Róża Napoleona - ebook
Róża Napoleona - ebook
Wyjątkowa i przejmująca opowieść o Józefinie i Napoleonie
Francja, 1790 rok. Kobieta, która wiele lat później zasłynie jako Józefina Bonaparte, ucieka z ogarniętej zamieszkami Martyniki do Paryża. Kilka lat wcześniej opuścił ją mąż i sama musi stawiać czoła losowi. Okazuje się jednak, że również w Paryżu ani ona, ani jej dzieci nie są bezpieczne – zaczęła się rewolucja francuska. Oskarżona o wrogość wobec rewolucji, Józefina trafia do jednego z osławionych więzień dla zwolenników monarchii. Czeka ją gilotyna.
Tymczasem młody wojskowy, Napoleon, na swój sposób szuka szczęścia i uznania. Jest zdolny, obdarzony silną wolą i ponadprzeciętnym zmysłem strategicznym – ma wszystko, by osiągnąć wielki sukces. Podobnie jak Józefina czuje się jednak zagubiony w szybko zmieniającym się świecie.
Kiedy ich drogi się przetną, historia wkroczy na inne tory.
Jacobine van den Hoek jest holenderską autorką, felietonistką i organizatorką wydarzeń kulturalnych. Jej debiut powieściowy Zondebok (Kozioł ofiarny), poświęcony silnym kobietom w XVI-wiecznym Amsterdamie, spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. Mieszka w Amstelveen. Róża Napoleona to jej druga powieść.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9206-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam piętnaście lat, kiedy ją spotkałam. Widziałam ją tylko raz, ale jej twarz wciąż stoi mi przed oczami tak wyraźnie, jakby wczoraj czekała na mnie przed drewnianym domem na szczycie wzgórza na Martynice. Jakby wiedziała, że przyjdę. Jej ciemną skórę znaczyły liczne bruzdy. Nosiła obszerną sukienkę – dokładnego koloru nie pamiętam – a w uszach złote kolczyki w kształcie koła. Jednak wrażenie zrobiły na mnie przede wszystkim jej oczy, intensywne i czarne. Czułam się, jakby na wskroś przenikała mnie wzrokiem, dostrzegając coś, co dla innych pozostawało ukryte. Mówiono, że wyleczyła kiedyś z dżumy kreolską córkę francuskiego generała. Po tym cudownym ozdrowieniu rozniosła się pogłoska, że oprócz posiadania uzdrawiających mocy, potrafi też przepowiadać zdarzenia, i do dzisiaj te przepowiednie zawsze się sprawdzały.
Razem z przyjaciółką – dziwnym trafem nie pamiętam jej imienia – postanowiłyśmy pojechać konno przez wzgórza do miejsca, w którym wieszczka podobno mieszkała. Zaciekawione wymknęłyśmy się z domu pewnego ciepłego popołudnia, nie mówiąc o tym Eufemii, mojej niani.
Po godzinach jazdy dotarłyśmy do rozpadającej się chatynki na szczycie. Wąska ścieżka prowadziła do drewnianego domu, obrośniętego zdziczałym krzakiem różanym i otoczonego drzewami iglastymi. Zapukałyśmy, a wieszczka wpuściła nas do środka. Jako pierwsza mogłam usiąść przy jej stole w niewielkim ciemnym pokoju na tyłach domu. Pachniało dziwnymi ziołami – słodkawy, a zarazem ostry zapach, na który potem nigdy więcej się nie natknęłam. Patrzyła na mnie przenikliwie, gdy na jej prośbę wskazywałam dziesięć kart. Wyłożyła je przede mną na obrusie, na którym wyhaftowano kędzierzawe postaci. Zapytała, na jakie pytanie chcę uzyskać odpowiedź, a ja odparłam, że chcę wiedzieć, czy uda mi się kiedyś znaleźć mężczyznę, który zapragnie się ze mną ożenić.
Przez chwilę wpatrywała się w karty, po czym ujęła moją dłoń. Jej ręce były ciepłe i suche. Następnie skinęła, jakby sama sobie przyznawała rację, a jej oczy zalśniły. Zadawała pytania spokojnym, przyjemnym głosem. O ile pamiętam, na wszystkie odpowiedziałam pozytywnie. To dawało nadzieję. Wiedziała różne rzeczy. Czuła różne rzeczy. Powiedziała coś o mojej matce, o trudnej relacji, jaka mnie z nią łączyła. I coś o moim ojcu. Nie wszystko pamiętam równie wyraźnie. Pozostała mi przepowiednia dotycząca mojego przyszłego męża: wyjdę za mąż! Pojawi się mężczyzna, który poprosi o moją rękę. I ku mojemu zdumieniu dodała, że przy nim będę bardziej wywyższona niż królowa. I powiedziała coś o moim szczęściu.
Z drugiego pokoju usłyszałam chichotanie przyjaciółki. Jej śmiech zdekoncentrował Madame David – wstała rozzłoszczona, otworzyła drzwi i kazała jej wyjść. Nasze oczy się spotkały, a moja przyjaciółka zrobiła głupią minę. Uśmiechnęłam się do niej, jakbym i ja traktowała to wszystko jako niezły żart. Myśl, że jakiś szanowany mężczyzna chciałby się ze mną ożenić, była absurdalna.
– To… To wydaje mi się nieprawdopodobne, żebym kiedykolwiek miała być wywyższona… Czy jest pani pewna? – zapytałam Madame David, gdy ponownie usiadła naprzeciw mnie.
– Chcesz pojechać na stały ląd? Do Francji?
To nie było pytanie. Raczej stwierdzenie. I taka była prawda. Opowieści ojca wzbudziły we mnie ciekawość, jak wygląda życie we Francji. Jak wygląda Paryż. Często opowiadał o czasach, kiedy pracował na dworze jako paź. O przyjęciach, sukniach dam, muzyce, miłej atmosferze.
– Spodobałoby ci się, Rose. Ty tam pasujesz – stwierdziła wcześniej.
Gdyby sztorm nie zniszczył La Pagerie, gdyby ojciec znowu mógł doprowadzić plantację do rozkwitu, gdybym była mniej brzydka… Gdyby…
Madame David zdawała się czytać moje myśli i lekko skrzywionym palcem wskazała na obraz na ścianie. Wcześniej go nie zauważyłam, prawdopodobnie dlatego, że w pokoju panował mrok. Ale teraz moje oczy przywykły do ciemności i zobaczyłam, że nad podwyższeniem z garnkiem z ziołami wisi portret królowej Francji, Marii Antoniny. Dobrze go znałam. Była wtedy jeszcze austriacką księżniczką i nie miała piętnastu lat. Portret został namalowany tuż przed jej ślubem z naszym królem Ludwikiem XVI.
– Czasami rzeczy wydają się niewyobrażalne. Ale wiesz, dziecino, nikt nie uniknie swojego losu. Ty też nie.
I choć jej nie wierzyłam – no, niezupełnie wierzyłam – w tej chwili po raz pierwszy spojrzałam na siebie innym wzrokiem; przepowiednia zasiała w moim sercu ziarnko nadziei.
Mój wysoki status uczyni mnie w końcu nieszczęśliwą. To też powiedziała.1790
1
Mocno uczepiona palcami relingu La Sensible, widzę wyłaniający się w oddali Brest. Z mgły wyrasta wieża Tanguy na skałach. Wokół mnie marynarze w pośpiechu zrzucają żagle – jeszcze chwila, a wpłyniemy do portu, zacumujemy i w końcu Eufemia, Hortensja i ja znowu postawimy stopę na stałym lądzie. Koniec kołysania, koniec podchodzących do gardła kwasów żołądkowych, a także dusznego, zimnego pomieszczenia pod przednim pokładem, w którym nocą myszy biegają po drewnianych deskach, między workami z ładunkiem.
Drżąc, ciaśniej otulam się wełnianym kocem, którego używam jako płaszcza. Wprawdzie podczas morskiej podróży miałam wystarczająco dużo czasu, żeby przyzwyczaić się do przejścia z wilgotnego karaibskiego upału Martyniki do klimatu europejskiego, ciągle jednak było mi zimno. W czasie rejsu zatroskana Eufemia niejednokrotnie dotykała mojego czoła i pytała, czy dobrze się czuję. Również Hortensja, moja siedmioletnia córka, często kładła się przy mnie i z czułością otaczała mnie ramieniem. Miękkim, ciepłym głosem raz za razem mówiła, że tak bardzo chciałaby znowu pójść ze mną na spacer. Zawsze to lubiła. Już teraz tęskni do wzgórz Martyniki, powiedziała, tam zawsze tak ładnie pachniało. Ale też mnie pocieszała: widziała z pokładu zachód słońca. I znowu zobaczymy Eugeniusza. Jej starszego o dwa lata brata. Mojego syna. Przed dwoma laty zostawiłyśmy go u jego ojca w Paryżu. W listach pisał, że dużo się uczy i że Aleksander jest z niego dumny. Donosił, że ojciec myśli, iż ma zadatki na wielkiego wojskowego. Miał się dobrze, a my bardzo chciałyśmy mu wierzyć, ale przebijająca z jego słów samotność zasmucała nas, sprawiając, że z każdym dniem coraz bardziej tęskniłam do mojego dużego małego chłopca.
Morze jest dzisiaj niespokojne. Przełykam to, co mi podchodzi do gardła. To już trzecia nasza podróż przez północne rejony Oceanu Atlantyckiego, mimo to trudno do takiej wyprawy przywyknąć. W pierwszym tygodniu Eufemii i Hortensji dokuczała silna choroba morska, ale ich organizm w jakiś sposób oswoił się z kołysaniem statku, dusznymi pomieszczeniami, monotonnym i skąpym pożywieniem, które dostawaliśmy. Moje ciało reaguje inaczej.
Nie narzekam. Z góry wiedziałyśmy, że podróż nie będzie przyjemnością. Kule armatnie, wystrzeliwane przez powstańców z nabrzeża, przelatywały obok naszych głów i wpadały do wody niecały metr od nas. Cieszyłyśmy się, że jakiś podoficer pchnął nas na trap statku, a kapitan bez szemrania przydzielił nam potem miejsce w dziobówce. Surowym tonem kazał zrobić dla nas łóżko z paru worków trzciny cukrowej. Byłyśmy mu wdzięczne. Miałyśmy szczęście. Nasz los mógł potoczyć się inaczej.
Na plantacji La Pagerie nie było już czasu na spakowanie bagaży, gdy niewolnicy i ich sprzymierzeńcy ruszyli na naszą posiadłość. Przypadkiem Hortensja była obok mnie, może to przeczuwała; wśród naszych niewolników już od wielu dni panował niepokój, odkąd w dużym mieście wybuchły zamieszki. Mimo to matka nie zmieniła zdania: nie jedzie z nami. Chce zostać. To jej miejsce urodzenia, jej ziemia, i jeśli ma umrzeć, to na La Pagerie.
Objęłyśmy się. Wzięłam Hortensję za rękę, odwróciłam się do Eufemii, żeby się pożegnać – jako niewolnicę spotkał ją kiedyś lepszy los i została moją nianią. Dawniej często zabierała mnie do chat, w których mieszkali jej bracia i siostry. Wspólnie tam śpiewaliśmy i tańczyliśmy. Eufemia nauczyła mnie nazw i właściwości roślin, drzew, krzewów i kwiatów. Kiedy byłam smutna, śpiewała mi, żeby mnie rozweselić. Śpiewała mi też podczas naszej poprzedniej podróży do Francji, jeszcze z moim ojcem. Tam, we Francji, ukryta za parawanem, ponieważ czarnoskóra służąca nie mogła być widoczna, była świadkiem mojej przysięgi małżeńskiej. Pocałowała mnie w policzek, gdy po ślubie mogłam używać tytułu wicehrabiny. Zostałam żoną Aleksandra de Beauharnais, mężczyzny, z którym teraz od lat byłam już rozwiedziona.
Wyjeżdżając przed kilkoma tygodniami z Martyniki, spodziewałam się, że Eufemia, podobnie jak matka, uściska mnie i że prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczymy.
– Jadę z tobą. – Nie patrząc na mnie, wzięła ode mnie Hortensję i szybko ruszyła do czekającego już powozu, którym miałyśmy uciec. Chciałam pójść za nią, lecz matka poprosiła, żebym zaczekała.
Sięgnęła do szuflady biurka, wyjęła z niej puzderko i złożyła je w moich dłoniach.
– W każdym razie weź to. Przyniesie wam szczęście.
Objęłam matkę, poczułam słodki, trącący spalenizną zapach jej włosów i po raz ostatni mocno ją przytuliłam. Później, gdy nasz pojazd pędził w stronę portu Fort Royal, a my trzymałyśmy się ławek i bocznych uchwytów, żeby nie obijać się o siebie, zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę matki.
Przestraszył mnie odgłos opuszczanych i podwiązywanych żagli, krzyki marynarzy.
– Wszyscy gotowi? Fokmaszt w dół! Raz. Dwa. Trzy.
– Proszę zejść na dół, madame. – Ktoś popycha mnie w stronę kajuty. – Stoi pani na drodze. Zaraz oberblinda zejdzie na dół i zmiecie panią do morza. No już! To nie miejsce dla kobiet.
Moje surowe spojrzenie nie wystarcza, by przekonać marynarza, że przecież jestem ostrożna. Daje mi delikatnego, lecz stanowczego kuksańca i nie pozostawia wyboru. Chwilę później z wielkim hukiem spada górny skośny żagiel. W ostatniej chwili, i potykając się o własne nogi, docieram do drzwi kajuty, gdzie czekają Eufemia z Hortensją.
Kiedy żagle zostały opuszczone, a liny z powrotem uprzątnięte, mogę znowu wyjść i moim oczom ukazuje się miasto portowe Francji. Kraju, który przed laty skradł mi serce, a do którego teraz wracam z mieszanymi uczuciami.2
Zmarynarskim workiem z prowiantem, otrzymanym od jednego z kucharzy, sakiewką monet i tylko w takim ubraniu, jakie miałyśmy na sobie w chwili wyjazdu, schodzimy z trapu La Sensible. Grunt pod moimi nogami kołysze się, jakby fale nie mogły się ze mną rozstać. Hortensja trzyma mnie mocno za rękę, a Eufemia próbuje oprzeć się o pusty, pozostawiony przez kogoś wózek ręczny.
W bresteńskim porcie jest tłoczno. Wokół widzimy załogantów, odchodzących każdy w swoją stronę, niektórzy jedynie z tobołkiem, inni z ciężkimi kuframi bagażowymi. Na trapie marynarze tworzą ludzki łańcuch: ładunek jest przekazywany z rąk do rąk, a ostatecznie wrzucany do wozów na nabrzeżu. Kapitan z mostka kapitańskiego statku widzi, że wszystko przebiega zgodnie z zasadami. Nasze spojrzenia się krzyżują i uniesionym do góry kciukiem życzy nam powodzenia. Uśmiecham się do niego, podnoszę rękę w geście pożegnania. Przyda się nam jego zachęta, podczas podróży słyszałyśmy niepokojące wieści: ludność mocno odczuła kryzys gospodarczy ostatnich lat, w miastach jest niespokojnie. Im więcej słyszałam, tym większe wątpliwości mnie ogarniały. Czy podjęłyśmy właściwą decyzję, wracając tutaj?
Pewnego ciepłego wieczoru rozmawiałyśmy na pokładzie z Eufemią i jednym z marynarzy. Opierał się o maszt, a my siedziałyśmy na drewnianych skrzyniach z linami.
– Chłopi – powiedział – robotnicy, kupcy, a nawet niższa szlachta domagają się zmian, same zobaczycie.
Skinęłam zmieszana.
– Czy nie jest pani wicehrabiną?
Ponownie skinęłam.
– No właśnie, tak słyszałem. Na pani miejscu przestałbym używać tego tytułu. Niech pani lepiej nazywa siebie obywatelką, _citoyenne_. Teraz każdy tak o sobie mówi. Wicehrabiny, markizy, wszyscy arystokraci są w trudnej sytuacji. Nie zdziwiłbym się, gdyby bogacze zostali pewnego dnia wyrzuceni ze swoich pięknych pałaców.
Na nabrzeżu woźnice na kozłach wypatrują potencjalnych klientów. Podchodzimy do najbliższego pojazdu i pytam furmana, ile kosztowałoby zawiezienie nas do Paryża. Wiemy już, że rozsądniej teraz mieszkać poza miastem, ale nie znam nikogo, do kogo mogłybyśmy się udać. A na gospodę nie mam wystarczająco dużo pieniędzy. Nie, pojedziemy do Paryża, do mojej starej przyjaciółki Lisélon, żywiąc nadzieję, że wieści są przesadzone. Rok temu pisała, że zawsze jestem mile widziana. Tęskniła za mną, tak twierdziła, i miała nadzieję, że przystanę na jej propozycję. Czy mówiła prawdę?
Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić wspomnienia.
– Trzy écu, madame. – Wzrok woźnicy prześlizguje się ze mnie na Eufemię, na Hortensję. Mężczyzna chyba sam ma dzieci, bo na ustach pojawia mu się lekki uśmiech, gdy Hortensja robi do niego słodką minkę.
– Trzy srebrne écu? – pytam. – Osiemnaście liwrów? Przecież to o wiele za dużo, monsieur! Przez parę tygodni siedziałyśmy na statku i spałyśmy wśród robactwa w dziobówce. Czy wyobraża pan sobie, jakie trudy przyszło nam z córką znosić? Ma tylko siedem lat. Chce do domu. Czy mógłby nas pan zawieźć do Paryża za dziesięć liwrów? Proszę, uciekłyśmy i mamy mało pieniędzy. – Błagająco patrzę na mężczyznę.
Pociąga nosem i przez moment boję się, że odmówi. Wtedy się odzywa:
– Piętnaście liwrów. Za mniej nie jadę. I płaci pani za nocleg i posiłek. Jeśli mnie pani zwodzi i ma w sakiewce więcej, to szybko się o tym dowiemy. Włóczędzy z każdym dniem coraz bardziej się rozbestwiają. Ostatnio rozebrali mojego klienta do naga, nawet buty mu zabrali. Gdybym nie wskoczył na konia i nie odjechał, też by mnie golusieńkiego zostawili.
Odchrząkuję i myślę o Martynice, o niebezpieczeństwach, przed którymi ledwo uciekłyśmy.
– Piętnaście liwrów… Dobrze, monsieur. Ale proszę obiecać, że będzie nas pan chronił.
Kiedy mężczyzna bez słowa wdrapuje się na kozioł, wymieniamy się z Eufemią spojrzeniem.
– Wsiadajmy – mówi. – Hortensjo, wejdziesz pierwsza? Jeśli pojedziesz przodem na tej ławce, nie dostaniesz mdłości.
Gdy tylko woźnica trzaska biczem ponad końskimi grzbietami i pojazd rusza, wyjmuję więcej niż połowę monet z sakiewki i daję je Eufemii.
– Wsadź do kieszeni. Jeżeli podróż naprawdę jest tak niebezpieczna, jak on mówi, to lepiej, żebyś trzymała pieniądze przy sobie.
Przytakuje i chowa monety do kieszeni spódnicy. Potem przez długi czas się nie odzywamy. Zmęczone patrzymy za okno na małe chatki rybackie przy drodze.
Z chwilą gdy opuszczamy miasto portowe, krajobraz się zmienia. Widzę łagodne, zielonożółte wzgórza, przecinane rozległymi lasami. Większość drzew straciła już liście, ich gałęzie niczym kolczaste kule odcinają się na szarobłękitnym niebie.
Nie jedziemy nawet godziny, gdy czuję na ramieniu opadającą głowę Hortensji i słyszę uspokajający oddech mojej małej księżniczki. Ostrożnie głaszczę jej włosy. Za pięć dni dotrzemy do Paryża i zaczniemy nowe życie. I być może znowu zobaczę syna. Cieszy mnie ta myśl i mam nadzieję, że Aleksander zgodzi się, żeby go odwiedzić.
– Rose? – Eufemia przerywa moje myśli. Patrzy zatroskana.
– Tak?
– Czy myślisz, że mnie też…
Choć urywa w pół zdania, rozumiem, o co pyta.
– Oczywiście, że cię zaakceptują. Znasz przecież Lisélon? Wie, że należysz do mnie, tak jak Hortensja. Nie martw się. Na pewno nie będzie robiła problemów.
W milczeniu patrzymy przez okno. Przy drodze bawią się dzieci w szarych ubrankach, dziurawych butach na nogach i z twarzami pokrytymi brudnymi smugami. Ich buty nie mają klamerek jak buty Hortensji i Eugeniusza. Z zadowoleniem przyglądam się bucikom córki. Wprawdzie mają wytarte noski, ale są ciepłe. To Eufemia zasugerowała, żeby je założyła, gdy opuszczałyśmy Martynikę.
Co ja bym bez niej zrobiła.
Przed trzema laty jechałyśmy powozem w odwrotnym kierunku, do Brestu. Postanowiłam opuścić domowe ognisko, ponieważ z każdym oddechem przepełniało mnie wielkie poczucie porażki. Nie udało mi się sprawić, żeby ojciec moich dzieci mnie pokochał. Po długoletniej walce sądowej z mężem moje marzenie prowadzenia we Francji eleganckiego i szczęśliwego życia rozpadło się jak domek z kart.
Po ogłoszeniu przez sędziego definitywnej formalnej separacji nic nie trzymało mnie już w Paryżu. Ojca nie widziałam od dnia ślubu – zapewne znowu pracował jako lokaj na dworze. Syna Aleksander wysłał do szkoły z internatem. A ludzie, o których sądziłam, że są przyjaciółmi, przestali mnie odwiedzać i odpowiadać na moje listy.
Kiedy matka napisała do mnie z Martyniki, a ja z tęsknotą przeczytałam jej list, szybko podjęłam decyzję. Spakowałyśmy kufer i nie oglądając się za siebie, wyjechałyśmy z Hortensją i Eufemią na rodzinną wyspę. Po dziewięciu latach nieobecności ciepło nas tam przyjęto.
Na trzy lata zaszyłyśmy się na La Pagerie, plantacji trzciny cukrowej moich rodziców, koło wioski Trois-Îlets. Otaczały ją wzgórza porośnięte bawełną, kawowcami i kakaowcami oraz pastwiska, na których pasły się krowy i owce. To było właściwe miejsce, we właściwym czasie.
Na Martynice nie czytałam gazet i stroniłam od społecznych czy politycznych dyskusji. Nie pragnęłam absolutnie niczego, poza rozkoszowaniem się spokojem. Hortensja, podobnie jak ja dawniej, bawiła się z dziećmi niewolników, biegała po posiadłości na bosaka i nosiła zwiewne, lekkie jak piórko sukienki. Eufemia dużo czasu spędzała ze swoją rodziną, cieszyła się przyrodą i poszerzała swoją wiedzę na temat ziół. Pomagała kucharzowi w kuchni, a wieczorami, gdy słońce zniknęło za wzgórzami, śpiewałyśmy i tańczyłyśmy z jej braćmi i siostrami przy ognisku. Z każdym dniem czułam się trochę lepiej. Dużo spacerowałam, uczyłam Hortensję jazdy konnej bez siodła i cieszyłam się widokami i przestrzenią. Nie tylko jednak bunty niewolników wpłynęły na moją decyzję powrotu na stały ląd – przypuszczałam, że nasi niewolnicy nic złego nam nie zrobią, matka zawsze dobrze ich traktowała. Nie, szczerze mówiąc, wpłynęło na nią to podskórnie wyczuwalne uczucie niepokoju, które przez ostatnie pół roku coraz częściej się pojawiało. Coś mną targało, trudno to określić, ale miałam wrażenie, jakbym była w pasie przewiązana niewidzialnym sznurem, który chce mnie zaciągnąć do miejsca, w którym powinnam być.
Spoglądam na zegarek. Już trzeci dzień jesteśmy w podróży, a czas mija, jakby wskazówki kieszonkowego zegarka były obciążone ołowiem. Im bliżej miasta jesteśmy, tym bardziej do niego tęsknię. Do miejskiego zgiełku. Energii, _joie de vivre_ – radości życia.
W pojeździe wykorzystujemy czas jak najlepiej: gramy w karty, które kupiłam po drodze, śpiewamy piosenki niewolników, a Eufemia uczy nas innych, zabawnych piosenek, które zna jeszcze z targu. Dużo śpimy. Kołysanie powozu na piaszczystych, a niekiedy błotnistych drogach i rytmiczny odgłos końskich kopyt sprawiają, że jesteśmy ospałe i senne. Im dłużej trwa podróż, tym częściej Hortensja pyta, czy już dojechaliśmy, i tym bardziej cieszę się na dotarcie do celu.
Droga wije się na przemian przez lasy i zielone łąki, zjeżdżamy ze wzgórz i wjeżdżamy na następne i tam, gdzie to możliwe, omijamy wysokie, skaliste góry. Na płaskich odcinkach widzę pola z winoroślą i kukurydzą, a od czasu do czasu samotne gospodarstwo lub chatę. Cieszę się, gdy zauważam, że liczba domów się zwiększa i że zbliżamy się do wioski.
– Hu! – Nasz woźnica, Pedro, ściąga lejce, zatrzymuje powóz i woła, że możemy na chwilę wyprostować nogi. Hortensja wydaje okrzyk radości, my też z ulgą na krótko wysiądziemy.
– Patrz, _maman_, choinka. – Hortensja jako pierwsza wygramoliła się z pojazdu i szeroko otwartymi oczami ogląda wiejski rynek.
Eufemia wskazuje na środek placu.
– Co oni tam postawili? Już drugi raz widzę takie drzewko.
Większość gałęzi jest obcięta, poza wierzchołkiem. Pień przymocowano do ziemi linami, a wśród igieł wiszą wstążki, girlandy i trójkolorowa flaga. Na szczycie drzewka umieszczono czerwoną wełnianą czapkę z przypiętym emblematem w trzech kolorach: czerwonym, białym i niebieskim.
– Nie mam pojęcia – odpowiadam, spoglądając na woźnicę. – Pedro? Co to znaczy? Choinka? I dlaczego tak dużo ich widzimy?
Furman spogląda na nas z nieskrywanym zdziwieniem.
– Skąd wyście przyjechały? Nie czytacie gazet? Nie słuchacie obwoływaczy? – Po raz pierwszy Pedro patrzy mi prosto w oczy.
– Odpowiem, jak mi pan najpierw powie, co tu się dzieje.
– A słyszała pani o rewolucji? – pyta z drwiną. – O szturmie na Bastylię może?
– Ma pan na myśli powstanie przy więzieniu w Paryżu? Czy nie uwolniono wtedy więźniów?
– No przecież o tym mówię. Mój Boże! Trwa rewolucja, kobieto. Chłopi od jakiegoś czasu nie muszą już płacić kościołowi dziesięciny. Czternastego lipca rewolucjoniści powstali. Zaczęli walczyć o nasze prawa. A te „choinki”? To drzewka wolności, razem z czapką frygijską są naszymi symbolami nowych czasów.
– Czapka frygijska? To ta czerwona czapka na wierzchołku? – Wskazuję do góry.
– Tak, to czapka frygijska. – Pedro kiwa głową. – Kim pani jest? Żartuje pani sobie ze mnie? Próbuje mi wmówić, że jest _citoyenne_? Może pani nosić sukienkę z łachmanów, ale każdy na kilometr słyszy, że jest pani damą z wyższych sfer. Coś pani za jedna? Wicehrabina, hrabina? Przejechaliśmy już kawał drogi, a ja dotrzymuję danego słowa, poza tym mam sprawę w Paryżu do dokończenia, w przeciwnym razie dawno bym was wysadził. No cóż, wsiadać. Jedziemy.
Nie czekając na reakcję, odwraca się i wdrapuje na kozioł. Wyjmuje bat z uchwytu, po czym stuka nim w koński zadek, a zwierzę od razu rusza.
Hortensja wskakuje w biegu. Stoję jeszcze jedną nogą na zewnątrz, gdy Eufemia wciąga mnie do środka. Hortensja zaczyna płakać, szybko się do mnie przytula.
– Spokojnie, kochanie. Nigdy cię nie zostawię. – Głaszczę jej drżące ramiona i całuję ją w czoło. Na twarzy Eufemii widać zmartwienie, odwraca wzrok.
Rytm końskich kopyt nas uspokaja. Wpatruję się w krajobraz za oknem, a moje myśli błądzą wokół rodziców. Matka zawsze mi mówiła, że moim przeznaczeniem jest prowadzenie domu, rodzenie dzieci i poświęcenie życia mężczyźnie i potomstwu. I nawet to mi się nie udało. A z życia w luksusie, które obiecywał mi ojciec, wydając mnie za mąż, też nic nie wyszło. Podobnie jak z tego, by zapewnił matce życie, na jakie zasługuje.
Matka zawsze pracowała od świtu do nocy, w międzyczasie kierując domowym personelem. Ojciec pojawiał się rzadko, a ja często przebywałam u Eufemii lub wśród dzieci niewolników. Niekiedy pomagałam matce. Posagu ojciec nie był już w stanie zebrać, ładna też nie byłam. Żaden mężczyzna nie interesował się ani mną, ani moją młodszą siostrą. Propozycja ciotki Edmée, siostry ojca, była jak dar niebios: wicehrabia Aleksander de Beauharnais, syn François, jej kochanka, szuka żony! Ciotka pytała, czy ojciec zechce oddać Aleksandrowi moją jedenastoletnią siostrę, bo jest jeszcze młoda. Ale matka zaprotestowała, uznając, że to ja mam pierwszeństwo. I tak w wieku piętnastu lat wsiadłam z Eufemią i ojcem na statek mający płynąć ku wybrzeżom Francji. Ziemia obiecana przyniesie szczęście, powiedział ojciec.
Kłamał.
– Czy dojeżdżamy? – Hortensja ciągnie mnie za ramię.
– To już nie potrwa długo, skarbie. Patrz, widzę pierwsze domy miasta. Według mnie to Paryż. A gdy będziemy u Lisélon, od razu spytam, czy możesz wziąć kąpiel. Chciałabyś, prawda? Ma piękny dom z oknami wychodzącymi na ogród. Niezbyt wielki, ale wystarczająco duży, żeby skakać na skakance i pchać koło.
– Tak, chciałabym! Jak długo jeszcze, _maman_?
– Już niedługo, _ma chérie_. Popatrz na te wszystkie wozy i pojazdy, na ulicy jest coraz większy ruch.
Eufemia wyjmuje z torby paluszek chlebowy i podaje Hortensji.
– Proszę. Jeśli będziesz go gryzła bardzo powoli, dojedziemy, gdy tylko skończysz.
Kiedy Hortensja grzecznie robi to, o co prosi ją Eufemia, rozpoznaję lasy wokół Wersalu i rzeczywiście wkrótce również ulice Paryża. Jedziemy przez podmiejską dzielnicę St. Michel do rue de Victor, przy której znajduje się dom rodziny Musque. Pedro z trudem manewruje na zatłoczonych, wąskich ulicach Paryża. Powozy i wozy tłoczą się, zajeżdżając sobie drogę, wciskają się mężczyźni na koniach, ale udaje się nam dotrzeć do celu, nie powodując wypadku.
– Idę. Zostaniecie na chwilę? – pytam.
Eufemia przytakuje. Na jej twarzy maluje się troska.
Chociaż zapadł już zmrok, w oknach kamienicy nie pali się światło, tak jak u sąsiadów. Rodzina na pewno jest w ogrodzie za domem. Oglądam się, Eufemia posyła mi uśmiech, który odwzajemniam. Odgłos kołatki jest głośny i roznosi się echem po holu. Cierpliwie czekam na otwarcie drzwi. Jest zimno. Przenikliwy wiatr rozwiewa luźne pasma moich włosów, szczelniej otulam się wełnianym kocem. W oddali wyje pies, żałosny i samotny dźwięk. Nagle zauważam, że nawet latarnia przy drzwiach nie została zapalona, a w oknie nad drzwiami wejściowymi jest ciemno.
Ponownie unoszę kołatkę i stukam.
Długo to trwa. Zbyt długo. Eufemia stanęła obok mnie i mówi cicho:
– Nie ma ich.
– Zawsze ktoś jest w domu, żeby otworzyć. Musimy być cierpliwe. Może służąca jest zajęta albo zeszła do piwnicy i po prostu nas nie słyszy. Spróbuję jeszcze raz.
– _Maman_, kiedy mogę wziąć kąpiel? Zimno mi. – Hortensja też wyszła z powozu i uczepiła się mojej spódnicy.
Przełykam ślinę. Eufemia ma rację. Nikogo nie ma.
– Jeszcze moment, Hortensjo. Usiądź sobie w powozie, tam jest cieplej niż tutaj. Zaraz do ciebie przyjdziemy. Dobrze?
Hortensja kiwa głową i powłócząc nogami, wraca do powozu, a woźnica patrzy na nas z kozła posępnym wzrokiem. Eufemia gestem prosi go o jeszcze chwilę cierpliwości i stwierdza, że u sąsiadów światło się pali.
– Może tam wiedzą, gdzie oni są?
Pod numerem dwa drzwi otwierają się natychmiast.
– Rodzina Musque? W zeszłym tygodniu wyjechali do Anglii. Uciekli – mówi służąca o miłej twarzy.
Patrzę na nią zdumiona.
– Do Anglii?
– Tak. Madame pracowała na dworze i żandarmi zachodzili do nich już kilka razy. Nie mieli odwagi zostać, bali się, że zostaną aresztowani. Wie pani, krąży wiele pogłosek.
Eufemia nerwowo pociera nos.
– Co mamy robić? Czy jest ktoś jeszcze, kogo znasz?
– Nie wiem. – Zaciskam usta i w myślach przebiegam nazwiska znajomych, którzy dawniej bywali w domu u mnie i Aleksandra albo których później spotykałam na _soirée_. Nie przychodzi mi do głowy nikt, przy kim czułabym się dobrze. Nie zapraszano mnie na prawie żadne przyjęcia. Pamiętam uciekające spojrzenia i chichoty zza rąk przesłaniających usta. – Oni… Oni zawsze uważali mnie… za dziwadło.Brienne, maj 1779
F_lagi przed pałacem Brienne dumnie trzepoczą na wietrze. W powozie, obok niego, ojciec poprawia perukę, głęboko wzdycha, po czym obrzuca go spojrzeniem. Napoleon z napięciem patrzy na ciemno odcinający się na niebie budynek. Z nabożną trwogą wpatruje się w podjazd i podziwia imponujący styl szkoły wojskowej w Brienne. Tutaj się to stanie. Tu nauczy się posługiwać mieczem i bronią palną i nikt już nie będzie patrzył na niego z góry. Nauczy się jeździć konno jak dzielny wojownik i walczyć jak bohaterowie, o których czytał. Słyszy w głowie szczęk oręża. Nie może się doczekać. Chce zobaczyć, gdzie będzie spał, gdzie stoją konie i gdzie składuje się broń, chce wiedzieć, czego się od niego oczekuje. Z wypiekami na twarzy wysiada z pojazdu._
_Ojciec musi go przytrzymać za rękę._
_– Spokojnie, chłopcze. – Carlo Bonaparte rzuca mu surowe spojrzenie. – Posłuchaj. Załatwiłem ci to stypendium w ministerstwie wojny. Reszta w twoich rękach,_ tizio. _Żadnych więcej napadów złości, słyszysz? Spożytkuj swoją energię na naukę. Nie zawiedź mnie._
_Napoleon przytakuje. Jego brat Joseph odwraca wzrok. W oddali Napoleon widzi idącego chłopaka w takim samym co on wieku, około dziewięciu lat, ale w przeciwieństwie do niego chłopiec nosi buty ze złotymi klamerkami i redyngot z futrzanym kołnierzem._
_Ojciec zdejmuje bawełniany płaszcz, strzepuje go – redyngot mocno się zakurzył w podróży – i wygładza zagniecenia na plecach._
_– To ważna chwila, chłopcze. No już, ty też otrzep płaszcz. Dbaj o to, żeby zawsze nienagannie wyglądać, i nigdy nie okazuj słabości. Zapamiętaj,_ tizio _. Nigdy. Proszę, szczoteczka do twoich butów. – Nerwowymi ruchami usuwa kurz z ubrania. – Ty też, Josephie. Pożegnaj się z bratem i ruszamy. Pośpieszże się, Josephie, przecież widzisz, że Napoleon nie może się doczekać, by wejść do środka. Ty też mógłbyś pójść do szkoły wojskowej, gdybyś się tak nie bał. No, głowa do góry, kiedyś na pewno zostaniesz wspaniałym księdzem._
_Joseph robi zbolałą minę, ale szybko się miarkuje. Ojciec zapraszająco rozkłada ramiona i obejmują się. Jego peruka pachnie wodą różaną. Po chwili w objęcia bierze go Joseph, z zapłakaną twarzą. Napoleon czuje, że brat drży, i słyszy, jak pociąga nosem. Jakżeby inaczej, ten zawsze płacze. On nie. On jest inny, pokaże ojcu i matce, co potrafi._3
Dokąd możemy pójść? Jeśli niczego nie wymyślisz, będziemy musiały poszukać jakiegoś klasztoru. Albo kościoła? – Głos Eufemii brzmi spokojnie, jak zawsze, ale jej źrenice są niczym punkciki ostrzegawcze w tęczówkach.
– Nie wiem, czy kościoły mogą coś zrobić. – Czubkami palców masuję skronie. – Pedro przecież mówił, że rewolucjoniści przepędzili wszystkich duchownych? Kościoły musiały zamknąć podwoje i pewnie stoją teraz puste i opuszczone.
– _Citoyenne_ de Beauharnais… – Pedro szorstko przerywa moje myśli. – Chcę dostać swoje pieniądze. Robi się już ciemno, a widzę, że pani córka znowu wsiadła do powozu. Dwadzieścia liwrów się należy.
Patrzę na wyciągniętą rękę Pedra. Trzyma ją niczym miseczkę przed moim nosem.
– Umówiliśmy się na piętnaście liwrów, Pedro. A poza tym…
– Piętnaście plus noclegi. Tam i z powrotem. Pięć liwrów za noc i pójdę pani na rękę. Za liwr za noc nikt nie znajdzie porządnego pokoju. Założę się, że przez ostatnie noce płaciła pani więcej, nie?
– Monsieur Pedro – Eufemia robi krok do przodu – okazuje się, że rodzina Musque, u której miałyśmy się zatrzymać, nie mieszka już w Paryżu. Uciekli. Proszę nam pomóc w znalezieniu nowego adresu na pobyt. Proszę… – Patrzy na niego błagalnym wzrokiem.
– Posłuchaj, kobieto. Nie jestem z pomocy dla ubogich, nigdy nie daję jałmużny, rozumiesz? Wiarę w Boga i ludzi straciłem lata temu. Każdy sam musi dbać o siebie. Wy też. I ja też. _Citoyenne_ de Beauharnais ma dać mi pieniądze, zanim wezwę żandarmów. I wierz mi, kobieto, tu, w Paryżu, wsadzają dzisiaj do więzienia za o wiele mniejszą przewinę.
– Dobrze. Chwileczkę. Dostanie pan swoje pieniądze. – Drżącymi palcami próbuję otworzyć sakiewkę, co po niejakiej szarpaninie się udaje, i wyjmuję potrzebne monety. – Ale proszę nas zawieźć pod następny adres. Jesteśmy zmęczone i…
– _Maman_! – Hortensja wysiadła z powozu i nagle stoi za nami.
– Nie teraz, skarbie. Jesteśmy zajęte.
– Ale _maman_, zobacz, jaka słodka! I ma obróżkę. Patrz, jakie ma brudne futerko. I czuję wszystkie jej kości. – Mopsik, którego Hortensja trzyma w ramionach, drży i pozwala się głaskać. Hortensja przemawia do niego wysokim, delikatnym głosem. – Ale jesteś śliczna. Taki słodki czarny pyszczek. – Spogląda na mnie pytająco. – Przecież nie możemy pozwolić, żeby włóczyła się po ulicy? Umrze z głodu. _Maman_ …
– Hortensjo. Teraz jest coś innego, czym…
– Słucham?
– Madame, moje pieniądze.
– Tak, tak.
– _Maman_?
– Hortensjo. Ten pies do kogoś należy. Czy na obroży jest adres?
Pedro znacząco chrząka i patrzy coraz bardziej nieprzyjemnym wzrokiem.
– To ona, _maman_, już sprawdziłam. A na jej obróżce nic nie ma – mówi stanowczo Hortensja. – Musimy ją zatrzymać.
– Miłe panie. Chcę dostać je teraz, w przeciwnym razie wołam żandarmów. – Rozgląda się dokoła.
Widzę żandarma kawałek dalej. On też go widzi.
– _Maman_? Mogę ją zatrzymać?
– Hortensjo! Dobrze, zabierz tego psa ze sobą i daj mi na chwilę spokój. Pedro? Dogadamy się. Zobaczę, co się da zrobić.
– Zabieramy tego psa? – ostrożnie pyta Eufemia, na co Hortensja posyła jej pełne wyrzutu spojrzenie.
Wzdycham i sięgam do sakiewki. Wyjmuję ostatnie srebrne monety, przeliczam i kładę na zabrudzoną dłoń Pedra.
– Proszę. Trzy écu i dwa liwry. Proszę zawieźć nas do Faubourg Saint-Germain, na rue Saint-Dominique, to zaraz obok pałacu Burbonów. Naprawdę niedaleko. Czy może pan to dla nas zrobić?
W Faubourg Saint-Germain mieszkają znajomi Aleksandra. Przynajmniej kiedyś mieszkali. Choć od lat żyjemy z Aleksandrem osobno, nadal noszę jego nazwisko. Na pewno jeszcze mnie pamiętają i być może zechcą pomóc osobie z rodu Beauharnais. Byli tak bogaci, że pani domu każdego dnia nosiła inną suknię, dobrze to sobie przypominam.
Pedro w milczeniu zabiera od mnie monety i wsadza do kieszeni spodni. Irytacja i nienawiść w jego oczach nie wróżą niczego dobrego.
– Czy może pan…
Zdecydowanie kręci głową.
– Nie. Dość tego, wicehrabino.
– _Maman_, już więcej nie mogę. Tak bardzo bolą mnie nogi. – Hortensja z opuszczoną głową i ramionami idzie pół kroku za mną, tuląc pieska w ramionach. Staram się nie ciągnąć jej za sobą. Pytałyśmy woźniców i pocztylionów, czy nie zawiozą nas dalej, powozem to niecałe dziesięć minut, ale prawdopodobnie rozpacz na naszych twarzach zdecydowanie podnosiła cenę. Żądano od nas niewiarygodnie wysokich kwot: dziesięć liwrów za ten krótki przejazd. Wpadałam w złość, błagałam. Nic nie pomogło.
Hortensja popłakuje marudnie.
– Wytrzymaj jeszcze trochę, skarbie. To daleko, ale dasz radę. Pokaż, że jesteś tak silna jak brat. – Eugeniusz mi pisał, że w szkole z internatem codziennie rano przebiega parę kilometrów, przez lasy, a niekiedy nawet rzeki. – Jutro mu napiszemy, że ty teraz też to potrafisz. Czy to dobry pomysł?
– Nie. Eugeniusz ma dziewięć lat. On może.
– Tak? A ty masz siedem. Oboje jesteście silni, wszyscy to widzą. Czyż nie, Eufemio?
– Silne i kochane dzieci, tacy jesteście. Chodź. Będziemy liczyć. Wtedy na pewno pójdzie szybciej. Raz, dwa hopsasa. Raz, dwa…
Eufemia liczy i idziemy dalej. W pobliżu kościoła Świętej Genowefy, budynku o wielkich sklepionych oknach i kolosalnych kolumnach przy wejściu, krzątają się mężczyźni i kobiety z noszami i wiadrami, niektórzy z plamami krwi na ubraniach, a ja dziękuję Bogu, że jesteśmy zdrowe i możemy minąć szpital.
Nie powinnam była tak myśleć; przechodziłyśmy przez rue Saint-Jacques, gdy powóz ciągniony przez czterokonny zaprzęg przemknął tuż przez Eufemią. Cieszę się, gdy w końcu docieramy do ogrodu Pałacu Luksemburskiego, gdzie jest zdecydowanie mniej tłoczno i gdzie w spokojnym tempie można wędrować dalej w stronę Faubourg Saint-Germain. Krok za krokiem zbliżamy się do miejsca, w którym chcę się znaleźć. Czy nadal tam mieszkają? Czy może i oni uciekli?
Zauważam go dopiero wtedy, gdy Hortensja bojaźliwe ściska mi rękę. Mężczyzna wstaje z ławki i idzie w naszą stronę, jakby chciał o coś spytać. Jest w łachmanach, ma senne oczy i wpatruje się w nas. Przyciągam Hortensję bliżej do siebie i przechodzimy na prawą stronę ścieżki. Mężczyzna również. Próbuję zachować spokój, mój strach tylko jeszcze bardziej zaniepokoiłby dziecko.
Nagle również za nami rozlegają się kroki. Odwracamy się przerażone. Dwaj wysocy mężczyźni przyspieszają kroku i zatrzymują się przed nami. Jeden z nich nosi kapelusz z piórami, ma wychudłą twarz i głęboko osadzone oczy. W jego ręku pobłyskuje nóż. Drugi naciągnął na uszy czapkę frygijską, na jego policzku widnieje strup, jakby upadł albo został pobity. Przymrużone oczy i uniesiony nos nie wróżą niczego dobrego, przypominają mi się słowa Pedra: „Włóczędzy z każdym dniem coraz bardziej się rozbestwiają”.
Spoglądamy na siebie z trwogą. Hortensja chowa się w fałdach mojej spódnicy, przyciskając pieska do piersi niczym tarczę. Mężczyźni stoją niecałe pół metra od nas.
– Czego chcecie? – pytam głośniej, niż jest we mnie siły.
– Pieniędzy. – Mężczyzna z nożem drapie się ostrzem po ciemnej brodzie. Świdruje mnie spojrzeniem. Nie wątpię, że sprowokowany użyje noża.
– Daj mu – mówi cicho Eufemia. Dłonie trzyma splecione na wysokości klatki piersiowej i rzuca mi ostrzegawcze spojrzenia. – Sięgnij do sakiewki. I opróżnij ją przed nimi.
Mężczyźni zdają się rozbawieni.
– Niewolnica komenderuje swoją panią? Tego jeszcze nie widzieliśmy. – Mężczyzna w czerwonej czapce zaczyna się śmiać. Drugi przykłada nóż do policzka Eufemii i wciska go z uśmiechem w jej skórę. Tymczasem człowiek w łachmanach też już stoi za nami. Nie widzę go, ale słyszę jego chichot.
Przy ostrzu pojawia się czerwona kropla.
– Stój – mówię. – Dam wam wszystko, co mam. Potem zostawicie nas w spokoju. Uciekamy i więcej nie mogłyśmy zabrać. Proszę. – Drżącymi palcami opróżniam sakiewkę i kładę pieniądze na wielką, sękatą dłoń mężczyzny z nożem. Parę sou spada na ziemię i toczy się w przeciwną stronę. Nikt nie zadaje sobie trudu, żeby je podnieść. Mężczyźni śmieją się do siebie. Wszystkim trzem brakuje zębów. Mężczyzna z brodą nachyla się do mnie i czuję jego oddech, kwaśny, jakby przed chwilą wymiotował. Łapie mnie za ramię i odciąga od Hortensji, która zaczyna krzyczeć. Eufemia obronnym gestem przyciska ją do siebie.
Wełniany koc, który służy mi za płaszcz, zsuwa się i jak brunatny kopczyk leży u moich stóp. Dopiero teraz czuję, że zaczęło siąpić. Mężczyzna przyciska mnie plecami do drzewa. Widzę pory w jego twarzy, gdy kładzie palce na mojej szyi, a drugą rękę wolno zsuwa na dół. Zamykam oczy. Ignoruję ucisk w piersi. Biorę oddech. Głęboki. Potem czuję, że ściska mnie za sutek i łapie za drugą pierś. Słyszę jego oddech przy uchu, zagryzam zęby i jeszcze mocniej zaciskam oczy.
– Chodź, Ramos. Ta jest zbyt brzydka. Idziemy.
– Lubię właśnie kobiety o śródziemnomorskim kolorze skóry. Jesteś Kreolką? Tak. Na pewno jest Kreolką. Bez wątpienia.
Czuję, że podnosi moją spódnicę. _Powstrzymajcie go. Hortensja nie może tego zobaczyć._
– Ramos!
Ręce puszczają. Słyszę pomruk niezadowolenia, a potem już tylko oddalające się kroki, ćwierkanie ptaka i odgłosy biegnącej za parkiem ulicy.
Dopiero gdy coś miękkiego ociera mi się o kostkę, otwieram oczy. Mopsik usiadł i patrzy na mnie ze smutkiem. W oddali widzę trzech mężczyzna. Dwóch z nich jest już przy wejściu do parku, człowiek w łachmanach wlecze się za nimi.
Mija chwila, zanim jestem w stanie coś powiedzieć. Gdy tylko zyskujemy pewność, że nie wrócą, schylam się, by podnieść koc, i owijam nim drżące ramiona córki.
– Wszystko w porządku, Hortensjo? – Rzuca mi się w objęcia z białą jak kreda twarzą i strachem w oczach. – Spokojnie. To już minęło. Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
– Nie. Nie mamy już pieniędzy!
– Pamiętasz, że część pieniędzy dałam Eufemii? Nie bój się, kochanie. Nie płacz. Oddychaj. Patrz… – Biorę kilka głębokich oddechów przez nos i wydycham powietrze. – My z La Pagerie nie damy się złamać.