Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rozbitek z "Cynthii" - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozbitek z "Cynthii" - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I PRZY­JA­CIEL PANA MA­LA­RIU­SA

Ani w Eu­ro­pie, ani gdzie­kol­wiek in­dziej nie ist­nie­je chy­ba uczo­ny, któ­re­go fi­zjo­no­mia by­ła­by tak po­wszech­nie zna­na, jak ob­li­cze dok­to­ra Schwa­ry­en­cro­ny ze Sztok­hol­mu; jego por­tret po­wie­la­ny przez kup­ców pod mar­ką fa­brycz­ną na mi­lio­nach bu­te­lek pie­czę­to­wa­nych zie­lo­nym la­kiem do­cie­ra wraz z nimi do naj­dal­szych za­kąt­ków świa­ta.

Chcąc być w zgo­dzie z praw­dą mu­si­my wy­znać, że owe bu­tel­ki nie za­wie­ra­ją nic in­ne­go jak olej z wą­tro­by dor­szów, lek wiel­ce ce­nio­ny i na­wet sku­tecz­ny, któ­ry, przy­no­si Nor­we­gom rok w rok do­chód, opie­wa­ją­cy na sumy ośmio – lub dzie­wię­cio­cy­fro­we, wy­ra­ża­ne w kro­ne­rach, in­a­czej ko­ro­nach o war­to­ści jed­ne­go fran­ka i trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu cen­ty­mów.

Nie­gdyś ową pro­duk­cją zaj­mo­wa­li się ry­ba­cy. Dziś pro­ce­sy otrzy­my­wa­nia tych wy­cią­gów są bar­dziej na­uko­we i księ­ciem tego dość spe­cjal­ne­go prze­my­słu jest wła­śnie słyn­ny dok­tor Schwa­ry­en­cro­na.

Nie znaj­dziesz oso­by, któ­ra by nie za­uwa­ży­ła tej spi­cza­sto przy­strzy­żo­nej bro­dy, tej pary oku­la­rów, tego za­krzy­wio­ne­go nosa oraz czap­ki z fu­tra wy­dry. Ry­ci­na nie na­le­ży, być może, do naj­przed­niej­szych, ale po­do­bień­stwo jest ude­rza­ją­ce. Do­wo­dem jest to, co wy­da­rzy­ło się pew­ne­go dnia w po­cząt­ko­wej szko­le w Nora, osa­dzie po­ło­żo­nej na za­chod­nim wy­brze­żu Nor­we­gii, o parę mil od Ber­gen.

Ze­gar wy­dzwo­nił dru­gą po po­łu­dniu. Dzie­ci znaj­do­wa­ły się w kla­sie, ob­szer­nym po­miesz­cze­niu wy­sy­pa­nym pia­skiem… – dziew­czę­ta po le­wej, a chłop­cy po pra­wej – wpa­trzo­ne w czar­ną ta­bli­cę, na któ­rej na­uczy­ciel, pan Ma­la­rius, de­mon­stro­wał im za­sa­dy pew­ne­go twier­dze­nia, kie­dy na­gle otwar­ły się drzwi i fu­trza­na pe­li­sa, fu­trza­ne buty, fu­trza­ne rę­ka­wicz­ki oraz czap­ka z wy­dry po­ja­wi­ły się w pro­gu.

Dzie­ci po­wsta­ły z sza­cun­kiem na­leż­nym każ­de­mu, kto wcho­dzi do kla­sy. Żad­ne z nich nie zna­ło nowo przy­by­łe­go. Ale uj­rzaw­szy go wszyst­kie szep­nę­ły:

"Pan dok­tor Schwa­ry­en­cro­na!"

Tak wiel­kie było po­do­bień­stwo twa­rzy przy­by­sza do por­tre­tu umiesz­cza­ne­go na bu­tel­kach dok­to­ra.

Trze­ba rzec, iż ucznio­wie pana Ma­la­riu­sa mie­li pra­wie sta­le przed ocza­mi owe bu­tel­ki, gdyż jed­na z naj­więk­szych fa­bryk dok­to­ra znaj­du­je się aku­rat w Nora.

Nie mniej praw­dą jest i to, że ów uczo­ny od wie­lu lat nie po­sta­wił sto­py w tym za­kąt­ku i żad­ne z dzie­ci nie mo­gło się chlu­bić tym, iż wi­dzia­ło go kie­dy­kol­wiek przed­tem ży­we­go, we wła­snej oso­bie.

A co do wy­obra­żeń – to jesz­cze inna spra­wa. Roz­pra­wia­no bar­dzo czę­sto o dok­to­rze Schwa­ry­en­cro­nie pod­czas dłu­gich wie­czo­rów w Norø. I w uszach mu­sia­ło­by mu czę­sto dzwo­nić, gdy­by lu­do­wy prze­sąd miał choć naj­mniej­szą wia­ry­god­ność w tym wzglę­dzie.

Tak czy owak, to jed­no­myśl­ne i spon­ta­nicz­ne roz­po­zna­nie, było praw­dzi­wym try­um­fem dla nie­zna­ne­go au­to­ra por­tre­tu, try­um­fem, z któ­re­go ten skrom­ny ar­ty­sta miał pra­wo być dum­ny, a nie­je­den mod­ny fo­to­graf – za­zdro­ścić mu.

Tak, to była rze­czy­wi­ście ta sama spi­cza­sta bro­da, te same oku­la­ry, ten sam za­krzy­wio­ny nos i czap­ka z wy­dry słyn­ne­go uczo­ne­go. Nie mo­gła zajść żad­na omył­ka. Wszy­scy ucznio­wie pana Ma­la­riu­sa wło­ży­li­by za to rękę w ogień..

Dzi­wi­ło ich na­to­miast i zbi­ja­ło nie­co z tro­pu to, że dok­tor był męż­czy­zną o prze­cięt­nej tu­szy i śred­nie­go wzro­stu, a prze­cież wy­obra­ża­li go so­bie jako ol­brzy­ma. Ja­kim to spo­so­bem tak słyn­ny uczo­ny mógł się za­do­wa­lać po­stu­rą nie więk­szą od pię­ciu stóp i trzech cali. Jego szpa­ko­wa­ta gło­wa się­ga­ła panu Ma­la­riu­so­wi za­le­d­wie do ra­mie­nia. Wszak­że sę­dzi­wy już wiek przy­gar­bił moc­no na­uczy­cie­la. Był jed­nak o wie­le szczu­plej­szy od dok­to­ra, co spra­wia­ło, że wy­da­wał się dwu­krot­nie wyż­szy. Jego ta­bacz­ko­wa opoń­cza, któ­ra z bie­giem dłu­gich lat przy­bra­ła zie­lo­na­we tony, po­wie­wa­ła ha… nim jak sztan­dar na drzew­cu. Miał na so­bie krót­kie spodnie i buty z klam­ra­mi, na gło­wie zaś cza­pecz­kę z czar­ne­go je­dwa­biu, spod któ­rej wy­su­wa­ło, się parę si­wych ko­smy­ków. Jego ró­żo­wa, uśmiech­nię­ta twarz tchnę­ła naj­wspa­nial­szą ła­god­no­ścią. On tak­że no­sił oku­la­ry, któ­re nie prze­wier­ca­ły cię jak oku­la­ry dok­to­ra, a spo­za nich błę­kit­ne oczy zda­wa­ły się kon­tem­plo­wać każ­dą rzecz z nie­wy­czer­pa­ną życz­li­wo­ścią.

Jak szko­ła szko­łą, nikt nie pa­mię­tał, żeby pan Ma­la­rius uka­rał ja­kie­goś ucznia. To nie prze­szka­dza­ło, że był ogól­nie sza­no­wa­ny i bar­dzo lu­bia­ny. Miał ta­kie za­cne ser­ce – i każ­dy o tym… wie­dział. Miesz­kań­cy Nora wie­dzie­li też, że pan Ma­la­rius wspa­nia­le zdał w mło­do­ści roz­ma­ite eg­za­mi­ny. Po­zwo­li­ło­by mu to osią­gnąć sto­pień dok­to­ra i zo­stać herr pro­fes­sor w jed­nym z wiel­kich uni­wer­sy­te­tów, zdo­być za­szczy­ty i for­tu­nę. Lecz miał sio­strę bied­ną, Kry­sty­nę, za­wsze cho­rą i cier­pią­cą. A że za nić w świe­cie nie opu­ści­ła­by swo­jej wsi, że bała się mia­sta, lę­ka­jąc się, że lam umrze, pan Ma­la­rius po­świę­cił się dla niej w mil­cze­niu, po czym, gdy zmar­ła po ja­kichś dwu­dzie­stu la­tach bło­go­sła­wiąc bra­ta, pan Ma­la­rius na­wy­kły do swo­je­go po­sęp­ne­go, od­lud­ne­go ży­cia na­wet nie po­my­ślał o tym, by roz­po­cząć inne. Za­ab­sor­bo­wa­ny swo­imi oso­bi­sty­mi pra­ca­mi, o któ­rych za­po­mniał po­wia­do­mić świat, z naj­wyż­szą ra­do­ścią ob­jął sta­no­wi­sko na­uczy­cie­la i wzo­ro­wo pro­wa­dził naj­lep­szą w kra­ju szko­lę pod­sta­wo­wą, wy­cho­dząc w swo­im pro­gra­mie da­le­ko poza na­uki po­bie­ra­ne w szko­łach po­cząt­ko­wych, by wpro­wa­dzać do nie­go ma­te­riał ze star­szych klas. Lu­bił za­chę­cać do na­uki swo­ich naj­lep­szych uczniów, za­po­zna­wał ich z te­ma­ta­mi przy­rod­ni­czy­mi, z li­te­ra­tu­rą sta­ro­żyt­ną i no­wo­żyt­ną, tym wszyst­kim, co za­zwy­czaj przy­pa­da w udzia­le kla­som bo­ga­czy lub lu­dzi do­brze sy­tu­owa­nych, nig­dy na­to­miast ry­ba­kom lub chło­pom.

"Dla­cze­go to, co jest do­bre dla jed­nych, nie mo­gło­by być do­bre dla dru­gich! – ma­wiał. – Sko­ro lu­dzie bied­ni nie za­zna­ją wie­lu ra­do­ści tego świa­ta, dla­cze­go od­ma­wiać im i tej, by po­zna­li Ho­me­ra i Szek­spi­ra, cze­mu nie mamy po­dać im na­zwy gwiaz­dy wio­dą­cej ich po oce­anach albo ro­śli­ny, któ­rą dep­czą stą­pa­jąc po zie­mi. Co­dzien­ny trud po­chwy­ci ich nie­ba­wem za gar­dło, ze­gnie ich nad bruz­dą! Nie­chaj przy­najm­niej w dzie­ciń­stwie za­czerp­ną z tych czy­stych kry­nic i we­zmą swo­ją część ze wspól­ne­go dzie­dzic­twa lu­dzi!"

W wie­lu kra­jach uwa­ża­no by, że ów sys­tem jest nie­bez­piecz­ny, mógł­by może bo­wiem znie­chę­cić lu­dzi skrom­nych do ich mi­zer­ne­go losu i skło­nić do szu­ka­nia szczę­ścia gdzie in­dziej. Ale w Nor­we­gii nikt się o to nie lęka. Pa­triar­chal­na ła­god­ność na­tur, od­da­le­nie od miast, na­wyk pra­co­wi­te­go ży­cia wśród z rzad­ka roz­sia­nych osad zda­ją się usu­wać cał­ko­wi­cie ta­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. To­też owo po­sze­rza­nie wie­dzy lu­dzi pro­stych zda­rza się czę­ściej, niż moż­na by­ło­by przy­pusz­czać. Nig­dzie nie jest ono po­su­nię­te tak da­le­ko za­rów­no w bied­nych szko­łach wiej­skich, jak i gim­na­zjach. Kra­je Pół­wy­spu Skan­dy­naw­skie­go mogą się chlu­bić tym, że kształ­cą pro­por­cjo­nal­nie do swo­jej lud­no­ści o wie­le wię­cej uczo­nych i lu­dzi wy­róż­nia­ją­cych się we wszel­kie­go ro­dza­ju na­ukach ani­że­li ja­ki­kol­wiek inny re­gion eu­ro­pej­ski. Po­dróż­ne­go ude­rza tu usta­wicz­nie kon­trast za­cho­dzą­cy mię­dzy na­tu­ra­mi z po­zo­ru pół dzi­kich i wiel­ką licz­bą fa­bryk oraz ar­ty­stycz­ny­mi wy­ro­ba­mi, któ­re wska­zu­ją na cy­wi­li­za­cję naj­bar­dziej wy­sub­tel­nio­ną.

Ale czas po­wró­cić do dok­to­ra Schwa­ry­en­cro­ny, któ­re­go po­zo­sta­wi­li­śmy na pro­gu szko­ły w Norø.

Pod­czas gdy ucznio­wie nie wi­dząc go do­tych­czas nig­dy w ży­ciu, tak szyb­ko go roz­po­zna­li, in­a­czej było z ich na­uczy­cie­lem, zna­ją­cym dok­to­ra daw­niej.

– Dzień do­bry, mój dro­gi! – za­wo­łał ser­decz­nie ów przy­bysz zbli­ża­jąc się z otwar­tą dło­nią do na­uczy­cie­la.

– Wi­tam pana – od­po­wie­dział pan Ma­la­rius tro­chę nie­pew­nie i z nie­śmia­ło­ścią wła­ści­wą wszyst­kim sa­mot­ni­kom, tym wy­raź­niej­szą, że prze­rwa­no mu jego wy­wo­dy… – Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale mu­szę za­py­tać, z kim mam za­szczyt mó­wić…

– Jak to! Czyż­bym się aż tak zmie­nił od chwi­li, kie­dy ra­zem bie­ga­li­śmy po śnie­gu, i od owych lat, kie­dy pa­li­li­śmy dłu­gie faj­ki w Chri­stia­nii? … Czyż­byś za­po­mniał o pen­sjo­na­cie Kraus­sa i czy na­praw­dę trze­ba, abym przy­po­mniał ci na­zwi­sko two­je­go ko­le­gi i przy­ja­cie­la?

– Schwa­ry­en­cro­na! – za­krzyk­nął pan Ma­la­rius. – Czy to moż­li­we? Czy to na­praw­dę ty?… Czy to pan, pa­nie dok­to­rze?

– Ach, bar­dzo cię pro­szę, po­rzuć­my te ce­re­mo­nie!… Czyż nie je­stem two­im sta­rym Rol­fem, jak ty po­zo­sta­niesz na za­wsze moim za­cnym Ola­fem, moim naj­lep­szym, naj­droż­szym przy­ja­cie­lem z mło­dych lat? O, wiem o tym do­brze!… Czas bie­gnie szyb­ko, obaj nie­co się zmie­ni­li­śmy przez te trzy­dzie­ści lat!… Ale ser­ca na­sze są nadal mło­de, praw­da? I jest w nich ką­cik dla tych, któ­rych po­ko­cha­ło się wów­czas, kie­dy ja­da­li­śmy ra­zem krom­ki su­che­go chle­ba w dwu­dzie­stej wio­śnie ży­cia.

Dok­tor śmiał się i ści­skał dło­nie pana Ma­la­riu­sa, któ­re­go oczy za­szły łza­mi.

– Mój dro­gi przy­ja­cie­lu, za­cny, wspa­nia­ły dok­to­rze! – mó­wił. – Nie zo­sta­nie­my tu dłu­żej. Zwol­nię tych włó­czy­ki­jów, któ­rzy by­najm­niej nie ob­ra­żą się o to i pój­dzie­my do mnie.

– O, wca­le nie – oświad­czył dok­tor zwra­ca­jąc się do uczniów, któ­rzy z naj­więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem ob­ser­wo­wa­li tę sce­nę. – Nie po­wi­nie­nem prze­szka­dzać ci w two­jej pra­cy ani też prze­ry­wać na­uki tej pięk­nej mło­dzie­ży!… Je­śli chcesz spra­wić mi przy­jem­ność, po­zwo­lisz mi usiąść tu­taj, koło cie­bie i bę­dziesz da­lej pro­wa­dził lek­cję…

– Chęt­nie – po­wie­dział pan Ma­la­rius. – Ale praw­dę rze­kł­szy, nie będę już miał ser­ca do geo­me­trii, a przy­obie­caw­szy dzie­ciom, że je zwol­nię, nie­chęt­nie zła­mię dane sło­wo. Ale mo­że­my to wszyst­ko po­go­dzić. Nie­chaj dok­tor Schwa­ry­en­cro­na uczy­ni za­szczyt moim uczniom eg­za­mi­nu­jąc dzie­ci z ich wia­do­mo­ści, po czym po­zwo­li im wy­fru­nąć na resz­tę dnia.

– Wspa­nia­ły po­mysł!… Do­sko­na­le!… Tak oto zo­sta­łem in­spek­to­rem.

– Po czym zwra­ca­jąc się do ca­łej kla­sy, spy­tał:

– Któ­re z was, dzie­ci, jest naj­lep­szym uczniem? – spy­tał dok­tor za­sia­da­jąc w fo­te­lu na­uczy­cie­la.

– Eryk Her­se­bom! – od­po­wie­dzia­ło bez wa­ha­nia z pięć­dzie­siąt dźwięcz­nych gło­sów.

– Ach, to Eryk Her­se­bom?… No do­brze, ze­chciej, Ery­ku, po­dejść tu­taj..

Mniej wię­cej dwu­na­sto­let­ni chło­pak wstał z pierw­szej ław­ki i pod­szedł do ka­te­dry. Było to dziec­ko po­waż­ne, peł­ne god­no­ści, a jego my­ślą­cy wy­raz twa­rzy oraz wiel­kie o głę­bo­kim wej­rze­niu oczy zwró­ci­ły­by wszę­dzie uwa­gę, tu zaś od­ci­nał się szcze­gól­nie od ota­cza­ją­cej go gro­ma­dy ja­sno­wło­sych głó­wek. Pod­czas gdy jego ko­le­dzy mie­li wło­sy ko­lo­ru lnu, ró­żo­wą cerę, oczy zie­lo­ne lub nie­bie­skie, on miał ciem­no­kasz­ta­no­wa­tą czu­pry­nę, oczy brą­zo­we i sma­głą cerę. Nie miał wy­sta­ją­cych ko­ści po­licz­ko­wych ani krót­kie­go nosa i ma­syw­nej bu­do­wy skan­dy­naw­skich dzie­ci. Sło­wem, je­śli cho­dzi o wy­gląd ze­wnętrz­ny od­róż­niał się wy­raź­nie od resz­ty dzie­ci.

Tak jak oni na­to­miast był odzia­ny w gru­be zgrzeb­ne płót­no no­szo­ne przez chło­pów z oko­li­cy Ber­gen; ale de­li­kat­ny za­rys jego głów­ki osa­dzo­nej na szczu­płej wy­kwint­nej szyi, na­tu­ral­ny wdzięk ru­chów i po­sta­wy – wszyst­ko to wska­zy­wa­ło na jego obce po­cho­dze­nie. Nie zna­la­zł­by się ża­den fi­zjo­log, któ­re­go nie ude­rzy­ły­by z miej­sca owe szcze­gól­ne ce­chy, a zwłasz­cza dok­to­ra Schwa­ry­en­cro­nę.

Jed­nak­że w pierw­szej chwi­li nie miał po­wo­dów, aby dłu­żej się nad tym za­sta­na­wiać. Przy­stą­pił tedy od razu do eg­za­mi­nu.

– Od cze­go za­cznie­my? Od gra­ma­ty­ki? – spy­tał chłop­ca.

– Jak pan dok­tor so­bie ży­czy – od­po­wie­dział skrom­nie Eryk. Dok­tor za­dał dwa bar­dzo pro­ste py­ta­nia i zdu­miał się tym, że chło­piec od­po­wie­dział na nie nie tyl­ko po szwedz­ku, ale rów­nież po fran­cu­sku i an­giel­sku. Pan Ma­la­rius na­rzu­cił dzie­ciom ten zwy­czaj. Twier­dził, że rów­nie ła­two jest uczyć się trzech ję­zy­ków, jak jed­ne­go.

– Uczysz ich tedy fran­cu­skie­go i an­giel­skie­go? – spy­tał dok­tor zwra­ca­jąc się do przy­ja­cie­la.

– Cze­mu nie, prze­cież po­słu­gu­je­my się rów­nież ele­men­ta­mi gre­ki i ła­ci­ny. Nie wi­dzę, co złe­go mo­gło­by z tego dla nich wy­nik­nąć.

– Ani ja – ro­ze­śmiał się dok­tor. I otwarł na chy­bił tra­fił ja­kiś wo­lu­men: był to Cy­ce­ro –

Eryk prze­tłu­ma­czył zeń parę zdań do­praw­dy do­sko­na­le.

W tym uryw­ku cho­dzi­ło o… wy­ciąg z cy­ku­ty, któ­re­go na­pił się So­kra­tes. Pan Ma­la­rius po­pro­sił dok­to­ra, żeby spy­tał chłop­ca, do ja­kiej ro­dzi­ny na­le­ży owa ro­śli­na. Eryk od­parł bez wa­ha­nia, iż jest to by­li­na na­le­żą­ca do ro­dzi­ny bal­dasz­ko­wa­tych, oraz po­dał jej ce­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne.

Po bo­ta­ni­ce dok­tor przy­stą­pił do geo­me­trii. Eryk wy­pro­wa­dził pra­wi­dło­wo i do­kład­nie twier­dze­nie o su­mie ką­tów w trój­ką­cie.

Dok­tor oka­zy­wał zdu­mie­nie co­raz głęb­sze.

– To po­roz­ma­wiaj­my przez chwi­lę o geo­gra­fii. Ja­kie mo­rze ob­le­wa na pół­no­cy Pół­wy­sep Skan­dy­naw­ski, Ro­sję i Sy­be­rię?

– Mo­rze Ark­tycz­ne.

– Z ja­ki­mi oce­ana­mi łą­czy się to mo­rze?

– Z Atlan­ty­kiem na za­cho­dzie i Oce­anem Spo­koj­nym na wscho­dzie.

– Czy mógł­byś wy­mie­nić mi kil­ka wiel­kich por­tów na Oce­anie Spo­koj­nym?

– Wy­mie­nię Jo­ko­ha­mę w Ja­po­nii, Mel­bo­ur­ne w Au­stra­lii i San Fran­ci­sco w sta­nie Ka­li­for­nia.

– A za­tem, sko­ro Mo­rze Ark­tycz­ne łą­czy się z jed­nej stro­ny z Atlan­ty­kiem, któ­ry ob­le­wa na­sze wy­brze­ża, z dru­giej zaś z Pa­cy­fi­kiem, czy nie są­dzisz, że chcąc udać się do Jo­ko­ha­my lub do San Fran­ci­sco, na­le­ża­ło­by, jako naj­krót­szą dro­gę, obrać to wła­śnie mo­rze?

– Z pew­no­ścią, pa­nie dok­to­rze – od­parł Eryk – gdy­by była ona prze­jezd­na. Lecz do tej pory każ­dy że­glarz, któ­ry usi­ło­wał prze­być to mo­rze, albo zo­stał uwię­zio­ny w lo­dach, albo mu­siał zre­zy­gno­wać z przed­się­wzię­cia, albo też zna­lazł na tych wo­dach śmierć.

– Po­wia­dasz, że, już wie­lo­krot­nie usi­ło­wa­no "od­kryć pół­noc­ną dro­gę mor­ską z za­cho­du na wschód?

– Z pięć­dzie­siąt razy w cią­gu ostat­nich trzech stu­le­ci – i za­wsze da­rem­nie.

– Czy mógł­byś wy­mie­nić parę tego ro­dza­ju eks­pe­dy­cji?

– Pierw­szą zor­ga­ni­zo­wa­no w roku 1523 pod kie­row­nic­twem Fran­cisz­ka Se­ba­stia­na Ca­bi­ta. Skła­da­ła się z trzech okrę­tów, a do­wo­dził nimi nie­szczę­sny sir Hugh Wil­lo­ugh­by, któ­ry za­to­nął wraz z całą za­ło­gą w La­po­nii. Je­den z jego ofi­ce­rów, Chan­cel­lor, miał zra­zu wię­cej od nie­go szczę­ścia i zdo­łał uto­ro­wać so­bie pro­stą dro­gę przez mo­rza Ark­ty­ki mię­dzy ka­na­łem La Man­che i Ro­sją. Ale on rów­nież w cza­sie po­now­nej pró­by roz­bił się i zgi­nął. Pe­wien ka­pi­tan, Ste­fan Bo­ro­ugh, wy­sła­ny na po­szu­ki­wa­nie za­gi­nio­ne­go, zdo­łał prze­być prze­smyk dzie­lą­cy Nową Zie­mię od wy­spy Waj­gacz i wpły­nąć na Mo­rze Kar­skie; ale lody i mgły unie­moż­li­wi­ły mu dal­szą po­dróż… Dwie eks­pe­dy­cje pod­ję­te w 1580 roku były rów­nież bez­owoc­ne, mimo to ów pro­jekt nie zo­stał po­rzu­co­ny i po pięt­na­stu la­tach Ho­len­drzy wy­po­sa­ży­li ko­lej­ne trzy eks­pe­dy­cje pod do­wódz­twem H. Be­rent­sa, w celu uto­ro­wa­nia prze­pra­wy z pół­no­cy na wschód. W roku 1596

Be­rents zgi­nął w lo­dach nie opo­dal No­wej Zie­mi… Po dzie­się­ciu la­tach Hen­ry Hud­son, wy­sła­ny przez Ho­len­der­ską Kom­pa­nię Wschod­nio­in­dyj­ską, tak­że po­niósł klę­skę w cza­sie trzech ko­lej­nych wy­praw. W 1676 ka­pi­tan John Wood za­to­nął rów­nież… Wów­czas wszyst­kie po­tę­gi mor­skie uzna­ły to przed­się­wzię­cie za nie­wy­ko­nal­ne.

– Czy od tam­tej pory nikt nie pró­bo­wał tego do­ko­nać?

– Ro­sja w cią­gu jed­ne­go stu­le­cia wy­sła­ła przy­najm­niej osiem­na­ście eks­pe­dy­cji, by zba­dać Nową Zie­mię, Mo­rze Kar­skie oraz wschod­nie i za­chod­nie po­brze­ża Sy­be­rii. Lecz o ile owe eks­pe­dy­cje po­zwo­li­ły le­piej po­znać te oko­li­ce, o tyle też do­wio­dły, że nie­po­dob­na uto­ro­wać sta­łej mor­skiej dro­gi przez wiel­kie Mo­rze Ark­tycz­ne. Czło­nek aka­de­mii Van Baer, któ­ry po raz ostat­ni za­kosz­to­wał tej przy­go­dy w roku 1837, po ad­mi­ra­le Lüt­ke i Pach­tu­so­wie, oświad­czył pu­blicz­nie, że ów oce­an jest po pro­stu "zwy­kłym lo­dow­cem", rów­nie nie­zdat­nym dla okrę­tów, jak sta­ły ląd.

– Na­le­ży więc zre­zy­gno­wać bez­pow­rot­nie z pół­noc­no-wschod­niej dro­gi mor­skiej?

– Taki przy­najm­niej wnio­sek na­su­wa się z tych jak­że licz­nych i za­wsze bez­owoc­nych usi­ło­wań. Ale jak po­wia­da­ją, nasz wiel­ki po­dróż­nik Nor­den­skjöld za­my­śla po­wtó­rzyć to przed­się­wzię­cie, do któ­re­go przy­go­to­wał się po­dró­żu­jąc po mo­rzach Ark­ty­ki. Je­śli ten fakt jest praw­dą, rzecz wy­da­je się mu wi­dać moż­li­wa do zre­ali­zo­wa­nia. A je­śli taką po­wziął de­cy­zję, jest wy­star­cza­ją­co kom­pe­tent­nym czło­wie­kiem, żeby brać go na se­rio.

Tak się zło­ży­ło, ze dok­tor Schwa­ry­en­cro­na był go­rą­cym wiel­bi­cie­lem Nor­den­skjöl­da! Dla­te­go wła­śnie na­kie­ro­wał roz­mo­wę na te­mat pół­noc­no-wschod­niej dro­gi mor­skiej. To­też za­chwy­ci­ły go ści­słe od­po­wie­dzi chłop­ca.

Przy­glą­dał się tedy Ery­ko­wi Her­se­bor­no­wi z naj­wyż­szym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Gdzie­żeś się do­wie­dział tych wszyst­kich rze­czy, dro­gi chłop­cze? – za­py­tał po dłu­giej chwi­li.

– Tu­taj – od­parł chło­piec zdzi­wio­ny tym py­ta­niem., – Nie cho­dzi­łeś nig­dy do żad­nej in­nej szko­ły?

– Z całą pew­no­ścią nie.

– Pan Ma­la­rius może być z cie­bie dum­ny! – rzekł dok­tor od­wra­ca­jąc się do przy­ja­cie­la.

– Je­stem bar­dzo za­do­wo­lo­ny z Ery­ka – po­wie­dział na­uczy­ciel. – Wkrót­ce mi­nie osiem lat od chwi­li, kie­dy zo­stał moim uczniem, za­czął bo­wiem na­ukę jako na­praw­dę mały chłop­czyk i za­wsze był pierw­szy w swo­im od­dzia­le.

Dok­tor po­padł znów w za­du­mę. Jego ba­daw­cze spoj­rze­nie przy­war­ło do Ery­ka z oso­bli­wą in­ten­syw­no­ścią.

– Nie spo­sób od­po­wie­dzieć le­piej na moje py­ta­nia i uwa­żam, że nie war­to prze­cią­gać tego eg­za­mi­nu! – po­wie­dział wresz­cie. – Nie będę więc ogra­ni­czał dłu­żej wa­szej swo­bo­dy, moje dzie­ci, a sko­ro pan Ma­la­rius tego pra­gnie, za­kończ­my za­ję­cia na dzi­siaj.

Na te sło­wa na­uczy­ciel kla­snął w ręce. Wszyst­kie dzie­ci wsta­ły jed­no­cze­śnie, ze­bra­ły książ­ki i usta­wi­ły się czwór­ka­mi na wol­nej prze­strze­ni przed ław­ka­mi.

Pan Ma­la­rius po raz wtó­ry kla­snął w ręce. Ko­lum­na ru­szy­ła na­przód wy­bi­ja­jąc takt z do­kład­no­ścią nie­mal woj­sko­wą.

Na trze­ci znak ucznio­wie zła­ma­li sze­reg i roz­bie­gli się z ra­do­sny­mi okrzy­ka­mi. W cią­gu paru se­kund roz­pro­szy­li się nad błę­kit­ny­mi wo­da­mi fior­du, w któ­rych od­bi­ja­ły się kry­te dar­nią da­chy do­mów w Norø.ROZ­DZIAŁ II U PEW­NE­GO RY­BA­KA W NOR

Dom ma­aster Her­se­bo­ma, jak wszyst­kie inne w Norø jest po­kry­ty dar­nią i zbu­do­wa­ny z gru­bych pni so­sno­wych we­dług skan­dy­naw­skie­go pla­nu; dwie ob­szer­ne izby dzie­li środ­ko­we przej­ście wio­dą­ce do han­ga­ru, w któ­rym znaj­du­ją się ło­dzie, przy­bo­ry do ło­wie­nia ryb i gdzie leżą sto­sy flą­der lub ma­łych dor­szy, ło­wio­nych u wy­brze­ży nor­we­skich albo is­landz­kich. Po oczysz­cze­niu i wy­su­sze­niu tra­fia­ją one do han­dlu jako ron­di­fsze (ryby okrą­głe) i sztok­fi­sze (ryby-pa­ty­ki).

Każ­da z owych dwóch izb słu­ży za­ra­zem jako po­kój i sy­pial­nia. W szu­fla­dach ukry­tych w ścia­nach prze­cho­wu­je się w dzień i wyj­mu­je na noc po­sła­nia z ma­te­ra­ców i fu­trza­ne na­kry­cia. To urzą­dze­nie oraz ja­sny ko­lor ścian i przy­jem­ny blask bi­ją­cy od wy­so­kie­go ko­min­ka, gdzie pło­ną za­wsze gru­be szcza­py, na­da­ją naj­skrom­niej­szym na­wet miesz­ka­niom wy­gląd czy­sto­ści i do­stat­ku, ja­kich nie zna­ją chło­pi miesz­ka­ją­cy w Eu­ro­pie Po­łu­dnio­wej.

Tego wła­śnie wie­czo­ra cała ro­dzi­na ze­bra­ła się wo­kół ko­min­ka, gdzie w ko­lo­sal­nym ron­dlu pyr­kał sil­lil­lat, czy­li ka­wał­ki wę­dzo­ne­go śle­dzia i ło­so­sia oraz ziem­nia­ki. Ma­aster Her­se­bom, sie­dząc w drew­nia­nym fo­te­lu, zgod­nie ze swo­im nie­zmien­nym zwy­cza­jem – je­śli nie znaj­do­wał się na mo­rzu albo w su­szar­ni – wią­zał sie­ci. Był to czer­stwy ma­ry­narz o ce­rze wy­su­szo­nej po­lar­ny­mi bry­za­mi, o wło­sach tro­chę szpa­ko­wa­tych, jak­kol­wiek wy­da­wał się jesz­cze męż­czy­zną w sile wie­ku. Jego syn Otto, wy­so­ki chło­pak lat oko­ło czter­na­stu, po­dob­ny do nie­go w każ­dym calu, i prze­zna­czo­ny, jak się zda­wa­ło, rów­nież do za­wo­du ry­ba­ka, był za­ję­ty roz­szy­fro­wy­wa­niem ta­jem­nic re­gu­ły trzech, po­kry­wa­jąc cy­fra­mi małą ta­blicz­kę ręką na­wy­kłą, jak się wy­da­wa­ło, ra­czej do po­słu­gi­wa­nia się wio­słem. Eryk po­chy­lo­ny nad sto­łem był po­grą­żo­ny w lek­tu­rze gru­bej, hi­sto­rycz­nej książ­ki, któ­rą po­ży­czył mu pan Ma­la­rius Koło nie­go Ka­tri­na Her­se­bom, za­cna ko­bie­ta, przę­dła ci­cho na ko­ło­wrot­ku, pod­czas gdy mała Wan­da, dwu­na­sto­let­nia blon­dyn­ka, sie­dząc na stoł­ku za­pa­mię­ta­le ro­bi­ła na dru­tach skar­pet­kę z czer­wo­nej weł­ny. U jej stóp wiel­ki bia­ło­żół­ty pies o sier­ści tak gę­stej jak u owcy spał zwi­nię­ty w kłę­bek.

Mil­cze­nie trwa­ło już prze­szło pół go­dzi­ny, pod­czas gdy mie­dzia­na lam­pa, za­si­la­na ry­bim ole­jem, oświe­tla­ła swo­imi czte­re­ma ra­mio­na­mi każ­dy szcze­gół tego spo­koj­ne­go wnę­trza.

Praw­dę po­wie­dziaw­szy, to mil­cze­nie zda­wa­ło się cią­żyć jej­mość Ka­tri­nie, któ­ra od paru chwil mia­ła ocho­tę je prze­rwać.

Na ko­niec nie wy­trzy­ma­ła:

– Dość pra­cy na dzi­siaj – po­wie­dzia­ła. – Na­de­szła pora, by siąść do sto­łu i zjeść ko­la­cję,

Na te sło­wa Eryk za­brał gru­bą książ­kę i siadł przy ko­min­ku, a Wan­da odło­ży­ła swo­ją ro­bót­kę i po­de­szła do kre­den­su, aby wy­jąć stam­tąd ta­le­rze i łyż­ki.

– Mó­wi­łeś, Otto – rze­kła przą­śnicz­ka – że nasz Eryk do­brze od­po­wia­dał dok­to­ro­wi?

– Bar­dzo do­brze od­po­wia­dał! – za­krzyk­nął z en­tu­zja­zmem Otto. – Mó­wił, jak­by czy­tał z książ­ki, na­praw­dę! Nie mam po­ję­cia, skąd on brał to wszyst­ko, skąd to wie­dział… Im wię­cej dok­tor py­tał, tym wię­cej Eryk miał do po­wie­dze­nia!… I sło­wa same mu na­pły­wa­ły do ust! Pan Ma­la­rius był taki rad!

– Ja też by­łam rada – rze­kła po­waż­nie Wan­da.

– Wszy­scy oczy­wi­ście by­li­śmy ra­dzi! Gdy­byś, mamo, wi­dzia­ła, jak słu­cha­li­śmy z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi… Ba­li­śmy się tyl­ko jed­ne­go – że na­dej­dzie na­sza ko­lej i że bę­dzie nas py­tał! Ale Eryk wca­le się nie bał, od­po­wia­dał dok­to­ro­wi, jak­by od­po­wia­dał na­sze­mu na­uczy­cie­lo­wi!

– No pro­szę! Jan Ma­la­rius jest, jak są­dzę, wart tyle samo co dok­tor i jest uczo­nym nie gor­szym od in­nych! – po­wie­dział Eryk, któ­re­go owe po­chwa­ły rzu­ca­ne z tak bli­ska za­da­wa­ły się tro­chę że­no­wać.

Sta­ry ry­bak po­twier­dził to uśmie­chem.

– Masz ra­cję, mały – rzekł nie prze­ry­wa­jąc pra­cy swo­ich stward­nia­łych rąk. – Pan Ma­la­rius za­pę­dził­by, gdy­by chciał, wszyst­kich dok­to­rów z miast w kozi róg!… I ten czło­wiek przy­najm­niej nie po­słu­gu­je się na­uką po to, by ruj­no­wać bie­da­ków!

– To dok­tor Schwa­ry­en­cro­na ko­goś rze­czy­wi­ście zruj­no­wał? – za­cie­ka­wił się Eryk.

– Hm!… Hm!… Je­śli na­wet tak się nie sta­ło, to nie jego za­słu­ga!… Czy my­ślisz że ja, któ­ry do cie­bie mó­wię, z przy­jem­no­ścią pa­trzy­łem na to, jak wzno­szo­no tę fa­bry­kę, co dymi te­raz tam wy­so­ko, nad brze­giem fior­du?… Mat­ka może po­świad­czyć, że nie­gdyś sami od­cią­ga­li­śmy olej i sprze­da­wa­li­śmy go bar­dzo do­brze w Ber­gen za sto pięć­dzie­siąt, a na­wet za dwie­ście ko­ron rocz­nie… A te­raz to się skoń­czy­ło., Nikt już nie chce tra­nu bru­nat­ne­go i pła­cą zań tak mało, że pra­wie nie war­to wy­pra­wiać się w po­dróż! Trze­ba za­do­wa­lać się sprze­da­żą ry­bich wą­tró­bek w fa­bry­ce i Bóg je­den wie, czy za­rząd­ca fa­bry­ki pana dok­to­ra nie urzą­dza się za­nad­to spryt­nie, aby otrzy­mać je po jak naj­niż­szej ce­nie!… Z le­d­wo­ścią za­ra­biam czter­dzie­ści pięć kro­ne­rów, za­da­jąc so­bie trzy­krot­nie więk­szy trud niż daw­niej! No cóż!… Mó­wię ci, że to nie jest spra­wie­dli­we i dok­tor le­piej by ro­bił le­cząc cho­rych w Sztok­hol­mie, za­miast od­bie­rać nam chleb! Po tych sło­wach peł­nych go­ry­czy za­pa­dło mil­cze­nie. Przez parę chwil sły­chać było tyl­ko po­brzę­ki­wa­nie ta­le­rzy, któ­re Wan­da roz­sta­wia­ła, pod­czas gdy mat­ka prze­kła­da­ła za­war­tość ron­dla na ogrom­ny, gli­nia­ny, po­le­wa­ny pół­mi­sek.

Eryk za­sta­na­wiał się głę­bo­ko nad tym, co po­wie­dział przed chwi­lą ma­aster Her­se­bom. Wąt­pli­wo­ści kłę­bi­ły mu się w gło­wie. Bę­dąc nad­zwy­czaj szcze­ry, nie po­tra­fił się po­wstrzy­my­wać, by ich nie wy­ra­zić gło­śno.

– Wy­da­je mi się, oj­cze, że masz ra­cję ubo­le­wa­jąc nad daw­ny­mi za­rob­ka­mi, ale chy­ba nie­spra­wie­dli­wie oskar­żasz dok­to­ra Schwa­ry­en­cro­nę, że to on je zmniej­szył! Czy jego tran nie jest lep­szy od na­sze­go do­mo­we­go?

– Hm!… Hm!… Jest ja­śniej­szy i to wszyst­ko. Oni mó­wią, że nie czuć go tak sil­nie ole­jem, jak nasz!… I dla­te­go wszyst­kie miej­skie la­fi­ryn­dy wolą go na pew­no. Ale u dia­bła! Czy jest coś lep­sze­go dla cho­rych na płu­ca ani­że­li nasz sta­ry po­czci­wy tran!…

– Z tych czy in­nych po­wo­dów lu­dzie wolą tam­ten! – to zba­wien­ny lek, waż­ne jest tedy, aby cho­rzy od­czu­wa­li jak naj­mniej­szy nie­smak za­ży­wa­jąc go. I dla­te­go, je­śli le­karz zna­lazł spo­sób, żeby wy­eli­mi­no­wać wstręt, zmie­nia­jąc spo­sób fa­bry­ka­cji tra­nu, czy nie jest jego obo­wiąz­kiem roz­po­wszech­niać swo­je od­kry­cie?

Ma­aster Her­se­bom po­dra­pał się za uchem.

– No chy­ba – po­wie­dział jak­by z ża­lem – że jest to jego obo­wiąz­kiem. Ale to jesz­cze nie po­wód, żeby utrud­niać bied­nym ry­ba­kom zdo­by­wa­nie chle­ba…

– Wy­da­je mi się, że fa­bry­ka za­trud­nia trzy­stu ry­ba­ków, a prze­cież w Norø nie było ich wię­cej niż dwu­dzie­stu w cza­sach, o któ­rych oj­ciec mówi – za­pro­te­sto­wał nie­śmia­ło Eryk.

– O wła­śnie!… Dla­te­go mój za­wód stał się nic nie­wart! – za­krzyk­nął Her­se­bom.

– Chodź­cie, ko­la­cja go­to­wa, sia­daj­cie do sto­łu! – rze­kła jej­mość Ka­tri­na, wi­dząc, że dys­ku­sja za­grze­wa się za­nad­to,

Eryk zaś ro­zu­mie­jąc, że dłuż­szy opór był­by nie na miej­scu, nie od­po­wie­dział na ar­gu­ment ma­aster Her­se­bo­ma i za­jął swo­je miej­sce koło Wan­dy.

– Dok­tor i pan Ma­la­rius mó­wią so­bie po imie­niu, czyż­by więc byli przy­ja­ciół­mi za mło­du? – spy­tał, by zmie­nić nie­co bieg roz­mo­wy.

– Tak – po­wie­dział ry­bak sia­da­jąc do sto­łu. – Uro­dzi­li się obaj w Nora, pa­mię­tam jesz­cze, że ba­wi­li się na dzie­dziń­cu szkol­nym, choć są star­si ode mnie o ja­kieś dzie­sięć lat. Pan Ma­la­rius był sy­nem ów­cze­sne­go le­ka­rza, a dok­tor zwy­kłe­go ry­ba­ka. Ależ on uszedł ka­wał dro­gi od tam­tej pory! Mó­wią, że jest mi­lio­ne­rem i że w Sztok­hol­mie miesz­ka w praw­dzi­wym pa­ła­cu!… O tak, wy­kształ­ce­nie to pięk­na rzecz!

Skoń­czyw­szy ów afo­ryzm, po­czci­wiec za­mie­rzał wła­śnie za­nu­rzyć łyż­kę w pół­mi­sku z ry­ba­mi i dy­mią­cy­mi ziem­nia­ka­mi, kie­dy roz­le­gło się na­gle gło­śne pu­ka­nie do drzwi.

– Ma­aster Her­se­bom, czy moż­na wejść? – ozwał się w przed­sion­ku do­no­śny, dźwięcz­ny głos.

I nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie, czło­wiek, o któ­rym do­pie­ro co roz­ma­wia­no, wszedł do izby, wpusz­cza­jąc za sobą kłąb lo­do­wa­te­go po­wie­trza.

– Pan dok­tor Schwa­ry­en­cro­na! – za­krzyk­nę­ło tro­je dzie­ci, pod­czas gdy ro­dzi­ce ze­rwa­li się z miejsc.

– Mój dro­gi Her­se­bom – po­wie­dział uczo­ny uj­mu­jąc rękę ry­ba­ka w swo­je dło­nie – nie wi­dzie­li­śmy się przez dłu­gie lata; ale pa­mię­tam jesz­cze two­je­go za­cne­go ojca i są­dzi­łem, że mogę po­ja­wić się u was jako przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa!

Po­czci­wiec, tro­chę za­że­no­wa­ny z ra­cji oskar­żeń, któ­re przed chwi­lą ci­skał na przy­by­sza, nie bar­dzo wie­dział, co od­po­wie­dzieć na sło­wa dok­to­ra. Za­do­wo­lił się uści­śnię­ciem dło­ni uczo­ne­go i mi­łym uśmie­chem po­wi­ta­nia, a tym­cza­sem jego żona dwo­iła się i tro­iła chcąc oka­zać go­ścio­wi uprzej­mość.

– Po­spiesz­cie się, Ot­to­nie i Ery­ku, po­móż­cie panu dok­to­ro­wi zdjąć pe­li­sę, a ty, Wan­do, po­daj jesz­cze jed­no na­kry­cie – mó­wi­ła oka­zu­jąc go­ścin­ność wła­ści­wą wszyst­kim nor­we­skim go­spo­dy­niom. – Pan dok­tor ze­chce wy­świad­czyć nam za­szczyt i prze­ką­si coś ra­zem z nami?

– Na ho­nor, nie od­mó­wił­bym, pro­szę mi wie­rzyć, wi­dząc to ape­tycz­ne da­nie z ło­so­sia, gdy­bym był choć odro­bi­nę głod­ny… Ale nie mi­nę­ła jesz­cze go­dzi­na od ko­la­cji, któ­rą zje­dli­śmy z moim przy­ja­cie­lem Ma­la­riu­sem i na pew­no nie przy­szedł­bym do was tak wcze­śnie, gdy­bym mnie­mał, że je­ste­ście jesz­cze przy sto­le!… Je­śli chce­cie mi zro­bić przy­jem­ność, to siądź­cie zno­wu na swo­ich miej­scach i za­cho­wuj­cie się tak, jak­by mnie tu wca­le nie było.

– O, pa­nie dok­to­rze – bła­ga­ła za­cna ko­bie­ta – ze­chce pan po­czę­sto­wać się przy­najm­niej na­szy­mi snor­ga i fi­li­żan­ką her­ba­ty.

– Zgo­da na fi­li­żan­kę her­ba­ty, ale pod wa­run­kiem, że naj­pierw do­koń­czy­cie wie­cze­rzę – od­po­wie­dział dok­tor za­sia­da­jąc w fo­te­lu, któ­ry zda­wał się wy­cią­gać do nie­go opar­cia.

Wan­da od razu po­sta­wi­ła na ogniu czaj­nik i jak sylf znik­nę­ła w są­sied­nim po­ko­ju, pod­czas gdy cała ro­dzi­na kie­ru­jąc się wro­dzo­ną de­li­kat­no­ścią i nie chcąc ura­zić go­ścia dłuż­szym na­le­ga­niem, przy­stą­pi­ła do ata­ku na pół­mi­sek.

Po dwóch mi­nu­tach dok­tor czuł się już swo­bod­nie. Grze­biąc po­grze­ba­czem w ża­rze i przy­pie­ka­jąc so­bie nogi pło­mie­nia­mi z su­chych szczap, któ­re Ka­tri­na do­rzu­ci­ła do ognia, nim po­wró­ci­ła do sto­łu, roz­pra­wiał o daw­nych cza­sach, o sta­rych, któ­rych już nie ma, o tych, co jesz­cze są, o zmia­nach, ja­kie za­szły w tych stro­nach, i na­wet w Ber­gen. Czuł się cał­kiem jak u sie­bie i rzecz szcze­gól­na, uda­ło mu się przy­wró­cić ma­aster Her­se­bo­mo­wi do­bry na­strój; gdy tym­cza­sem we­szła Wan­da z drew­nia­ną tacą za­sta­wio­ną ta­le­rzy­ka­mi i po­da­ła ją z ta­kim wdzię­kiem, że nie spo­sób było się oprzeć.

Były to słyn­ne snor­ga z Nor­we­gii – pa­secz­ki wę­dzo­ne­go rena, fi­le­ty z czer­wo­ną pa­pry­ką, cie­niut­kie kro­mecz­ki ra­zo­we­go chle­ba, ser z przy­pra­wa­mi oraz inne naj­dziw­niej­sze przy­staw­ki, któ­re jada się o każ­dej po­rze dla za­ostrze­nia ape­tyu.

Te zaś tak do­brze speł­ni­ły swo­je za­da­nie, że dok­tor, któ­ry ich po­kosz­to­wał przez uprzej­mość, był w sta­nie uczy­nić za­szczyt kon­fi­tu­rom z je­żyn, chlu­bie jej­mość Ka­tri­ny, i do­pie­ro sie­dem czy osiem fi­li­ża­nek her­ba­ty za­spo­ko­iło jego pra­gnie­nie.

Ma­aster Her­se­bom za­pre­zen­to­wał wów­czas gli­nia­ny dzban na­peł­nio­ny wspa­nia­łym schie­da­mem, któ­ry na­był od ho­len­der­skie­go kup­ca. I tak za­koń­czy­ła się wie­cze­rza; po czym dok­tor przy­jął z rąk go­spo­da­rza ogrom­ną faj­kę, któ­rą na­bił i wy­pa­lił ku ogól­ne­mu za­do­wo­le­niu.

Zby­tecz­ne do­da­wać, że w tej fa­zie wi­zy­ty lody od da­wa­na zo­sta­ły prze­ła­ma­ne i wy­da­wa­ło się, iż dok­tor na­le­żał za­wsze do tej ro­dzi­ny. Wszy­scy się śmie­li, roz­pra­wia­li, sta­li się naj­lep­szy­mi na świe­cie przy­ja­ciół­mi – aż tu na ze­ga­rze z ma­lo­wa­ne­go drew­na wy­dzwo­ni­ła go­dzi­na dzie­sią­ta.

– No i pro­szę, dro­dzy przy­ja­cie­le, już się zro­bi­ło póź­no! – po­wie­dział wów­czas dok­tor. – Gdy­by­ście ze­chcie­li ode­słać dzie­ci do łó­żek, po­roz­ma­wia­li­by­śmy o rze­czach po­waż­nych.

Na znak dany przez Ka­tri­nę, Otto, Eryk i Wan­da po­wie­dzie­li do­bra­noc i na­tych­miast wy­szli.

– Pew­nie się za­sta­na­wia­cie, dla­cze­go do was przy­sze­dłem – rzekł dok­tor po chwi­li mil­cze­nia.

– Gość w dom, Bóg w dom – od­parł sen­ten­cjo­nal­nie ry­bak.

– O tak, wiem, że go­ścin­ność nie gi­nie w Nora… Ale nie­je­den raz po­my­śle­li­ście na pew­no, że mu­sia­łem mieć ja­kiś spe­cjal­ny po­wód, żeby zre­zy­gno­wać na dzi­siej­szy wie­czór z to­wa­rzy­stwa mo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la, Ma­la­riu­sa, i po­ja­wić się u was!… Za­ło­żą się, że jej­mość Her­se­bo­mo­we do­my­śla się trosz­kę tej przy­czy­ny.

– Do­wie­my się o niej, gdy nam pan ją wy­ja­wi – od­par­ła dy­plo­ma­tycz­nie za­cna ko­bie­ta.

– No cóż! – po­wie­dział dok­tor z wes­tchnie­niem. – Sko­ro nie chce­cie mi po­móc, mu­szę sam przejść do fak­tów!… Wasz syn, Eryk, jest, pa­nie Her­se­bom, dziec­kiem wy­róż­nia­ją­cym się bar­dzo.

– Nie skar­żę się na nie­go – od­parł ry­bak.

– Jest nie­zwy­kle in­te­li­gent­ny i ma dużą wie­dzę jak na swój wiek – cią­gnął dok­tor. – Py­ta­łem go dzi­siaj w szko­le i ude­rzy­ły mnie żywo zdol­no­ści, pra­co­wi­tość i doj­rza­ły spo­sób my­śle­nia, któ­re ów eg­za­min ujaw­nił u chłop­ca!… – Ude­rzy­ło mnie rów­nież i to, kie­dy po­zna­łem jego na­zwi­sko, że tak mało jest do was po­dob­ny, jak rów­nież do tu­tej­szych dzie­ci.

Ry­bak i jego żona mil­cze­li i żad­ne z nich na­wet nie drgnę­ło.

– Krót­ko mó­wiąc – po­wie­dział uczo­ny z odro­bi­ną nie­cier­pli­wo­ści – to dziec­ko nie tyl­ko mnie in­te­re­su­je, ale na­wet in­try­gu­je. Roz­ma­wia­łem o nim z Ma­la­riu­sem i do­wie­dzia­łem się, że nie jest wa­szym sy­nem, że wy­rzu­co­ny z to­ną­ce­go okrę­tu do­tarł do na­szych wy­brze­ży, że wy­ście go wy­ło­wi­li, wy­cho­wa­li i za­adop­to­wa­li da­jąc mu na­wet wa­sze na­zwi­sko! Czy to wszyst­ko jest praw­dą?

– Tak, pa­nie dok­to­rze – od­po­wie­dział z po­wa­gą Her­se­bom. – Cho­ciaż nie jest na­szym ro­dzo­nym sy­nem, to jest nim przez ser­ce i uczu­cie! – za­wo­ła­ła Ka­tri­na, a oczy za­szły jej łza­mi, usta zaś drża­ły. – Mię­dzy nim a na­szym Ot­to­nem i Wan­dą nie ro­bi­my żad­nej róż­ni­cy! Nie my­śle­li­śmy nig­dy na­wet, że ja­ka­kol­wiek róż­ni­ca ist­nie­je mię­dzy nimi!

– Ta­kie uczu­cia przy­no­szą wam oboj­gu za­szczyt – po­wie­dział dok­tor wzru­szo­ny wzbu­rze­niem po­czci­wej ko­bie­ty. – Ale pro­szę was, dro­dzy przy­ja­cie­le, aby­ście mi opo­wie­dzie­li do­kład­nie dzie­je tego dziec­ka. Przy­sze­dłem tu­taj, aby się tego do­wie­dzieć, i mam naj­lep­sze za­mia­ry, za­pew­niam was.

Ry­bak po­dra­pał się za uchem i przez chwi­lę jak­by się wa­hał. Ale wi­dząc, że dok­tor z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­je jego opo­wie­ści, zde­cy­do­wał się na ko­niec mó­wić.

– Spra­wy po­to­czy­ły się rze­czy­wi­ście tak, jak panu po­wie­dzia­no i chło­piec nie jest na­szym sy­nem – po­wie­dział jak­by z ża­lem. – Mi­nę­ło od tego cza­su pra­wie dwa­na­ście lat. Wy­pły­ną­łem, by ło­wić w po­bli­żu wy­sep­ki, któ­ra od­dzie­li­ła wej­ście do na­sze­go fior­du od peł­ne­go mo­rza! Wie pan, że wspar­ta jest o ła­wi­cę pia­sku i że wody te ob­fi­tu­ją w dor­sze!… Po cał­kiem do­brym dniu zdją­łem ostat­nie węd­ki i mia­łem wła­śnie wcią­gnąć ża­giel, kie­dy uj­rza­łem w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca coś bia­łe­go, pły­wa­ją­ce­go na fali w od­le­gło­ści mili. Mo­rze było pięk­ne, nic pil­ne­go nie cią­gnę­ło mnie do domu, za­miast więc wziąć kurs na Norø, skie­ro­wa­łem łódź na to coś bia­łe­go, by prze­ko­nać się, co to jest. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach by­łem obok. Przed­miot pły­wa­ją­cy po mo­rzu, spy­cha­ny ku brze­go­wi przy­pły­wem, był małą wi­kli­no­wą ko­le­becz­ką, przy­kry­tą bia­łą kap­ką i moc­no przy­wią­za­ną do koła ra­tun­ko­we­go. Zbli­ży­łem się na od­le­głość ra­mie­nia ze wzru­sze­niem, któ­re pan ro­zu­mie. Chwy­ci­łem koło, wy­cią­gną­łem je z wody i uj­rza­łem w ko­leb­ce sied­mio, może ośmio­mie­sięcz­ne dzie­ciąt­ko, śpią­ce z za­ci­śnię­ty­mi piąst­ka­mi.

Było oczy­wi­ście tro­chę zzięb­nię­te i bla­de, ale chy­ba nie ucier­pia­ło nad­mier­nie pod­czas tej awan­tur­ni­czej po­dró­ży, je­śli moż­na było są­dzić po tym, jak się roz­wrzesz­cza­ło prze­bu­dziw­szy się, gdy fale prze­sta­ły je ko­ły­sać. Mie­li­śmy już na­sze­go Ot­to­na i wie­dzia­łem, jak za­cho­wu­ją się ta­kie bęb­ny. W naj­więk­szym po­śpie­chu zro­bi­łem z gał­gan­ka la­lecz­kę, za­mo­czy­łem ją w wo­dzie, do któ­rej wla­łem parę kro­pel wód­ki, i da­łem mu ją do ssa­nia; uspo­ko­ił się od razu i ż wy­raź­nym za­chwy­tem przy­jął ów kor­diał. Ale świ­ta­ło mi w gło­wie, że na dłu­go tym się nie za­do­wo­li. Mu­sia­łem więc jak naj­szyb­ciej wró­cić do Norø. Od­wią­za­łem, rzecz ja­sna, ko­ły­skę i po­ło­ży­łem ją u mo­ich stóp na dnie ło­dzi. Trzy­ma­jąc linę ża­gla pa­trzy­łem na to bied­ne stwo­rzon­ko i za­sta­na­wia­łem się, skąd się ono mo­gło tu wziąć. Przy­pły­nę­ło bez wąt­pie­nia z ja­kie­goś za­to­pio­ne­go okrę­tu! Mo­rze było wczo­raj­szej nocy wście­kłe, wiatr dął jak hu­ra­gan i ka­ta­stro­fy moż­na było na pew­no li­czyć na tu­zi­ny. Ale w ja­kich oko­licz­no­ściach to dziec­ko unik­nę­ło losu tych, co się nim opie­ko­wa­li! Kto mógł wpaść na po­mysł, by przy­wią­zać ko­ły­skę do koła ra­tun­ko­we­go? Od ilu go­dzin uno­si­ło się tak na wierz­choł­kach fal? Co sta­ło się z jego oj­cem i mat­ką, z tymi, co je ko­cha­li? Tak wie­le py­tań, któ­re na za­wsze mu­szą po­zo­stać bez od­po­wie­dzi, gdyż bied­ne dziec­ko nie mo­gło jej nam udzie­lić! Krót­ko mó­wiąc, po pół­go­dzi­nie zna­la­złem się już w domu i wrę­czy­łem znajd­kę Ka­tri­nie. Mie­li­śmy wów­czas kro­wę, któ­rej mle­ko mia­ło za­stą­pić ma­łe­mu mam­kę. Był taki miły, uśmiech­nię­ty i taki ró­żo­wy, kie­dy so­bie do­brze pod­jadł mle­ka i ogrzał się przy ko­min­ku, że na ho­nor, po­ko­cha­li­śmy go od razu, jak­by był na­szym wła­snym dziec­kiem!… No cóż!… Za­trzy­ma­li­śmy go, wy­cho­wa­li­śmy i nig­dy nie zro­bi­li­śmy żad­nej róż­ni­cy mię­dzy nim a na­szy­mi wła­sny­mi dzieć­mi!… Praw­da, ko­bie­to?… za­py­tał ma aster Her­se­bom zwra­ca­jąc się do Ka­tri­ny.

– O tak, moje dro­gie bie­dac­two! – od­par­ła go­spo­dy­ni ocie­ra­jąc oczy, któ­re na sku­tek owych wspo­mnień za­szły jej łza­mi. – Prze­cież to na­sze dziec­ko, bo­śmy je ad­op­to­wa­li!… Nie mam po­ję­cia, dla­cze­go pan Ma­la­rius za­prze­cza temu!…

I za­cna ko­bie­ta wiel­ce ura­żo­na za­czę­ła ener­gicz­nie krę­cić kół­kiem ko­ło­wrot­ka.

– To praw­da! – po­parł ją Her­se­bom. – Czy może to ob­cho­dzić ko­go­kol­wiek oprócz nas?

– Z pew­no­ścią – od­parł dok­tor naj­bar­dziej po­jed­naw­czym to­nem – ale nie na­le­ży oskar­żać Ma­la­riu­sa o nie­dy­skre­cję. To mnie ude­rzy­ła po­wierz­chow­ność dziec­ka i to ja po­pro­si­łem "go, aby po­uf­nie opo­wie­dział mi dzie­je chłop­ca. Ma­la­rius nie ukry­wał tego przede mną, że Eryk ma się za wa­sze­go ro­dzo­ne­go syna i wszy­scy w Nora daw­no za­po­mnie­li, jak to wszyst­ko wła­ści­wie się sta­ło. To­też nie wspo­mnia­łem o tym przy chłop­cu i po­sła­łem go ra­zem z ro­dzeń­stwem do łóż­ka… Po­wia­da­cie, że mógł mieć sie­dem, a może osiem mie­się­cy, kie­dy go zna­leź­li­ście?

– Coś koło tego! Miał już czte­ry zęby ten zbój­nik i zbyt­nio nie zwle­kał z po­słu­gi­wa­niem się nimi – po­wie­dział Her­se­bom ze śmie­chem.

– Ach, było to do­praw­dy wspa­nia­łe dziec­ko! – do­da­ła żywo Ka­tri­na. – Bie­lut­kie, jędr­ne, roz­ro­śnię­te… A ręce i nogi… War­to było po­pa­trzeć…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: