- W empik go
Róża Portrety kobiet - ebook
Róża Portrety kobiet - ebook
Portrety kobiet — opowiadania zebrane — od średniowiecza po współczesność. Od pogańskiej Jaromiry do chrześcijańskiej Róży. Bez względu na uwarunkowania historyczne, wpływy polityczne, feministyczne i wszelkie próby zdefiniowania — kobieta jest połączeniem łagodności i siły, indywidualizmu i poświęcenia, a jej powołanie zawsze pozostanie niezależne od jakichkolwiek okoliczności.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-559-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
**
_Las jest pełen tajemnic._
_Ci, którzy kiedyś tu mieszkali, są tutaj nadal._
_W wierzchołkach drzew, w szeleście paproci, w ziemi pokrytej mchem._
_Ci, którzy umarli nigdy stąd nie odeszli._
_Są w korze drzewa, w wyciu wilków, w pohukiwaniu sowy, w żywicy, w szumie wiatru pomiędzy gałęziami._
_Las rośnie w ciszy, tylko upadające drzewo czyni hałas_
_Zachowaj spokój, nie upadaj —_
_Każde cierpienie przeminie_
_Wszystko przemija. Ale oni tu są. W drzewach._
_Wszystko przemija. Tylko las jest wieczny._
_Las jest pełen tajemnic._
ok. 995 roku
Było to w czasach, których nikt nie pamięta; echo minionych dni pobrzmiewa w zakurzonych kronikach. Było to w czasach, kiedy ciemne mroki pełne magicznych zaklęć powoli rozświetlało światło Chrystusa. Było to w czasach, w których myśli pełne życzeń, przekleństw, pragnień, pożądań różniły się biegunowo od ust, które wypowiadały pierwsze słowa modlitwy, czyny zaś znaczyła krew, śmierć, gwałtowność. Było to w czasach, które nigdy nie przeminęły. To, co było — zdarzy się i zdarza się cały czas. Było to w czasach, które są także dzisiaj — co innego myślisz, co innego mówisz, co innego robisz. Te trzy drogi wiją się jak żmija zatruwająca serce jadem przewrotności. Uczyń z niej jedną, prostą drogę. Było to w czasach, kiedy ludzie po raz pierwszy usłyszeli: „Prostujcie ścieżki na przyjście Pana.” Było to w czasach, kiedy człowiek miał być roztropny i dzielny. Co właściwie znaczą te zapomniane słowa? Roztropnym jest człowiek, który przewiduje skutki swojego działania. Dzielny — zdolny do działania, bez narzekania znosi trudy, wypełnia obowiązki, zachowuje pogodę ducha. Było to w czasach, kiedy każdy znał jeszcze znaczenie tych słów.
**
Nocą od czarnej ściany lasu odbijał się głos Jaromiry. Echo niosło jeszcze długo jej wołanie, które w końcu zaczęło oddalać się, cichnąć, aż w końcu zgasło zupełnie. „Gniewko, mój najdroższy Gniewko, uspokój się…”
Nazajutrz bezkresne pola, złote od zbóż ciągnęły się w dal, jak okiem sięgnąć, zdawać by się mogło — bez końca. Liliowa łuna wschodu rozlewała się nisko nad ziemią jak długa wstęga wpleciona w jasne kłosy żyta. Cisza brała całą przestrzeń we władanie; nieprzenikniona, głucha, wszechobecna. Trwała tak nieprzerwanie aż do chwili, gdy poranna krzątanina, rozmowy, śmiechy, kroki, wypełniły ją po same brzegi. Jaromira szła sama nad jezioro, dźwigając sukna do prania, nie zaczekała na pozostałe kobiety. Lubiła ten moment — przed pracą — absolutnej samotności, kiedy mogła zatrzymać się jeszcze i obronić przed zgiełkiem, pędem, gwarem, jakiego nabierał każdy dzień. Stała w zielonej sukni nad brzegiem wody, wpatrzona w dal. Przepełniona spokojem. Błoga chwila. Nie wiedziała nawet, że na skraju lasu stoi mężczyzna spoglądający w jej kierunku. Gładkiej tafli wody nie wzruszał najmniejszy powiew wiatru. Ciemne włosy Jaromiry opadały lśniącą kaskadą aż do jej wąskiej talii. On szedł w jej kierunku, a kiedy podszedł już tak blisko, że mógł dotknąć dziewczyny, chwycił ją w ramiona i mocno przytulił. Jej ukochany Gniewko miał oczy jak studnie, a ona w nich tonęła. Zanurzył dłonie we włosach Jaromiry. Tulił ją mocno do siebie. Trwali tak przez dłuższą chwilę, rozkoszując się swoją bliskością, nie wiedząc jeszcze jak mocno gniew oddali ich od siebie. Demon przychodzi do ludzi przez zranienie. Nie bez powodu na pierwszym miejscu ludzkich grzechów jest pycha, a gniew na drugim. Pycha kroczy przed upadkiem. Tak to działa. Jeśli zranione zostanie nasze „Ja”, wsącza się w ranę gniew jak trucizna, niszcząc wszystko, przekreślając szczęście bezpowrotnie. Ale zanim to się stało spotkali się każdego poranka i każdej nocy. I tamtej, ostatniej nocy także, kiedy dym z ognisk unosił się nad ziemią; szary, gęsty, pełen skrzących się w ciemności czerwonych iskier. Gniewomir chwycił Jaromirę za rękę i pociągnął w kierunku lasu. Przy rozłożystej sośnie zamknął jej drobną postać w swoich ramionach. Odszukał ust Jaromiry. Całował ją mocno, głęboko, żarliwie, gorączkowo, jakby tak noc miała być ostatnią w ich życiu, jakby przeczuwał, że więcej już takich nocy nie będzie…
**
Dzieciństwo Jaromira miała beztroskie i pogodne. Rodzice jej zadbali, by domowik, który zamieszkał w kącie ich izby, każdego dnia zabiegał o to, żeby szczęście nie uciekło. Kto nie miał kątnego boga, temu się nie wiodło. Jaromira zaplatała wianki, pomagała matce w kuchni. Domowik jednak, o którym domownicy nagle zapominają, nie dbają, czmycha nie wiadomo gdzie, kiedy i dokąd. Tak się stało u rodziców Jaromiry. Matka jej popadła w przygnębienie, kiedy młodsze rodzeństwo dziewczyny — słabe, nieodporne, nie mogło przetrwać długotrwałych mrozów i kiedy przyszedł czas żegnania Marzanny — bogini zimy i śmierci, odeszło do zaświatów, do Nawii. Od tamtej pory jej matka rzadko wychodziła z chaty, spędzała całe dni w izbie, leżąc bezczynnie ze wzrokiem utkwionym w pustce. Jaromira usłyszała od ojca: „matka się poddała. Ty teraz musisz być dzielna.” I Jaromiara była dzielna — przejęła wszystkie obowiązki domowe. Codziennie przygotowywała bryję z rozgotowanej kaszy, z różnorodnymi dodatkami; grzybami i do tego robiła polewkę. Do kaszy zawsze dodawała kawałki mięsa dzika albo jagnięciny a do tego rośliny zbierane w lesie albo uprawiane obok chaty: szczaw, jarmuż, cebulę. Często przyrządzała też kapustę kiszoną z dodatkiem ziół lub leśnego chrzanu. Rano przygotowywała rodzinie mleko z dodatkiem chleba a do posiłku popołudniowego przynosiła ojcu piwo, a podczas świąt — miód. Poza krowami rodzice Jaromiry mieli też kozy, świnie, owce i dwa konie. Podobnie jak pozostali mieszkańcy osady obrabiali pola siejąc jęczmień, pszenica, proso, groch, bób i rzepak. Matka Jaromiry w czasach, kiedy jeszcze nie popadła w przygnębienie zajmowała się tkactwem, wyplatała len, szyła ubrania zarówno z utkanych przez siebie tkanin, jak i skór dostarczanych przez ojca dzięki polowaniom. Jaromira lubiła swoje obowiązki. Wprowadzały w jej życie ład i harmonię. Ale że za bardzo w istnienie domowika nie wierzyła, nie zabiegała o to, by w kącie stał miód dla niego. W głębi ducha — podobnie jak ojciec — uważała, że szczęście — czy jest czy tez go nie ma — zależy od samego człowieka. Ojciec nie tylko nie wierzył w kątnego boga, który niby dbał o domowy spokój, ale po nieszczęściu, jakie spadło na nich, wręcz przeklinał domowika i wszystkich bogów. Coraz chętniej i serdeczniej przyjmował w swojej chacie wędrownych misjonarzy, którzy o jakimś Jezusie ciągle opowiadali. Nie podobało się to bardzo Gniewomirowi, który miał Jaromirę wziąć za żonę. U niego w izbie każdy dbał o domowika i wierzył w moc Peruna, a w razie kiedy sprawy nie układały się pomyślnie, nie wahał się zwrócić do pana świata podziemnego — Welesa. Od swoich postrzyżyn i zaplecin Jaromiry, chłopak zakradał się, by patrzeć jak plecie z kwiatów wianki czy krząta się po izbie. Złość go ogarniała, kiedy przynosił jej zające przebite strzała, a Jaromira wzrok odwracała, zamiast się zachwycać jego zręcznością. Mimo to w noc przesilenia letniego chwycił ja za rękę i zaciągnął do lasu. Tam całował ja długo, mocno, aż i ona przylgnęła do niego, obiecując mu swoją miłość aż do samej śmierci.
Jacy bogowie tak bardzo poplątali ich życiowe ścieżki, które miały być przecież takie proste…
Jaromira czasem jeszcze widziała Gniewomira takiego, jakim był kiedyś, w tych cudownych latach młodzieńczych, nieskażonych jeszcze żadnym poważnym zranieniem. Kochała go wtedy tak bardzo. On był częścią jej duszy. A ona — jego. Teraz jednak te lata bezpowrotnie minęły. Gniewomir nie był już tym samym człowiekiem, a myśl o nim stała się bolesna…
Rysy twarzy Jaromiry rozmywały się w półmroku. Przez szczeliny w oknie przeciskał się promień zachodzącego słońca, który sprawiał, że jej czarne włosy płonęły w tej chwili ciemną czerwienią. Milczała od dłuższej chwili ze wzrokiem utkwionym w najciemniejszym zakamarku izby.
— Zamykają się jedne drzwi, by mogły otworzyć się kolejne. Tracimy coś, by zyskach coś ważniejszego. Nasz czas tutaj jest niczym wobec wieczności. Jesteśmy tu tylko na chwilę. Wszystko przeminie. Cierpienie przeminie. A to, co zrobisz z cierpieniem zależy od ciebie. Czy cierpienie będzie drogą do spokojnej wieczności czy do wiecznego piekła — to zależy od ciebie. Nie zaznasz spokoju dopóki nie wybaczysz. Ten wędrowiec, który u mnie dożył ostatnich chwil swego życia na tej ziemi mówił: „nie zaznasz spokoju, dopóki nie wybaczysz. Chrześcijaństwo jest religią przebaczenia. Pogaństwo to nieustannych życzenia i złość prowadząca aż do zemsty za ich nie spełnienie — powiedziała Wolanta, a w jej głosie brzmiał wielki spokój, ale była też stanowczość.
— Jak mam zapomnieć?! — zapytała Jaromira, podnosząc wzrok na Wolantę.
— Wybaczyć to nie znaczy zapomnieć. Wybaczyć to znaczy nie odczuwać złości i pragnienia zemsty z powodu doznanej krzywdy. Wybaczyć to znaczy przemienić zło w dobro. To wieczny spokój.
— Zostanę tutaj… -wyszeptała Jaromira — razem z moim dzieckiem… — Dodała, a jej głos w zapadającej ciemności był jak srebrny strumyk w nocnym lesie. A potem, kiedy zmógł ją sen, znowu widziała wszystko, co zdarzyło się w niedalekiej przeszłości. Rozpamiętywała nawet w snach, ale już — bez rozpaczy, i bez złości.**
Gniewomir
Podczas tej całej drogi, w którą wyruszył wiele dni temu, uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie był sam ze sobą. Nie miał czasu pomyśleć, zastanowić się nad tym, co robi. Wychowywany od dzieciństwa w duchu niezdrowej rywalizacji ulegał własnej gwałtowności. Słyszał, że ma być dzielny i z tym nie miał żadnego problemu. Zawsze silny, pogodny, gotowy do działania, nie narzekał nigdy na żadne trudności. Był gotowy zabić bez wyrzutów sumienia każdego, kto sprzeciwiał się jego widzeniu świata albo jego woli. Musiał być we wszystkim najlepszy. Najsprawniejszy na polowaniu. Najbystrzejszy w strzelaniu z kuszy. Najdzielniejszy w boju. Był przekonany o swojej wyjątkowości, niezwyciężoności, dlatego w chwilach zagrożenia nie czuł nawet strachu. Osiągnął wszystko, co chciał. Do pełni życia brakowało mu tylko Jaromiry.
Widział ją nieustannie pod przymkniętymi powiekami. Stała nad brzegiem jeziora. Wpatrzona w dal. Jaromira w zielonej sukni. Czuł nadal jej ciało, kiedy w tamtą czerwcową noc lgnęła do niego, jakby stanowiła jego własność, była jego integralną, nierozerwalną częścią. Pamiętał jej pocałunki. Najpierw wstydliwe, delikatne, później — zachłanne, kradzione ukradkiem w leśnej gęstwinie. Ale kiedy przychodził sen Jaromira znikała. Widział krew, coraz więcej krwi. Złe sny biorą się ze złych myśli. Dlaczego ta harmonia czerwcowej nocy pierzchła jak poranna mgła? Zranienie. Wszystko przez zranienie. Szatan przychodzi do nas przez zranienie. Kiedy coś nas mocno zaboli, pojawia się gniew, złość, pragnienie zemsty, szatański chaos wywraca dotychczasowy porządek do góry nogami. Najpierw słowa Sambora zraniły jego wierzenia w moc Peruna, a potem odmowa ojca Jaromiry były jak drzewo dorzucone do już i tak palącego się ognia. Szukał usprawiedliwienia na wszystko, co się wydarzyło. Nie znajdował. Zamykał oczy i znowu ją widział. Jaromira w zielonej sukni, z włosami rozwiewanymi przez wiatr… Podobne myśli i obraz dziewczyny towarzyszyły mu podczas drogi. Aż do chwili, kiedy noc zapadła i dotarł nad jezioro, leżące w dolinie. Mieszkańcy pobliskiej osady nazywali to miejsce jeziorem zapomnienia. Niejeden wyczuwał tutaj obecność przeciwnika Peruna, podziemnego boga magii — Welesa. Jakby to tutaj w tym miejscu stoczyła się kiedyś walka pomiędzy bogami, po której z chaosu wyłonił się obecny świat. Z ich walki powstało niebo, ziemia, rośliny, jak również podziemie ciemne i związane ze śmiercią. Nieustanna wojna jednak trwała dalej. W mrocznej walce ścierali się nadal ze sobą Perun — bóg nieba, władający błyskawicami, trzymające błyskawicę w swojej dłoni oraz bóg chaosu i ciemności w postaci żmii-smoka — Weles. Każdy to czuł, jeśli nie każdego dnia, to w chwilach zagrożenia, kiedy mimo wiary w opiekę Peruna, płonęły całe osady po najazdach germańskich plemion. I każdy to czuł chociaż raz w życiu we własnej duszy, kiedy pragnienia brały górę nad rozsądkiem. I każdy to czuł przez chwilę w tym miejscu, nazywanym od dawien dawna — miejscem zapomnienia, jakby to był początek Nawii, podziemnego świata, w którym dalej żyli, ci którzy odeszli z tej ziemi. Gniewomir zatrzymał się, spojrzał w dal, przed siebie. W ciemności lśniła srebrna misa jeziora. W świetle księżyca nawet zielona błona spowijająca jego brzegi wydawała się teraz srebrna i migotliwa jak gwiazdy. Za dnia miejsce to bezpieczne i pogodne, teraz wydawało się emanować jakąś złowrogą siłą, mrocznym blaskiem, który pociągał wędrowców, zniewalał i popychał wprost w taflę niewzruszonej nawet najlżejszym powiewem wiatru wody. Gniewomir też jak wielu innych przed nim zatrzymał się w tym miejscu, by odpocząć i doczekać świtu. Zwabiony połyskliwym srebrem stanął nad brzegiem jeziora i przez chwilę przemknęła mu myśl, by teraz, tutaj to wszystko zakończyć Poddać się, nie jechać dalej, nie szukać Jaromiry, o wszystkim zapomnieć. Pochylił się, zanurzył dłoń w wodzie i przetarł oczy. Poddać się, teraz, po czterdziestu dniach podróży, byłoby głupotą. Poddać się nie zobaczywszy już nigdy Jaromiry, byłoby szaleństwem! Chłód wody orzeźwił go i przywrócił przytomność. Zerwał się na równe nogi, uświadomiwszy sobie, że stoi nad brzegiem jeziora zapomnienia. Jak wielu topielców skrywało się na jego dnie, to tylko sam Weles mógł wiedzieć. Jeśli ceną zapomnienia o wszystkim, co zrobił byłaby niepamięć o Jaromirze, to Gniewomir nie chciał zapominać. Nie chciał się poddać. Będzie pamiętał o wszystkim, nawet o tym, co go w tej chwili boli, bylem o niej pamiętać i ją odnaleźć. Rozpalił ogień nieopodal jeziora. Położył się w jego kręgu. Zasnął. I tak dotrwał do świtu. Srebrzysta tafla zniknęła wraz z księżycem. Teraz mlecznobiała mgła jak dym z wygaszonego ogniska wisiała nisko nad taflą wody. Trzepot skrzydeł i krzyk dzikiego ptactwa zrywającego się do lotu rozdarł ciszę poranka, wyrywając Gniewomira ze snu. Pora ruszać w dalszą drogę.
Mieszko I i Bolesław Chrobry
Mieszko I z dynastii Piastów. Syn Siemomysła, wnuk Lestka. Ojciec Bolesława I Chrobrego, Świętosławy-Sygrydy, Mieszka, Lamberta i Świętopełka. Brat Czcibora — mocną ręką władał księstwem Polan.
Zwyczaje na dworach piastowskich książąt i któlów nie różniły się zanadto od innych dworów, były niestety bardzo okrutne. Nie jest prawdą, że słowiańscy Polacy byli łagodni i rozmiłowani w sielance. Jak większość państw, tak i polskie rodziło się jako rozbójnicze — zapewniało łupy, branki i kontrolowało handel. Chrystianizacja Polski, która miała wprowadzić ład i harmonię w obyczajowość, w miejsce tortur, zabójstw i rozpusty była rozciągnięta w czasie na kilka wieków. Jeszcze Bolesław Chrobry, żeby zapewnić sobie pełnię władzy wypędził macochę i braci, a swoich zaufanych ludzi Odylena i Przybywoja — oślepił. Wyłupywanie oczu, okaleczanie, kastracje, zamachy, zabójstwa, otrucia, zdrady były częścią dziejów Piastów. Zresztą okrucieństwo dotyczyło nie tylko Piastów. U naszych sąsiadów było jeszcze gorzej. Niemcy nie uważali Słowian nawet za ludzi. Porównywali Słowian do psów oraz bydła. I twierdzili, że słowiańskie życie nie ma najmniejszej nawet wartości, więc mogą ich zabijać. Czesi z kolei dokonali kastracji na królu Mieszku II Lambercie. Schwytali go podczas wiecu, rzemieniami skrępowali mu genitalia tak, że nie mógł już mieć więcej dzieci. Była to reakcja na to, że jego ojciec król Bolesław Chrobry, wyrządził im podobną krzywdę. Oślepił ich księcia, a swego wuja Bolesława III Rudego. Zemsta była normą. Wybaczenie było kwestią kompletnie nieznaną, niezrozumiałą, nieobecną. Pojęcie — wybaczenia — pojawiło się dopiero wraz z kulturą chrześcijańską.
Mieszko I wziął ślub z Dobrawą Przemyślidką i przyjął chrzest w 966 roku. Odprawił siedem swoich nałożnic i stał się chrześcijańskim władcą, włączając swoje państwo w zachodni krąg kultury chrześcijańskiej.
Dla Mieszka I jego doradców, Bóg zwycięskich Niemców i Czechów na pewno zaliczał się do bogów silniejszych. To przekonanie, połączone z politycznymi korzyściami przejścia na chrześcijaństwo, skłoniło do przyjęcia chrztu. Chrzest miał przede wszystkim znaczenie polityczne — spowodował umocnienie władzy Mieszka przez religijne jej usankcjonowanie i równocześnie pomógł ustanowić samodzielną pozycję państwa Polan w chrześcijańskiej Europie.
Po przyjęciu chrześcijaństwa zaczęto do Polski ściągać duchownych. Było to korzystne dla rozwoju kraju, gdyż byli to najlepiej wykształceni ludzie ówczesnej Europy. Uczyli nowej religii, a także wprowadzili do Polski pismo łacińskie. Dało to początek literaturze pisanej na ziemiach polskich. Klasztory i kościoły były ośrodkami życia intelektualnego i artystycznego. Duchowni znali również tajniki uprawy roli. Nauczyli Polan melioracji podmokłych terenów, wprowadzili nowe narzędzia oraz dwupolówkę, co doprowadziło do rozwoju gospodarki rolnej. Przyjęcie chrześcijaństwa przyczyniło się do rozwoju budownictwa. Powstały romańskie kamienne kościoły, które zapoczątkowały nowy styl w architekturze nieznany wcześniej na ziemiach polskich. Pojawiło się malarstwo i rzeźba sakralna. Z czasem powstały też szkoły katedralne, które kształciły młodych ludzi na wysokim jak na tamte czasy poziomie.
Nowa religia była atrakcyjna dla wyższych warstw społecznych, a także mieszkańców grodów i podgrodzi, którzy w większym stopniu dostrzegali praktyczne korzyści przyjęcia chrztu, a także mieli wiele okazji, by poznać duchową stronę chrześcijaństwa.
Jednak dla mieszkańców odległych od centrów osad, wychowanych w kulturze pogańskiej, wiara chrześcijańska mimo chrztu pozostawała obca. Jeszcze przez kolejne dwa wieki większość ludności w praktyce nadal pozostawała poganami. Nawet, jeśli ktoś brał ślub w kościele chrześcijańskim, pod wieczór odbywał się kolejny — pogański, podczas którego przy ogniu rozpalonym bujnie, w tanecznym kole falowali uczestnicy biesiady, a kapłan składał na ołtarzu krwawe ofiary z kozy. Odurzeni napojem z czerwonych muchomorów tańczyli w rytm piszczałek i bębnów. Ich codzienność pełna była magii. Domowe bożki zamieszkiwały izby, w lasach trzeba było strzec się Licha, strumienia pełne były wodników, rusałek, a niespokojne duchy nieszczęśliwie zmarłych albo zamordowanych ludzi snuły się po lasach, polach, bezdrożach, jako strzygi, upiory czy zmory. Wróżby, zaklęcia, mikstury, ogniska, ofiary wypełniały codzienność; trzeba było obłaskawić bóstwa i zapewnić sobie spełnienia wszystkich życzeń.
**
Wojciech Sławnikowic
W Libicach, w roku 956 na świat przyszedł syn Sławnikowiców — możnego rodu Czech. Matka piękna, ciemnowłosa, o wielkich czarnych oczach z czułością otuliła synka suknem. Obydwoje z mężem postanowili, że będzie miał na imię Wojciech. Zostanie rycerzem. Będzie pociechą wojsk. Jednak Wojciech jeszcze jako maleńki chłopiec ciężko zachorował. „Nie wyjdzie z tego. Umrze”. Tak słyszeli rodzice od każdego, u kogo szukali pomocy. Wtedy matka Wojciecha zaczęła się modlić do Maryi. Kto lepiej wysłucha matki jak nie druga matka, która straciła swego syna?
„Ofiaruję mego syna, Tobie, Mario, Synowi Twemu Jezusowi Chrystusowi, by Bogu służył, by Boga cieszył, a nie wojsko, tylko ocal go, żeby tylko nie umarł, proszę…” Siła modlitwy jest niepojęta. Wojciech wyzdrowiał i od tej pory wiadomo było, że zostanie księdzem. Na bierzmowaniu przyjął imię Adalbert. Kiedy jako młody duchowny znalazł się na dworze w Pradze, zrozumiał, że to życie w niczym nie przypomina drogi ku Bogu. Zmęczony był nieustannym ucztowaniem, ciężki, opity winem, zmęczony fałszem tego świata, pragnął wstąpić do klasztoru. Miał dosyć hałaśliwego ucztowania, podsyłania mu nałożnic do komnaty, które bezwstydne, nagie czekały na niego, by go popsuć. Ich wulgarność, budziła w nich niechęć. Wciąż był świadkiem zdrad i intryg na dworze, fałszywych miłostek, kobiet, które gotowe były oddać się każdemu, kto miał władzę i pieniądze. Pragnął modlitwy w ciszy, pragnął kochać ludzi, ale to było tak bardzo trudne, kiedy widział to wszystko. Pełno tu było romansów, zdrad, namiętności, zachłannej potrzeby władzy, wrogości do całego rodu, Sławnikowiców. Prawdziwa miłość przynosiła spokój. Bóg jest miłością. Bóg jest spokojem. Wojciech wiedział, że w zaciszu klasztornej celi doświadczy tego w pełni. Tymczasem został nagle wezwany do umierającego biskupa Pragi i usłyszał ku swej rozpaczy, ze teraz on — Wojciech zostanie biskupem praskim. Z jednej strony otoczono go szacunkiem, z drugiej jednak cały czas odczuwał ataki możnowładców, którzy chcieli zniszczyć ród Sławnikowiców. W 994 ludzie jednego z wielmożów z czeskiego rodu Wrszowców wywlekli z kościoła św. Jerzego niewierną żonę swego pana i zamordowali ją na oczach Wojciecha. Wojciech ukrył ją tam, gdy szukała azylu w świątyni. Wojciech uciekł z Pragi, by wstąpić do klasztoru. Jednak decyzją synodu musiał do Pragi powrócić. Szedł pieszo z Rzymu do praskiego biskupstwa, kiedy w tym czasie 27 września 995 roku do Libic przybyli czterej bracia Wojciecha z żonami i dziećmi na dzień. świętego Wacława. Książę Bolesław zawarł po licznych sporach pokój z rodem Sławnikowiców. Bolesław potajemnie wysłał do Libic ród Werszowców, który miał tego dnia wymordować Sławnickowiców. Czterech braci Wojciecha razem z żonami i dziećmi wjechali do miasta na koniach radośnie witani przez tłum Libniczan. Nagle Werszowcy wyciągnęli miecze. Bracia z rodzinami schronili się w bazylice. Jednak usłyszeli, że jeśli nie wyjdą na zewnątrz, życiem za to zapłacą Libiczanie. Wyszli z kościoła i oddali miecze, a wtedy zgodnie z rozkazem księcia Bolesława zostali ścięci przez jego ludzi. Zginął Sobiepor, Spytimir, Dobrosław, Porzej, ich żony i dzieci, w sumie dwanaścioro dzieci. Tylko dwóch braci Wojciecha ocalało — Radzim, który odnalazł Wojciecha w drodze z Rzymu do Pragi i opowiedział o zbrodni oraz Sobiesław, który przebywał u Polan, schroniony przez Bolesława Chrobrego.
Po tym, co się stało Wojciech nie chciał wracać do diecezji praskiej. Zatrzymał się na dworze Ottona III. Stamtąd wyruszył do kraju cesarskiego sojusznika — Bolesława I Chrobrego, u którego przebywał ocalały z rzezi jego najstarszy brat Sobiesław.
Wojciech w Gdańsku i Elblągu zachwyciła wielkie tłumy ludzi. W Gdańsku przeprowadził masowy chrzest i rozkazał wyciąć święty dąb. Następnie łodzią, osłaniany przez 30 wojów Bolesława Chrobrego dotarł razem ze swoim przyrodnim bratem Radzimem do ziemi Prusów. Wyruszając do Prus, Wojciech wiedział, że zginie. Dlatego odprawił wojsko, które dał mu Bolesław Chrobotu dla ochrony. Poświęcił własne Zycie, by zginął tylko on i nikt więcej. Poszedł tylko ze swym bratem Radzimem i dwoma duchownymi, bez żadnej broni. Nie chciał nikogo nawracać na siłę. Był przepełniony łagodnością i przebaczeniem. Za to, co spotkało jego braci mógł wzniecić wojnę w Pradze. Nie chciał tego. Wolał służyć Chrobremu i wypełnić misje, którą mu powierzył — nawrócenie Prusów na chrześcijaństwo. To była jego ostatnia misja…
Tymczasem Słowianie niewiele wiedzieli o tych wydarzeniach, żyli dalej swoim życiem, wiarą przodków…