Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rowerzysta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rowerzysta - ebook

Kto jest winny złu? Ten, który je czyni, czy ten, który go do tego sprowokował?

Beztroskie dzieciństwo Jerry'ego zostaje gwałtownie przerwane, gdy źli ludzie zabijają na jego oczach matkę. Z biegiem lat w ofierze zbrodni wykształca się osobliwa konstrukcja psychiczna. Uczynny i wrażliwy na innych chłopiec pała jednocześnie żądzą zemsty. Jerry wymierza sprawiedliwość krwawo i metodycznie.

"Rowerzysta" jest osadzony w świecie znanym z debiutu prozatorskiego Adama Zalewskiego pt. "Biała wiedźma".

Dosadna narracja z elementami horroru przypadnie do gusty miłośnikom stylu Stephena Kinga.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-5973-4
Rozmiar pliku: 687 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ELTONVILLE - ALABAMA 1968

Szeryf Ron Bulger położył wielkie łapsko na ladzie

- Daj mi piwo, Clarice. Zimne – dodał, zdejmując kapelusz i ocierając spocone czoło.

Upał był nie do zniesienia. Tutaj w Alabamie była to rzecz normalna, ale w tym roku słońce stanowczo przesadzało. Trudno to było wytrzymać, zwłaszcza, gdy - jak w przypadku szeryfa – ważyło się przeszło sto osiemdziesiąt funtów. Bulger z rozkoszą zanurzył wargi w zimnej pianie. Po dwóch głębokich łykach poczuł wyraźną ulgę. Oparł łokieć na blacie i odwrócił się w stronę niewielkiej salki. Dochodziło południe i w lokalu były zaledwie trzy osoby. Z lewej, pod oknem, Abner Crove i Jim Johnson kłócili się tradycyjnie o prognozy zbiorów orzeszków i tytoniu. Robili to co roku i szeryf uśmiechnął się tylko pod nosem.

Para starych pierdzieli – pomyślał ironicznie, przenosząc wzrok w przeciwległy róg sali.

Przy małym stoliku obok grającej szafy siedział Bill Noonan. Szeryf skrzywił się na jego widok. Nie lubił typa.

Pieprzony Jankes – pomyślał. Noonan pochodził z północno – wschodniego wybrzeża.

Chyba z Massachusetts – przypomniał sobie szeryf. Do Eltonville przypętał się podobno z Talladega, gdzie zajmował się łataniem starych farmerskich gruchotów. Było to prawie dziesięć lat temu, ale do tej pory nie potrafił się wtopić w miejscową społeczność. Nikt za nim nie przepadał. Odrzucał ich zwyczaje i tradycję, a oni odrzucili jego. Zwłaszcza kiedy wrócił z Wietnamu. Wtedy już w ogóle nie było z nim o czym gadać.

W ubiegłym roku, ku ogólnemu zaskoczeniu i oburzeniu, zakręcił się koło Amandy Jarred i ożenił się z nią wbrew woli jej ojca.

Pułkownik Willem Jarred i jego żona Martha byli najbardziej poważanymi obywatelami Eltonville. Oboje pochodzili ze starych arystokratycznych rodzin, do których należały kiedyś największe plantacje bawełny w stanie. Ale to było dawno, cholernie dawno. W tych dobrych czasach, kiedy nikt nie dyktował ludziom, jak mają żyć. Kiedy biały był białym, a czarnuch czarnuchem.

Szeryf westchnął i pociągnął kolejny łyk piwa. Nadal było zimne, ale piana już opadła.

Szczyny – pomyślał ze złością. Widok Noonana zawsze go irytował.

Chudy, żylasty typ siedział teraz przy dębowym stoliku i popijając piwo z wysokiej szklanki, wystukiwał kościstymi palcami na lakierowanym blacie rytm do starego utworu Hanka Wiliamsa.

Cieszy się skurwiel – pomyślał Bulger. Rude włoski na muskularnym ramieniu szeryfa, zalśniły w promieniach słońca, wpadających przez dwa wielkie, wychodzące na ulicę okna. Znał powód tej radości. Amanda była przy nadziei i wyglądało na to, że wkrótce na świat przyjdzie kolejny Noonan. Szeryf poczuł, że piwo warzy mu się w żołądku.

Będziesz wreszcie miał swoje szczenię – dokończył w myślach.– Ale jeżeli sądzisz, że ucieszysz pułkownika Jarreda ...- Bulger wyszczerzył się do swoich myśli, nie zwracając uwagi na to, że Clarice przygląda mu się ze zdziwieniem.

- Co jest, mała? – zauważył w końcu jej cielęcy wzrok.- Masz problem?

- Skąd, szeryfie. – Żachnęła się, zaskoczona. - Wszystko w porządku. Jak zwykle.

- Aha. – Pociągnął kolejny łyk piwa – To OK. Myślałem, że coś cię gryzie.

- Niby co? Dzień jak dzień. Życie płynie. (Ty cholerny skurwysynu! Wychlej to piwsko i wypieprzaj!)

- Jasne, Clarice, jasne. – Szeryf zadzwonił po blacie złotą bransoletą zegarka. – Często tu wpada? – zgrzytnął, wskazując za siebie głową.

- Pan wie najlepiej. – Wzruszyła ramionami.

- Nie pyskuj mała. Pytałem. – Głos Bulgera nieco zgrubiał. Wiedziała, co to znaczy.

- Kilka razy w tygodniu.

- Kilka?

- Ostatnio częściej. Cieszy się, że będzie miał syna.

- Syna? Skąd o tym wie? Od tej czarnej jędzy zza strumienia?

- Nie wiem, szeryfie. Twierdzi, że to będzie syn.

- No, no. – Szeryf dopił piwo. – Zobaczymy.

Sięgnął po leżący na ladzie kapelusz z szerokim rondem, po czym założył go na głowę. Poprawił na nosie wielkie, ciemne okulary i ruszył do wyjścia. Nie zapłacił za piwo. Nigdy nie płacił. Nie musiał. Ktokolwiek chciałby wystawić mu rachunek, musiałby pofatygować się do pułkownika Jarreda. Niewielu tego próbowało. Społeczność Eltonville w lwiej części stanowili drobni farmerzy, którzy od trzech pokoleń gospodarowali na gruntach wydzierżawionych po wojnie secesyjnej od dziadka pułkownika, Eweretta Jarreda - weterana i bohatera spod Gettysburga. Ojciec pułkownika, Samuel Jarred, utrzymał ten stan rzeczy aż do śmierci i wraz z testamentem przekazał synowi, którym los pobłogosławił go bardzo późno. Miał wtedy czterdzieści pięć lat. Było to zimą tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Teraz, w grudniu, Willem miał skończyć okrągłe pięćdziesiąt lat. Zanosiło się na niezłą uroczystość.

- Gdyby nie ta cholernie samodzielna Amanda! Kapryśna smarkula! –westchnął szeryf, wychodząc na wielką drewnianą werandę.

Rozejrzał się dokoła pozornie ospałym wzrokiem. Żadnego ruchu.

Jeszcze by. W taki skwar. – Skrzywił się, czując ponowny skurcz żołądka. Piwo! Nie powinien go pić, a nie mógł mu się oprzeć. Lubił piwo od zawsze. Lubił to miasteczko, lubił tych zasranych ciułaczy i lubił – nawet bardzo – pułkownika. Nie lubił tylko Billa Noonana. Sam nie wiedział za co. Za brak szacunku dla południowej tradycji? Za obelżywie zaczepny wzrok? (te cholerne, zimne gały!) A może za krzywdę, jaką ten przybłęda wyrządził pułkownikowi? Amanda była jedyną i ukochaną córką Jarreda. Kiedy Martha Jarred ( co tu gadać – prawdziwa dama) dostała tego pieprzonego artretyzmu, Amanda przejęła praktycznie jej obowiązki w ich wielkim domu. Wszyscy ją podziwiali. Miała zaledwie osiemnaście lat.

Szeryf westchnął i beknął przeciągle. Poczuł wyraźną ulgę, ale zaraz powrócił do swoich myśli.

Wtedy przyszwendał się ten Jankes. – Bulger zacisnął usta ze złością. - Po kiego diabła? Dlaczego właśnie tutaj, do ich pięknego stanu, do gorącej Alabamy, gdzie ludzie byli prości, lecz dumni. Cenili honor, religijność i tradycję. Czyż nie dlatego mówiono o Alabamie: – Heart of Dixie, czyli Serce Południa?

Szeryf wzruszył ramionami. Nie potrzebowali tu takich. A jednak przywlókł się i już. A potem, nie wiadomo jak i kiedy, zawrócił w głowie Amandzie Jarred. A niech go wszyscy diabli! Nie do wiary!

- Hej, Murphy! Co tam wyprawiasz? – krzyknął do rudego wyrostka, majstrującego przy zamku zielonego Buicka.

- Tak tylko oglądam, szeryfie – chłopak wyszczerzył pieńki zębów, ale Bulger wyczuł strach w jego głosie.

I tak powinno być – pomyślał, a głośno dodał.

- Uważaj, synu! Uważaj, bo skopię ci dupę! – Niemal parsknął śmiechem, widząc jak Murphy oddala się szybkim krokiem.

Spomiędzy rozłożystych koron starych dębów wylewało się słońce.

- Cholernie grzeje! – stwierdził ruszając w stronę swojego dodge’a, stojącego w zacienionym miejscu na trawniku.. Rozgrzaną asfaltową aleją przejechała furgonetka Joshuy Rainera. W stronę szeryfa poleciała chmura białych jak mleko kłębków bawełny.

Zaczyna się. – pomyślał, wsiadając do radiowozu. – Znowu wszędzie będzie pełno tego cholerstwa. Nawet w zupie – zarechotał. Jego drobna, koścista żona Gish zawsze przepraszała go za ten cały kram, kiedy jedli obiad na dębowej werandzie rozległego domu. Wiedział, że ma dobrą żonę. Dobrą, posłuszną i pracowitą kobietę. Tak powinno być. Taki był porządek rzeczy. Aż tu nagle zjawił się ten pieprzony Noonan i wygarnął wszystko, co było najlepsze. Wspaniałą córkę wspaniałego człowieka.

Pieprzyć to! – zaklął w myślach szeryf, włączając zapłon. Dodge ruszył z miejsca, zostawiając na przystrzyżonym trawniku wyrwane pęki darni.

***

- Uważaj, Bill.

Clarice położyła rachunek na blacie. Podniósł głowę i uśmiechnął się do niej ciepło, jak zwykle.

- Uważaj – powtórzyła niepewnie. Jego wzrok zawsze wytrącał ją z równowagi. – Szeryf cię nie lubi.

- Wiem.

- Pytał o ciebie.

- Zawsze pyta. Czyż nie? – Uśmiechnął się szeroko.

- Ostatnio coraz częściej. – Wzruszyła ramionami. – Interesuje go, czy pijesz – dodała.

- Piję, Clarice. Jak wszyscy. Także on.

- Wiem, ale...- Zawahała się przez moment, a potem nagle spojrzała mu prosto w oczy i dokończyła z determinacją: -...ale boję się, że zrobi ci krzywdę. On MOŻE zrobić ci krzywdę.

- Racja. – Wyciągnął żylastą rękę i położył twardą dłoń na jej na jej dłoni, w której trzymała jeszcze rachunek. – Dzięki, Clarice.

Poczuła – nie po raz pierwszy zresztą – że miękną jej kolana.

Cholerna szczęściara! – przemknęła jej przez głowę myśl o Amandzie Jarred. – Jak ktoś ma farta, to ma.

- Dolar dwadzieścia, Bill – odezwała się przygaszonym głosem.

Kiedy zapłacił i ruszył w kierunku drzwi, popatrzyła za nim rozżalonym wzrokiem. Zachował się tak, jakby nie słyszał tego, co mówiła.

- Typowy facet – westchnęła, zabierając z lady pustą szklankę. Zawsze odnosił szklankę. Jedyny gość, który to robił, ale wiedziała, że nie za to go lubi. Może nawet więcej niż lubi. Poczuła gorąco na policzkach. Szybko przeszła na zaplecze, omal nie rozbijając szklanki w wąskich drzwiach. Syknęła ze złością.

Gdybym tyle razy wpadała na facetów, ile razy na tę cholerną futrynę, byłabym najlepszą partią w całej okolicy – pomyślała smętnie.

***

Bill Noonan nie był tak mało spostrzegawczy, jak wydawało się Clarice. Doskonale orientował się, co czuje do niego młoda barmanka. Od dłuższego czasu dawała mu to wyraźnie do zrozumienia. Udawał, że tego nie dostrzega. Miał żonę, a niebawem będzie miał potomka. Syna.

Bulger miał rację. Bill i Amanda rzeczywiście dowiedzieli się tego od starej Murzynki Mabel, mieszkającej w chacie za strumieniem.

Leczyła wszystkich czarnych w okolicy. Stawiała też kabałę i większość mieszkańców Eltonville uważała, że Mabel para się czarną magią. Biała społeczność przymykała na to oko. Niech tam! Skoro leczy robotników, cóż w tym złego? Obywatele Eltonville, bardzo tradycyjni jeśli chodziło o miejsce czarnych w społeczeństwie, mimo wszystko nie byli okrutnikami.

Jedynie grupa kilkunastu fanatyków bawiła się od czasu do czasu w zakładanie białych kapturów, palenie krzyży i straszenie Murzynów. Robili to tylko tak, dla zasady, bo prawdziwych powodów nie było. Czarni w Eltonville aż za dobrze znali swoje miejsce i przestrzegali zasad.

Tajemnicą poliszynela był fakt, że grupie entuzjastów „Białej Kamelii” przewodził Hank Haines – jeden z dwóch zastępców szeryfa.

Bulger wiedział o tym doskonale. Paradoksalna sytuacja nie tylko mu nie przeszkadzała, lecz wręcz bawiła.

Młodzi muszą się wyszaleć – myślał nie raz – a sosnowego drewna na krzyże jest pod dostatkiem.

Kiedyś zagadnął kpiąco Hainesa: - Powiedz mi Hank Jesteś znawcą. Sosna dobrze się pali?

Haines łypnął na niego spode łba:

- Całkiem dobrze, szefie – mruknął.

- To w porządku. Trzeba tylko uważać, żeby iskry nie wznieciły pożaru, nie?

- Racja, szefie. Kto spala sosnę, musi być ostrożny.

- To w porządku. – powtórzył Bulger. Na tym rozmowa się skończyła.

Grupa Hainesa nie przeszkadzała szeryfowi. Jedyna szkoda, jaką „rycerze” z Eltonville wyrządzili białemu, miała miejsce parę lat temu. Dotyczyła starego Eliota Sturgesa i wywołała więcej śmiechu, niż oburzenia.

***

Któregoś dnia, wracając ze sklepu, Sturges spotkał Jima Browna, jednego ze swoich sezonowych robotników. Murzyn stał na poboczu, przy swoim dostawczym fordzie – tak starym i rozklekotanym – że jeździł nadal, nie wiadomo jakim cudem. Ale tym razem grat stanowczo odmówił posłuszeństwa. Eliot zatrzymał pickupa.

- Co tam, Jim? Kłopoty?

- Duże kłopoty, panie Sturges. Za nic nie chce zapalić. Rozłączył się i już.

- Pewnie przyszła na niego pora. – Roześmiał się Eliot.- A może za słabo go karmisz?

Grupa kilku gapiów zarechotała z uciechy.

- Dobra. – Eliot machnął ręką i wysiadł z wozu – Pokaż, niech spojrzę.

Murzyn podał mu kluczyki i farmer wsiadł do rozklekotanej szoferki. Włożył kluczyki do stacyjki i przekręcił. Po chwili wysiadł i oddał kluczyki Jimowi.

- Często próbujesz jeździć bez benzyny, chłopcze?

Gapie znowu ryknęli śmiechem. Sturges spojrzał na przygarbionego Browna. Ten czarny był bardzo pilnym robotnikiem. Nie było z nim żadnych problemów.

- A niech tam! – Eliot ponownie machnął ręką. – Widzisz mojego pickupa? Idź i weź z paki kanister. Są tam dwa galony paliwa. Jak dasz żreć swojemu wierzchowcowi, odwieziesz mi paliwo na farmę.

Tego mu nie darowali. W gromadce gapiów ktoś zagwizdał.

Następnego ranka, kiedy Eliot zaszedł do chlewni, zastał swojego parobka Jacka, stojącego z rozdziawionymi ustami obok kojców. Farmer spojrzał w tę stronę i zaklął. Wszystkie świnie – a miał ich niemało - zostały w ciągu nocy pomalowane na czarno. Niezbyt dokładnie, ale na tyle wyraźnie, żeby zrozumiał o co chodzi. Popatrzył na Jacka. Murzyn gapił się na niego przerażonym wzrokiem.

- To nie ja, panie Sturges – wyjąkał.

- Pewnie, że nie ty – warknął Eliot, sięgając do kieszeni po cygaro.- Za głupi jesteś. Wiem, kto to zrobił.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu. Nie zamierzał wnosić skargi. Bo i do kogo? Wiedział, że w najbliższym czasie całe miasto będzie miało z niego niezły ubaw.

Kiedy , następnego dnia, spotkał przy skwerze Bulgera, czuł, że zaraz się zacznie.

- Wyglądasz na strapionego, Eliot. – Szeryf uścisnął mu dłoń, ale Sturges wyczuł kpinę w jego głosie. Spojrzał na Bulgera i uśmiechnął się sztucznie.

- Skądże. Wszystko gra, tylko trochę dokucza mi wątroba.

- Co ty powiesz? – Szeryf uśmiechnął się obłudnie. – Zła dieta? Nie jesz za dużo wieprzowiny?

- Całe życie jem wieprzowinę, Ronnie – zgrzytnął Eliot. – I nie martw się o moją dietę!

Nacisnął mocniej kapelusz i ruszył w stronę banku. Bulger spoglądał za nim ubawionym wzrokiem. – Stary pierdziel – użył swojego ulubionego zwrotu.

Kiedy, godzinę później, szeryf siedział w biurze i przeglądał pocztę, nadal był w dobrym humorze, ale na widok Hanka, który przyjechał objąć służbę, odłożył papiery. Zimnym wzrokiem obrzucił młodego zastępcę.

- Chodź no tu, Hank – Zignorował gest powitania. Haines cofnął rękę.

- O co chodzi, szefie? – zapytał ostrożnie.

Dobrze wiesz, ty pieprzony fiucie – pomyślał szeryf, uśmiechając się lodowato.

- Wyspałeś się? – zapytał od niechcenia.

- Tak sobie, szefie. Jest za gorąco.

- Masz rację – przytaknął szeryf. – Nie rozumiem więc, dlaczego nie wziąłeś zimnego prysznica?

- Wziąłem. Nawet dwukrotnie!

- To czemu śmierdzisz, jakbyś nocował w chlewie? Nie. Dosyć! – Szeryf podniósł rękę, nie dopuszczając Hainesa do głosu. – Przeholowałeś! Pierwszy i ostatni raz. Rozumiesz?

- Tak, szefie.

- To do roboty. Jadę na obiad. Gdyby były telefony, niech łapią mnie pod domowym numerem.

Kiedy szeryf wyszedł, Haines odetchnął z ulgą. Był dumny z faktu, że przyjaciele, właśnie jego wybrali na przywódcę grupy. Mieli do niego zaufanie. Do jego sprytu i odwagi. Ale szeryfa Bulgera bał się, jak wszyscy diabli. Obiecał sobie nie drażnić więcej szefa.

Szeryf zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że reprymenda wystarczy. Zawsze wystarczyła, bo bali się go wszyscy. Był prawdziwym twardzielem i miał autorytet. Poza tym, był ulubieńcem pułkownika. To również znaczyło niemało i znacznie ułatwiało życie. Było nieźle, do czasu, kiedy przywędrował tutaj Noonan.

Pamiętnego dnia, kiedy pułkownik zadzwonił na posterunek i powiadomił Bulgera o ślubie swojej córki, szeryf dobrze zrozumiał jego lodowaty ton.

- Wiesz, Ron, ten pracownik starego Bella, ten Jankes, żeni się z moją Amandą. Zawrócił jej w głowie. Nie sądzę, żebyś miał coś na niego. Pracuje i ma gdzie mieszkać. Takie jest prawo. Ale wiesz, mimo wszystko szkoda, że do tego doszło. Nikt mnie w porę nie ostrzegł. Teraz już za późno.

Bulger bez trudu zrozumiał wymówkę. Jasna cholera! – zaklął w myślach, a do słuchawki wymamrotał: - Przykro mi, pułkowniku. Może jeszcze jest czas?

- Nie. – uciął Jarred. – Ona go kocha, a jak widzę, nie znasz mojej córki. To moja krew. Rozumiesz?

- Jasne, pułkowniku.

- Dobrze. – Głos w słuchawce sapnął. – Przyjdźcie oboje z Gish w sobotę na ślub. I na skromne przyjęcie. – warknęła słuchawka. To było wszystko.

Od tamtego czasu szeryf obserwował Noonana. Nie doszukał się niczego, ale przy okazji stwierdził coś, co nastawiło go wrogo do tego Jankesa. Wyczuł w nim silną osobowość, hardego ducha. A z takimi, prędzej czy później zaczynają się kłopoty. Wiedział, że na razie nie może nic zrobić. Facet był mężem Amandy Jarred.

***

Tego dnia, kiedy Clarice Roberts ostrzegła Billa, miała rację. Szeryf marzył, żeby dobrać się do niego. Myślał o tym przez całą drogę do domu.

A teraz jeszcze ten bachor! – Bulger z impetem zajechał pod swój ganek. – Trudno, trzeba uzbroić się w cierpliwość. – Uśmiechnął się zimno. Potrafił być cierpliwy. Jak mało kto.

- Witaj Gish! – Pomachał ręką stojącej na werandzie żonie. Odwzajemniła gest i uśmiechnęła się serdecznie.

Dobra kobieta. – pomyślał. – Prawdziwa chluba Dixie.

***

Syn Billa i Amandy urodził się późną jesienią. Przyszedł na świat w miejskim szpitalu, w Birmingham. Noonan, który przyjechał po żonę starym fordem Sama Bella, klął w duchu przez całą powrotną drogę, bowiem poprzez nieszczelne drzwi dmuchało zimne, wilgotne powietrze. Był koniec listopada i temperatura nie przekraczała siedmiu stopni. Mogło być cieplej, ale nie było. Amanda siedziała na tylnym siedzeniu, okryta grubym kocem, który przezornie zabrał ze sobą. Tuliła do piersi zawinięte po uszy niemowlę. Nie odstawiła go ani na chwilę i ilekroć Bill zerknął w lusterko, widział jej błyszczące, uśmiechnięte oczy. Wtedy on również się uśmiechał. Nie rozmawiali wiele. Większość drogi przebyli w milczeniu, rozkoszując się własną obecnością oraz małą istotką, która spała w objęciach matki. Oboje pragnęli tego dziecka, toteż mimo chłodu i niewygody, byli bardzo szczęśliwi. W zimnych zazwyczaj oczach Billa płonęły złote iskierki. Amanda widziała, że jej mężczyzna jest radosny i dumny. Uśmiechnęła się wtedy do swoich myśli. Nie zawiodła go. Dała mu syna, o którym cały czas marzył. Malec spał spokojnie, grzejąc się ciepłem matki.

Do domu przyjechali późnym popołudniem. Kiedy zajeżdżali pod ganek, siąpiący od jakiegoś czasu deszcz, rozpadał się na dobre. Bill otworzył żonie drzwi.

- Biegiem, kochanie! – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, przyjmując od niej dziecko. W mieszkaniu czekała na nich Martha Jarred, babcia małego Noonana.

- Wszystko w porządku, skarbie? – zapytała, tuląc córkę do piersi.

- W najlepszym, mamo. – Amanda odwróciła się w stronę męża, sięgając po dziecko. – Pozwól, że kogoś ci przedstawię. Oto mały Jerry Noonan. Mój syn. Nasz syn. – poprawiła się, zerkając na Billa.

- I mój wnuk. – Sapnęła radośnie Martha. – Rozsupłaj go z tego koca. W domu jest ciepło. Kazałam rozpalić w kominku. Połóż go na łóżku. Pomogę ci. Muszę go zaraz zobaczyć. Umieram z ciekawości. Boże! Mam wnuka!

Bill z wdzięcznością zauważył, że przygotowała wszystko na przybycie małego gościa. Nie musieli za niczym biegać.

- Na pewno trzeba go przewinąć – stwierdziła Martha. – Pokażę ci, Mandy, jak się do tego zabrać.

- Mamo! Chodziłam na zajęcia.

- To nie to samo - zawyrokowała starsza pani, rozwijając becik. – Boże, jaki śliczny malec! – Westchnęła na widok chłopca, który właśnie się obudził i skrzywił buzię do płaczu.

- Ma śliczne niebieskie oczy – oceniła Martha. – Po tobie, Bill – dodała, spoglądając na zięcia. Zmarszczyła się przez krótką chwilę. Willem nie będzie zachwycony – pomyślała. – Do diabła z tym! – znowu spojrzała na dziecko. – To naprawdę śliczny malec. Nasza krew, cokolwiek mój dumny mąż by o tym nie myślał.

- Jak ma na imię? – zapytała córkę, rozwijając pieluchy.

- Już ci mówiłam. Jerry.

- Ładnie. – Martha kiwnęła głową, myśląc jednocześnie, że młodzi państwo Noonan zrobiliby roztropniej, nadając małemu imię Willem. To mogłoby zmiękczyć serce dziadka. Ale cóż, ich sprawa.

- Jerry, po dziadku Billa – dodała Amanda, jak gdyby czytając w myślach matki. – Bill twierdzi, że to był bardzo dobry i mądry człowiek.

Martha zerknęła na zięcia. – Zrobiliście więc słusznie. Poza tym, to bardzo ładne imię – uśmiechnęła się serdecznie, kończąc przewijanie. - Słuchaj Bill, wynieś te brudne pieluchy. Masz wspaniałego syna, ale pachnie jak wszystkie niemowlęta – roześmiała się. – W kuchni jest kolacja. Niech Salma ją podgrzeje i poda tutaj. Jesteście oboje zmęczeni.

- Jasne, mamo – odparł trochę chropawo, biorąc pieluchy. Pozwoliła tak do siebie mówić, czego nigdy nie uczynił pułkownik. Bill dobrze o tym pamiętał.

Może teraz wszystko się zmieni? – pomyślał. Nie miał jednak większej nadziei. Gdyby nie pomoc Marthy, byliby skazani wyłącznie na własne siły. Nie bał się tego, ale nie było mu przyjemnie.

Powoli ruszył do kuchni, uważając, żeby niczego nie upuścić na podłogę.

Do diabła ze starym draniem! – przemknęło mu jeszcze przez głowę. – Ciekawe, czy w ogóle się tutaj pokaże? W domu zawszonego Jankesa, który odebrał mu córkę. I dobrze. Damy sobie radę. Mam syna. Czy cokolwiek jeszcze się liczy?

***

Mimo wątpliwości Billa, pułkownik odwiedził jednak swojego wnuka. Dwa miesiące później, już po Nowym Roku. Zrobił to tylko raz.

Wypił filiżankę czarnej kawy, siedząc sztywno w fotelu pod oknem. Kiedy Amanda zaprosiła ojca do sypialni, odstawił filiżankę, wstał z fotela i ruszył za nią, bez wyraźnych oznak entuzjazmu.

Zatrzymał się przy dziecięcym łóżeczku, patrząc na śpiącego wnuka. Stał dobrą chwilę i choć zerkali na niego, w oczekiwaniu jakiejś reakcji, nie potrafili niczego wyczytać z kamiennej jak maska twarzy. Po dłuższej chwili, nie odwracając głowy w ich stronę, powiedział:

- Jerry. Dobrze mówię? Jerry?

- Jerry, tato. – W głosie Amandy zazgrzytał twardy akcent. Nawet na nią nie spojrzał.

- Jerry – powtórzył ciszej, a potem, jak gdyby do siebie, dodał szeptem: - Czego mogłem się spodziewać?

Zapadło kłopotliwe milczenie. Bill stał nieco z boku i patrzył to na Mandy, to na pułkownika. Stali naprzeciw siebie, oddzieleni jedynie łóżeczkiem, on zaś – niemal namacalnie – czuł bijące od nich prądy wzajemnej wrogości.

Wreszcie pułkownik przerwał milczenie. Spojrzał na córkę wzrokiem, którego Bill nie potrafiłby nazwać, ani zrozumieć i powiedział:

- Masz ładnego syna, Amando. Twoja matka jest z niego bardzo dumna. Z ciebie również – dodał, krzywiąc się nieznacznie.

- No, na mnie czas. – Ruszył do drzwi. – Dzięki za kawę.

Odwrócił się w progu.

- Ta Meksykanka nieźle ją parzy. Prawie tak dobrze jak nasza Flora. Gdybyście czegoś potrzebowali... – Wzruszył ramionami i nie czekając na odpowiedź wyszedł.

Kiedy trzasnęły drzwi, Amanda spojrzała na męża. Jej twarz stężała w martwym, zaciętym wyrazie. Nigdy czegoś takiego nie widział.

- Przepraszam, Bill – powiedziała bezbarwnym głosem. Tylko tyle. Odwróciła się i weszła do sypialni.WIECZÓR NAD NORTH RIVER

- Tato!

- Tak, Jerry?

- Czy to mama tak ładnie gra?

- Mama.

- Tato, na czym ona gra? To przecież nie jest gitara.

- Nie, synku. To mandolina.

- Co to jest mandolina?

- To taki instrument, jak gitara, chłopcze. Tylko ma więcej strun.

- Dużo więcej?

- Niedużo.

- Ile, tato?

- Jerry!

- Tato?

- Posłuchaj lepiej mamy. Podoba ci się?

- Bardzo. Lubię mandolinę.

- Jezu! – Śmiech Billa poniósł się nad łąką i mleczną połacią wody. North River płynęła sennie, wpatrzona w jasne światło wielkiej tarczy księżyca. Siedzieli dziesięć jardów od brzegu, w wysokiej, pachnącej trawie. Robiło się późno, ale Bill nie gonił Jerry’ego do łóżka.

Niech poczuję tę noc – myślał. – Pierwsze wrażenia zapadają w serce najgłębiej.

Od strony domu, poprzez parną noc, poprzez lekkie pasemka powstającej mgiełki, niósł się słodki dźwięk mandoliny i zatykający dech w piersi głos Amandy: „A jeśli mnie nie kochasz? A jeżeli tylko zabawić się chcesz?...”

Uśmiechnął się do swoich myśli i spojrzał na syna.

Jak ten smarkacz rośnie – pomyślał z rozrzewnieniem. Sześcioletni Jerry był rzeczywiście wyjątkowo dobrze zbudowany. Wyglądał na starszego niż w istocie.

North River zapluskała srebrnosiwą falą. Bill podniósł głowę. Dźwięk mandoliny ucichł. Tylko cykady brzmiały głośno i wyraźnie. Zerwał się lekki podmuch. Od zachodniej strony, spomiędzy dojrzewających rzędów kukurydzy dobiegł szum i klaskanie liści. Noonan obejrzał się za siebie.

Szła w ich stronę. Smukła i tajemnicza – jak zawsze. Za to ją kochał. Nigdy nie rozgryzł jej do końca. Nigdy nie dowiedział się, czemu wybrała właśnie jego. Czemu – wbrew wszystkim – zrobiła to, co zrobiła. I nigdy nie miał się tego dowiedzieć.

- Mama! – pisk Jerry’ego. - Mamo, chodź do nas. Tu jest pięknie!

- Jerry! – lekki śmiech w półmroku. – Jak ty ładnie mówisz. Zupełnie jak dorosły. Jak tata.

- Tata mówi, że ładnie grasz. To prawda.

- Dzięki, Jerry. Dzięki, Bill. Czego mu naopowiadałeś?

Bill chrząknął zakłopotany.

- Jak zawsze, Mandy. Mówiłem mu o dziadku, o naszym domu, o rzece...

- Mówił o tobie, mamo! Przez cały czas.

- Naprawdę? – Bill poczuł dotyk chłodnych, drobnych dłoni na swojej głowie. Do jego uszu doleciał ledwie słyszalny szept, przeznaczony tylko dla niego. – Wiem, ale jakże słodko to usłyszeć.

- Tato! Czy w naszym domu są myszy? – pisnął Jerry.

- Widziałeś myszy, synku?

- Widziałem. Wczoraj. Taka duża mysz szła po werandzie.

- Jak duża, Jerry?

- Taaka! – Chłopiec rozsunął rączki na odległość dobrej stopy. Bill roześmiał się głośno. – To nie myszy, synku. To szczury.

- Szczury? Co to takiego?

- To takie duże, niedobre myszy – zaśmiała się Amanda. – Aleś ty ciekawski.

- Mamo, kiedy pójdę do szkoły?

- Przecież wiesz. Już niedługo. Po wakacjach.

- Co to są wakacje?

- Jezu! Bill! Pomóż.

- Aaa! – Bill podniósł się z trawy i rozczapierzył ręce. – Jestem dzikim człowiekiem! – Pomachał ramionami nad głową chłopca. – Pożeram ciekawskie dzieci!

- Co to jest dziki człowiek, tato?

- O w mordę!

- Bill, jak możesz?

- Mandy, wybacz. Dzikiego człowieka trochę poniosło.

Poprzez parną noc, ponad szemrzącą North River poniósł się śmiech. Zadźwięczał w trawie, przesunął się po mokrych łodygach trzcin i pomknął wzdłuż wody, odbijającej jasne światło księżyca.ELTONVILLE – ALABAMA 1977

Samuel Bell odwrócił się i spojrzał na swojego pracownika.

- O co ci chodzi, Bill?

Noonan podniósł z posadzki bawełnianą szmatę i starannie zaczął wycierać poplamioną twarz. Uśmiechnął się szeroko do szefa.

- Nic takiego, Sam. Po prostu trochę mnie to zastanawia.

Cholerny flegmatyk! – pomyślał Bell, wzruszając ramionami.

- O co konkretnie ci chodzi? – zapytał. - O jakąś głupią ustawę?

- Ustawa nie jest głupia. Dotyczy praw człowieka. Pomyśl, Sam.

Od dobrej godziny, grzebiąc w częściach silnika, wałkowali ustawę o prawach obywatelskich, uchwaloną w sześćdziesiątym czwartym przez Johnsona. Po godzinie, ich rozmowa nie zbliżyła się do finału ani o krok. Sam był nieźle wkurzony. Zazwyczaj pasowanie części wprawiało go w błogostan. Dzisiaj ten „cholerny Jankes” nie dawał mu spokoju.

- Wiesz, Bill, masz problem. – Bell odrzucił wyrobioną podkładkę, która z cichym brzękiem potoczyła się pod ścianę garażu. - Kiedy do nas zawitałeś, nikt się z tobą nie cackał. To normalne. Byłeś obcy. Potem, kiedy wyjechałeś do tego pieprzonego Wietnamu, wielu z nas nie uważało cię już za obcego. Kiedy stamtąd wróciłeś, niektórzy ludzie naprawdę się cieszyli. Ale ty, cholera, musiałeś wszystko spieprzyć. Nie wystarczy ci, że narażasz się pułkownikowi? Nie dość ci, że cholerny szeryf Bulger ma na ciebie oko? Masz chłopaka, wspaniałego chłopaka. Zdał do czwartej klasy, nie?

- Do trzeciej – poprawił Noonan, mocując sworzeń.

- Niech będzie. O co więc chodzi? Nie możesz zrozumieć świata, w którym żyjesz? Jeśli tak, to wypieprzaj stąd, zanim inni cię do tego zmuszą.

Noonan pokręcił głową.

- Wszystko ci się pokiełbasiło, Sam. Nie powiedziałem, że mi tu źle. Powiedziałem tylko, że wbrew ustawie, czarni nadal mają przesrane. Szczególnie u nas. Nie wiem – machnął ręką – może gorzej jest w Missisipi. To nieistotne. To wszystko jest do kitu.

- A niech cię! – Sam Bell sapnął poirytowany.- Wiesz Bill, zawsze cię ceniłem. Ja pierwszy się na tobie poznałem. Jesteś w porządku. Oni też to chyba wiedzą. Nawet Bulger. Ale nie myślisz jasno. Nie ma w tobie tolerancji. Nie szanujesz południowego stylu życia. Powiedz mi – stary spojrzał Noonanowi w oczy – co więc tutaj robisz?

Bill przygryzł wargę. Szef miał sporo racji. Kiedy się nad tym zastanawiał, dochodził do wniosku, że tak właściwie, sam nie wie, czego chce. Powiedzieć komuś, że nienawidzi się skurwysyństwa, to tak, jak powiedzieć, że nienawidzi się ludzi. Spojrzał na starego.

Nieduży, siwiejący człowieczek w poplamionym drelichu i siwej, pomiętej konfederatce zatkniętej na czubek łysiny. Samuel Bell dał mu pracę. Pomógł znaleźć wolny, niedrogi domek. Od początku, zanim jeszcze Bill poznał Amandę, stary mechanik był dla niego niczym członek rodziny. Jak ojciec. Na pewno zasługiwał na coś więcej niż akademicki wykład o ustawie, zwłaszcza takiej, która tutaj – na Południu – trąciła padliną.

- Racja, Sam – odezwał się cicho. – Poniosło mnie. Dajmy spokój.

- Nie ma sprawy. – Stary otarł spocone czoło rękawem kraciastej koszuli. - Dzikus z ciebie po prostu i koniec. Taki sam jest mój starszy. Jim, tak jak ty, zawsze miał coś przeciw czemuś. Teraz siedzi w Mobile i montuje silniki do samolotów.

Bell nie wspomniał o George’u, młodszym bracie Jima. George – o ile wiedział Bill – służył w piechocie morskiej. Był porucznikiem i stary powinien być z niego dumny. Ale najwyraźniej nie był. Niemal nigdy o nim nie wspominał. Bill nie raz zastanawiał się dlaczego.

Przyciągnął nogą wózek, na którym wsuwali się pod samochód, kiedy kanał był zamknięty. Sięgnął po klucz i zanim położył się na wózku, spojrzał na szefa. – Ale ty mnie lubisz, Sam, prawda?

- Skąd wiesz? – Stary skrzywił się przekornie.

- Sam to powiedziałeś przed chwilą.

- Nic podobnego. Powiedziałem tylko, że jesteś dobrym fachowcem i że ja pierwszy się na tobie poznałem.

- Niech będzie – Bill położył się na wózku i odepchnął piętą. Po chwili, spod furgonetki widać było tylko jego nogi. Zanim Bell sięgnął po wspornik, spod wozu dobiegło ciche: - To jak, Sam?

- Co: jak?

- Lubisz mnie?

- Idź do diabła! – Obaj roześmieli się jednocześnie.

Składanie „tego cholernego rzęcha”, jak Bell nazywał auto, zajęło im więcej czasu niż myśleli. Robiło się późno.

- Popracujesz w nadgodzinach, Bill?

- Nie ma sprawy. Jak mus, to mus.

- Szkoda, że Jerry nie przyszedł – roześmiał się stary. – Przesiaduje tu tak często, że chwilami wydaje mi się, jakby pracował u mnie dłużej niż ty. – Ponownie zarechotali.

- Wiesz - dodał Bell – on ma też złote ręce do roboty. Po tobie – ocenił.- Taki smarkacz – w głosie starego zabrzmiał podziw. – Do tego, piekielnie zdolny. I wszystko go interesuje. Nie tak jak ciebie. Ciągle o coś pyta. Może zostać świetnym inżynierem. Myślałeś o tym?

- Jeszcze nie. – Noonan wysunął ciało spod samochodu. – Wiesz, Sam, on mnie czasem zadziwia. – Sięgnął do kieszeni bluzy i wyciągnął zmiętą paczkę papierosów. – Rzeczywiście, interesuje się wszystkim i do wszystkiego ma głowę. U ciebie dorabia na cukierki i mówisz, że będzie z niego inżynier, a w domu... Ech – westchnął – Mandy twierdzi, że może być niezłym muzykiem. Gra już na mandolinie, a także próbuje sił przy pianinie. Mandy uważa, że nie spotkała dotąd dzieciaka, który tak szybko by to wszystko załapał.

- Masz wspaniałą rodzinę – Bell pokiwał głową.

- I wspaniałego przyjaciela, Sam – Noonan zaciągnął się papierosem.

- Tak myślisz? – chropawym głosem zapytał stary.

- Jestem pewien. Na sto procent. Nigdzie nie znajdę lepszego.

- Skoro tak sądzisz...

- Sądzę.

***

Robiło się coraz później. Mijały godziny. W parnym mroku nocy, cykady grały coraz głośniej. Eltonville powoli zasypiało. Gasły światła w kolejnych domach. Garaż Sama Bella otulił mrok. Na pobliskiej ulicy nie świeciła żadna lampa i gdyby nie poświata księżyca, trudno byłoby cokolwiek dostrzec w gęstniejących ciemnościach.

Minęła północ. Po tej stronie miasta paliły się jeszcze lampy przed barem i samotne światło w oknach posterunku.

Bulger siedział rozparty w swoim fotelu i wyciągnąwszy nogi na biurku, spoglądał zamyślony w mrok za oknem. Podziwiał srebrne smugi księżyca, kładące się siną patyną na stalowych kratach. Rozkoszował się wonnym dymem cygara. Czasami, zamiast papierosa wypalał cygaro. Dla odmiany. Zwłaszcza wtedy, kiedy był sam i miał dużo czasu. Tak jak teraz.

Na biurku zadzwonił telefon. Szeryf spojrzał na aparat. Pochylił się niechętnie do przodu i podniósł słuchawkę.

- Bulger – mruknął, nie wypuszczając cygara z ust.

- Szeryfie! – Głos po drugiej stronie był dziwnie przytłumiony. – Słyszał pan strzały?

- Kto mówi? – Bulger nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć na pytanie. W słuchawce usłyszał czyjś nerwowy oddech.

- Ludzie często strzelają w tych stronach – zagadnął szeryf, czując, że coś jest nie całkiem w porządku. – Gdzie to było? – zapytał.

- Nad rzeką. Koło mostu. W domu młodych Jacksonów. Nie jestem pewien, ale chyba słyszałem krzyki. Potem padły strzały. Sprawdzi pan to?

Cholerne czarnuchy! – pomyślał ze złością Bulger, a głośno odparł:

- Jasne, synu. To jak? – ponowił pytanie – Przedstawisz się?

- Nie – zabrzmiała krótka odpowiedź i szeryf usłyszał szczęk odkładanej słuchawki.

- A niech cię! – sapnął. Wstał z fotela, niechętnie otworzył szufladę i wyjął leżące w niej kluczyki. Podszedł do ściany i zdjął z wieszaka pas z czterdziestką piątką. Policyjny dodge stał przed budynkiem, a karabin spoczywał w kabinie.

Wieczne kłopoty z tą hałastrą – pomyślał poirytowany Bulger, wsiadając do wozu. Opuścił szybę do samego końca. Nie zamierzał tracić dobrego cygara, a nie chciał zakopcić wnętrza. Radiowóz pomknął w stronę położonej nad rzeką dzielnicy murzyńskiej, minął ją i wzdłuż brzegu skierował się w kierunku mostu. Dom Jacksonów stał nieco dalej, właściwie już poza miastem. Parterową ruderę, którą rosły Murzyn Abel Jackson nazywał mieszkaniem, zbudowano na skraju sosnowego zagajnika, po drugiej stronie drogi, prowadzącej do Aberdeen w Missisipi. Chałupa stała w znacznej odległości od reszty dzielnicy.

Szeryf zatrzymał auto przed wejściem i wysiadł. W oknach budynku świeciło się słabe światło, ale dookoła panowała cisza.

Nigdy nic nie wiadomo – pomyślał Bulger, wyciągając z samochodu winchester. Przeładował broń i trzymając w zębach cygaro, wszedł na drewniany ganek. Podszedł do drzwi. Były niedomknięte. Szeryf pchnął je lekko lufą karabinu. Uchyliły się bez oporu i Bulger wszedł do środka.

Mdłe światło wiszącej pod sufitem żarówki, nie raziło wzroku toteż bez problemu mógł się rozejrzeć po izbie. Cygaro w jego ustach rozżarzyło się gwałtownie, zanim upadło na podłogę.

Trzy kroki przed nim leżał Abe. Leżał nieco na prawo, jak gdyby nawet po śmierci, chciał ustąpić białemu. Na wprost szeryfa spoczywały zwłoki pastora Hendersona. Bulger mógł go zidentyfikować jedynie na podstawie stroju. Ubrana na czarno postać, czarne buty z wysokimi cholewami, szeroko rozrzucone ręce. Na palcu jednej z nich lśnił ulubiony sygnet pastora – srebrzysty orzeł, misternie wyryty w bryłce kruszcu.

Wyżej, ponad błękitną koszulą, wyłaniającą się spod czarnej obcisłej kamizelki, widniała już tylko koloratka. Niegdyś biała, obecnie (Kurwa, ale jatka!) czerwona. Nasiąknięta krwią, która wypłynęła z farfocli porozrywanej szyi. Głowy prawie nie było. Parę stóp dalej leżał czarny kapelusz z szerokim rondem i denkiem wyrwanym siłą pocisku. Dwa trupy, leżące obok siebie tu i teraz - to za cholerę nie było marzenie szeryfa.

Na wzorzystej kanapie ( Ależ te czarnuchy lubią pstrokaciznę!)siedziała Nora Jackson. Ubranie wisiało na niej w strzępach. Zarzuciła co prawda na siebie jakiś pieprzony błękitny szlafrok ze spłowiałej satyny, która po lewej stronie, poniżej ramienia, zmieniła kolor, nasiąkając krwią płynącą z rany. Bulger rzucił szybkie spojrzenie na rosnącą plamę, przeniósł wzrok na rozchełstany dekolt, spod którego widać było również pokrwawiony kawałek żółtej jak sraczka koszuli, na wystające spod szlafroka grube uda Nory, na których jakimś cudem trzymały się resztki pończoch i zaklął w duchu

- Kurwa! – syknął przez zaciśnięte zęby, po czym zwrócił się do Murzynki:

- Nora! Co tu się stało?

- A jak pan myśli? – wycharczała z trudem. W kącikach obrzmiałych warg zobaczył pęcherzyki krwawej śliny.

Płuco – ocenił w duchu. – Paskudna rana.

- Nieważne, co ja myślę – odpowiedział sucho. - Zadałem ci pytanie. Nie rozumiesz?

- Przyszli we trzech – zaczęła mówić świszczącym szeptem. - Siedzieliśmy z mężem przy kolacji. Abe poszedł otworzyć. Nawet nie dali mu nic powiedzieć. Weszli do środka, a on gapił się na nich, jakby nie wiedział o co chodzi.

- Do rzeczy, Noro.

- Jasne, szeryfie. Do rzeczy. Rozumiem. – Milczała dłuższą chwilę, łapiąc z trudem oddech.

- Pierwszy wlazł tu ten Meks. Zna go pan.

Szeryf kiwnął głową, a jednocześnie skrzywił się mimo woli, słysząc, jak jej szept staje się coraz bardziej świszczący. Umierała. Wiedział o tym. Ona być może także.

- Nie gadali wiele. Kazali mężowi iść do sypialni. Poszedł. Znienawidziłam go w tamtej chwili. Nie wiedziałam, że w sypialni ma broń. Wtedy ten cholerny Meks dobrał się do mnie pierwszy.

- Oskarżasz człowieka. – Szeryf zapalił papierosa.

Pieprzona wpadka! – pomyślał ze złością. - Pieprzony Henderson!

- Kto zabił pastora? – zapytał cicho.

- Mój mąż.

- Nieźle – wycedził.

- Na rany Chrystusa!- Krwawa piana znowu pojawiła się na wargach Nory. Tym razem było jej więcej. - Jest pan ślepy, szeryfie? Abe nie żyje! Nie widzi pan?

Nie odpowiedział. Po dłuższej chwili zaczęła mówić.

- Kiedy Abe wrócił z bronią, nie zwrócili na niego uwagi. Byli zajęci mną. Ja nie mogłam niczego zobaczyć, bo nieźle sobie używali. Usłyszałam tylko głos Abe’a. Spytał pastora, dlaczego nam nie pomoże? Dlaczego nic nie robi? Słyszałam, jak pastor się zaśmiał. Powiedział, że zrobi swoje na końcu. Wtedy usłyszałam strzał. – Nora rozkasłała się, wydmuchując na podłogę krwawy pył.

- Ja chyba umrę, szeryfie. - Bulger dostrzegł strach w jej oczach.

- Nic ci nie będzie – skłamał, a potem zapytał: - Co dalej, Noro? Co było później?

- Później? – zająknęła się. Widział, jak jej oczy stają się mętne. Śmierć była tuż, tuż. Nora podjęła kolejny wysiłek.

- Potem ten meksykański skurwiel zeskoczył ze mnie. Usłyszałam dwa strzały. Usłyszałam, jak mój Abe pada. Nadal nic nie widziałam, bo ten trzeci siedział mi na twarzy. Zaczynałam się dusić i wtedy go ugryzłam. Wrzasnął i porwał się na nogi. Zobaczyłam, że Meks celuje do mnie. Ból był straszny. Musiał mnie dobrze trafić. Chyba straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, byłam tu tylko ja i dwa trupy. Nie miałam siły, żeby wyjść. Nie miałam siły, żeby wstać, a teraz czuję się jeszcze gorzej. Niech pan wezwie karetkę, szeryfie!

- A ten trzeci? – Bulger pochylił się nad nią. – Kto był tym trzecim?

Spojrzał jej w oczy i zrozumiał, że Nora Jackson nie odpowie. Nie żyła. Odwrócił się i powoli wyszedł na dwór. Wsiadł do radiowozu i wywołał Miltona Gerstaeckera, swojego drugiego zastępcę.

- Mil, weź wóz i przyjedź do domu Jacksonów, tych przy szosie do Aberdeen. Zrób to bez hałasu. Mamy tutaj kłopot z wielebnym Hendersonem. Będzie sporo roboty.

- Znowu? – rozległo się z głośnika. – Pieprzony jebus!

- Mil. – Szeryf sięgnął po papierosy. – On już sobie więcej nie podupczy. Zrozumiałeś?

- O cholera, szefie! Jasne. Będę za kilka minut.

Szeryf wysiadł z auta i zapatrzył się w mrok. Kiedy nadjechał Milton, Bulger skinął mu głową i zaprowadził do środka.

- Nieźle, co? – Spojrzał na swego zastępcę i z zadowoleniem zauważył, że choć twarz Gerstaeckera wyraźnie pobladła, to jego oczy zrobiły się zimne i zacięte.

Dobry, stary Mil – pomyślał szeryf, a głośno powiedział: - Musimy coś z tym zrobić, chłopcze. Trochę posprzątać i uzgodnić rozsądną wersję wydarzeń. - Na słowo: „rozsądną” położył szczególny nacisk.

- Jezu, nie! – skrzywił się Gerstaecker.

- Tak, Mil. – Szeryf uśmiechnął się kwaśno. – Napiszesz raport. Wezwij koronera i karetkę, a potem jedź do biura i czekaj. Odezwę się i powiem, co ustaliliśmy.

- Kurwa! – wymknęło się zastępcy. – Znowu ja.

- Co z tobą? – Twarz szeryfa stwardniała. – Robisz to pierwszy raz? – uśmiechnął się nieznacznie. – Piszesz najlepsze raporty. Sam bym tak nie potrafił.- Suchy, sztuczny śmiech szeryfa otrzeźwił Gerstaeckera.

- Jasne, szefie. Jadę. Przyślę karetkę. To na razie. – Ruszył w stronę drzwi. Odwrócił się jeszcze i spojrzał na pokój.

- Czysta jatka. Da pan radę?

- Na razie, Mil. Czekaj na nasłuchu.

Gerstaecker wyszedł. Szeryf usłyszał gwizd radia. Po krótkiej chwili odezwał się silnik samochodu. Gerstaecker odjechał.

Bulger westchnął. Podszedł do leżących ciał i rzucił okiem na leżącą przy zwłokach broń. Obie, czterdziestkipiątki.

W porządku – umysł szeryfa zaczynał pracować. Spojrzał na ciało Nory. Pocisk, który ją trafił, tkwił w jej ciele, lub – co prawdopodobniejsze – w tej cholernej zakrwawionej kanapie. Ale o to nie musiał się martwić. Wiedział, jakiej broni używa ten meksykański mieszaniec Barrel.

- Dzięki ci, Panie za czterdziestkipiątki – odetchnął Bulger. Z oddali dobiegł szum silnika. Szeryf wyszedł przed dom. Ambulans podjechał cicho, bez żadnego hałasu. Bulger pokiwał z uznaniem głową.

Jest OK.- pomyślał. – Ale z tobą, Barrel, jeszcze pogadam. Powiesz mi, kto z wami był, albo masz przesrane na wieki. – Zimny uśmiech szeryfa nabrał serdeczności na widok koronera, który przyjechał razem z sanitariuszami.

- Jak się masz, Martin? – Bulger wyciągnął rękę. – Miło cię widzieć. Mamy tu mały kłopot. Będę potrzebował twojej pomocy. Chodźmy.- Poprowadził koronera do środka.

- Nie spieszcie się, chłopcy! – odwrócił się do sanitariuszy, wyciągających z ambulansu nosze. – Nie ma powodu. Zapalcie sobie i zaczekajcie. Ja i doktor dokonamy oględzin.

Szeryf z lekarzem weszli do środka.

***

- Mamo!

- Co powiesz, synku?

- To było super! Sama napisałaś tę piosenkę?

- Sama. Czasami chodzą mi po głowie takie melodyjki.

- Mówiłaś, że country to modlitwa białych. Taka sama jak gospel.

- Boże, Jerry! Ty nawet nie wiesz, co to jest gospel.

- Wiem. Każdej niedzieli czarni śpiewają w kościele.

- Racja. – Uśmiechnęła się blado. Czuła się dzisiaj dziwnie zmęczona. – Masz rację. Ich gospel i nasze country, to właściwie to samo. Brzmią inaczej, ale to jednak to samo. Słyszałeś ich bluesa?

- Nie wiem, mamo. Murzyni grają różne rzeczy. Jak on brzmi?

- Nie umiem ci tak po prostu wytłumaczyć. Powiem, że to bardzo prawdziwa muzyka. Żeby jej posłuchać, musiałbyś pójść nad rzekę.

- Do dzielnicy nad wodą?

- Aha. Oni grają bluesa. Kiedyś tego posłuchasz, ale lepiej nie teraz. Jesteś jeszcze za mały.

- Co mówisz, mamo? Jestem duży. Największy w klasie.

- Och, Jerry! Może i tak, ale póki co, trzymaj się swojej dzielnicy.

- Jasne. Tata też mi zabrania tam chodzić. Powiedział, żebym się nawet nie ważył. Tata nie lubi czarnych, prawda?

- Zapytaj tatę. – Westchnęła.

- Wolę nie. On naprawdę nie lubi Murzynów. Dlatego mu nie powiedziałem.

- O czym mu nie powiedziałeś, synku? – Uniosła głowę i spojrzała na chłopca z niepokojem.

- Mam czarnego kolegę, mamo.

- Kolegę?

- To bardzo dobry kolega. Chodzi do naszej klasy. Pozwala mi jeździć na swoim rowerze! – Chłopiec uśmiechnął się szeroko. – Ma bardzo fajny rower.

- Ty jeździsz na rowerze?

- Jeżdżę, mamo. Czasami, po lekcjach. Justin mówi, że bardzo dobrze jeżdżę.

- Justin?

- No, ten kolega. Justin Potter.

- Nigdy nam nie mówiłeś. Kupilibyśmy ci rower. Wydawało mi się dotąd, że interesuje cię wyłącznie muzyka.

- Jasne. Ale rower też jest ekstra. Naprawdę cool.

- Porozmawiam o tym z tatą. Chcesz?

- Pewnie! Bardzo lubię jeździć.

- Dobrze. Obiecuję. A teraz do łóżka. Jest późno. Dobranoc.

- Dobranoc, mamo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: