- W empik go
Róża - o małżeństwie opowieść tragiczna - ebook
Róża - o małżeństwie opowieść tragiczna - ebook
„Róża: o małżeństwie opowieść tragiczna” to przepiekna i wzruszająca opowieść o miłości szczęśliwej i nieszczęśliwej, o ludzkim losie, o życiu i o śmierci. Autorka znakomicie ukazuje zarówno duszę kobiety, jak i duszę mężczyzny. Tragiczny romans napisany po mistrzowsku przez znakomicie władającą piórem Walerię Marrené-Morzkowską. Wspaniała lektura. Książka polecana zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn – zarówno dla starszych, jak i nastolatków. Książkę czyta się jednym tchem i nie sposób się przy niej nudzić. Daje też do myślenia... Zachęcamy – nie pożałujecie!
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-143-4 |
Rozmiar pliku: | 926 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Henryk Wieliński oświadczał się pannie Róży.
Taka wieść rozeszła się nagle na balu u prezesostwa B. w Tulniku. Wieść ta nie miała w sobie nic nadzwyczajnego. Pan Henryk i panna Róża były to dwie najświetniejsze partię w okolicy; wiec w ogóle uważano za bardzo sprawiedliwe, by one właśnie połączyły się wieczystym węzłem, mnie zaś mniej niż każdego innego wieść ta powinna była zadziwić, – znałem Henryka od dziecka, był kiedyś moim uczniem, dziś pozostał przyjacielem, chociaż, nie powiem wcale, by mi się to wychowanie udało.
Nadto wiele wpływów krzyżowało się w koło bogatego jedynaka, by surowe słowa nauki i prawdy znalazły przystęp do jego ucha; psuli go rodzice, położenie, majątek i cały świat otaczający zgubnym przykładem swoim. Daremnie mówiłem mu o wzniosłych rozkoszach wiedzy, o tym spokoju, jaki dać może tylko praca i sumiennie spełniony obowiązek, o wystarczaniu sobie i poleganiu na własnej sile – to wszystko zdobyć nie mogło przekonania dziecka, przywykłego od pieluch do miękkości, próżniactwa, pochlebstwa i do tego, by kaprys jego był prawem dla wszystkich. – Gdzie tylko spojrzał w około, wszędzie znajdował zaprzeczenie nauk moich, zacząwszy od rodziców, którzy mieli dla każdej pracy tę nieokreśloną pogardę ludzi, niezdolnych do niej, niepojmujących, by mieli inny cel życia juk bawić się, stroić i używać, a skończywszy na służbie, która nic nie robiąc skarżyła się nieustannie na nawał zatrudnień, wszyscy jeśli nie słowem to czynem, przeczyli zwycięsko zasadom, które daremnie siliłem się wpoić w ucznia mego.
Przecież natura jego złą nie była; jeśli nie słuchał rad moich, potrafił ocenić ich szczerość, zachował mi ufność i miłość swoją. Ja pomimo wszystkiego przywiązałem się do niego serdecznie; były w nim zarody szlachetne i uczciwe, które życie przyćmiło wprawdzie, ale stłumić zupełnie nie mogło. Bezdzietny i samotny pokochałem go całą miłością gorącego serca, tak dalece, że osiadłem w jego majątku.
Przez długie lata nauczycielskiej pracy, zaoszczędziłem niewielki kapitał, który aż nadto wystarczał skromnym potrzebom moim, mogłem więc zachować moją niepodległość i oddać się spokojniejszym zajęciom rolnego gospodarstwa. W tym celu wziąłem od mego dawnego ucznia mały folwarczek w dzierżawę, a uczyniłem totem skwapliwiej, że Henryk odziedziczywszy po rodzicach obszerny majątek, potrzebował nieraz rady i czynnej pomocy mojej. Z usposobieniem jego czyż on mógł zająć się czymkolwiek pilnie i z pożytkiem? podróże i wesołe życie pochłonęłyby dawno mienie jego, gdybym ja nie czuwał nad nim zastępując go o ile to było w mocy mojej. Wieleż razy wpadłszy w kłopoty z powodu nieoględnych wydatków, Henryk obiecywał poprawę i znów skoro, mógł tylko, powracał do dawnych nałogów. Przecież pomimo to wszystko, dzięki może usilności mojej, majątek jego był dotąd w dobrym stanie tak dalece, że mój dawny uczeń uchodził słusznie za najlepszą partię w okolicy. Miał lat niespełna trzydzieści, powierzchowność jego nie zadowalał by może zbyt wybrednego oka, przecież był on co się zowie pięknym chłopcem, wysoki, silny, biały, rumiany, z jasnymi niebieskimi oczyma, które patrzały na świat wesoło, swobodnie, z pogodnym czołem bez bruzdy żadnej, bez śladu troski lub głębiej dojmującej myśli. Wykształcenie jego, sposób myślenia, gusta i obyczaje równały się zupełnie z powszechnym poziomem a jeśli tam były uczucia i pojęcia szlachetniejsze, niż się to w ogóle zdarza, uczucia te i po – jęcia leżały gdzieś daleko na dnie ducha, ukryte przed okiem świata, a może jemu samemu nieznane. Takim był Henryk Wieliński. Nie dziw wiec że ku niemu zwrócone były oczy wszystkich, i że wieść o oświadczeniu się jego, lotem błyskawicy obiegła całe zgromadzenie.
Usłyszawszy ją udałem się do głównego salonu. Mój dawny uczeń siedział obok panny Róży. O zamiarach jego wiedziałem od dawna chociaż nie pochwalałem ich w zupełności, teraz jednak z nowym uczuciem spojrzałem na kobietę, która miała stać się żoną mego przybranego syna.
Panna Róża skończyła rok dziewiętnasty i była dobrze wychowaną panną, w całym światowym znaczeniu tego słowa. – Miała kilkakroć sto tysięcy posagu i odebrała do tego posagu stosowną edukację, grała na fortepianie przyzwoicie, śpiewała nie zbyt fałszywie, mówiła po francusku i po angielsku czystym akcentem, ubierała się u pierwszej warszawskiej modniarki, wedle angielskiego zwyczaju jeździła konno, ale na tym się kończyło naśladowanie angielskich wzorów, bo panna Róża pilnie strzeżona przez poświęconą matkę, nie miała najmniejszej skłonności do żadnej emancypacji. Panna Róża nigdy na krok od domu nie oddalała się sama, nigdy nie rozmawiała sam na sam z żadnym mężczyzną, bywała tylko w wyborowych towarzystwach, a jedynym jej czytaniem był Journal des mademoiselle, Musée de famille, Kronika rodzinna i t… p… była doskonale wychowaną czyli trzymaną w systematycznej niewiadomości wszystkich realnych warunków bytu, nie miała najmniejszego pojęcia o obowiązkach, jakie ją czekały i była pozbawioną najzupełniej samodzielności i inicjatywy niezbędnej w życiu.
Panna jednak, zapewne poznawszy dawnego nauczyciela Henryka, przystanęła i zwróciła się do mnie, ożywiona tym stereotypowym uśmiechem, z jakim dobrze wychowane panny, powinny zawiązywać konieczną rozmowę, przez grzeczność, z jaką nudną figurą. Widocznie uśmiechając się łaskawie, panna Róża nie czyniła tego dla mnie, ale dla człowieka, z którym związany byłem ścisłą przyjaźnią, byt to sposób jak inny okazania mu swego współczucia.
Chciałem więc skorzystać z tego dobrego usposobienia.
– Jestem szczęśliwy, wyrzekłem, że traf pozwala mi choć na chwilę zbliżyć się do pani.
Ten frazes zdawkowej grzeczności, nie wymagał odpowiedzi, użyłem go jako wstępu koniecznego do dalszej rozmowy.
– I ja cieszę się bardzo, odparła jednak panna, żem pana tu spotkała.
Mówiąc to podała mi drobną rączkę.
Było to już więcej, niż wymagania konwenansów. Widocznie kochała Henryka, ucieszyłem się, chociaż doprawdy nie miałem czego, powinienem się był zastanowić, że każda dobrze wychowana panna, kocha swego narzeczonego w dzień zaręczyn, szczególniej kiedy ten narzeczony jest przystojny, młody, bogaty. Wszakże on przerywa nudną jednostajność jej dziewiczego bytu i otwiera przed nią upragnione podwoje życia, jest koniecznym wstępem do tej najważniejszej uroczystości wyprawy, która zwykle tak zupełnie zaprząta panieńskie umysły. Grzeczność jej więc dla mnie była bardzo naturalną, przecież pociągnęła mnie za serce.
– Pani! zawołałem, widzę że jesteś równie dobrą jak piękną.
Na ten pospolity wykrzyknik, Róża spuściła oczy i zarumieniła się według wszystkich reguł….
– To pan jesteś zbyt dobry, szepnęła.
Ten rodzaj rozmowy nie mógł doprowadzić do niczego, chciałem wyjść z niej koniecznie i wydobyć jakie żywe słowo, z tej tak sztucznie wyuczonej istoty.
– Jesteś pani tak łaskawą, wyrzekłem, że upoważniasz mnie do małej prośby?
Oczy dziewczyny spoczęły na mnie ciekawie.
– Oto siądźmy tutaj, mówiłem dalej, i porozmawiajmy chwilkę.
Na tę niezwykłą propozycją, uśmiech na ustach Róży przemienił się w lekki grymas, świadczący, że jej usposobienie wewnętrzne przestało z nim harmonizować.
– I owszem, odparła z pewnym przymusem, oglądając się niepewna, jakby nie wiedziała, czy nowe stanowisko zdobyte tego wieczora i osobiste położenie moje upoważniało ja do tej rozmowy. Przecież po chwili wahania usiadła na brzegu kanapy, zbierając szerokie fałdy sukni jak ptaszek skrzydła każdej minuty gotów do odlotu, i pochyliła ku mnie głowę, ustrojoną w spadające loki i kamelie, jakby oczekując jakiegoś ważnego zwierzenia.
Spojrzałam więc z trwogą i litością na to biedne niedołężne stworzenie, które, dzięki spaczonym pojęciom podlegało w znaczeniu moralnym rodzajowi skaleczenia, jak nogi u chińskich kobiet, lub głowy dziecinne w jakimś pokoleniu dzikich Indian, co zamiast być myślącą ludzką istotą, skazaną była na jakieś sztuczne, bezużyteczne życie, ule panna Róża nie zdawała się wcale zasługiwać na litość, była ona w tej chwili promieniującą szczęściem i wesołością, siedziała wprawdzie wyprostowana ze spuszczonymi oczyma obok Henryka, przecież jej uśmiechnięte usta i zarumienione lica świadczyły o zupełnym zadowolenia a nawet o pewnym wzruszeniu serca. Ręka, w której trzymała wachlarz, drżała lekko, a pierś podnosiła się szybko. Czyż działo się to za sprawą uczucia, zapytywałem sam siebie i nie mogłem na to znaleźć odpowiedzi.
Czyż ta istota mogła wiedzieć co jest uczucie? – Rysy jej piękne, chociaż nie rozwinięte, na wpół dziecinne, na wpół ukształtowane, nieruchome wiecznym przymusem, były piękne, ale na tej zatartej karcie, nie podobna było nic wyczytać, a przecież, w uśmiechu jej koralowych ust, w przelotnym spojrzeniu czarnych źrenic, było coś świadczącego, że w tej nierozwikłanej istocie drgały jakieś ukryte siły, że zdolna ona była kochać, myśleć, nienawidzić, że może kochała już i myślała po swojemu, wedle urobionych idei i konwencjonalnych zasad, które wpojono jej od dzieciństwa, ale to wszystko musiało pozostać tajemnicą dla wszystkich, nawet dla tego, któremu oddawała się bez namysłu. Bo i cóż namysł zna – czy dla tych, co nie doszli do świadomości siebie, co znaczy wolna wola dla istoty nie mającej wytkniętego kierunku, nie wiedzącej czego ma chcieć i pragnąć. Spoglądałem więc z rodzajem trwogi na tę młodą piękną kojarzącą się parę i zamyśliłem się nad niepojętą lekkomyślnością, z jaką ludzie zazwyczaj przystępują do tej najważniejszej sprawy w życiu. Fakt ten uderzał mnie nieraz, ale nigdy tak boleśnie jak w tej chwili, gdy dotykał ukochanego przeze mnie człowieka, gdy widziałem, z jaką odwagą brał za żonę, za towarzyszkę życia, kobietę nieznaną jemu, nieznaną, jeszcze samej sobie? i znowu stawiałem pytanie, co z tej kobiety zrobi życie, bo dzisiaj była to tajemnicza larwa, z której mógł zarówno wytworzyć się cudny motyl, jak ćma obrzydła. Ale te wszystkie pytania były daremne, – przyszłość dopiero odpowiedzieć mi mogła po niewczasie. Jednakowoż pomimo to, iż mówiłem sobie sto razy, że panna Rózi nie jest jeszcze osobą, a zatem i zbadaną być nie może, starałem się w ciągu wieczoru przybliżyć się do niej. Rzecz ta łatwą nie była, bo jak tu przystąpić staremu człowiekowi, nie posiadającemu żadnej światowej dystynkcji, do świetnej dziewczyny na balu, bez wywołania grymasu, niechęci lub znudzenia na jej twarz uśmiechnięta. Przecież po kolacji upatrzyłem chwilę, w której przechodziła sama przez boczny salon i zbliżyłem się do niej. Nie tańczono jeszcze, nic zabierałem jej więc drogiego czasu, a Henryk rozmawiał właśnie z jej matką, pora więc była stosowną, ale ja nie bardzo wprawny w szermierkę słów z tym rodzajem motylkowatych istot, złożyłem ukłon pannie Róży i nic wiedziałem od czego zacząć.
To wprowadziło mnie w prawdziwy kłopot, chciałem zawiązać z nią swobodną zwyczajną gawędkę, do której ten wstęp uroczysty okazywał się zupełnie nie właściwym. Milczałem me wiedząc od czego zacząć.
– I cóż mi pan masz powiedzieć, spytała ze skrywaną ciekawością.
Patrzyłem z zajęciem na grę jej twarzy, na lśniące pukle czarnych włosów, z których dolatywała mnie wyszukana woń heliotropu, ale to nic mogło starczyć za odpowiedź.
Ona była prawdziwie podobną do kwiatu którego imię nosiła; piękna i bezmyślna rozkwitała spokojnie.
W tej chwili dały się słyszeć pierwsze dźwięki muzyki zaczynającej wygrywać jakąś skoczną polkę.
Fałdy sukni zatrzepotały jak skrzydełka.
– Pani pilno, wyrzekłem, powrócić, do tańca. Mówiłem to z całą prostotą ducha, uważając za rzecz bardzo naturalną, że młoda dziewczyna lubi zabawę.
Ale panna Róża przybrała wyraz obojętny, wstrząsnęła ukwieconą główką i odparła sznurując usta.
– Wcale nie. – Chociaż ruch jej i oczy mówiły co innego.
– Jak to, pochwyciłem, pani nie lubisz tańczyć?
– O nie, wyrzekła wyraźnie wbrew oczywistości, rzucając ukradkowe spojrzenie na balową sale.
– Więc cóż pani lubisz spytałem zdziwiony.
Na to niedyskretne pytanie, panna spojrzała na mnie wielkimi oczyma, i odpowiedziała długim frazesem, w którym kwiaty, wieś, wiosna, poezja, splatały się w sielankowe obrazy pełne konwencjonalnie niewinności i wdzięku.
Nie pytałem o nic więcej, i pierwszy lepszy pozór posłużył mi do zerwania rozmowy, z której nie mogłem się niczego spodziewać. Ja nie pragnąłem wcale powtarzać z nią po raz setny stereotypowej rozmowy prowadzonej z wszystkimi pannami w podobnym wypadku, ja chciałem pochwycić w niej jakie żywe słowo i niemierzone uczucie. Pod tym względem nie powiodło mi się, może wziąłem się do tego niezręcznie, może atmosfera balu nie sprzyjała szczerszym zwierzeniom, dość że nie skorzystawszy nie z chwili przebytej z narzeczoną Henryka, oddaliłem się równie nieświadomy jak byłem dotąd, jej rzeczywistej istoty.
– A tak, oświadczyłem się dzisiaj i naturalnie zostałem przyjętym.
Bal trwał dalej. – Widziałem jak piękna panna przechodziła koleją z rąk do rąk i z coraz nowym tancerzem mknęła po gładkiej posadzce; twarz jej od zmęczenia i gorąca była coraz różowszą, pierś falowała coraz szybciej, ale prócz tych powierzchownych oznak nie dojrzałem nic więcej. Panna Róża pozostała dla mnie nieczytelnym hieroglifem. Czy była nim dla wszystkich?… czy Henryk lepiej ode mnie znał swoją narzeczoną i wiedział, co się kryje pod konwencjonalna, maską narzuconą obyczajem? czy też zadowalał się tą maską, biorąc ją w dobrej wierze za prawdę? – były to kwestię, które postanowiłem mu zadać, ale przekonawszy się jak mało chwila obecna sprzyjała poważniejszej rozmowie, pozostawiłem je na później.
Sam jednak nic mogłem się wmieszać do ogólnego ruchu i wesołości, coś mnie dręczyło i niepokoiło o przyszłość, na przekór tym, co przyjmowali ją tak nieoględnie; wobec, tych ludzi igrających wyraźnie zżyciem, zrodził się w sercu moim smutek dziwny. Czyż było ono tak małym darem, by rzucać szczęście lub nieszczęście jego na wolę losów? Czyż w piersi ludzkiej nie są złożone pierwiastki tego wszystkiego, co wielkie, piękno i szlachetne? Czyż ludzie nie powinni rozwijać ich zamiast zagłuszać i znaleźć szczęście w dojściu do wysokich przeznaczeń człowieka?
Myślałem to wszystko, patrząc na wirujące pary, i nie mogłem oczów odwrócić od tej jednej, która zajmowała mnie wyłącznie, a ponieważ panna Róża była… dla mnie niezrozumiałą, zwróciłem więc całą uwagę na mego dawnego ucznia.
Henryk był wesołym, ożywionym i nadskakującym, jak wypadało być narzeczonemu bogatej i pięknej panny; ale daremnie śledziłem w rysach jego śladu jakiegoś głębszego uczucia, nie było w oczach jego rozczulenia ni zadumy, jaką miłość piętnuje wybranych swoich, tylko czasami, gdy patrzał na Róże, źrenice zapalały mu się powszednim blaskiem, zapewne, dla tego tylko, że on był młody a ona piękną. Ale i to zwyczajne uczucie krwi i nerwów było przelotnym, znikomym, nie znamionowało pożaru zmysłów, który by przynajmniej mógł służyć za usprawiedliwienie tego małżeństwa.
Chociaż młody, Henryk nie miał już lat dwudziestu, bawił się używał dostatków i żył wiele, a to wszystko znamionowało się na jego twarzy pewną obojętnością i odcieniem znudzenia, które nie pozwalało mu na zbytnie wrażenia. Henryk był zupełnie panem siebie wobec tej pięknej dziewczyny, której ręki zażądał.
Rano dopiero, gdy promienie wschodzącego słońca wdarły się do salonów gasząc mdłe światła lamp, goście rozjeżdżać się zaczęli. Henryk pożegnał się jeden z ostatnich i zbliżył się do mnie w chwili właśnie, gdy zapinałem ostatni guzik paltota.
– Jedziemy razem, wszak prawda – wyrzekł ze zwykłą swobodą.
Nie miałem nic przeciwko temu; spodziewałem się, że zechce mi coś powiedzieć, zwierzyć się z uczuciami swymi, wsiadłem więc do jego koczyka i rącze konie uniosły nas z przed ganku na szeroką drogę wysadzoną jarzębiną, wiodącą do majątku Henryka Sinogóry.
Był to śliczny ranek październikowy, młoda zieloność obsianych pól perliła się od rosy i połyskała tęczowymi blaski, tumany mgły opadały z wolna wlokąc się podartymi szmatami nad ziemią, korale jarzębin błyszczały świątecznie, a żółkniejące liście zdawały się przechowywać słoneczne promienie i rozweselać nimi jesienny krajobraz. W oddali siniały i błękitniały co raz bardziej w mgle rannej pasma wzgórz obrosłych czarnymi lasami sosen i jodeł, odkrywając gdzie nic gdzie porozrzucane chaty w wąwozach, kościół lub dwór bielejący na tle sadu, powietrze było ciepłe, ciche, tą dziwną ciszą ukojenia i spokoju, jaki cechuje schyłek roku, zarówno jak schyłek pożytecznego życia; żaden wiatr nie wionął, żaden się głos nie ozwał, umilkły wiosenne skowronki i letnie świerszcze – tylko czasami wróbel zaświegotał.
Jechaliśmy czas jakiś, obydwaj w milczeniu; Henryk palił cygaro, a ja spoglądałem z zachwytem na świat otaczający: piękność jego przejmowała mnie rozkoszą, pierś moja rozszerzała się, wznosiły myśli, czułem się w tej chwili zupełnie szczęśliwym, owym szczęściem bez burz i niepokojów, jakie dać może tylko spokój sumienia i rozwinięte pojecie.
Spojrzałem na niego dawnego ucznia chcąc podzielić się z nim wrażeniami mymi, ale dostrzegłem, że jego oczy zamiast błądzić po otaczającym świecie, utkwione były w dym ulatujący z cygara, i uśmiechnąłem się mimowolnie; zdawało mi się, że musiał, jak każdy zakochany, wysnuwać z własnej myśli stokroć piękniejsze obrazy niż te, które mógł zobaczyć, że dostrzegał postać ukochanej, rysującą się dla niego na ile mgły powietrznej, błękitnego dymu i promieni słońca. Patrzałem więc na niego z radością i rozrzewnieniem, gdy odezwał się niespodziewanie płosząc marzenia moją.
– Wojciechu! co to się stało ogierkowi, że upada na przednią nogę?
Te słowa, skierowane do furmana odjęły mi słodkie iluzje, którymi się kołysałem, przerywając je gwałtownie. Widocznie serce i myśl Henryka nie były wyłącznie Różą zajęte.
Wojciech zaczął tłumaczyć zdarzony wypadek, ale to nie zadowoliło Henryka, który wyskoczył z powozu i zaczął troskliwie opatrywać ową szwankującą nogę z tak wyłącznym zajęciem, jak gdyby nic innego nie zajmowało go pod słońcem.
Wreszcie załatwiwszy tę ważną sprawę, wsiadł na powrót do powozu i jechaliśmy już dalej stępa, przez wzgląd na ogierka. Znowu pomiędzy nami trwało milczenie, znowu oczekiwałem próżno na jakieś zwie rżenie, aż wreszcie zacząłem pierwszy.
– Więc żenisz się z panną Różą?
Mój dawny uczeń ziewnął, przeciągnął się niedbale i odparł mi najspokojniejszym głosem.
Te słowa, ton, jakim wymówione były, przejęły mnie dreszczem trwogi, zdawało mi się, że widzę swobodne dziecię, igrające nad przepaścią; przecież Henryk nic był wcale dzieckiem, powinien więc był mieć równie dobre jak i ja pojęcie życia, ale są ludzie, co z własnej woli, lub siła okoliczności, pozostają zawsze dziećmi, których chyba zły los i gorzkie doświadczenie na ludzi pasować może.
Spojrzałem na młodego człowieka i spytałem powtórnie mimowolnie prawie.
– Więc na prawdę chcesz się z nią, żenić? Wyrazy te widać uderzyły go naiwnością swoją, bo roześmiał się głośno i odparł.
– A dla czegoż bym się oświadczał?
Ryła to bardzo logiczna odpowiedź, przecież nie zadowoliła mnie wcale.
I zastanowiłeś się dobrze nad tym, co czynisz, wyrzekłem?
Henryk wzruszył ramionami.
– Mad czym się tu bardzo zastanawiać, odparł lekko, panna posażna, dobrze wychowana, ładna i przepada za mną.
– Czyż to wystarczy na szczęście życia, pytałem niewzruszony chcąc koniecznie zmusić myśl jego do zapatrzenia się poważniej na tę kwestię.
Ale usiłowania moje próżnymi były.
– Ach! zawołał, kochany Joachimie, widzę, że swoim zwyczajem bierzesz te kwestię z abstrakcyjnego stanowiska, ja się w teorie twoją wdawać nie myślę, tylko postąpię praktycznie, biorąc za żonę ładną i bogatą dziewczynę, wszakże wszyscy tak robili, robią i robić będą.
Ta zwykła ogólnikowa odpowiedź, to powoływanie się na zwyczaj przyjęty, były to dla mnie rzeczy nie zrozumiałe, gdyż przyznaję to w pokorze ducha, nie mogłem nigdy pojąć, by rzecz jaka przeciwna zdrowemu rozsądkowi, stawała się przez to samo dobrą, pożyteczną lub odpowiadała potrzebom indywidualnym człowieka, że ją tysiące ludzi popełnia. Dla mnie teoria i praktyka były to zawsze dwa wyrazy jednobrzmiące, bezwarunkowo odrzucałem z myśli to wszystko, co w czyn wprowadzić się nie dało, to też słowa mego dawnego ucznia dotknęły mnie do żywego, chociaż znałem zwykłe jego zasady.
– Ja, na twoim miejscu Henryku, odparłem, nie troszczyłbym się o to co robią, lub robili inni, ale zapylałbym swego własnego serca i sumienia o potrzeby jego.
Mój dawny uczeń uśmiechnął się znowu z politowaniem właściwym ludziom światowym, dla niefortunnych myślicieli, co poważają się kontrolować ich zwyczaje.
– To też wyrzekł swobodnie, serce moje nie bierze wcale udziału w tej sprawie.
– Jak to, spytałem, więc nie kochasz nawet panny Róży?
– Ach! biedny Joachimie, pochwycił, jesteś nieoszacowany z twymi wielkimi frazesami, spójrz w koło siebie w rzeczywiste życie i powiedz, kto się dzisiaj kocha, przekonuj się raz, że miłość, ta choroba mózgowa od bardzo dawna wyszła z mody.
Kto się dziś kocha? to zdanie na wszystkie tony powtarzają, ładne panny zaprzedając się bogatym mężom, mężczyźni żeniący się dla zwyczaju, konwenansów, lub co najczęściej dla spłacenia długów i rozsądni niby rodzice, chcący wybić z głowy dzieci niewczesne marzenia. Tak, że stało się ono w końcu rodzajem aksjomatu, przeciw któremu nikt wystąpić się nie odważa; wypowiedziawszy je, społeczność zasypia spokojnie, załatwiwszy się raz z tym burzliwym pierwiastkiem serca, tak niebezpiecznie występującym w życiu. Czy przeto usunięty on jest na prawdę, czy władze skazane na milczenie i milczące długo, nie odezwą się w danej chwili niespodziewana, katastrofą i skrępowane, nie przybiorą potwornej formy? Nad tą kwestią świat, nic zwykł się zastanawiać, a jeśli podejmie ją, jaki bystrzejszy badacz, głos ogólny woła: "daj pokój," poco przywołujesz znów do życia te u trapioną marę, my o niej wiedzieć nie chcemy". Ale z wolą lub mimo woli społeczeństwa, żywotne kwestię dopominają się bytu, łamiąc faktyczny narzucony spokój, pod którym zagrzebać je chciano.
To wszystko jednak leżało po za granicami pojęcia Henryka, on w zupełnie dobrej wierze powtarzał:
"Kto się dzisiaj kocha!" – Nie posiadał tego bystrego poglądu, co pozwala odgadywać uczucia pod maską obojętności, lub myśl głębsza pod salonowym uśmiechem, sądził więc na prawdę, że czynnik sercowy raz na zawsze z życia wymazanym został, tak samo jak demonomania…. i opętania średniowieczne.