Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Róża na jej grobie. Amerykański True Crime - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Róża na jej grobie. Amerykański True Crime - ebook

Róża na jej grobie przedstawia historię Randy'ego Rotha, współczesnego Sinobrodego, mizogina i socjopaty, krzywdzącego kobiety i dzieci. Roth kontrolował swoje ofiary, wykorzystując do tego urok osobisty i chłopięcą urodę. A kiedy orientowały się, że coś jest nie tak, zwykle było już za późno.

W antologii znajduje się jeszcze pięć innych spraw z prywatnego archiwum Ann Rule: Zemsta Campbella, Zabójca/zabójczyni: równouprawnione morderstwo, Uciekinierka, Resocjalizacja potwora i Morderstwo Molly.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8543-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niniejszą książkę dedykuję kobietom, przyjaciółkom, które są mi bliskie, i tym, których nigdy nie poznam. Zbyt często musiałam pisać o tragediach, jakie spotkały moje siostry. Róża na jej grobie nie jest tu wyjątkiem. Nieustannie dziwię się sile okazywanej przez kobiety stawiające czoło katastrofie, zwłaszcza tym, które pozbierały swoje życie do kupy po tym, jak pozbawiony sumienia zabójca pozbawił je dziecka.

Salutuję wszystkim kobietom, które miały marzenia i chciały jak najlepiej dla siebie, dla swoich dzieci i dla tych, których kochają. Ich marzenia były – i nadal są – tak od siebie różne, jak różni od siebie są marzyciele. Niektóre się spełniły; całe mnóstwo nie. Niektóre z tych kobiet znalazły miłość, inne zdradę. Niektóre były ofiarami, inne bohaterkami.

Niektóre jednym i drugim.OD AUTORKI

Zawsze wierzyłam, że pisanie o prawdziwych zbrodniach powinno czytelnika nie tylko absorbować, lecz także edukować. Nie ma sensu ubarwiać spektakularnych spraw; ludzka natura sama w sobie jest bardziej fascynująca niż cokolwiek, co można znaleźć w literackiej fikcji. Kto czytał moje wcześniejsze książki, wie, że nigdy nie skupiam się na krwi, flakach i groteskowych szczegółach; bardziej koncentruję się na tym, dlaczego ktoś zabił, a nie jak. Każdego dnia ludzie wyglądający najzupełniej normalnie popełniają zbrodnie, które wydają nam się niepojęte, przez co zastanawiamy się „Co się stało?”. Są też wśród nas potwory prowokujące z kolei pytanie „Dlaczego doszło do tego dopiero teraz?”.

Seria ta, mam nadzieję, zaproponuje nowe spojrzenie na gatunek true crime. Każdy tom pomyślano jako samodzielną całość, wszystkie odsłaniają detale anormalnych i przestępczych zachowań w formie dopasowanej do danej sprawy, co pozwoli czytelnikowi lepiej zrozumieć psychopatologie odpowiedzialne za różne typy zbrodni.

Spośród tysiąca czterystu spraw dotyczących zabójstw, którymi się zajmowałam, o wielu nigdy nie zapomnę. Stały się tak znaczącą częścią mojego życia, że rodziny ofiar nadal są moimi przyjaciółmi, podobnie jak detektywi, którzy złapali morderców. Nie potrafię jednak wytłumaczyć, dlaczego te sprawy są dla mnie tak samo żywe dzisiaj jak wtedy, kiedy po raz pierwszy grzebałam w policyjnych aktach i odwiedzałam miejsca, gdzie rozegrały się opisywane przeze mnie wydarzenia. Może dlatego, że wszystkie te opowieści są, na swój zagadkowy i przerażający sposób, klasykami.

W pierwszym tomie zajmuję się tytułową sprawą Randy’ego Rotha, współczesnego Sinobrodego, którego domniemane zbrodnie pozostawały bezkarne przez przeszło dekadę. Jest to kawałek o książkowej objętości, napisany specjalnie z myślą o tej antologii. Proces Randy’ego Rotha odbył się w 1992 roku.

Znajdziecie tutaj także sprawy z mojego własnego archiwum. Zostały one ponownie zredagowane i uaktualnione: Zemsta Campbella, Zabójca/zabójczyni: równouprawnione morderstwo, Uciekinierka, Resocjalizacja potwora i Morderstwo Molly.

Każdą sprawę wybrałam z jakiegoś wyjątkowego powodu. Część z nich wydała mi się niezwykła ze względu na oferowany przez nie wgląd w osobliwe i nieprzewidywalne ludzkie zachowania. Inne opowiadają o policyjnych śledczych oraz ich gonitwie za zabójcą i zawierają przykłady najbardziej niezwykłej pracy detektywistycznej, z jakimi się spotkałam. Niektóre są także kroniką dokonań medycyny sądowej godnych ery kosmicznej, nowych technik badań krwi, skomputeryzowanej analizy odcisków palców oraz identyfikacji najdrobniejszego wyobrażalnego materiału dowodowego. Jeszcze dekadę temu detektywi nie potrafiliby nawet sobie wyobrazić, jaki skok dokona się na tych polach. Przywołam też sprawy, które wytkną tragiczne w skutkach luki istniejące nadal w naszym systemie sądowniczym.

Mam nadzieję, że jeszcze nigdy nie zetknęliście się z czymś takim jak Prawdziwe sprawy Ann Rule.

Z najlepszymi życzeniami

Ann RuleRÓŻA NA JEJ GROBIE

Sinobrody – La Barbe Bleue – to historia o żonobójcy obecna w baśniach i folklorze, która od 1697 roku stanowi część światowego dziedzictwa kulturowego. W każdej jej wersji, od Opowieści Mamy Gęsi do tych znanych z tradycji europejskiej, afrykańskiej i azjatyckiej, występuje postać męża mordercy. Niezbędnymi elementami tej często przywoływanej historii są zamknięty na cztery spusty, niedostępny pokój, ciekawość panny młodej oraz ratunek nadchodzący w ostatniej chwili. Jest to rzecz tak staroświecka, że aż trudno uwierzyć, by ktoś miał odegrać ją w prawdziwym życiu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Przez stulecia jej najpopularniejsza wersja opowiadała o okrutnym mężu, który zostawia żonie klucze do wszystkich pomieszczeń w domu, ale zabrania jej otwierać drzwi do jednego z pokoi. Nieposłuszna małżonka nie potrafi się powstrzymać, żeby nie zajrzeć tam, gdzie jej zakazano. Kiedy otwiera drzwi, paraliżuje ją groza, ma bowiem przed oczyma zwłoki byłych żon swojego męża. Zwichrowany mężczyzna odkrywa zdradę, kiedy na kluczu do owego pokoju znajduje wymowny ślad krwi.

Wiedząc, że umrze, skazana na śmierć małżonka żałośnie woła do swojej siostry, która z wieży wypatruje ratunku: „Siostro Ann, siostro Ann, czy ktoś się zbliża?”.

W fikcji wystraszona panna młoda zostaje ocalona za pięć dwunasta. W prawdziwym życiu nie zawsze tak bywa.

Był człowiekiem, który nienawidził kobiet. Naprawdę ich nienawidził. W przeciwieństwie do seryjnego mordercy, który wybiera, śledzi i wyrządza krzywdę obcym sobie kobietom, ten mężczyzna znał swoje ofiary aż za dobrze. Seryjny morderca jest „uzależniony od mordu”; Sinobrody był uzależniony od własnej chciwości. Stanowił chodzący przykład kontroli absolutnej. Ale nie mogło być, oczywiście, inaczej, bo jego plany wymagały wyczucia czasu, charyzmy, przebiegłości i kompletnego braku sumienia czy empatii. Był przystojny i roztaczał chłopięcy urok, a jego ofiary nigdy nie zauważały w jego oczach groźby, aż okazywało się, że jest za późno.

Pozostawił po sobie wiele ofiar, lecz największą krzywdę wyrządził kobietom i dzieciom. Chciał mieć rodzinę. Wprosił się do paru i stał się w nich czymś między młodym wujkiem a najstarszym synem. Ale kiedy sam zakładał rodziny, niszczył je. Całkowicie. W odróżnieniu od seryjnych morderców, których zbrodnie niezmiennie są motywowane seksualnymi aberracjami, Sinobrodego bardziej stymulowały drogie samochody niż pożądające go kobiety. Wykorzystywał ich namiętność, żeby zdobywać rzeczy, których pragnął bardziej.

Róża na jej grobie to opowieść o tym człowieku i o detektywach oraz prokuratorach z hrabstwa King, którzy zamierzali położyć kres jego wynikającym z obsesji czynom.1

Janis Miranda była drobniutka. Miała nie więcej niż metr pięćdziesiąt dwa i ważyła jedynie czterdzieści cztery kilogramy. Nieliczne jej zdjęcia, które się zachowały, są niewyraźne. Lecz mimo to nietrudno zauważyć, że była śliczna. Miała długie, lśniące brązowe włosy, zielone oczy i ładną sylwetkę rzeźbioną joggingiem i tańcem. Przyznawała, że co prawda bieganie ją nudzi, ale uwielbiała tańczyć. Och, kochała to. Na parkiecie potrafiła zapomnieć o smutku, który obciążył jej krótkie życie, o zbyt wielu niespełnionych marzeniach i zbyt wielu złamanych obietnicach. Jej naturalny wdzięk i długie godziny ćwiczeń sprawiły, że przyciągała pełne podziwu spojrzenia innych tancerek i nigdy nie narzekała na brak partnerów.

Janis wcześnie wyprowadziła się z domu. Kiedy poszła na swoje, jej matka Billie Jean Ray mieszkała w Dallas w Teksasie, a ojciec w Little Rock w Arkansas; a przynajmniej był tam, kiedy odezwał się do córki po raz ostatni. Zwiał, obarczając Billie Jean odpowiedzialnością za wychowanie czwórki ich dzieci. Odkąd Janis pamiętała, Billy pracowała na trzy etaty. Jej matka podchodziła do męża bardziej filozoficznie niż Janis. Widząc, jak wyczerpana jest przez większość czasu Billie Jean, nigdy nie wybaczyła swojemu ojcu dezercji – bo tak to postrzegała. Kiedy ten po latach próbował się pogodzić, wysyłając Janis kartki urodzinowe i proponując przekazywanie jej niewielkich sum pieniędzy, odpowiedziała mu: „Jeśli chcesz komuś pomóc, to zacznij wysyłać czeki mamie. Bo myśleć o swoich dzieciach możesz zacząć dopiero wtedy, kiedy spłacisz to, co jesteś jej dłużny”.

Bywało, że nie mieli co jeść, i Janis nigdy o tym nie zapomniała. Po ucieczce tatusia niełatwo było jej wierzyć w mężczyzn. A jednak kotłowały się w niej dwuznaczne emocje; bo pragnęła dobrego faceta, choć wątpiła, że taki zwierz w ogóle występuje w przyrodzie.

Tak czy siak, Janis młodo wyszła za mąż. Znała Joego Mirandę od około roku i miała osiemnaście lat, kiedy pobrali się 17 kwietnia 1971 roku. Joe służył w armii, dlatego ich córka Jalina urodziła się 10 października 1973 roku w Augsburgu w Niemczech, gdzie został przeniesiony. Po powrocie do Dallas Janis imała się różnych zajęć, od asystentki laboratoryjnej przez stanowisko w firmie ochroniarskiej po maklerkę giełdową.

Romans wyparował z ich małżeństwa zbyt prędko – pod koniec 1975 roku Joe i Janis zdecydowali o separacji. 16 września 1976 roku sfinalizowali rozwód. Nie towarzyszyły temu wzajemne oskarżenia, po prostu rozeszli się, każde w swoją stronę, a opiekę nad Jaliną przyznano dwudziestoczteroletniej Janis. Cokolwiek niechętnie, przynajmniej według Janis, Joe płacił miesięcznie dwieście pięćdziesiąt dolarów na utrzymanie Jaliny. Janis próbowała odłożyć na poczet przyszłości dziewczynki jak najwięcej. Niebawem pracowała równie ciężko, co niegdyś jej matka, by zarobić wyłącznie na artykuły pierwszej potrzeby dla siebie i córki. Nie mogła liczyć na zbytnią pomoc ze strony rodziny; wszyscy harowali bowiem na własne utrzymanie.

Janis Miranda była młodą kobietą bez nałogów. Od czasu do czasu wypiła drinka czy dwa podczas wyjścia na tańce, ale to wszystko. Alkohol kłócił się z jej religią, a muzyka i frajda, jaką czerpała z tańca, dawały jej wystarczający haj. Janis zdarzało się fantazjować, że mogłaby być profesjonalną tancerką disco, uwielbiała też tańczyć do bigbandowych rytmów. Nie zażywała żadnych leków czy narkotyków, nie licząc łykanych czasem pigułek na odchudzanie. Była tak szczupła, że przyjaciele zastanawiali się, dlaczego tak pilnuje wagi, ale narzekała, że u niskiej osoby od razu widać każdy przybrany kilogram. Zamartwiała się, kiedy dobijała do czterdziestu ośmiu kilo.

Janis, z Jaliną na rękach, często się przeprowadzała, być może szukając jakiegoś geograficznego sposobu na pozbycie się melancholii, która regularnie zalewała jej świat odcieniami szarości. Wyjechała z Teksasu do Kalifornii, a potem na północ, do Waszyngtonu. Właściwie nie posiadała tak zwanych dóbr doczesnych, ale miała to, co było dla niej najważniejsze – swoją córkę. Włosy Jaliny były odrobinę ciemniejsze od matczynych, lecz równie bujne i lśniące, z jasnymi pasemkami. Janis zaczesywała je do tyłu i spinała wstążeczką, tak że spływały kaskadą na plecy córki.

Były ze sobą blisko; może nawet zbyt blisko. Czasem Janis zwierzała się Jalinie. Mówiła jej niemal wszystko. „To więcej, niż powinno wiedzieć małe dziecko”, ostrzegali ją nieraz przyjaciele. Ale Janis tylko kręciła głową. „Nie mamy przed sobą żadnych tajemnic”.

W trakcie małżeństwa z Joem i po jego rozpadzie Janis była świadkiem Jehowy. „Była bardzo religijna – wspominał Joe. – Zawsze szukała czegoś, z czym mogła się utożsamić. Jej rodzina rozpadła się po rozwodzie i Janis tułała się od jednej rodziny do drugiej”.

Dorosła Janis była blisko z matką, siostrami i bratem, miała też jeszcze jedną osobę, na którą mogła liczyć – swoją przyjaciółkę Louise Mitchell. Kobiety poznały się w kościele w Dallas w 1975 roku. Louise była trochę starsza i miała swoje dzieci, ale kobiety dogadały się od razu. Janis była tak drobna, że mogła się wydawać zabłąkana, potrzebująca kogoś, kto by się nią przejął. I znalazła Louise. Miały podobne problemy, więc nieraz, by zaoszczędzić, łączyły potrzeby swoich gospodarstw domowych. Dogadywały się. Ufały sobie do tego stopnia, że czasem korzystały z jednego rachunku bankowego. A kiedy jedna albo druga się przeprowadzała, kontynuowały przyjaźń dzięki rozmowom międzymiastowym i listom.

Janis nadal tęskno było do mężczyzny, który by ją prawdziwie pokochał, ale teraz oznaczało to, że musiałby pokochać również Jalinę. Kobieta była młoda i atrakcyjna i przez większość czasu udawało jej się utrzymywać optymistyczne nastawienie do świata, choć w głębi czuła się smutna i wystraszona. Jedna jej połowa wierzyła w przeznaczenie i miłość od pierwszego wejrzenia, druga trzymała się kurczowo własnej autonomii i kazała cenić sobie swoją niezależność.

Naciskana, aby ujawnić swoje prawdziwe uczucia, przyznawała, że ma nadzieję na drugą szansę na miłość.

Czasem potrafiła wykonać krok naprzód bez żadnego namysłu, podejmując decyzje oparte na emocjach, a nie na zdrowym rozsądku. Wydawało się, że zmienia zdanie równie często, co skarpetki. Jedyną niezmienną stałą w jej życiu była córka: Jalinę zawsze stawiała na pierwszym miejscu. Oddałaby życie za swoją małą dziewczynkę.

Louise Mitchell zdarzało się co prawda widywać Janis zniechęconą i przygnębioną, ale nieczęsto. Prawdziwie zaniepokoiła się tylko raz, kiedy mieszkały w Kalifornii. Janis postrzegała przeprowadzkę na wybrzeże jako świeży start, lecz na miejscu przekonała się, że nie ma tam nic magicznego. Nadal było jej trudno zarobić na życie i utrzymać Jalinę, a do tego dopadała ją samotność.

Dlatego kiedy w 1979 roku Louise przeniosła się do Seattle, kilka miesięcy później Janis podążyła jej śladem i znalazła sobie mieszkanie naprzeciwko budynku, w którym zatrzymała się kobieta. Nie odnalazła szczęścia ani w Teksasie, ani w Kalifornii, no i stęskniła się za swoją najlepszą przyjaciółką. Z miejsca powróciły do dawnych zwyczajów i odwiedzały się codziennie, dzwoniły do siebie albo rozmawiały przy kawie.

Janis prędko znalazła pracę w biurze w Klinice Pediatrycznej Richmond przy 185 North na północnym krańcu przedmieść. Wyprowadzka z Teksasu kosztowała ją całe zgromadzone oszczędności poza pieniędzmi odłożonymi na studia Jaliny. Nie zamierzała ich tknąć, chyba że nie znalazłaby innego wyjścia. Miała jedynie swoje pinto z 1974 roku. Żadnych mebli ani ubrań na chłodniejsze dni. Jedna z pracownic kliniki pożyczyła jej niewielki telewizor i kiedy podjechała go podrzucić, była zszokowana, że Janis i Jalina śpią na podłodze niewielkiego mieszkanka w śpiworach, bo nie miały łóżek. Za stół służyła im walizka. Ale ani matka, ani córka nie wydawały się tym przejęte; po prostu „biwakowały”, póki nie będą mogły sobie pozwolić na kupno mebli.

Janis była dobrą pracownicą i wszyscy z kliniki ją lubili. Nigdy się nie skarżyła, że czegoś jej brakuje, tylko pracowała jeszcze ciężej, by coś zmienić. „Poszła na wieczorną zmianę do supermarketu – wspomina Shirley Lenz, recepcjonistka z kliniki. – Chciała zapewnić Jalinie wszystko, czego dziewczynka potrzebowała. Sama nie miała nawet zimowego płaszcza. Musiała harować na dwa etaty, żeby jakoś przetrwać”.

Choć pewnie tylko podświadomie, Janis Miranda czekała, aż zjawi się i ocali ją książę z bajki. Wiedziała jednak, że to mało prawdopodobne. Ale miała nadzieję. Za każdym razem, kiedy szła na tańce, zastanawiała się, czy to aby nie będzie jej szczęśliwa noc. Dołączyła do Rodziców bez Partnerów i chodziła na wszystkie wieczorki taneczne. Była na imprezie halloweenowej i na spotkaniu dziękczynnym. Twarze w tłumie powoli zaczęła postrzegać jako przyjaciół.

Ostatniego dnia 1980 roku Janis poszła na noworoczną imprezę taneczną RbP, która odbywała się w sali nad lodowiskiem Richmond-Highlands. Jak zawsze kobiet było cztery razy więcej niż mężczyzn. One przyniosły frytki, dipy, deski serów i ciastka, które zostały im po świętach, a oni – samych siebie, w pełni świadomi, że mała liczba czyni facetów jeszcze bardziej pożądanymi. Większość świętujących była po czterdziestce. Janis nie spodziewała się, że impreza sylwestrowa będzie jakkolwiek różniła się od poprzednich. Chciała jedynie potańczyć. Jalina była bezpieczna z opiekunką, a Janis zdawała sobie sprawę, że wygląda szczególnie ładnie w jednej ze swoich lepszych sukienek.

Kiedy usłyszała łagodny głos proszący ją do tańca, obróciła się i była przyjemnie zaskoczona. Tańczyła już wcześniej z tym mężczyzną, który teraz wyciągał do niej dłoń, jednak nigdy tak po prawdzie nie rozmawiali. Nazywał się Randy jakiś tam. Nie był zbyt wysoki, ale miał wspaniale muskularną sylwetkę, ciepłe brązowe oczy i bujny wąs. Był przystojny i młody; wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat.

W tańcu znał tylko podstawowe kroki.

Ale nie było to ważne. Od razu zaczęli ze sobą rozmawiać, jakby znali się od dawna. Przez cały wieczór nie odstępował jej ani na chwilę. Może chodziło o myśl, że nie jest już sama w sylwestra, a może o to, że między nimi mocno iskrzyło. Bez różnicy. Liczyło się bowiem tylko to, że Janis była i podekscytowana, i zafascynowana Randym Rothem. Powiedział jej, że dzień po świętach skończył dwadzieścia sześć lat. Był już raz żonaty, ale 20 maja sfinalizował rozwód. Mówił, że ma trzyletniego syna Grega. Wychowywał go samodzielnie. Ujęło ją to; coś ich łączyło. Janis spojrzała na zdjęcie malucha, które miał przy sobie Randy, i zobaczyła uroczego chłopczyka o pucułowatych policzkach. Było dla niej oczywiste, że Randy kocha swoje dziecko tak szaleńczo jak ona Jalinę.

Z nadejściem 1981 roku, kiedy imprezowicze wiwatowali i gwizdali, Janis Miranda była na dobrej drodze do zakochania. W duchu się temu dziwiła; uważała się przecież za kobietę, która nie ufa facetom. Zbyt wiele razy odniosła obrażenia w miłosnych wojnach. Ale ten mężczyzna był jakiś inny. W jakiś sposób wyjątkowy. Kiedy Randy Roth zapytał, czy może do niej zadzwonić, zgodziła się entuzjastycznie.

I wstrzymywała oddech, póki rzeczywiście nie zadzwonił. Tylu mężczyzn obiecywało, że to zrobi, a potem nigdy nie dzwonili. Randy jednak zadzwonił. Wydawał się zainteresowany nią w tym samym stopniu co ona nim.

Jej przyjaciółka Louise i koleżanki z kliniki ostrzegały ją, żeby była ostrożna, ale Janis tylko kręciła głową i się uśmiechała. Im więcej czasu spędzała z Randym, tym goręcej dziękowała swojej szczęśliwej gwieździe. Był najukochańszym, najsłodszym i najromantyczniejszym mężczyzną, jakiego znała. Sam nie miał łatwego życia. Ufał jej dość, żeby zwierzyć się ze swojej służby w korpusie marines w Wietnamie, ale tylko do pewnego stopnia. Wyczuła, że kryje przed nią jakąś wyniesioną stamtąd grozę, by jej nie martwić. Wydawało się, że dba wyłącznie o jej szczęście. Nigdy wcześniej nie znała nikogo takiego jak on.

„Któregoś ranka Janis przyszła do pracy rozpromieniona – mówiła potem Shirley Lenz. – Niosła mały bukiecik kwiatów z dołączonym do niego liścikiem. Randy zostawił go na jej aucie. Nie mogła przestać o tym mówić. Uważała, że to coś cudownego”.

Kiedy Randy wysłał Janis tuzin czerwonych róż, była nim jeszcze bardziej oczarowana. Gdyby miała siąść i napisać, czego dokładnie wymaga od mężczyzny, jej lista opisywałaby Randy’ego Rotha. Nie licząc tego, że był ledwie poprawnym tancerzem, wydawał się jej idealny. Janis powiedziała Louise, że Randy od dłuższego czasu ma pewną pracę jako mechanik od silników Diesla w mleczarni Vitamilk Dairy i chce od życia tego, czego chciała ona – szczęśliwej rodziny, domu z matką i ojcem, którzy zajęliby się Gregiem i Jaliną. Randy mówił, że wynajmuje dom z możliwością jego kupna. Przez większość życia mieszkał w Lynnwood w Waszyngtonie. Wydawał się Janis rzetelny, nie jak ci wszyscy kombinatorzy, których spotykała w przeszłości.

Choć Janis nie przepadała za siłownią i joggingiem, towarzyszyła w tych zajęciach Randy’emu, dysząc ciężko za jego plecami, ale dzielnie uśmiechając się szeroko. Gdyby Randy ją o to poprosił, podnosiłaby ciężary i przepłynęła kanał La Manche. Był bardzo obowiązkowy, kiedy chodziło o kwestie sprawności fizycznej, a Janis chciała być tym typem kobiety, którą mógłby podziwiać. Gdy usłyszała, że palenie jest dla niego wstrętne, od razu rzuciła. Miała nadzieję, że mężczyzna nigdy się nie dowie, że sięgała po papierosy.

Kochanie Grega, syna Randy’ego, przyszło jej łatwo. Był bowiem uroczym maluchem, który nawet nie pamiętał swojej prawdziwej matki. Janis była gotowa wejść w tę rolę, jeśli Randy by tego chciał.

Zarówno Louise Mitchell, jak i Shirley Lenz ciągle ostrzegały Janis, żeby zwolniła. Co tak naprawdę wiedziała o Randym? Lecz ona tylko się śmiała i mówiła, że wie dość, aby chcieć za niego wyjść i żyć z nim aż do końca swoich dni.

Shirley nigdy nawet nie poznała Randy’ego, ale ten wydawał się idealnym facetem dla Janis. Może zbyt idealnym. Dlatego podsunęła Janis myśl, że ideał odczekałby jednak tych kilka miesięcy więcej. Prawdziwa miłość wytrzymałaby próbę czasu. Z relacji, jakie Janis składała z randek, wynikało, że wszystko pędzi ku poważnemu zobowiązaniu.

Podejrzenia Shirley okazały się trafne. Któregoś lutowego ranka Janis wparowała do biura i pokazała koleżankom lewą dłoń. Na serdecznym palcu tkwił pierścionek z małym diamencikiem. „Zadba o mnie! – piszczała z radości. – Randy się ze mną ożeni i o mnie zadba!”

Janis Miranda i Randy Roth wzięli ślub cywilny w gmachu sądu stanowego w Seattle 13 marca 1981 roku. Pojechali potem na krótki miesiąc miodowy do Victorii w Kolumbii Brytyjskiej, na wyspie Vancouver. Od wybranego miejsca dzieliły ich jedynie trzy niedługie rejsy promem z rejonu Lynnwood-Everett, ale kulturowo był to zupełnie inny świat. Zabytkowy hotel Empress, gdzie się zatrzymali, był w każdym calu wspaniały i bardzo europejski, o iście majestatycznej strukturze i z podwieczorkami, z których słynął. Janis była zachwycona jego splendorem i romantyzmem.

Po podroży poślubnej Janis i Jalina przeniosły się do wynajmowanego przez Randy’ego domu przy 4029 42nd Place West w Mountlake Terrace. Świeżo upieczony mąż nalegał, żeby Janis rzuciła pracę i została w domu jako matka dwójki dzieci w ich nowej rodzinie. Czuła się trochę winna, bo Randy dawał temu małżeństwu tak dużo, przynajmniej finansowo, a ona nie musiała się dokładać, nie licząc swojej miłości. Randy powiedział, że ma wykupione ubezpieczenie na życie warte dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i że dopisał ją do polisy jako beneficjentkę na wypadek jego śmierci.

Trzy tygodnie po ślubie Janis wystąpiła o zezwolenie na otwarcie żłobka, dom przeszedł inspekcję i niebawem zrealizowała swoje plany. Pierwszego malucha z czworga przywożono o szóstej rano, więc Jan była zajęta przez cały dzień. Jedno z dzieci, szkrab dyplomowanej pielęgniarki, zostawało u niej od dwudziestej drugiej aż do czwartej nad ranem, bo jego mama pracowała na nocne zmiany w pobliskim szpitalu. Jan nie zarabiała dużo – dolar dwadzieścia pięć na godzinę w ciągu dnia i półtora dolara w nocy – ale dzieciaki gościły u niej przez szesnaście godzin dziennie pięć dni w tygodniu. Randy pracował w Vitamilk od siódmej trzydzieści do siedemnastej. Zarabiał czternaście dolarów i trzydzieści dziewięć centów na godzinę i o połowę więcej za nadgodziny. Pozwalał Janis wierzyć, że zarabia blisko trzydzieści tysięcy rocznie.

Krótko po ślubie Janis powiedziała Louise, że ktoś ukradł jej auto. Louise pomyślała, że to niemal śmieszne, bo siedmioletnie pinto nie było zbyt pożądanym celem wśród złodziei aut, nie to co camaro czy pontiaki firebird. Poza tym Janis dziwnie się zachowywała, kiedy o tym mówiła. Właściwie w ogóle nie chciała o tym wspominać i unikała pytań Louise. Miała jednak wykupione ubezpieczenie i przyjęli z Randym wypłatę. Kilka miesięcy później odnaleziono auto – porzucone i ogołocone.

Krótko po ślubie Janis była nieprzytomnie szczęśliwa i każdy, kto ją znał, cieszył się razem z nią. To Louise Mitchell pierwsza zauważyła, że w małżeństwie Rothów może już nie być tak błogo.

O ile Randy był żarliwym kochankiem podczas swojej gwałtownej gonitwy za Janis, o tyle, jak kobieta zwierzyła się przyjaciółce, prędko stał się oziębły. Nawet ich podróż poślubna była rozczarowująca. Randy powiedział Janis, że stosunek sprawia mu ból z powodu infekcji, która wdała się po jego wazektomii. Janis nie znała się na męskiej fizjologii i to ją zdezorientowało. Ale przyjęła jego tłumaczenie, choć była rozczarowana, że cielesna strona ich małżeństwa została wyrugowana.

Martwiła się również pewnym aspektem prywatnego życia Randy’ego. Podczas swoich burzliwych zalotów nie napomykał ani słowem o innych kobietach, ale przebywała z nim wystarczająco długo, aby założyć, że miał w przeszłości kochanki, tak jak ona spotykała się z mężczyznami. Nie spodziewała się jednak, że nadal będzie się widywał z dawnymi dziewczynami.

Janis nie była zadowolona, kiedy dowiedziała się, że Randy wciąż był blisko z Lily Vandiveer*¹, zamężną kobietą, która opiekowała się niegdyś Gregiem. Często jadał z nią lunche. Czasem nawet zlecał jej opiekę nad chłopcem, co było niedorzeczne, bo przecież Janis mogła się nim zająć. Jalina powiedziała matce, że kiedy Randy odbiera Grega z domu Lily, zawsze każe jej czekać w aucie.

Randy wyśmiał jednak sugestie Jan odnośnie do Lily. „Zabiega tylko o moją uwagę – wyjaśnił. – Nie ma w tym nic romantycznego”.

Jan również zabiegała o uwagę męża, bo otrzymywała jej niewiele. Nie minęły nawet trzy miesiące od ich ślubu, a Janis Miranda Roth już zaczęła podejrzewać, że Randy widuje się z innymi kobietami. A potem rugała się za tę podejrzliwość; tłumaczyła sobie, że to jedynie jej własny brak pewności siebie i nie ma to nic wspólnego z Randym. Bo czy nie było tak, że to Randy wyszedł z pomysłem kupna domu? Człowiek, który przestał kochać swoją żonę, by tego nie zrobił. Próbowała przekonać samą siebie, że budują wspólną przyszłość, a Randy to po prostu człowiek, który nie zapomina o dawnych przyjaciołach.

Czasem musiała bardzo się starać, żeby odgonić zazdrosne myśli, które wkradały się do jej głowy. Po ślubie wszystko bardzo się zmieniło. Romantyczne gesty, które Janis tak doceniała podczas jego starania się o jej rękę, dawno ustały. Skończyły się pachnące bukieciki i listy miłosne. Żadnych róż. Janis nie czuła się już jak centrum świata Randy’ego. Ale racjonalizowała sobie i te rozczarowania: przecież Randy ciężko pracował, podobnie jak ona; róże kosztują, a oszczędzali na kupno domu; głupio z jej strony byłoby oczekiwać, że po ślubie ich związek będzie wyglądał tak samo jak wtedy, gdy dopiero co się poznali.

Tyle że ten nagły koniec czułych i spontanicznych gestów Randy’ego był dla niej niczym wylany niespodziewanie na głowę kubeł zimnej wody. Jednego dnia wygrzewała się w blasku jego całkowitego oddania, drugiego czuła się niczym opiekunka do dziecka. Jej mąż wydawał się zamknięty, jego twarz była wyzuta z jakiegokolwiek wyrazu, a swoją postawą często niemalże dawał jej do zrozumienia, że jest nią zirytowany.

Nie potrafiła zrozumieć, co się stało. Choć czuła się, jakby zawodziła jego lojalność, raz jeszcze zwierzyła się Louise Mitchell.

– Czasami zastanawiam się, czy nie wzięliśmy ślubu zbyt szybko.

– Bije cię? – zapytała Louise.

– Nic z tych rzeczy. Jest po prostu… po prostu inny.

Louise ostrożnie podzieliła się z nią opinią, że mąż przyjaciółki wydaje jej się nabuzowany, bardzo spięty. Czuła, że Randy jest zdolny do przemocy, i ostrzegła Janis, żeby uważała.

Janis pokręciła głową. Nie, nie o to chodziło. Ale nie umiała jednoznacznie określić, co jej nie grało. Potrafili przecież usiąść i przegadać pewne rzeczy na spokojnie, i robili tak całkiem często.

– Tylko się martwię – przyznała. – Żyje jakoś tak niebezpiecznie. Szybko jeździ. I jest o mnie taki zazdrosny. A nie ma powodu. Nawet nie patrzę na innych mężczyzn.

Tak jak Jan, która nie śpieszyła się z powiadomieniem swojej rodziny o zawartym przez siebie małżeństwie, Randy również nie wydawał się chętny przedstawić ją matce i rodzeństwu. Tak się składało, że nie miała nawet pojęcia, gdzie mieszkali, nie poznała choćby najmniejszego szczegółu na ich temat. Byłaby pewnie bardzo zaskoczona, dowiadując się, jak mieli do nich blisko. Ale w lipcu 1981 roku odwiedzili w południowo-zachodnim Waszyngtonie ojca Randy’ego, Gordona, i jego macochę, Sandy. Na wakacje pojechali bowiem biwakować i ruszyli wzdłuż wybrzeża, ciągnąc za sobą przyczepę kempingową. Obozowali w Ocean Shores w Waszyngtonie, a potem na polu namiotowym w Astorii w Oregonie, po czym udali się do niewielkiego miasteczka Washougal, gdzie mieszkał Gordon.

Gordon był zbudowany podobnie jak Randy, muskularny i niewysoki, i również był siłaczem. Starszy Roth miał niewielką farmę pod Washougal i Randy pomógł ojcu w sianokosach, co dawniej często robili razem. Janis polubiła macochę męża i jego przyrodnie rodzeństwo: trzynastoletnią Marcie, dziewięcioletniego Johna i siedmioletniego J.R.’a. Jalina była podekscytowana faktem, że Marcie ma dwa konie, Stardust i Dusty’ego.

Randy, Janis, siedmioletnia Jalina i trzyletni Greg rozbili obóz w parku stanowym Beacon Rock, dwadzieścia cztery kilometry na wschód od Washougal wzdłuż wąwozu rzeki Columbia. Randy podsunął pomysł, żeby przeszli się na Beacon Rock. Choć Janis nie była zapaloną spacerowiczką, udzielił jej się entuzjazm męża – przynajmniej póki nie zobaczyła tego miejsca z bliska.

Beacon Rock bliżej było do góry niż skały. Duży monolit wyrastał z ziemi ku niebu na ponad sto pięćdziesiąt metrów. Jego wysoki szczyt zdawał się złowieszczy i niebezpieczny. Nie było tam nic poza kamieniem. Do jego niegościnnej powierzchni przylgnęło osiem czy dziewięć upartych jodeł. Janis przyznała się mężowi, że boi się wysokości, ale Randy zapewnił ją, że znajdą tam ścieżki spacerowe, z którymi poradzą sobie nawet dzieci. Po całym tym namawianiu i uspokajaniu Janis nerwowo pokiwała głową i powiedziała, że może spróbować.

Zabrali ze sobą Marcie i Johna i rozpoczęli mozolny marsz na szczyt ogromnej skały. Dzieciaki dawały sobie radę całkiem nieźle, może dlatego, że ich środek ciężkości był osadzony tak nisko. Szlak turystyczny dobrze oznaczono, zabezpieczono go barierkami, a liczne serpentynowe wejścia miały ułatwić wspinaczkę na górę. Ale i tak nie było to doświadczenie dla mięczaków. Obok nich szli i inni urlopowicze. Jakieś sześćdziesiąt metrów od szczytu Randy zboczył na skrót i Janis widziała, że inni ludzie też przechodzą pod barierkami, ale się zawahała. Wiedziała, że zakręci się jej w głowie, jeśli spojrzy w dół. Nie spuszczała oka z Jaliny i Grega, upewniając się, że będą się trzymać z dala od krawędzi szlaku, gdzie ziemia opadała nagle ku kompletnej pustce okraszonej zaledwie paroma skąpymi krzaczkami.

Poczuła się znacznie lepiej, kiedy znaleźli się z powrotem na płaskiej ziemi. Ulżyło jej, gdy ruszyli na północ do Seattle, zostawiając za sobą majaczący w oddali ogromny kształt.

Po przyjeździe Janis i Randy przystąpili do realizacji planu kupna domu. W sierpniu znaleźli miejsce, na które mogli sobie pozwolić, także w Mountlake Terrace. Tamtejsza społeczność była odpowiedzią Seattle na tak zwane Levittowny ze Wschodniego Wybrzeża, postawione podczas boomu w budownictwie, który nastał po II wojnie światowej. Pierwsze takie miasteczko na północy stworzono zaraz przy autostradzie 1-5, w połowie drogi między Seattle a Everett. Młode pary ściągały tam, żeby kupić nowe domy, które wyrastały niczym grzyby po deszczu, a odróżniał je od siebie jedynie kolor farby i inne pomniejsze kosmetyczne detale.

Dzięki odbytej służbie wojskowej Randy mógł skorzystać z preferencyjnej pożyczki dla weteranów i kupili nowy dom przy 6207 229th S. W. Kosztował 59 950 dolarów i nie wymagano uiszczenia zaliczki; chodziło tylko o opłaty manipulacyjne. Czynsz za stary dom Randy’ego wynosił jedynie dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Teraz rata hipoteki opiewała na prawie dziewięćset dolarów i miały minąć lata, zanim suma spłat przewyższy tę należną bankowi, ale przynajmniej mieli swój własny kąt, a nie wynajmowany.

Janis była podekscytowana, że ma dom. Mountlake Terrace nie było miejscem tak popularnym jak trzy dekady wcześniej; pod Seattle i Everett wybudowano już całe mnóstwo osiedli mieszkaniowych i jego świeżość wyparowała. Dom nie był zbyt wymyślny, ale i tak stanowił dla Janis spory krok naprzód, biorąc pod uwagę, że jej ostatnie mieszkanie nie miało łóżek ani innych mebli.

Po kupnie tego małego domu Janis czuła się cokolwiek winna, że tak narzekała Louise na Randy’ego. Choć odkryła, że Randy miał jedynie pół etatu jako mechanik w Vitamilk, to przecież przeprowadzka była w ogóle możliwa dzięki niemu. Opieka nad dziećmi nie przynosiła dość dużo, żeby robiła jakąkolwiek różnicę.

„To chyba nie do końca uczciwe – powiedziała Jan do Louise, wspominając o wartym ćwierć miliona dolarów ubezpieczeniu na życie Randy’ego, polisie, która, jak podkreślił, miała zapewnić Gregowi i Jalinie niezbędne środki. – Randy ma ubezpieczenie, a ja nie. Chce, żebyśmy oboje wykupili polisy, i uważam, że to fair. Tym samym trochę wyrównamy finansowe obciążenia”.

Randy umówił spotkanie z Darrelem Lundquistem, agentem ubezpieczeniowym z Farmer’s New World Life. Lundquist wyjaśnił, że oboje, Randy i Janis, kwalifikują się do vipowskiej polisy dla niepalących, opiewającej na sto tysięcy dolarów, a składka będzie niewielka, jedynie piętnaście dziewięćdziesiąt od osoby. Ponieważ oboje byli przed trzydziestką i prowadzili zdrowy tryb życia bez nałogów, stanowili wymarzonych klientów dla każdej agencji ubezpieczeniowej.

„Tym sposobem – mówił Janis Randy – będziemy mieli ubezpieczoną hipotekę. Bo jeśli któreś z nas umrze, drugie będzie mogło spłacić dom i zaopiekować się Jaliną i Gregiem bez zamartwiania się, że stracą dach nad głową”.

Janis wydawało się to rozsądne. 26 września 1981 roku Farmer’s New World Life wystawiło Rothom dwie identyczne polisy ubezpieczeniowe, które miały wejść w życie na początku listopada. Beneficjentką w przypadku śmierci Randy’ego była, oczywiście, jego żona Janis. Jako beneficjentów wtórnych wskazano z kolei mieszkającą po sąsiedzku parę, Rona i Nancy Aden, z którymi Rothowie blisko się zaprzyjaźnili. Janis wskazała Randy’ego jako głównego beneficjenta, a Adenów jako wtórnych. Adenowie należeli do Kościoła baptystów w Silver Lake, gdzie Janis chodziła razem z Randym, choć nie był on tak żarliwie praktykujący jak żona.

Randy wydawał się obdarzony niezwykłym talentem do zawierania przyjaźni. Jego najstarszym kumplem był Nick Emondi*, którego znał od 1977 roku, kiedy Emondi miał zaledwie siedemnaście lat. Byli przyjaciółmi za czasów małżeństwa Randy’ego z jego pierwszą żoną, Donną Carlson Sanchez, matką Grega. Donna mieszkała z Randym w wynajmowanym domu, który ten dzielił później z Janis. Po rozwodzie Nick pomógł jej w przeprowadzce na wschód Waszyngtonu. Ponieważ miała dziewczynkę z pierwszego małżeństwa, wyraziła ponoć zgodę, żeby synem zajął się Randy. Jan nie wiedziała o niej właściwie nic więcej.

Randy i Nick Emondi pracowali w Vitamilk Dairy na te same zmiany i obaj lubili majstrować przy samochodach i jeździć na motocyklach. Randy wydawał się liderem, a Nick jego poplecznikiem. „Randy lubił mnie kontrolować – powie po latach Nick. – Wykorzystywał technikę kija i marchewki. Albo ci coś dawał, albo cię karał, żebyś zrobił to, co mu się uwidziało”.

Nick był żonaty i miał córeczkę. Janis i Carrie Emondi* utrzymywały koleżeńskie stosunki, ale głównie ze względu na długą przyjaźń, która łączyła ich mężów.

Janis nie powiedziała swojej rodzinie z Dallas, że wyszła powtórnie za mąż, a przynajmniej nie od razu. Może bała się krytyki tej nieprzemyślanej decyzji, poprzedzonej jedynie krótkimi zalotami. A może chciała spędzić trochę czasu sama z Randym, zanim podzielą się ze sobą cokolwiek burzliwymi historiami rodzinnymi. Byli małżeństwem już od paru miesięcy, zanim przekazała wieści dalej. Po tym, jak powiedziała mamie, Billie Jean Ray, że wzięła ślub, pisała do niej częściej i zdaje się, że zależało jej na tym, aby i matka, i siostry Cleda oraz Sharon, i reszta jej rodziny poznali, zaakceptowali i podziwiali Randy’ego.

12 października 1981 roku Janis wysłała do Billie Jean długi list: „Fajnie było znowu z tobą pogadać”, zaczęła. Napisała matce, że Jalina mierzy sto trzydzieści cztery centymetry i waży dwadzieścia dziewięć kilogramów. Janis wyjaśniła, że nie pracuje już poza domem, i stwierdziła, że dobrze jest być na miejscu, kiedy córka przychodzi ze szkoły.

Nadmieniła też, że opiekuje się dwójką dzieci – rocznym i czteroletnim – i ma nadzieję pozyskać kolejnych klientów. Wspomniała, że zbliżają się czwarte urodziny Grega, który potrafi sam zasłać łóżko i pomaga jej przy domowych obowiązkach. „Jest już dojrzały, bo Randy nie zniósłby »mięczaka«”. Uczucie, jakie Janis żywiła do Grega, było oczywiste. „Przez większość czasu to grzeczny chłopiec”.

List Janis był radosny. Opisywała skutki pierwszej próby Grega z goleniem, kiedy się zaciął, i to, jak przyszedł do domu z psimi odchodami zaplątanymi we włosy. „Dzieci to dzieci”.

Pochwaliła się też matce słowami Grega, który powiedział, że wygląda „ślicznie”, kiedy jak co wieczór przed przyjściem Randy’ego do domu układała fryzurę i robiła makijaż.

Napisała jej, że Randy ma sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, waży około siedemdziesięciu kilo i jest bardzo silny; miał tytuł mistrza karate, czego dowodziły puchary. „Ale już nie trenuje – tak się przejmował, że nie mógł spać…”

Zapewniając o wszystkim aż zbyt żarliwie, pisała, że Randy ma mnóstwo ogromnych zalet. „Czasem jego mankamenty wynikają z… lat spędzonych w Wietnamie. Miewał koszmary, po odbytej tam służbie dopadła go depresja. Pewnie byś nie uwierzyła, co musiał tam robić. Nie jest z tego dumny. Ale albo ty, albo wróg. Poza tym jeśli nie zrobisz tego, co ci każą, to pójdziesz do ciupy. Gdyby wybuchnęła kolejna wojna i powołaliby Randy’ego, tobym go nie puściła. Wietnam popsuł tylu chłopców. To był głupi konflikt. Sam świat potrafi człowieka uczynić surowym i chłodnym, a co dopiero wojna. Musiał na powrót nauczyć się być człowiekiem – o ile w ogóle rozumiesz, o czym mówię”.

Janis pośpiesznie zapewniła matkę, że Randy nigdy, przenigdy nie brał żadnych narkotyków, a kiedy wychodzili do miasta, to nie pił dużo. Nie zdarzyło jej się nawet raz zobaczyć męża choćby podchmielonego, no i nie palił.

Co się tyczyło jej romansu z tańcem, pisała, że wychodzili z Randym tylko raz na sześć tygodni. Narzekała żartobliwie, że się starzeje i mając dwadzieścia dziewięć lat, nie jest w stanie nadążyć za rytmem, tak jak potrafiła jeszcze cztery lata wcześniej. „Poważnie podchodzę do tego, że można być zbyt starym na disco!”

Janis skomplementowała Billie, że ta znalazła sobie porządną pracę jako gospodyni bogatej pary, i pisała nostalgicznie o starym, dobrym domowym teksańskim jedzeniu, za którym tęskniła. Wspomniała, że Randy nie przepada za warzywami, a ona stara się gotować jedynie to, co mąż lubi.

Pisała o pogodzie i pięknym gorącym lecie, które dopiero co nadeszło na północnym zachodzie. Temperatura często dobijała do czterdziestu stopni.

Wyraziła też swoje rozdrażnienie faktem, że siostra Cleda dała ojcu jej adres korespondencyjny – nadal odbierała pocztę u Louise Mitchell – bo nie chciała, żeby do niej pisał. „Gdyby naprawdę mu na nas zależało, płaciłby ci alimenty, kiedy pracował. Jeśli wyśle ci kilka zaległych tysięcy, to wtedy zacznę z nim rozmawiać. Zapomniał o swoich zobowiązaniach wobec nas, więc teraz ja zapomnę o swoich wobec niego, bo nie prowadzę już chrześcijańskiego życia”. Janis napisała, że żyje zgodnie z własnymi standardami – jak, wydawało się, większość ludzi.

Choć Janis nie była już praktykującym świadkiem Jehowy, nadal chodziła do kościoła i wiodła chrześcijańskie życie. Ale oceniała siebie bardzo surowo.

„Uważasz, że jestem zgorzkniała? – napisała. – Masz cholerną rację. Doceniam jedynie to, co jest warte docenienia. (To moja prywatna opinia). Całe lata zajęło mi uświadomienie sobie tego… Nie interesowało go, czy mamy co na siebie włożyć i czy mamy co jeść, prawda?”

Jakkolwiek jej ojciec próbowałby się pojednać, Janis zawsze było za mało. Zaproponował nawet, że, aby jej ulżyć, weźmie do siebie Jalinę. Ale nie uważała tego za żadne rozwiązanie. „To ja byłam problemem, nie Jalina – pisała, wyjaśniając, że zdarzały się takie sytuacje, kiedy to wyłącznie dzięki Jalinie w ogóle chciało jej się jeszcze żyć. – Kocha swoją mamę, a ja tego potrzebuję”.

Był to osobliwie dwuznaczny list, z jednej strony radosny i bijący pewnością siebie, z drugiej podszyty… czym? Chodziło o coś więcej niż gorycz utraconego dzieciństwa. Być może o jakiś lęk.

Dobrze jej było z tym, że znowu zmieniła zdanie, bo, jak pisała, już nie tylko „sama” była odpowiedzialna za rodzinę. Janis doszła do konkluzji: „Jestem bezpieczna i, ogólnie, szczęśliwa jak nigdy wcześniej, ale czasem nie mam pewności, czy tego chcę. Bo nie zawsze zabawa w kurę domową daje mi frajdę. Nieraz brakuje mi niezależności… Randy jest dla nas wszystkich dobry – i sprawiedliwy – ale bywa, że przypominam sobie, jak lubiłam być własnym szefem”.

Janis Miranda Roth napisała matce, że nigdy nie miała zbyt dużo, jeśli chodzi o doczesne dobra, choć marzyli z Randym o rzeczach, na które jeszcze nie było ich stać. Chcieli mieć piwnicę i drugą łazienkę, ale się u nich nie przelewało. Raty za dom wynosiły osiemset siedemdziesiąt jeden dolarów miesięcznie, a reszta szła na zakupy spożywcze, media i ubezpieczenie. „Połowa tego domu jest moja i jeśli zdecyduję się odejść, zrzeknę się prawa do niego… tak spisano umowę”. Janis zakończyła list słowami: „KOCHAM RANDY’EGO BARDZO MOCNO. Ale czasem zadaję sobie pytanie: CZY MIŁOŚĆ NAPRAWDĘ JEST TEGO WARTA? Jeszcze nie znam odpowiedzi. Pa”.

Do listu dołączyła pieniądze na urodziny matki. Nie wytłumaczyła, czego miałaby być „warta miłość”. Billie Jean Ray już nigdy nie otrzymała kolejnego listu od Janis Roth.

Nikt nie otrzymał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: