- W empik go
Rozbitek z "Cynthii" - ebook
Rozbitek z "Cynthii" - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 389 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ani w Europie, ani gdziekolwiek indziej nie istnieje chyba uczony, którego fizjonomia byłaby tak powszechnie znana, jak oblicze doktora Schwaryencrony ze Sztokholmu; jego portret powielany przez kupców pod marką fabryczną na milionach butelek pieczętowanych zielonym lakiem dociera wraz z nimi do najdalszych zakątków świata.
Chcąc być w zgodzie z prawdą musimy wyznać, że owe butelki nie zawierają nic innego jak olej z wątroby dorszów, lek wielce ceniony i nawet skuteczny, który, przynosi Norwegom rok w rok dochód, opiewający na sumy ośmio – lub dziewięciocyfrowe, wyrażane w kronerach, inaczej koronach o wartości jednego franka i trzydziestu dziewięciu centymów.
Niegdyś ową produkcją zajmowali się rybacy. Dziś procesy otrzymywania tych wyciągów są bardziej naukowe i księciem tego dość specjalnego przemysłu jest właśnie słynny doktor Schwaryencrona.
Nie znajdziesz osoby, która by nie zauważyła tej spiczasto przystrzyżonej brody, tej pary okularów, tego zakrzywionego nosa oraz czapki z futra wydry. Rycina nie należy, być może, do najprzedniejszych, ale podobieństwo jest uderzające. Dowodem jest to, co wydarzyło się pewnego dnia w początkowej szkole w Nora, osadzie położonej na zachodnim wybrzeżu Norwegii, o parę mil od Bergen.
Zegar wydzwonił drugą po południu. Dzieci znajdowały się w klasie, obszernym pomieszczeniu wysypanym piaskiem… – dziewczęta po lewej, a chłopcy po prawej – wpatrzone w czarną tablicę, na której nauczyciel, pan Malarius, demonstrował im zasady pewnego twierdzenia, kiedy nagle otwarły się drzwi i futrzana pelisa, futrzane buty, futrzane rękawiczki oraz czapka z wydry pojawiły się w progu.
Dzieci powstały z szacunkiem należnym każdemu, kto wchodzi do klasy. Żadne z nich nie znało nowo przybyłego. Ale ujrzawszy go wszystkie szepnęły:
"Pan doktor Schwaryencrona!"
Tak wielkie było podobieństwo twarzy przybysza do portretu umieszczanego na butelkach doktora.
Trzeba rzec, iż uczniowie pana Malariusa mieli prawie stale przed oczami owe butelki, gdyż jedna z największych fabryk doktora znajduje się akurat w Nora.
Nie mniej prawdą jest i to, że ów uczony od wielu lat nie postawił stopy w tym zakątku i żadne z dzieci nie mogło się chlubić tym, iż widziało go kiedykolwiek przedtem żywego, we własnej osobie.
A co do wyobrażeń – to jeszcze inna sprawa. Rozprawiano bardzo często o doktorze Schwaryencronie podczas długich wieczorów w Norø. I w uszach musiałoby mu często dzwonić, gdyby ludowy przesąd miał choć najmniejszą wiarygodność w tym względzie.
Tak czy owak, to jednomyślne i spontaniczne rozpoznanie, było prawdziwym tryumfem dla nieznanego autora portretu, tryumfem, z którego ten skromny artysta miał prawo być dumny, a niejeden modny fotograf – zazdrościć mu.
Tak, to była rzeczywiście ta sama spiczasta broda, te same okulary, ten sam zakrzywiony nos i czapka z wydry słynnego uczonego. Nie mogła zajść żadna omyłka. Wszyscy uczniowie pana Malariusa włożyliby za to rękę w ogień..
Dziwiło ich natomiast i zbijało nieco z tropu to, że doktor był mężczyzną o przeciętnej tuszy i średniego wzrostu, a przecież wyobrażali go sobie jako olbrzyma. Jakim to sposobem tak słynny uczony mógł się zadowalać posturą nie większą od pięciu stóp i trzech cali. Jego szpakowata głowa sięgała panu Malariusowi zaledwie do ramienia. Wszakże sędziwy już wiek przygarbił mocno nauczyciela. Był jednak o wiele szczuplejszy od doktora, co sprawiało, że wydawał się dwukrotnie wyższy. Jego tabaczkowa opończa, która z biegiem długich lat przybrała zielonawe tony, powiewała ha… nim jak sztandar na drzewcu. Miał na sobie krótkie spodnie i buty z klamrami, na głowie zaś czapeczkę z czarnego jedwabiu, spod której wysuwało, się parę siwych kosmyków. Jego różowa, uśmiechnięta twarz tchnęła najwspanialszą łagodnością. On także nosił okulary, które nie przewiercały cię jak okulary doktora, a spoza nich błękitne oczy zdawały się kontemplować każdą rzecz z niewyczerpaną życzliwością.
Jak szkoła szkołą, nikt nie pamiętał, żeby pan Malarius ukarał jakiegoś ucznia. To nie przeszkadzało, że był ogólnie szanowany i bardzo lubiany. Miał takie zacne serce – i każdy o tym… wiedział. Mieszkańcy Nora wiedzieli też, że pan Malarius wspaniale zdał w młodości rozmaite egzaminy. Pozwoliłoby mu to osiągnąć stopień doktora i zostać herr professor w jednym z wielkich uniwersytetów, zdobyć zaszczyty i fortunę. Lecz miał siostrę biedną, Krystynę, zawsze chorą i cierpiącą. A że za nić w świecie nie opuściłaby swojej wsi, że bała się miasta, lękając się, że lam umrze, pan Malarius poświęcił się dla niej w milczeniu, po czym, gdy zmarła po jakichś dwudziestu latach błogosławiąc brata, pan Malarius nawykły do swojego posępnego, odludnego życia nawet nie pomyślał o tym, by rozpocząć inne. Zaabsorbowany swoimi osobistymi pracami, o których zapomniał powiadomić świat, z najwyższą radością objął stanowisko nauczyciela i wzorowo prowadził najlepszą w kraju szkolę podstawową, wychodząc w swoim programie daleko poza nauki pobierane w szkołach początkowych, by wprowadzać do niego materiał ze starszych klas. Lubił zachęcać do nauki swoich najlepszych uczniów, zapoznawał ich z tematami przyrodniczymi, z literaturą starożytną i nowożytną, tym wszystkim, co zazwyczaj przypada w udziale klasom bogaczy lub ludzi dobrze sytuowanych, nigdy natomiast rybakom lub chłopom.
"Dlaczego to, co jest dobre dla jednych, nie mogłoby być dobre dla drugich! – mawiał. – Skoro ludzie biedni nie zaznają wielu radości tego świata, dlaczego odmawiać im i tej, by poznali Homera i Szekspira, czemu nie mamy podać im nazwy gwiazdy wiodącej ich po oceanach albo rośliny, którą depczą stąpając po ziemi. Codzienny trud pochwyci ich niebawem za gardło, zegnie ich nad bruzdą! Niechaj przynajmniej w dzieciństwie zaczerpną z tych czystych krynic i wezmą swoją część ze wspólnego dziedzictwa ludzi!"
W wielu krajach uważano by, że ów system jest niebezpieczny, mógłby może bowiem zniechęcić ludzi skromnych do ich mizernego losu i skłonić do szukania szczęścia gdzie indziej. Ale w Norwegii nikt się o to nie lęka. Patriarchalna łagodność natur, oddalenie od miast, nawyk pracowitego życia wśród z rzadka rozsianych osad zdają się usuwać całkowicie takie niebezpieczeństwo. Toteż owo poszerzanie wiedzy ludzi prostych zdarza się częściej, niż można byłoby przypuszczać. Nigdzie nie jest ono posunięte tak daleko zarówno w biednych szkołach wiejskich, jak i gimnazjach. Kraje Półwyspu Skandynawskiego mogą się chlubić tym, że kształcą proporcjonalnie do swojej ludności o wiele więcej uczonych i ludzi wyróżniających się we wszelkiego rodzaju naukach aniżeli jakikolwiek inny region europejski. Podróżnego uderza tu ustawicznie kontrast zachodzący między naturami z pozoru pół dzikich i wielką liczbą fabryk oraz artystycznymi wyrobami, które wskazują na cywilizację najbardziej wysubtelnioną.
Ale czas powrócić do doktora Schwaryencrony, którego pozostawiliśmy na progu szkoły w Norø.
Podczas gdy uczniowie nie widząc go dotychczas nigdy w życiu, tak szybko go rozpoznali, inaczej było z ich nauczycielem, znającym doktora dawniej.
– Dzień dobry, mój drogi! – zawołał serdecznie ów przybysz zbliżając się z otwartą dłonią do nauczyciela.
– Witam pana – odpowiedział pan Malarius trochę niepewnie i z nieśmiałością właściwą wszystkim samotnikom, tym wyraźniejszą, że przerwano mu jego wywody… – Proszę mi wybaczyć, ale muszę zapytać, z kim mam zaszczyt mówić…
– Jak to! Czyżbym się aż tak zmienił od chwili, kiedy razem biegaliśmy po śniegu, i od owych lat, kiedy paliliśmy długie fajki w Christianii? … Czyżbyś zapomniał o pensjonacie Kraussa i czy naprawdę trzeba, abym przypomniał ci nazwisko twojego kolegi i przyjaciela?
– Schwaryencrona! – zakrzyknął pan Malarius. – Czy to możliwe? Czy to naprawdę ty?… Czy to pan, panie doktorze?
– Ach, bardzo cię proszę, porzućmy te ceremonie!… Czyż nie jestem twoim starym Rolfem, jak ty pozostaniesz na zawsze moim zacnym Olafem, moim najlepszym, najdroższym przyjacielem z młodych lat? O, wiem o tym dobrze!… Czas biegnie szybko, obaj nieco się zmieniliśmy przez te trzydzieści lat!… Ale serca nasze są nadal młode, prawda? I jest w nich kącik dla tych, których pokochało się wówczas, kiedy jadaliśmy razem kromki suchego chleba w dwudziestej wiośnie życia.
Doktor śmiał się i ściskał dłonie pana Malariusa, którego oczy zaszły łzami.
– Mój drogi przyjacielu, zacny, wspaniały doktorze! – mówił. – Nie zostaniemy tu dłużej. Zwolnię tych włóczykijów, którzy bynajmniej nie obrażą się o to i pójdziemy do mnie.
– O, wcale nie – oświadczył doktor zwracając się do uczniów, którzy z największym zainteresowaniem obserwowali tę scenę. – Nie powinienem przeszkadzać ci w twojej pracy ani też przerywać nauki tej pięknej młodzieży!… Jeśli chcesz sprawić mi przyjemność, pozwolisz mi usiąść tutaj, koło ciebie i będziesz dalej prowadził lekcję…
– Chętnie – powiedział pan Malarius. – Ale prawdę rzekłszy, nie będę już miał serca do geometrii, a przyobiecawszy dzieciom, że je zwolnię, niechętnie złamię dane słowo. Ale możemy to wszystko pogodzić. Niechaj doktor Schwaryencrona uczyni zaszczyt moim uczniom egzaminując dzieci z ich wiadomości, po czym pozwoli im wyfrunąć na resztę dnia.
– Wspaniały pomysł!… Doskonale!… Tak oto zostałem inspektorem.
– Po czym zwracając się do całej klasy, spytał:
– Które z was, dzieci, jest najlepszym uczniem? – spytał doktor zasiadając w fotelu nauczyciela.
– Eryk Hersebom! – odpowiedziało bez wahania z pięćdziesiąt dźwięcznych głosów.
– Ach, to Eryk Hersebom?… No dobrze, zechciej, Eryku, podejść tutaj..
Mniej więcej dwunastoletni chłopak wstał z pierwszej ławki i podszedł do katedry. Było to dziecko poważne, pełne godności, a jego myślący wyraz twarzy oraz wielkie o głębokim wejrzeniu oczy zwróciłyby wszędzie uwagę, tu zaś odcinał się szczególnie od otaczającej go gromady jasnowłosych główek. Podczas gdy jego koledzy mieli włosy koloru lnu, różową cerę, oczy zielone lub niebieskie, on miał ciemnokasztanowatą czuprynę, oczy brązowe i smagłą cerę. Nie miał wystających kości policzkowych ani krótkiego nosa i masywnej budowy skandynawskich dzieci. Słowem, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny odróżniał się wyraźnie od reszty dzieci.
Tak jak oni natomiast był odziany w grube zgrzebne płótno noszone przez chłopów z okolicy Bergen; ale delikatny zarys jego główki osadzonej na szczupłej wykwintnej szyi, naturalny wdzięk ruchów i postawy – wszystko to wskazywało na jego obce pochodzenie. Nie znalazłby się żaden fizjolog, którego nie uderzyłyby z miejsca owe szczególne cechy, a zwłaszcza doktora Schwaryencronę.
Jednakże w pierwszej chwili nie miał powodów, aby dłużej się nad tym zastanawiać. Przystąpił tedy od razu do egzaminu.
– Od czego zaczniemy? Od gramatyki? – spytał chłopca.
– Jak pan doktor sobie życzy – odpowiedział skromnie Eryk. Doktor zadał dwa bardzo proste pytania i zdumiał się tym, że chłopiec odpowiedział na nie nie tylko po szwedzku, ale również po francusku i angielsku. Pan Malarius narzucił dzieciom ten zwyczaj. Twierdził, że równie łatwo jest uczyć się trzech języków, jak jednego.
– Uczysz ich tedy francuskiego i angielskiego? – spytał doktor zwracając się do przyjaciela.
– Czemu nie, przecież posługujemy się również elementami greki i łaciny. Nie widzę, co złego mogłoby z tego dla nich wyniknąć.
– Ani ja – roześmiał się doktor. I otwarł na chybił trafił jakiś wolumen: był to Cycero –
Eryk przetłumaczył zeń parę zdań doprawdy doskonale.
W tym urywku chodziło o… wyciąg z cykuty, którego napił się Sokrates. Pan Malarius poprosił doktora, żeby spytał chłopca, do jakiej rodziny należy owa roślina. Eryk odparł bez wahania, iż jest to bylina należąca do rodziny baldaszkowatych, oraz podał jej cechy charakterystyczne.
Po botanice doktor przystąpił do geometrii. Eryk wyprowadził prawidłowo i dokładnie twierdzenie o sumie kątów w trójkącie.
Doktor okazywał zdumienie coraz głębsze.
– To porozmawiajmy przez chwilę o geografii. Jakie morze oblewa na północy Półwysep Skandynawski, Rosję i Syberię?
– Morze Arktyczne.
– Z jakimi oceanami łączy się to morze?
– Z Atlantykiem na zachodzie i Oceanem Spokojnym na wschodzie.
– Czy mógłbyś wymienić mi kilka wielkich portów na Oceanie Spokojnym?
– Wymienię Jokohamę w Japonii, Melbourne w Australii i San Francisco w stanie Kalifornia.
– A zatem, skoro Morze Arktyczne łączy się z jednej strony z Atlantykiem, który oblewa nasze wybrzeża, z drugiej zaś z Pacyfikiem, czy nie sądzisz, że chcąc udać się do Jokohamy lub do San Francisco, należałoby, jako najkrótszą drogę, obrać to właśnie morze?
– Z pewnością, panie doktorze – odparł Eryk – gdyby była ona przejezdna. Lecz do tej pory każdy żeglarz, który usiłował przebyć to morze, albo został uwięziony w lodach, albo musiał zrezygnować z przedsięwzięcia, albo też znalazł na tych wodach śmierć.
– Powiadasz, że, już wielokrotnie usiłowano "odkryć północną drogę morską z zachodu na wschód?
– Z pięćdziesiąt razy w ciągu ostatnich trzech stuleci – i zawsze daremnie.
– Czy mógłbyś wymienić parę tego rodzaju ekspedycji?
– Pierwszą zorganizowano w roku 1523 pod kierownictwem Franciszka Sebastiana Cabita. Składała się z trzech okrętów, a dowodził nimi nieszczęsny sir Hugh Willoughby, który zatonął wraz z całą załogą w Laponii. Jeden z jego oficerów, Chancellor, miał zrazu więcej od niego szczęścia i zdołał utorować sobie prostą drogę przez morza Arktyki między kanałem La Manche i Rosją. Ale on również w czasie ponownej próby rozbił się i zginął. Pewien kapitan, Stefan Borough, wysłany na poszukiwanie zaginionego, zdołał przebyć przesmyk dzielący Nową Ziemię od wyspy Wajgacz i wpłynąć na Morze Karskie; ale lody i mgły uniemożliwiły mu dalszą podróż… Dwie ekspedycje podjęte w 1580 roku były również bezowocne, mimo to ów projekt nie został porzucony i po piętnastu latach Holendrzy wyposażyli kolejne trzy ekspedycje pod dowództwem H. Berentsa, w celu utorowania przeprawy z północy na wschód. W roku 1596
Berents zginął w lodach nie opodal Nowej Ziemi… Po dziesięciu latach Henry Hudson, wysłany przez Holenderską Kompanię Wschodnioindyjską, także poniósł klęskę w czasie trzech kolejnych wypraw. W 1676 kapitan John Wood zatonął również… Wówczas wszystkie potęgi morskie uznały to przedsięwzięcie za niewykonalne.
– Czy od tamtej pory nikt nie próbował tego dokonać?
– Rosja w ciągu jednego stulecia wysłała przynajmniej osiemnaście ekspedycji, by zbadać Nową Ziemię, Morze Karskie oraz wschodnie i zachodnie pobrzeża Syberii. Lecz o ile owe ekspedycje pozwoliły lepiej poznać te okolice, o tyle też dowiodły, że niepodobna utorować stałej morskiej drogi przez wielkie Morze Arktyczne. Członek akademii Van Baer, który po raz ostatni zakosztował tej przygody w roku 1837, po admirale Lütke i Pachtusowie, oświadczył publicznie, że ów ocean jest po prostu "zwykłym lodowcem", równie niezdatnym dla okrętów, jak stały ląd.
– Należy więc zrezygnować bezpowrotnie z północno-wschodniej drogi morskiej?
– Taki przynajmniej wniosek nasuwa się z tych jakże licznych i zawsze bezowocnych usiłowań. Ale jak powiadają, nasz wielki podróżnik Nordenskjöld zamyśla powtórzyć to przedsięwzięcie, do którego przygotował się podróżując po morzach Arktyki. Jeśli ten fakt jest prawdą, rzecz wydaje się mu widać możliwa do zrealizowania. A jeśli taką powziął decyzję, jest wystarczająco kompetentnym człowiekiem, żeby brać go na serio.
Tak się złożyło, ze doktor Schwaryencrona był gorącym wielbicielem Nordenskjölda! Dlatego właśnie nakierował rozmowę na temat północno-wschodniej drogi morskiej. Toteż zachwyciły go ścisłe odpowiedzi chłopca.
Przyglądał się tedy Erykowi Hersebornowi z najwyższym zainteresowaniem.
– Gdzieżeś się dowiedział tych wszystkich rzeczy, drogi chłopcze? – zapytał po długiej chwili.
– Tutaj – odparł chłopiec zdziwiony tym pytaniem., – Nie chodziłeś nigdy do żadnej innej szkoły?
– Z całą pewnością nie.
– Pan Malarius może być z ciebie dumny! – rzekł doktor odwracając się do przyjaciela.
– Jestem bardzo zadowolony z Eryka – powiedział nauczyciel. – Wkrótce minie osiem lat od chwili, kiedy został moim uczniem, zaczął bowiem naukę jako naprawdę mały chłopczyk i zawsze był pierwszy w swoim oddziale.
Doktor popadł znów w zadumę. Jego badawcze spojrzenie przywarło do Eryka z osobliwą intensywnością.
– Nie sposób odpowiedzieć lepiej na moje pytania i uważam, że nie warto przeciągać tego egzaminu! – powiedział wreszcie. – Nie będę więc ograniczał dłużej waszej swobody, moje dzieci, a skoro pan Malarius tego pragnie, zakończmy zajęcia na dzisiaj.
Na te słowa nauczyciel klasnął w ręce. Wszystkie dzieci wstały jednocześnie, zebrały książki i ustawiły się czwórkami na wolnej przestrzeni przed ławkami.
Pan Malarius po raz wtóry klasnął w ręce. Kolumna ruszyła naprzód wybijając takt z dokładnością niemal wojskową.
Na trzeci znak uczniowie złamali szereg i rozbiegli się z radosnymi okrzykami. W ciągu paru sekund rozproszyli się nad błękitnymi wodami fiordu, w których odbijały się kryte darnią dachy domów w Norø.ROZDZIAŁ II U PEWNEGO RYBAKA W NOR
Dom maaster Herseboma, jak wszystkie inne w Norø jest pokryty darnią i zbudowany z grubych pni sosnowych według skandynawskiego planu; dwie obszerne izby dzieli środkowe przejście wiodące do hangaru, w którym znajdują się łodzie, przybory do łowienia ryb i gdzie leżą stosy fląder lub małych dorszy, łowionych u wybrzeży norweskich albo islandzkich. Po oczyszczeniu i wysuszeniu trafiają one do handlu jako rondifsze (ryby okrągłe) i sztokfisze (ryby-patyki).
Każda z owych dwóch izb służy zarazem jako pokój i sypialnia. W szufladach ukrytych w ścianach przechowuje się w dzień i wyjmuje na noc posłania z materaców i futrzane nakrycia. To urządzenie oraz jasny kolor ścian i przyjemny blask bijący od wysokiego kominka, gdzie płoną zawsze grube szczapy, nadają najskromniejszym nawet mieszkaniom wygląd czystości i dostatku, jakich nie znają chłopi mieszkający w Europie Południowej.
Tego właśnie wieczora cała rodzina zebrała się wokół kominka, gdzie w kolosalnym rondlu pyrkał sillillat, czyli kawałki wędzonego śledzia i łososia oraz ziemniaki. Maaster Hersebom, siedząc w drewnianym fotelu, zgodnie ze swoim niezmiennym zwyczajem – jeśli nie znajdował się na morzu albo w suszarni – wiązał sieci. Był to czerstwy marynarz o cerze wysuszonej polarnymi bryzami, o włosach trochę szpakowatych, jakkolwiek wydawał się jeszcze mężczyzną w sile wieku. Jego syn Otto, wysoki chłopak lat około czternastu, podobny do niego w każdym calu, i przeznaczony, jak się zdawało, również do zawodu rybaka, był zajęty rozszyfrowywaniem tajemnic reguły trzech, pokrywając cyframi małą tabliczkę ręką nawykłą, jak się wydawało, raczej do posługiwania się wiosłem. Eryk pochylony nad stołem był pogrążony w lekturze grubej, historycznej książki, którą pożyczył mu pan Malarius Koło niego Katrina Hersebom, zacna kobieta, przędła cicho na kołowrotku, podczas gdy mała Wanda, dwunastoletnia blondynka, siedząc na stołku zapamiętale robiła na drutach skarpetkę z czerwonej wełny. U jej stóp wielki białożółty pies o sierści tak gęstej jak u owcy spał zwinięty w kłębek.
Milczenie trwało już przeszło pół godziny, podczas gdy miedziana lampa, zasilana rybim olejem, oświetlała swoimi czterema ramionami każdy szczegół tego spokojnego wnętrza.
Prawdę powiedziawszy, to milczenie zdawało się ciążyć jejmość Katrinie, która od paru chwil miała ochotę je przerwać.
Na koniec nie wytrzymała:
– Dość pracy na dzisiaj – powiedziała. – Nadeszła pora, by siąść do stołu i zjeść kolację,
Na te słowa Eryk zabrał grubą książkę i siadł przy kominku, a Wanda odłożyła swoją robótkę i podeszła do kredensu, aby wyjąć stamtąd talerze i łyżki.
– Mówiłeś, Otto – rzekła prząśniczka – że nasz Eryk dobrze odpowiadał doktorowi?
– Bardzo dobrze odpowiadał! – zakrzyknął z entuzjazmem Otto. – Mówił, jakby czytał z książki, naprawdę! Nie mam pojęcia, skąd on brał to wszystko, skąd to wiedział… Im więcej doktor pytał, tym więcej Eryk miał do powiedzenia!… I słowa same mu napływały do ust! Pan Malarius był taki rad!
– Ja też byłam rada – rzekła poważnie Wanda.
– Wszyscy oczywiście byliśmy radzi! Gdybyś, mamo, widziała, jak słuchaliśmy z rozdziawionymi ustami… Baliśmy się tylko jednego – że nadejdzie nasza kolej i że będzie nas pytał! Ale Eryk wcale się nie bał, odpowiadał doktorowi, jakby odpowiadał naszemu nauczycielowi!
– No proszę! Jan Malarius jest, jak sądzę, wart tyle samo co doktor i jest uczonym nie gorszym od innych! – powiedział Eryk, którego owe pochwały rzucane z tak bliska zadawały się trochę żenować.
Stary rybak potwierdził to uśmiechem.
– Masz rację, mały – rzekł nie przerywając pracy swoich stwardniałych rąk. – Pan Malarius zapędziłby, gdyby chciał, wszystkich doktorów z miast w kozi róg!… I ten człowiek przynajmniej nie posługuje się nauką po to, by rujnować biedaków!
– To doktor Schwaryencrona kogoś rzeczywiście zrujnował? – zaciekawił się Eryk.
– Hm!… Hm!… Jeśli nawet tak się nie stało, to nie jego zasługa!… Czy myślisz że ja, który do ciebie mówię, z przyjemnością patrzyłem na to, jak wznoszono tę fabrykę, co dymi teraz tam wysoko, nad brzegiem fiordu?… Matka może poświadczyć, że niegdyś sami odciągaliśmy olej i sprzedawaliśmy go bardzo dobrze w Bergen za sto pięćdziesiąt, a nawet za dwieście koron rocznie… A teraz to się skończyło., Nikt już nie chce tranu brunatnego i płacą zań tak mało, że prawie nie warto wyprawiać się w podróż! Trzeba zadowalać się sprzedażą rybich wątróbek w fabryce i Bóg jeden wie, czy zarządca fabryki pana doktora nie urządza się zanadto sprytnie, aby otrzymać je po jak najniższej cenie!… Z ledwością zarabiam czterdzieści pięć kronerów, zadając sobie trzykrotnie większy trud niż dawniej! No cóż!… Mówię ci, że to nie jest sprawiedliwe i doktor lepiej by robił lecząc chorych w Sztokholmie, zamiast odbierać nam chleb! Po tych słowach pełnych goryczy zapadło milczenie. Przez parę chwil słychać było tylko pobrzękiwanie talerzy, które Wanda rozstawiała, podczas gdy matka przekładała zawartość rondla na ogromny, gliniany, polewany półmisek.
Eryk zastanawiał się głęboko nad tym, co powiedział przed chwilą maaster Hersebom. Wątpliwości kłębiły mu się w głowie. Będąc nadzwyczaj szczery, nie potrafił się powstrzymywać, by ich nie wyrazić głośno.
– Wydaje mi się, ojcze, że masz rację ubolewając nad dawnymi zarobkami, ale chyba niesprawiedliwie oskarżasz doktora Schwaryencronę, że to on je zmniejszył! Czy jego tran nie jest lepszy od naszego domowego?
– Hm!… Hm!… Jest jaśniejszy i to wszystko. Oni mówią, że nie czuć go tak silnie olejem, jak nasz!… I dlatego wszystkie miejskie lafiryndy wolą go na pewno. Ale u diabła! Czy jest coś lepszego dla chorych na płuca aniżeli nasz stary poczciwy tran!…
– Z tych czy innych powodów ludzie wolą tamten! – to zbawienny lek, ważne jest tedy, aby chorzy odczuwali jak najmniejszy niesmak zażywając go. I dlatego, jeśli lekarz znalazł sposób, żeby wyeliminować wstręt, zmieniając sposób fabrykacji tranu, czy nie jest jego obowiązkiem rozpowszechniać swoje odkrycie?
Maaster Hersebom podrapał się za uchem.
– No chyba – powiedział jakby z żalem – że jest to jego obowiązkiem. Ale to jeszcze nie powód, żeby utrudniać biednym rybakom zdobywanie chleba…
– Wydaje mi się, że fabryka zatrudnia trzystu rybaków, a przecież w Norø nie było ich więcej niż dwudziestu w czasach, o których ojciec mówi – zaprotestował nieśmiało Eryk.
– O właśnie!… Dlatego mój zawód stał się nic niewart! – zakrzyknął Hersebom.
– Chodźcie, kolacja gotowa, siadajcie do stołu! – rzekła jejmość Katrina, widząc, że dyskusja zagrzewa się zanadto,
Eryk zaś rozumiejąc, że dłuższy opór byłby nie na miejscu, nie odpowiedział na argument maaster Herseboma i zajął swoje miejsce koło Wandy.
– Doktor i pan Malarius mówią sobie po imieniu, czyżby więc byli przyjaciółmi za młodu? – spytał, by zmienić nieco bieg rozmowy.
– Tak – powiedział rybak siadając do stołu. – Urodzili się obaj w Nora, pamiętam jeszcze, że bawili się na dziedzińcu szkolnym, choć są starsi ode mnie o jakieś dziesięć lat. Pan Malarius był synem ówczesnego lekarza, a doktor zwykłego rybaka. Ależ on uszedł kawał drogi od tamtej pory! Mówią, że jest milionerem i że w Sztokholmie mieszka w prawdziwym pałacu!… O tak, wykształcenie to piękna rzecz!
Skończywszy ów aforyzm, poczciwiec zamierzał właśnie zanurzyć łyżkę w półmisku z rybami i dymiącymi ziemniakami, kiedy rozległo się nagle głośne pukanie do drzwi.
– Maaster Hersebom, czy można wejść? – ozwał się w przedsionku donośny, dźwięczny głos.
I nie czekając na pozwolenie, człowiek, o którym dopiero co rozmawiano, wszedł do izby, wpuszczając za sobą kłąb lodowatego powietrza.
– Pan doktor Schwaryencrona! – zakrzyknęło troje dzieci, podczas gdy rodzice zerwali się z miejsc.
– Mój drogi Hersebom – powiedział uczony ujmując rękę rybaka w swoje dłonie – nie widzieliśmy się przez długie lata; ale pamiętam jeszcze twojego zacnego ojca i sądziłem, że mogę pojawić się u was jako przyjaciel z dzieciństwa!
Poczciwiec, trochę zażenowany z racji oskarżeń, które przed chwilą ciskał na przybysza, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć na słowa doktora. Zadowolił się uściśnięciem dłoni uczonego i miłym uśmiechem powitania, a tymczasem jego żona dwoiła się i troiła chcąc okazać gościowi uprzejmość.
– Pospieszcie się, Ottonie i Eryku, pomóżcie panu doktorowi zdjąć pelisę, a ty, Wando, podaj jeszcze jedno nakrycie – mówiła okazując gościnność właściwą wszystkim norweskim gospodyniom. – Pan doktor zechce wyświadczyć nam zaszczyt i przekąsi coś razem z nami?
– Na honor, nie odmówiłbym, proszę mi wierzyć, widząc to apetyczne danie z łososia, gdybym był choć odrobinę głodny… Ale nie minęła jeszcze godzina od kolacji, którą zjedliśmy z moim przyjacielem Malariusem i na pewno nie przyszedłbym do was tak wcześnie, gdybym mniemał, że jesteście jeszcze przy stole!… Jeśli chcecie mi zrobić przyjemność, to siądźcie znowu na swoich miejscach i zachowujcie się tak, jakby mnie tu wcale nie było.
– O, panie doktorze – błagała zacna kobieta – zechce pan poczęstować się przynajmniej naszymi snorga i filiżanką herbaty.
– Zgoda na filiżankę herbaty, ale pod warunkiem, że najpierw dokończycie wieczerzę – odpowiedział doktor zasiadając w fotelu, który zdawał się wyciągać do niego oparcia.
Wanda od razu postawiła na ogniu czajnik i jak sylf zniknęła w sąsiednim pokoju, podczas gdy cała rodzina kierując się wrodzoną delikatnością i nie chcąc urazić gościa dłuższym naleganiem, przystąpiła do ataku na półmisek.
Po dwóch minutach doktor czuł się już swobodnie. Grzebiąc pogrzebaczem w żarze i przypiekając sobie nogi płomieniami z suchych szczap, które Katrina dorzuciła do ognia, nim powróciła do stołu, rozprawiał o dawnych czasach, o starych, których już nie ma, o tych, co jeszcze są, o zmianach, jakie zaszły w tych stronach, i nawet w Bergen. Czuł się całkiem jak u siebie i rzecz szczególna, udało mu się przywrócić maaster Hersebomowi dobry nastrój; gdy tymczasem weszła Wanda z drewnianą tacą zastawioną talerzykami i podała ją z takim wdziękiem, że nie sposób było się oprzeć.
Były to słynne snorga z Norwegii – paseczki wędzonego rena, filety z czerwoną papryką, cieniutkie kromeczki razowego chleba, ser z przyprawami oraz inne najdziwniejsze przystawki, które jada się o każdej porze dla zaostrzenia apetyu.
Te zaś tak dobrze spełniły swoje zadanie, że doktor, który ich pokosztował przez uprzejmość, był w stanie uczynić zaszczyt konfiturom z jeżyn, chlubie jejmość Katriny, i dopiero siedem czy osiem filiżanek herbaty zaspokoiło jego pragnienie.
Maaster Hersebom zaprezentował wówczas gliniany dzban napełniony wspaniałym schiedamem, który nabył od holenderskiego kupca. I tak zakończyła się wieczerza; po czym doktor przyjął z rąk gospodarza ogromną fajkę, którą nabił i wypalił ku ogólnemu zadowoleniu.
Zbyteczne dodawać, że w tej fazie wizyty lody od dawana zostały przełamane i wydawało się, iż doktor należał zawsze do tej rodziny. Wszyscy się śmieli, rozprawiali, stali się najlepszymi na świecie przyjaciółmi – aż tu na zegarze z malowanego drewna wydzwoniła godzina dziesiąta.
– No i proszę, drodzy przyjaciele, już się zrobiło późno! – powiedział wówczas doktor. – Gdybyście zechcieli odesłać dzieci do łóżek, porozmawialibyśmy o rzeczach poważnych.
Na znak dany przez Katrinę, Otto, Eryk i Wanda powiedzieli dobranoc i natychmiast wyszli.
– Pewnie się zastanawiacie, dlaczego do was przyszedłem – rzekł doktor po chwili milczenia.
– Gość w dom, Bóg w dom – odparł sentencjonalnie rybak.
– O tak, wiem, że gościnność nie ginie w Nora… Ale niejeden raz pomyśleliście na pewno, że musiałem mieć jakiś specjalny powód, żeby zrezygnować na dzisiejszy wieczór z towarzystwa mojego starego przyjaciela, Malariusa, i pojawić się u was!… Założą się, że jejmość Hersebomowe domyśla się troszkę tej przyczyny.
– Dowiemy się o niej, gdy nam pan ją wyjawi – odparła dyplomatycznie zacna kobieta.
– No cóż! – powiedział doktor z westchnieniem. – Skoro nie chcecie mi pomóc, muszę sam przejść do faktów!… Wasz syn, Eryk, jest, panie Hersebom, dzieckiem wyróżniającym się bardzo.
– Nie skarżę się na niego – odparł rybak.
– Jest niezwykle inteligentny i ma dużą wiedzę jak na swój wiek – ciągnął doktor. – Pytałem go dzisiaj w szkole i uderzyły mnie żywo zdolności, pracowitość i dojrzały sposób myślenia, które ów egzamin ujawnił u chłopca!… – Uderzyło mnie również i to, kiedy poznałem jego nazwisko, że tak mało jest do was podobny, jak również do tutejszych dzieci.
Rybak i jego żona milczeli i żadne z nich nawet nie drgnęło.
– Krótko mówiąc – powiedział uczony z odrobiną niecierpliwości – to dziecko nie tylko mnie interesuje, ale nawet intryguje. Rozmawiałem o nim z Malariusem i dowiedziałem się, że nie jest waszym synem, że wyrzucony z tonącego okrętu dotarł do naszych wybrzeży, że wyście go wyłowili, wychowali i zaadoptowali dając mu nawet wasze nazwisko! Czy to wszystko jest prawdą?
– Tak, panie doktorze – odpowiedział z powagą Hersebom. – Chociaż nie jest naszym rodzonym synem, to jest nim przez serce i uczucie! – zawołała Katrina, a oczy zaszły jej łzami, usta zaś drżały. – Między nim a naszym Ottonem i Wandą nie robimy żadnej różnicy! Nie myśleliśmy nigdy nawet, że jakakolwiek różnica istnieje między nimi!
– Takie uczucia przynoszą wam obojgu zaszczyt – powiedział doktor wzruszony wzburzeniem poczciwej kobiety. – Ale proszę was, drodzy przyjaciele, abyście mi opowiedzieli dokładnie dzieje tego dziecka. Przyszedłem tutaj, aby się tego dowiedzieć, i mam najlepsze zamiary, zapewniam was.
Rybak podrapał się za uchem i przez chwilę jakby się wahał. Ale widząc, że doktor z niecierpliwością oczekuje jego opowieści, zdecydował się na koniec mówić.
– Sprawy potoczyły się rzeczywiście tak, jak panu powiedziano i chłopiec nie jest naszym synem – powiedział jakby z żalem. – Minęło od tego czasu prawie dwanaście lat. Wypłynąłem, by łowić w pobliżu wysepki, która oddzieliła wejście do naszego fiordu od pełnego morza! Wie pan, że wsparta jest o ławicę piasku i że wody te obfitują w dorsze!… Po całkiem dobrym dniu zdjąłem ostatnie wędki i miałem właśnie wciągnąć żagiel, kiedy ujrzałem w promieniach zachodzącego słońca coś białego, pływającego na fali w odległości mili. Morze było piękne, nic pilnego nie ciągnęło mnie do domu, zamiast więc wziąć kurs na Norø, skierowałem łódź na to coś białego, by przekonać się, co to jest. Po dziesięciu minutach byłem obok. Przedmiot pływający po morzu, spychany ku brzegowi przypływem, był małą wiklinową kolebeczką, przykrytą białą kapką i mocno przywiązaną do koła ratunkowego. Zbliżyłem się na odległość ramienia ze wzruszeniem, które pan rozumie. Chwyciłem koło, wyciągnąłem je z wody i ujrzałem w kolebce siedmio, może ośmiomiesięczne dzieciątko, śpiące z zaciśniętymi piąstkami.
Było oczywiście trochę zziębnięte i blade, ale chyba nie ucierpiało nadmiernie podczas tej awanturniczej podróży, jeśli można było sądzić po tym, jak się rozwrzeszczało przebudziwszy się, gdy fale przestały je kołysać. Mieliśmy już naszego Ottona i wiedziałem, jak zachowują się takie bębny. W największym pośpiechu zrobiłem z gałganka laleczkę, zamoczyłem ją w wodzie, do której wlałem parę kropel wódki, i dałem mu ją do ssania; uspokoił się od razu i ż wyraźnym zachwytem przyjął ów kordiał. Ale świtało mi w głowie, że na długo tym się nie zadowoli. Musiałem więc jak najszybciej wrócić do Norø. Odwiązałem, rzecz jasna, kołyskę i położyłem ją u moich stóp na dnie łodzi. Trzymając linę żagla patrzyłem na to biedne stworzonko i zastanawiałem się, skąd się ono mogło tu wziąć. Przypłynęło bez wątpienia z jakiegoś zatopionego okrętu! Morze było wczorajszej nocy wściekłe, wiatr dął jak huragan i katastrofy można było na pewno liczyć na tuziny. Ale w jakich okolicznościach to dziecko uniknęło losu tych, co się nim opiekowali! Kto mógł wpaść na pomysł, by przywiązać kołyskę do koła ratunkowego? Od ilu godzin unosiło się tak na wierzchołkach fal? Co stało się z jego ojcem i matką, z tymi, co je kochali? Tak wiele pytań, które na zawsze muszą pozostać bez odpowiedzi, gdyż biedne dziecko nie mogło jej nam udzielić! Krótko mówiąc, po półgodzinie znalazłem się już w domu i wręczyłem znajdkę Katrinie. Mieliśmy wówczas krowę, której mleko miało zastąpić małemu mamkę. Był taki miły, uśmiechnięty i taki różowy, kiedy sobie dobrze podjadł mleka i ogrzał się przy kominku, że na honor, pokochaliśmy go od razu, jakby był naszym własnym dzieckiem!… No cóż!… Zatrzymaliśmy go, wychowaliśmy i nigdy nie zrobiliśmy żadnej różnicy między nim a naszymi własnymi dziećmi!… Prawda, kobieto?… zapytał ma aster Hersebom zwracając się do Katriny.
– O tak, moje drogie biedactwo! – odparła gospodyni ocierając oczy, które na skutek owych wspomnień zaszły jej łzami. – Przecież to nasze dziecko, bośmy je adoptowali!… Nie mam pojęcia, dlaczego pan Malarius zaprzecza temu!…
I zacna kobieta wielce urażona zaczęła energicznie kręcić kółkiem kołowrotka.
– To prawda! – poparł ją Hersebom. – Czy może to obchodzić kogokolwiek oprócz nas?
– Z pewnością – odparł doktor najbardziej pojednawczym tonem – ale nie należy oskarżać Malariusa o niedyskrecję. To mnie uderzyła powierzchowność dziecka i to ja poprosiłem "go, aby poufnie opowiedział mi dzieje chłopca. Malarius nie ukrywał tego przede mną, że Eryk ma się za waszego rodzonego syna i wszyscy w Nora dawno zapomnieli, jak to wszystko właściwie się stało. Toteż nie wspomniałem o tym przy chłopcu i posłałem go razem z rodzeństwem do łóżka… Powiadacie, że mógł mieć siedem, a może osiem miesięcy, kiedy go znaleźliście?
– Coś koło tego! Miał już cztery zęby ten zbójnik i zbytnio nie zwlekał z posługiwaniem się nimi – powiedział Hersebom ze śmiechem.
– Ach, było to doprawdy wspaniałe dziecko! – dodała żywo Katrina. – Bielutkie, jędrne, rozrośnięte… A ręce i nogi… Warto było popatrzeć…