzeczywistości miejscem jego narodzin był ogród różany.
Pojazdy kołowe w Danii. Fot. Oryginalne wydanie Baltic Roundabout autorstwa Bernarda Newmana
Ogień wielokrotnie niszczył Frederiksborg, dziś jednak poniekąd przywrócono mu dawną świetność. Niektóre komnaty są wspaniałe w feerii królewskich barw. Słyszałem, jak jeden z gości narzekał, że niezbyt tam przytulnie, ale na zamkach, rzecz jasna, nie o to chodzi. Dawni królowie Danii musieli mieć niewątpliwie jakieś miłe mieszkanka, dyskretnie ulokowane na poddaszu – potrzebne im były prywatne apartamenty, żeby gdzieś pomieścić te morganatyczne żony. Moim zdaniem problem z prywatnością najbardziej pomysłowo rozwiązał Napoleon. Przerażony publiczną dostępnością Fontainebleau, rezydencji o tysiącu ośmiuset pomieszczeniach, narzekał, że nawet przez chwilę nie może być sam. Zbudował więc pomieszczenie nr 1801 na samym środku jeziora – a na jego wodach mogła się znajdować tylko jedna łódź!
Byłem olśniony sobą, zwiedzając Frederiksborg: otóż wiszą tam gobeliny i obrazy ukazujące historię Danii i zaskoczyło mnie, ile wiem o wczesnych dziejach tego kraju. Oczywiście, w owej epoce nasze losy ciasno się splatały – niekiedy ich królowie byli również naszymi królami. Wyraziste portrety tego samego Kanuta, który pod Southend rozkazał cofnąć się morskim falom, zdobią ściany Frederiksborga.
Jeden ze starych obrazów ogromnie mnie zainteresował. Barczysty wojownik stoi nad innym barczystym wojownikiem, godząc sztyletem w jego serce. Leżący na ziemi człowiek widzi zbliżający się nóż, ale nie jest w stanie go zatrzymać – rozdzierający ból malujący się na jego twarzy deklasuje Hollywood.
Na dziedzińcu wznosi się wielka fontanna, lecz to tylko kopia – oryginał zrabowali szwedzcy najeźdźcy. Rzeźba to namiętność Północy. Angielscy grabieżcy zwykli kraść złoto swoich ofiar, Francuzi ich żony, ale Skandynawowie uchodzili z ich pomnikami.
Frederiksborg. Fot. Oryginalne wydanie Baltic Roundabout autorstwa Bernarda Newmana
Wyjeżdżając z Hillerød, dogoniłem dystyngowanego dżentelmena na rowerze. Jego pojazd bynajmniej nie był dystyngowany , jako że tylne koło niemal ginęło pod najrozmaitszymi pakunkami przywiązanymi do czego tylko się dało. Nie byłem jednak zaskoczony, gdy się dowiedziałem, że cyklista ów to sędzia Sądu Najwyższego, ponieważ w Danii wszyscy jeżdżą na rowerze.
Za jego namową skręciliśmy do pobliskiego lasu i dojechaliśmy do kręgu kamiennych bloków – miniaturowego Stonehenge, jako że monolity mierzyły ledwie od dwóch do trzech stóp wysokości. Któż mógł zbudować tę świątynię? Jeśli tysiące lat temu ludzie spiętrzyli gigantyczne bryły Karnaku, to za postawienie tego lilipuciego kręgu musiały najpewniej odpowiadać niestrudzone elfy i chochliki z dawnych czasów.
Sędzia skorygował pewne moje mylne wrażenie. Naturalną koleją rzeczy kamienny krąg skierował naszą rozmowę na religię, co mi przypomniało o duńskich cmentarzach. Kiedy przemierzałem te spokojne tereny, oddając się beztrosko próbom odczytania inskrypcji na nagrobkach, nabrałem przekonania, że co drugi Duńczyk musi się nazywać Fred, bo tak często pojawiało się to imię. Ale sędzia wyprowadził mnie z błędu: _fred_ po duńsku oznacza „pokój”.
Szekspir przechrzcił Helsingør na Elsynor i ta nazwa się utrwaliła. To przyjemne miejsce, które nosi więcej śladów starożytności niż jakiekolwiek porównywalne miasto w Danii. Zabytkowe zaułki kontrastują z wysmakowaną zabudową nabrzeża, zamek Kronborg jest zaś zdecydowanie interesujący. Ma wspaniałe położenie, góruje nad wąskim Sundem między Danią a Szwecją – przez stulecia Duńczycy z Kronborga pobierali cło od wszystkich przepływających cieśniną statków, póki w 1857 roku grupa państw morskich nie wykupiła od nich praw. Dzisiaj na zamku mieści się, co nie dziwi, ciekawe muzeum morskie. Poza tym nie ma tu za wiele do oglądania. Kiedyś na dziedzińcu znajdowała się piękna fontanna, ale nie trzeba chyba dodawać, że została zrabowana przez Szwedów.
Kronborg cechuje zarazem ogromny romantyczny urok, bo czyż po jego blankach nie stąpał Hamlet, monologując przy najlżejszej prowokacji? Niestety, jak oświadczył mój sędzia erudyta, bardzo wątpliwe jest, czy Hamlet w ogóle istniał. Jeśli jednak tak, to jego domem była Jutlandia, nie Elsynor. Widziałem, jak turyści robili zdjęcia w miejscu, gdzie Hamlet ujrzał ducha swojego ojca – ktoś nawet zarzekał się, że uchwycił ducha na kliszy, ale okazało się, że to sprawka maleńkiej dziurki w mieszku obiektywu. Widziałem, jak pilnie obfotografowywali grób Hamleta w pobliskim parku: sędzia powiedział, że to nawet nie jest grób, a tylko wielki kamień. Mieszkańcy Elsynoru są w tej kwestii uczciwi i otwarcie informują, że to nie jest grób Hamleta. Choć zdarzają się i tacy, którzy szczerze wierzą, że żył on niegdyś w Elsynorze.
Sędzia wypowiadał się tak kategorycznie, że moja wiara osłabła, a zainteresowanie Kronborgiem zmalało. Bez romantycznej historii zamek jest po prostu zwyczajny – jakiś tam duński książę, ale nie Hamlet.
Inna przypadkowa obserwacja tego dnia zmartwiła mnie bardziej niż utrata Hamleta. Na każdym kroku widziałem bociany – na setce domów spoczywały olbrzymie sterty gałęzi tworzące gniazda, niekiedy sztucznie osadzone na fundamencie z koła od wozu, które gospodarz wciągnął na dach, pragnąc zwabić bociany – zwiastujące zarówno pomyślność, jak i potomstwo. Byłem zaskoczony spotkaniem tych ptaków tak daleko na północy, chociaż później miałem je jeszcze zobaczyć w południowej Szwecji.
Jeśli więc bociany mogą dotrzeć tak daleko na północ w Danii i Szwecji, to dlaczego nie ma ich w Anglii i Szkocji? Kopenhaga leży na tej samej szerokości geograficznej co Edynburg. A jednak jeśli jakiś entuzjasta przywozi bociany z kontynentu, natychmiast odlatują! Szerokość geograficzna i klimat Danii dowodzą, że to nie nasze położenie jest temu winne. Czyżby rodzime zaopatrzenie w żaby i owady było niewystarczające, by zadowolić bociani apetyt? A może nasza gościnność szwankuje – czyżbyśmy nie mieli zapasowych kół od wozów, by wciągnąć je na domy? To rozmyślne unikanie naszych ziem jest, by najłagodniej to ująć, obraźliwe, a wyjaśnienie tego faktu pilnie potrzebne.
Zamek Kronborg. Fot. Nationalmuseet i København
III
Dania nie należy do krain nieznanych, nie trzeba więc opisywać jej cech charakterystycznych. Zadowolę się kilkoma luźnymi notatkami na temat rzeczy, o których nie wiedziałem lub które zaskoczyły mnie, gdy się już o nich dowiedziałem.
Nie zdziwił mnie widok Dunek palących papierosy, bo jedynie głupiec dziwi się czemukolwiek, co dziś robią kobiety. Byłem jednak zaskoczony sposobem, w jaki Duńczycy obmacują swoje kobiety w restauracjach i innych publicznych miejscach. Zawsze uważałem Duńczyków za naród szlachetny i zdrowy, więc nieszczególnie podobał mi się ten obyczaj. Może nie było w tym nic zmysłowego, bo nocne życie w Danii nie jest plugawe, nawet jeśli jest weselsze, niż sobie wyobrażałem. No i koniec końców ocena ludzkich zachowań to kwestia tradycji i porównań. Są tacy, którzy uważają całowanie się za odrażający zwyczaj.
Zaskoczył mnie ogólny wygląd Duńczyków. Nie są wysocy ani też szczególnie dobrze zbudowani. Uderzający jest zwłaszcza brak czerstwej cery, którą kojarzy się z życiem na wolnym powietrzu – tutaj zaś normą jest ziemista twarz. Ani kobiety, ani mężczyźni nie mogą się poszczycić foremnymi rysami. Widziałem grupę czterdziestu czy pięćdziesięciu dziewcząt – z jednym wyjątkiem wyglądały zdecydowanie pospolicie, a ta jedyna śliczna buzia między nimi była angielska (spieszę zaznaczyć, że nie chodzi o mnie, tylko o pewną Angielkę).
Tyle komentarzy, jeśli idzie o mankamenty. Przechodząc zaś do zalet, potrzebowałbym całego rozdziału. Duńczycy nie są tacy wielcy i mocni, jak się spodziewałem, ale na każdym kroku widać nieskazitelne zdrowie duńskiego ducha i ciała. Czystość jest tu namiętnością. Nawet w Holandii małe gospodarstwa nie są tak porządne i schludne. Możecie zajadać duńską żywność ze spokojem i satysfakcją, ponieważ jest produkowana w idealnych warunkach.
Duńczycy uwielbiają swoje farmy, żywią prawdziwie chłopskie oddanie dla ziemi. Traktują jej płody z nabożną troską i nigdy nie przestają się zdumiewać cudami natury. Nie krzyczą głośno o swoim przywiązaniu, bo nie są wylewnym narodem. Nawet w miastach nie sposób zapomnieć, że Duńczycy to naród drobnych rolników. Nie cechuje ich społeczna dystynkcja, ale są szczerzy, do bólu godni zaufania i wysoce inteligentni.
Dania jest szczęśliwym krajem. Warunki pracy są dobre, a co drugi człowiek sam sobie jest panem. Edukacja i budownictwo mieszkaniowe są wysokiej jakości, klasa pracująca odżywia się zaś lepiej niż gdziekolwiek indziej w Europie. Mnóstwo jest najrozmaitszych aktywności kulturalnych i nie są one przywilejem bogaczy. W Danii trudno zetknąć się ze snobizmem. Królowi korona z głowy nie spadnie, gdy sięgnie po kufel piwa w wiejskiej gospodzie – zresztą jest zbyt skromny, by naprawdę nosić koronę.
W Danii nadal znajduje się pewna liczba wielkich posiadłości, ale nie ma śladu stosunków feudalnych, jakie do dzisiaj przetrwały w krajach Południa. Duńskie kobiety cieszą się ogromnym szacunkiem, a traktowane są z mieszaniną staromodnej kurtuazji i nowoczesnego równouprawnienia. Są znakomitymi gospodyniami domowymi i kochającymi matkami, a to zapewne ważniejsze niż najpiękniejsza nawet fizys czy figura.
Dania jest krajem miłujących pokój Fredów. Gdy uda się wam namówić Duńczyków na rozmowę o polityce, stwierdzicie, że są ogromnie podejrzliwi wobec Niemiec. Narzucili sobie swego rodzaju dobrowolną cenzurę, a gazety i politycy starannie unikają powiedzenia czegokolwiek, co mogłoby zranić uczucia Hitlera. Ich powściągliwość nie jest dyktowana miłością do niego – cała koncepcja totalitaryzmu budzi grozę w Danii, jednym z najbardziej demokratycznych państw na świecie. Muszą jednak być realistami: Szlezwik stanowi dla Niemców podstawę sporu, gdyby zechciały zażądać zwrotu terenów odstąpionych – w wyniku plebiscytu – w 1919 roku. A gdyby Niemcy najechały Danię, to kto przyszedłby jej z pomocą? Wiemy, po czyjej stronie leżałaby nasza sympatia, ale sympatia to zbyt mało. Kiedy w pewnym momencie podczas ostatniej wojny spodziewano się, że Niemcy wkroczą do Danii, dowództwo brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej musiało przyznać, że nie jest w stanie zagwarantować Duńczykom pomocy z uwagi na zagrożenie ze strony okrętów podwodnych. Tak więc Dania działa ostrożnie, ponieważ jest to kraj pokojowy i nie pragnie znaleźć się pod butem najeźdźcy. Jednak nawet Niemcy nie powinni błędnie interpretować ducha owego pacyfizmu – Duńczyk jest zażarcie duński.
Ze wszystkich krajów europejskich to właśnie w Danii Anglik najprędzej poczuje się jak w domu. Tak niewiele drażni jego oko i ucho, tak wiele rzeczy ma znajomy charakter. Poczucie swobody nie zaskakuje, ponieważ pewna domieszka duńskiej krwi płynie w większości angielskich żył.I
Zawarte między Danią a Szwecją porozumienie dotyczące granicy jest najrozsądniejsze na świecie. Zepchnąłem George’a z promu i przygotowałem się na zwyczajowe formalności, reszta pasażerów najwyraźniej była jednak zainteresowana wyłącznie wyrzuceniem biletów.
Na nabrzeżu stał jakiś człowiek w mundurze, więc go zaczepiłem:
– Może mi pan powiedzieć, komu mam pokazać paszport?
– No, jak pan chce, to mnie go może pan pokazać – odparł.
– A może mi pan powiedzieć, gdzie wymienię duńskie pieniądze na szwedzkie? – zapytałem parę minut później.
– Nie ma potrzeby – powiedział.– Wszystkie nasze sklepy je przyjmują.
Cóż za kontrast z Niemcami, gdzie przy wjeździe i wyjeździe z kraju musiałem wypełniać długie deklaracje walutowe – i gdzie musiałem zaakceptować czek, ponieważ w chwili wyjazdu miałem przy sobie trzynaście marek, a oficjalnie wolno ich mieć maksymalnie dziesięć. Jeśli to ma być porządek, to wolę swobodniejsze metody Skandynawów.
– A czy teraz pan może mnie coś powiedzieć? – zagadnął mój umundurowany przyjaciel; nie wiem, czy był policjantem, czy też celnikiem, ale wyprowadził mnie z nabrzeża, w ogóle nie przejmując się tym, że może trzeba by zajrzeć w papiery George’a.
– Oczywiście – potaknąłem.
– Może mi więc pan podać z pół tuzina dobrych drużyn piłkarskich, które mógłbym obstawiać? – zażyczył sobie. – W zeszłym roku Arsenal zbyt często mnie zawodził. Myśli pan, że Bryn Jones zastąpi Aleca Jamesa? A co z Aston Villą i Wilkami6 w tym sezonie?
Fot. Oryginalne wydanie Baltic Roundabout autorstwa Bernarda Newmana
Zaskoczył mnie, ale miałem się przekonać, że angielskie drużyny futbolowe to w Szwecji popularny temat rozmów. Zakłady piłkarskie są szaleńczo popularne, a stawia się raczej na angielskie, nie na szwedzkie drużyny. Setki razy pytano mnie o sugestie co do tego, na których drużynach można polegać, że wygrają u siebie i zremisują na wyjeździe. Wszyscy pilnie studiują bieżącą formę piłkarzy oraz szeroko debatują nad wyróżniającymi się graczami. Tylko z geografią słabo. Jeden z „inwestorów” oświadczył:
– Jeśli o mnie chodzi, to zawsze unikam walijskich zespołów jak Cardiff City i Port Vale7.
Systemy zakładów wzajemnych są w Szwecji popularne, a wiele z nich stanowi własność państwa i zyski przeznacza się na kulturę lub opiekę zdrowotną. Sądzę, że szwedzki rząd naprawdę powinien złożyć donację na fundusz Angielskiej Ligi Piłki Nożnej.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
1 Newman posługiwał się ówcześnie funkcjonującymi nazwami Danzig i Memel, ale w polskim przekładzie taki zapis byłby niewskazany. W książce zachowano za autorem oryginalne nazwy odwiedzanych przez niego miejsc, odstępując od tej zasady tylko wówczas, gdy dostępne były powszechnie używane nazwy polskie. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Jedna z pierwszych audycji radiowych dla dzieci, emitowana przez BBC w latach 1922–1964. Wersja telewizyjna programu pojawiła się tuż po wojnie, w 1946 r. Zob. https://www.bbc.com/historyofthebbc/research/children-and-the-bbc, dostęp 5.02.2024.
3 Asser Rig (ok. 1078–1151) – duński jarl i dowódca wojskowy wywodzący się ze sławnego rodu Hvide.
4 Był nim wówczas Chrystian X (1912–1947), pradziadek panującego od 2024 r. Fryderyka X (przyp. red.).
5 Gustaw I Waza – król Szwecji w latach 1523–1560, twórca samodzielnego państwa szwedzkiego po okresie unii kalmarskiej (zjednoczenia Danii, Szwecji i Norwegii). Był dziadkiem króla Polski Zygmunta III Wazy (przyp. red.).
6 Wolves, czyli Wilki, to przydomek drużyny z Wolverhampton.
7 Pierwszy z zespołów jest rzeczywiście walijski, drugi jednak wywodzi się z angielskiego Stoke-on-Trent.